Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść serbskiego pisarza Svetislava Basary, w której pierwiastki fikcji i fantastyki, groteski, łączą się z rzeczywistością.
Pod koniec lat 80. XX w. w Belgradzie umiera pewna Marta Cohen i wszystko pozostałoby sensacyjną historią wzbudzającą chwilowe zainteresowanie (opisaną na pierwszych stronach bulwarowych gazet), gdyby śmietanka ówczesnej partii i kierownictwa państwa nie pojawiła się na jej pogrzebie.
Kim jest naprawdę tajemnicza dama? Kim jest mnich Nikodem, oskarżony o podpalenie mieszkania Marty? Czy dziennikarz gazety „Borba” Pavlović może z tego wszystkiego zrobić prasowy artykuł, który jednocześnie nie będzie historią jego życia – skrótem do szpitala psychicznego.
Dowódcy partyzanccy, dysydenci, spirytyści, Zygmunt Freud, iluzjoniści i ezoterycy, a nawet Josip Broz, owładnięty strachem przed tramwajem, to tylko niektórzy bohaterowie tej łobuzerskiej przygody pokazani na tle ruchu komunistycznego w Jugosławii. Świat absurdu prozy Basary, z pogardą dla zwykłej logiki ludzkiej i historycznej, uderza w tej powieści, rozprzestrzeniając się we wszystkich znanych i nieznanych kierunkach, odsłaniając twarze i zakamarki życia oraz trudne do odgadnięcia prawdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Podczas kończącej się nocy i świtającego dnia,
przed wschodem słońca, ciemność jest
w pewien sposób zmieszana ze światłem.
Nocny mrok potem całkowicie zanika
w obliczu nadchodzącego dnia.
Podobnie zmierzch tego świata
miesza się ze świtem przyszłego
i niektóre z jego ciemnych stron stają się
wyraźnie widoczne wskutek zmieszania z duchowymi.
św. Grzegorz Wielki
Zajęty tylko sobą, w swoim sercu „tu i teraz” potwierdza sam siebie, niegościnnie odcinając się od wszystkiego, co nim nie jest; lecz dążąc do samoubóstwienia, przestaje nawet przypominać samego siebie, rozprasza się, rozdrabnia, przepada w wewnętrznej walce.
Paweł Florenski
Ty, który mówiłeś w swym sercu:
Wstąpię na niebiosa;
powyżej gwiazd Bożych
postawię mój tron.
Zasiądę na Górze Zgromadzeń,
na krańcach północy.
Wstąpię na szczyty obłoków,
podobny będę do Najwyższego.
Prorok Izajasz
Traktat o podłożonym ogniu
1
Dwudziestego ósmego lipca 1988 roku w kronikach kryminalnych gazet ukazała się wzmianka o tym, że niejaka Marta Koen zginęła w pożarze swego mieszkania przy ulicy Rigi z Fery 28. Zdarzenie to zapewne pozostałoby niezauważone, gdyby jeden z redaktorów nie odkrył wiadomości, że ta właśnie Marta Koen przed dziesięciu laty – wówczas siedemdziesięcioletnia – zajęła w Maratonie Belgradzkim zdumiewające dziesiąte miejsce. Po tym odkryciu wszystko zaczęło toczyć się z filmową szybkością. Uwagę belgradzkich czytelników zwrócił fakt, że wśród tych, którzy nazajutrz zamieścili nekrologi w „Politice”, znalazły się najgłośniejsze nazwiska z partyjnej i państwowej góry.
Następnego dnia Marta Koen – odznaczona Orderem Partyzanckim 1941 – została uroczyście pochowana na Nowym Cmentarzu w Belgradzie. W pogrzebie uczestniczyli Milovan Ðilas i Aleksandar Ranković (o którym nikt nie wiedział na pewno, czy już nie żyje, czy dopiero ma umrzeć). Wszystko to było zagadkowe. Ludzie zastanawiali się, kim jest ta Marta Koen. A żeby sprawa była jeszcze bardziej tajemnicza, na pogrzebie doszło do prawdziwego dramatu. Karabiny, z których asysta honorowa oddała salwę, załadowano przez pomyłkę amunicją bojową. Jeden z pocisków trafił prosto w czoło chorążego N. M., który obserwował pogrzeb z balkonu swego mieszkania. Zachwiał się, stracił równowagę i zaczął spadać z jedenastego piętra prosto na przystanek tramwajowy przy ulicy Roosevelta. Widząc, że spadające ciało może pociągnąć za sobą kolejne ofiary, żona chorążego krzyknęła: „Uważajcie!”.
I tak spowodowała jeszcze więcej ofiar.
Ostrzeżeni jej krzykiem ludzie na przystanku w strachu przed spadającym ciałem rozbiegli się na wszystkie strony. Sześcioro wpadło pod rozpędzony (nieistniejący w Belgradzie) tramwaj numer osiemnaście i zginęło na miejscu.
Gazety ten wypadek przemilczały.
W prasie pojawiło się natomiast mnóstwo artykułów i felietonów poświęconych Marcie Koen. Byłem wtedy dziennikarzem „Borby”, organu Socjalistycznego Związku Ludu Pracującego, która coraz bardziej traciła wpływ i czytelników. Redaktor naczelny, człowiek starej daty, nie lubił – jak zwykł to określać – t r u p i e g o d z i e n n i k a r s t w a. Nie było jednak rady, nie dało się oprzeć naciskom. Któregoś dnia wezwał mnie, postawił kawę i powierzył mi zadanie, bym – nie goniąc za sensacjami – dowiedział się jak najwięcej o życiu denatki. Szczerze mówiąc, nie byłem zachwycony. Myślałem sobie: jeszcze jedna z tych ponurych, dostojnych biografii zaczynających się od: „Urodzony w ubogiej rodzinie, we wczesnej młodości przystąpił do ruchu rewolucyjnego”, a kończących: „Jego świetlana postać i dzieło to wzór dla przyszłych pokoleń. Cześć jego pamięci”.
Czas pokaże, że nie miałem racji. Czas, ten niepowstrzymany nurt, który z opóźnieniem wyrzuca drobne muszle prawdy na papierowe brzegi chybionych publikacji.
Po kilku dniach, jak grom z jasnego nieba, huknęła wiadomość, że pożar w mieszkaniu Marty Koen to nie przypadek. Ogień został podłożony. Wkrótce też zatrzymano sprawcę, mężczyznę w nieokreślonym wieku, w zakonnym habicie, nieposiadającego jakichkolwiek dokumentów. Człowiek ten twierdził, że ma na imię Nikodem. Serbska Cerkiew Prawosławna, pewnie ze strachu przed ateistyczną władzą, szybko wydała oświadczenie zaprzeczające, by podejrzany kiedykolwiek przyjął święcenia w którymkolwiek z zakonów. Gdy okazało się, że Marta Koen nie jest ofiarą nieszczęśliwego wypadku, ale zbrodni, fama o jej życiu przeniosła się na niby to poważne szpalty poświęcone masońskim, komunistycznym i watykańskim spiskom. Sensację potęgował bardzo dziwny fakt, że w oficjalnej historii nie można było znaleźć ani słowa o nieboszczce, podobnie jak w mnóstwie wspomnień wybitnych rewolucjonistów. Ani jednej wyblakłej fotografii w powodzi ksiąg o brygadach partyzanckich.
W takiej sytuacji powstało mnóstwo felietonów o życiu Marty Koen. O jej rzekomej roli w przygotowaniach do rewolucji październikowej. O bohaterskiej postawie podczas wojny domowej w Hiszpanii. Wszystkie te artykuły zawierały całkowicie różne, niesprawdzone, nawet szaleńcze opowieści o życiu Marty, co w ówczesnej gorącej atmosferze tylko zwiększało ich wiarygodność. W gazecie „Večernji vesnik” jakiś rozzuchwalony autor napisał, że Marta Koen uczestniczyła w rewolucji francuskiej i na czele oddziału sankiulotów dzielnie walczyła na paryskich barykadach[1].
Nie można zapominać, że był to koniec lat osiemdziesiątych, kiedy najfantastyczniejsze sprawy przyjmowano jak najpoważniej. Gdy konfabulacje nawiedzonych grafomanów, ogłoszone wieczorem w bulwarowych piśmidłach, nazajutrz rano okazywały się polityką państwa. Kiedy szczątki świętych, wyrwane ze spokoju relikwiarzy, zbezczeszczone, przedstawiano oczom tłumu jako argumenty polityczne. W skrajnych przypadkach szczątki świętych miały nawet odgrywać rolę aktywistów. Co do mnie, to jestem teraz wariatem (nie warto posługiwać się eufemizmem p s y c h i c z n i e c h o r y) i z okna szpitala im. dr. Lazy Lazarevicia lepiej widzę te czasy. Jako że patrzę na rzeczy od środka. Z odwrotnej strony. Jeśli zdołam, później to wyjaśnię.
Zapamiętajcie te słowa, ważne dla zrozumienia opowieści o Marcie Koen.
Już wtedy przeczuwałem, że dobrze się to nie skończy. Milczałem jednak – z obawy, że wyrzucą mnie z pracy i ze Związku Komunistów Jugosławii. Inni też się bali. Wszyscy się bali. Strach unosił się nad Serbią. Ludzie, podobnie jak ja, udawali, że wierzą w to, co się z nami wyprawia. Wiara czyni cuda. Fałszywa wiara potrafi czynić jeszcze większe.
I wkrótce je uczyni.
Jeżeli nie zapomnę, jeszcze do tego wrócę. Zadanie dziennikarza – odkrycie prawdziwej historii Marty Koen – które z początku wydawało mi się nieciekawe, z czasem wciągnęło mnie, stało się obsesją i na koniec doprowadziło do szaleństwa. W odróżnieniu od kolegów z kolorowych czasopism przyjąłem rolę dziennikarza śledczego. Na początku założyłem, iż nieobecność Marty Koen w oficjalnych mediach i monografiach może oznaczać tylko jedno: że kiedyś w czymś paskudnie nawaliła. Naraziła się. Podpadła. Z drugiej strony zestaw żywych, martwych, byłych i obecnych funkcjonariuszy, którzy pojawili się na jej pogrzebie, niedwuznacznie świadczył, że musiała być ważną osobistością. Dlatego zacząłem od podstaw, od rezolucji Biura Informacyjnego[2], pierwszej wielkiej powojennej czystki, która wykończyła wielu wybitnych rewolucjonistów. Dobry początek! Po zamknięciu obozu na Nagiej Wyspie[3] Komunistyczna Partia Jugosławii odeszła od praktyki z czasów ślepego oddania Stalinowi i Związkowi Sowieckiemu, między innymi od r e t u s z o w a n i a h i s t o r i i: usuwania nieodpowiednich osób z encyklopedii, prac historycznych, kompletów starych gazet, z grupowych fotografii, książek telefonicznych, ze spisów wyborców i w ogóle wszystkiego, co żyje. Czystki odbywały się oczywiście także i po Nagiej Wyspie. Podejrzewam, że w zapadłych okolicach, do których wiadomości nadchodzą z opóźnieniem, cichaczem przeprowadza się czystki jeszcze dziś. Odstępcy pozostali jednak nie tylko w życiu, lecz także w oficjalnych i innych publikacjach. Niektórzy rewolucjoniści mieli bowiem szczęście. Inni go nie mieli. Niektórzy jeszcze istnieją. Inni nie istnieją. Nazwisko i fotografie Milovana Ðilasa na przykład – który wszedł w konflikt z partią, został z niej wykluczony i stracił stanowisko po rezolucji Biura Informacyjnego – nigdy nie zostały usunięte z publikacji, nawet gdy później skazano go na długoletnie więzienie. (W tamtych latach po Belgradzie krążyła opowiastka, że Ðilas spędza dnie za kratkami, tłumacząc Kapitał z serbskiego z powrotem na niemiecki). Dzięki temu, że nadal i s t n i a ł w dokumentach, historiach i monografiach, ten niegdysiejszy sztywny aparatczyk po odbyciu kary został – cokolwiek by to znaczyło – d y s y d e n t e m. Napisał kilka interesujących książek, stał się znany w świecie, zarobił górę pieniędzy.
I w końcu przestał nosić kaszkiet.
Z Rankoviciem było inaczej. On nie naraził się partii. Partia, z sobie znanych powodów, po upadku Ðilasa weszła z nim w konflikt. W toku afery z Ðilasem twarde skrzydło KPJ gotowe było chwytać za nożyce i tusz. Jednakże w połowie lat sześćdziesiątych – w miarę rosnącego w świecie uznania dla Federacyjnej Ludowej Republiki Jugosławii – skończyły się manipulacje z historią. Rankoviciowi nawet nie odebrano Orderu Bohatera Narodowego. (Odebrano mu tylko prawo do asysty honorowej na pogrzebie). Ranković, rewolucjonista starego chowu, nie mógł się z tym pogodzić. Według niego fakt, że jego nazwisko i postać pozostały nietknięte, oznaczał rewizjonizm, odstępstwo od linii partii. Resztę życia spędził – angażując do tego kilku wolontariuszy – na usuwaniu swojego nazwiska i wycinaniu swoich fotografii ze wszystkich książek, do których zdołał dotrzeć.
2
Zacząłem zatem od Biura Informacyjnego. Najpierw zatelefonowałem do Dragoslava Mihailovicia, pisarza i byłego więźnia Nagiej Wyspy, który zgromadził wielkie archiwum świadectw i dokumentów o torturach stosowanych w tamtejszym obozie. Przedstawiłem się i grzecznie spytałem, czy może wie coś o Marcie Koen. „Znam ja ciebie, gnoju ubecki”, powiedział Mihailović i trzasnął słuchawką. Teraz – jako szaleniec na bezpiecznym gruncie – mogę przyznać: Mihailović miał rację. Jak wszyscy dziennikarze „Borby”, jak w ogóle wszyscy dziennikarze, byłem współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa Państwowego. Inaczej nie mógłbym być dziennikarzem. Inaczej byłbym niczym. Ale co to ma wspólnego z Martą Koen – nie wiem do dziś. I nigdy się nie dowiem. Robiłem tylko to, co do mnie należało. Chociaż może lepiej było robić co innego. Może bym nie skończył w wariatkowie. Wtedy jednak myślałem, że jestem na właściwej drodze. Gdybym wówczas cudem zobaczył siebie dzisiejszego, przeraziłbym się tak, jak dziś przerażam się tym, kim byłem wtedy.
Nie każdy to potrafi.
Trudno, pomyślałem. Więźniów Nagiej Wyspy nie brak. Pełno ich naokoło. Spokojnych, porządnych, ale zamkniętych w sobie. Bladych. Wyciszonych. Są prawie jak mnisi. Nie lubią, żeby ktoś im przypominał o Nagiej Wyspie. Pamiętają tamte złe dni co do sekundy, lecz wielu wolałoby zapomnieć, że w ogóle tam byli. Ech, ci więźniowie! Dziś, jako wariat, mogę powiedzieć to, co zawsze myślałem. Z tą Nagą Wyspą się przesadza. To wyspa jak wszystkie inne. Łagodny klimat, śródziemnomorski. Kolonia karna jak każda kolonia karna. Ani gorsza, ani lepsza. W rzeczywistości zupełnie niezła. W porównaniu z warunkami na Syberii, z tamtejszym śniegiem i lodem, to prawie letnisko. Wnikliwie, tu w klinice, zbadałem wszelkie dostępne dokumenty o życiu na tej słynnej wyspie. Porównałem ze wskazaniami ksiąg liturgicznych, według których żyją pustelnicy na półwyspie Athos. I doszedłem do wniosku, że mnisi, chociaż żaden z nich nigdy nie należał do partii komunistycznej, nie sprzeciwiał się rezolucji Biura Informacyjnego i nigdy nie został skazany, żyją w nieporównanie cięższych warunkach niż więźniowie, spożywając mniej kalorii niż ci z Nagiej Wyspy.
I nigdy się nie skarżą.
Porównanie warunków pobytu na Nagiej Wyspie ze sposobem życia hinduskich joginów wydało mi się niesmaczne.
Dzięki kontaktom ze służbą bezpieczeństwa załatwiłem pozwolenie policji ze Starego Miasta w Belgradzie na wstęp do mieszkania, w którym spłonęła Marta Koen. Tak jak przewidywałem, z powodu pożaru w jej mieszkaniu nie można było znaleźć jakichś szczególnych śladów. Nie można było znaleźć prawie nic. Meble, dywany, tapety, wszystko zwęglone. Wszystko, poza kilkoma nadpalonymi brulionami formatu A4, jakich nie ma już w sklepach papierniczych, bloków po dawnemu solidnych, które, że posłużę się personifikacją, dzięki temu przeżyły wysoką temperaturę i dotrwały do przyjazdu strażaków. Zajrzałem do jednego z nich. Tekst był napisany po niemiecku. Może nawet gotykiem. Kaligraficznie. „Chyba zwariowała”, pomyślałem. Pisanie po niemiecku w pierwszych latach po wojnie nie było tolerowane. Nie zważając na surowy zakaz policji, wziąłem wszystkie zeszyty, aż siedem – i był to mój pierwszy krok do szaleństwa. Nie wskutek nieliczenia się z zakazem policji (to także było równe szaleństwu, choć jeszcze ciągle częste), lecz wskutek wydarzeń, w które wciągnęła mnie spowodowana dziennikarską ciekawością, na oko niewinna kradzież.
Nigdy nie zapomnę tych zeszytów. Nie istnieje szaleństwo, w którym człowiek mógłby się schronić przed treścią utrwaloną w zeszytach Marty Koen. Ale czas mija. Pozostaje nam tylko chronologia. Mój następny krok to kolejne starania o pozwolenie – znów dzięki znajomości w policji – bym mógł zobaczyć się w więzieniu z podpalaczem, samozwańczym mnichem Nikodemem. Kiedy pojawił się w rozmównicy, mimo grubego więziennego ubrania i śladów tortur Nikodem rzeczywiście wyglądał jak mnich. Trochę podobny do Rasputina. Przedstawiłem się i powiedziałem, po co przychodzę. A Nikodem odparł krótko:
– Ja cię znam.
Nie zaklął. Tylko delikatnie odłożył słuchawkę wyimaginowanego telefonu, za pomocą którego mieliśmy rozmawiać.
– Cóż – powiedział fałszywy mnich – po całych dniach mnie tu biją, żebym się przyznał, dlaczego podpaliłem mieszkanie Marty Koen, a ja nie mam zamiaru im powiedzieć. Ty z kolei na darmo częstujesz mnie cukierkami, papierosami i traktujesz uprzejmie. W zamian mogę ci powiedzieć tyle: iskry podłożonego przeze mnie ognia podpalą wiele domów. I wielu spłonie w tym pożarze. Może ty też. Kto wie.
Choć jako członkowi Związku Komunistów Jugosławii statut zabraniał mi wierzyć w przesądy, czary, złe duchy i czarne koty, Nikodem zrobił na mnie wrażenie. Był rozmowny, można powiedzieć, pogodny, nie zauważyłem ani śladu ponuractwa i fałszywej powagi, z jaką w tamtych latach obnosili się nawet i prowincjonalni dziennikarze, ani śladu owego apokaliptycznego tonu, jakim wówczas gromko przepowiadano przyszłość. Obszernie odpowiedział na wszystkie moje pytania. Z tym że pytania te powinienem zadać dopiero teraz, dwadzieścia lat później.
– Czy znał pan Martę Koen?
– Nie, właściwie jej nie widywałem – powiedział Nikodem. – Ale posłuchaj, co mówi święty Gregorios Palamas[4]: „Kiedy umysł rozproszy się za pośrednictwem zmysłów w świecie zewnętrznym, staje się niewolnikiem otoczenia i człowiek wówczas zamienia się w maskę. Kiedy umysł ze stanu rozproszenia i błądzenia powróci do serca, dostrzega ohydną, splątaną lewą stronę maski. Dopiero wtedy poczyna się w człowieku najgłębsza skrucha”.
Nic z tego nie pojmowałem. O jakich maskach mówi? O jakich niewolnikach? I jak rozumieć to powracanie umysłu? Musiałem oszaleć, żeby to pojąć. Teraz z okna kliniki im. dr. Lazy Lazarevicia jasno widzę, o co chodziło Nikodemowi i dlaczego posłużył się alegorią. Chodziło mu o nasz umysł, który – latami systematycznie poniżany, opluwany i przekreślany – wycofał się do samego siebie. Złamię statut ZKJ, a niech tam! Nikodemowi chodziło o Boga. Chciał powiedzieć: „Twierdziliście, że Boga nie ma. A patrzcie, Bóg odwrócił się i pozostawił was samym sobie. Zapomnieliście, że prochem jesteście i w proch się obrócicie”. Trochę sobie pochlebiam, że już w tamtych czasach wyczułem – choć według statutu ZKJ nie miałem do tego prawa – o czym w istocie rzeczy mówi Nikodem. Ale kto by to wydrukował?! Kto by to przeczytał?
I jaki to w ogóle miało związek z przypadkiem Marty Koen?
Oj, miało. Jeszcze jaki!
Wbrew temu, że nie dowiedziałem się niczego konkretnego, widzenie z samozwańczym mnichem-podpalaczem nie było daremne. Nim zatrzasnęły się za nim ciężkie więzienne wrota, Nikodem odwrócił się i powiedział:
– Rozpytuj więźniów Nagiej Wyspy. Oni wiedzą.
Lepiej by było, żeby tego nie mówił. Policjant, który go przyprowadził, bestialsko zaczął go pałować za to ciężkie przestępstwo naruszenia więziennej dyscypliny: nie wolno było nawet słowa pisnąć po zakończeniu odwiedzin. A ja i tak wiedziałem swoje: klucz do tajemnicy Marty Koen jest zakopany głęboko w podświadomości jakiegoś kominformowca[5]. Ale od kogo zacząć? Jak go obłaskawić? Już mówiłem, jest to świat zamknięty. Mistyczna, ateistyczna wspólnota. Każdy z tych ludzi, jeśli postawisz mu kawę i parę wódek, powtórzy ci oficjalną wersję partii. Ale prawdy nie powie, za nic. Oprócz paru n i e z r e w i d o w a n y c h[6] wszyscy wierzą, że ukarano ich sprawiedliwie. I żyją w strachu przed powrotem do obozu. Na przekonywanie, że te czasy dawno już minęły, że Naga Wyspa teraz to jedynie kierunek turystyczny, tylko machają ręką.
Trockizm, nudyzm, rewizjonizm, turystyka – to jedno i to samo, myślą.
I mają rację.
3
W poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu Marty Koen co wieczór zaglądałem do „Kasyna Żeglarskiego”, obskurnej knajpy nad Sawą, gdzie zbierały się przede wszystkim męty; poza tym pewna liczba tych, którzy pochlebiają sobie, że są mętami. Przychodzili tu dziennikarze, poeci, prostytutki, lecz także ludzie bez skazy, których do „Kasyna” sprowadzała tęsknota za młodością. Aż do połowy lat siedemdziesiątych „Kasyno Żeglarskie” było jedynym lokalem w Serbii otwartym przez całą noc. I to na stanowcze żądanie bezpieki. W tamtych czasach, po północy, tylko tam można się było napić. Służbom zależało na tym, aby ludzie podejrzani – a podejrzani byli wszyscy, którzy po dwudziestej drugiej przebywali poza domem – zbierali się w jednym miejscu. Był to dobry pomysł. Może dotychczas jeszcze się to dzieje. Nie wiem. Od dawna nie wychodzę po zapadnięciu zmroku.
W gruncie rzeczy w ogóle nie wychodzę. Wchodzę i tylko wchodzę.
Przez całe dwa miesiące przesiadywałem w „Kasynie” bez rezultatu. Na pytanie, czy znali Martę Koen, nagowyspiarze reagowali rozmaicie. Ktoś powiedział „nigdy nie słyszałem” takim tonem, iż widać było, że mówi prawdę; ktoś inny też „nigdy nie słyszał”, a oczywiste było, że słyszał; jeszcze inny natomiast burknął „nigdy nie słyszałem” takim głosem, jakby to miało znaczyć: „Słyszałem, odczep się. Nie widzisz, że rozmyślam o samobójstwie?!”. Pozostali byli jeszcze mniej uprzejmi. Jakiś Czarnogórzec rzucił we mnie butelką. Drugi zamierzył się krzesłem. Trzeci uderzył mnie pięścią w twarz. Padały też ofiary po ich stronie. Niejaki Šamšal zginął. Na pytanie, czy zna Martę Koen, czy słyszał kiedyś to nazwisko, Šamšal zbladł, wstał z krzesła, wyjąkał:
– Niech będzie przeklęta.
Po czym upadł na podłogę wysmarowaną oliwą i posypaną trocinami. Gdy przyjechało pogotowie, lekarz mógł tylko stwierdzić śmierć, która według niego nastąpiła siedem dni wcześniej. Jeżeli wierzyć lekarzowi, Šamšal cały tydzień przesiedział martwy na swoim stałym miejscu przy stoliku; obsługa i goście sądzili, że śpi. W porządku. Zdarza się. Ma to swoją logikę. Šamšal nie jest pierwszym, który publicznie pojawił się po śmierci. Takich będzie więcej na kartach tej książki. Ale ja na własne oczy widziałem, że wstaje, i własnymi uszami słyszałem, jak mówi: „Niech będzie przeklęta”.
– Proszę to jeszcze sprawdzić – powiedziałem do lekarza – przed kwadransem ten człowiek wstał i wykrztusił kilka słów.
– Nie ma tu czego sprawdzać – obruszył się lekarz. – Na oko wydaje się pan człowiekiem wykształconym. Chyba pan czytał, że refleks ruchowy to normalne zjawisko po śmierci.
Być może lekarz miał rację. Šamšal był żółty jak wosk i nieco zalatywał. Jeszcze teraz jednak twierdzę, że wstał i powiedział: „Niech będzie przeklęta!”.
Szczęście uśmiechnęło się do mnie dopiero po miesiącu, kiedy straciłem już wszelką nadzieję i zacząłem po trochu nienawidzić Marty Koen. Redaktor naczelny krzywo na mnie patrzył. Rozumiałem to. On też nie miał lekko. Nagabywano go z Komitetu, żądając, aby „Borba” jako poważna gazeta położyła kres szaleńczym spekulacjom, zalewającym prasę bulwarową. To prawda, wypisywano tam rozmaite bzdury. Kwestionowano dorobek naszej rewolucji. Coraz to bezczeszczono świętości. W pewnej gazecie ukazał się na przykład artykuł cenionego historyka, który twierdził, że Marta była kochanką Aleksandra Rankovicia. Doktor Pekmeščić (chyba tak się nazywał autor paszkwilu), powołując się na wątpliwe źródła, rozwinął tezę, iż Ranković został usunięty dlatego, że marszałek Tito chciał mieć Martę dla siebie. A on nie miał zamiaru jej oddać. W innej, podobnej gazecie jakiś grafoman ogłosił, że Marta Koen była córką Marszałka z tajnego związku z niemiecką hrabiną, kształciła się w najlepszych zagranicznych szkołach i przez całą wojnę, podczas najzaciętszych walk z niemieckim okupantem, prowadziła swój dziennik po niemiecku. (Skąd miał tę wiadomość? Czyżby zeszyty z dziennikiem nie były już w moim posiadaniu? A może to przypadkowy wymysł mojej wyobraźni?). Najdalej posunął się współpracownik tygodnika „Dani”, niejaki K. Trecun. Według niego Marta Koen była szpiegowskim robotem, cudownym osiągnięciem amerykańskiej technologii, gdyż potrafiła słyszeć, zapamiętywać i przesyłać do Pentagonu wszystkie rozmowy w zasięgu do pięciuset kilometrów. Pożar, według Trecuna, w którym robot został spalony specjalnym napalmem, był po prostu dywersyjnym wyczynem nieustraszonego sołdata sowieckich sił specjalnych, potomka Rasputina.
Po miesiącu, jak powiedziałem, w końcu uśmiechnęło się do mnie szczęście w postaci nagowyspiarza, który nie chodził do „Kasyna Żeglarskiego”. Nigdy przedtem go nie widziałem. Nikt inny też go nie widział. Musiał mu ktoś powiedzieć, że jakiś dziwak szuka w „Kasynie” kobiety o jeszcze dziwniejszym nazwisku Marta Koen. Ten typ, nie zwlekając, ruszył prosto do mojego stolika. Wymruczał jakieś zmyślone nazwisko i spytał:
– To ty się interesujesz Martą Koen?
– Tak – odparłem – chcę coś napisać o jej życiu.
– Dobra – powiedział. – Wobec tego do zobaczenia jutro o ósmej w „Mažestiku”. Tu nie miejsce na takie rozmowy.
Jakby „Mažestik” był odpowiedniejszym miejscem. Musiałem jednak zadowolić jego potrzebę konspiracji. I nie żałowałem. Żałować będę później. Bez końca. Wciąż jeszcze żałuję.
Nazajutrz, punktualnie o ósmej wieczorem, nagowyspiarz pojawił się w „Mažestiku”. W świeżym garniturze, pod świeżo wymyślonym nazwiskiem. I nie zwlekał.
– Słuchaj – zaczął. – Będę z tobą szczery. Nie znałem osobiście Marty Koen, ale przypadkiem wiem o niej dość dużo. To, co wiem, otworzy przed tobą drzwi wielu pokojów, gdzie siedzą ci, którzy wiedzą więcej. Jeżeli dopisze ci szczęście, a będziesz go potrzebował sporo, może pewnego dnia trafisz na tych, którzy znali Martę osobiście. Ale to, co wiem, też kosztuje.
Przypuszczałem, że Mrgud – tak przedstawił się tego wieczoru – zażąda pieniędzy za informacje. To normalne. Informacje również i u nas powoli stawały się towarem. A naczelny zachęcał, żebym nie żałował pieniędzy. Teraz ja nie zwlekałem. Spytałem po prostu:
– Ile?
Na co Mrgud podał mi nielichą sumę.
– Słuchaj – powiedział – pieniądze mnie nie interesują. Właśnie tyle potrzebuję na operację. Sztuczna zastawka. Nie ma wyjścia. Leki nie pomagają. Jeżeli w ciągu paru miesięcy nie wszczepią mi tej zastawki, to klops! Rozumiesz? Jeśli umrę podczas operacji, zwrócę ci pieniądze. Uczciwie.
– Dobrze. Suma jest do przyjęcia – stwierdziłem. I sięgnąłem do torby.
– O nie – zaprotestował Mrgud. – Jutro w „Manježu”, punkt o ósmej. Przyjdź z pieniędzmi. Jutro porozmawiamy.
O ósmej wieczorem, punktualnie, Mrgud pojawił się w „Manježu”. Wzgardliwie odmówił przeliczenia pieniędzy. I znowu nie zwlekał:
– Nie wymieniaj w tych notatkach mojego nazwiska. Mimo że nie jest prawdziwe. Czasami łatwiej człowieka znaleźć pod fałszywym nazwiskiem. A przechodząc do Marty Koen: lepiej byłoby, żebyś się w to nie wplątał. Zresztą to twoja sprawa. Uczciwie zapłaciłeś, powiem ci uczciwie wszystko, co wiem. Już mówiłem, wiem sporo, ale nie ręczę za dokładność. Osobiście nigdy nie poznałem tej kobiety i nie żałuję. Jesteś członkiem?
Nie od razu zrozumiałem, że chodzi mu o partię.
– Jestem – powiedziałem.
Mrgud jakby trochę odtajał.
– Teraz mi lżej. Nie chciałbym tego opowiadać komuś spoza partii. Więc słuchaj! Marta Koen, kimkolwiek była, to najbardziej tajemnicza postać w historii ruchu komunistycznego w Jugosławii. Fluoryzujący szkielet w szafie KPJ, skądinąd oczywiście bez zarzutu. O niej najlepiej jest nie mówić. Zwłaszcza nie z tymi z wierchuszki. Ponownie cię ostrzegam: uważaj, co robisz. Dobrze się zastanawiaj nad tym, co piszesz. A zwłaszcza, co publikujesz. Możesz wylądować na Nagiej Wyspie.
– Coś ty, Mrgud, Naga Wyspa od dawna nie istnieje.
– Co masz na myśli? – zdziwił się.
– Wyspa zniknęła, przekreślona. Zatopiona w morzu.
– Nie bądź naiwny. I nie wymieniaj mojego nazwiska.
– Mam na myśli obóz, już dawno go zamknięto.
Mrgud zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem.
– Zapamiętaj te słowa – powiedział. – Naga Wyspa zawsze istniała i nigdy nie przestanie istnieć. Mówiąc o Marcie Koen, mówimy w istocie o Nagiej Wyspie. Ale o tym później. Zacznę od początku. Według nieoficjalnej wersji – a oficjalna nie istnieje – Marta Koen mimo burżuazyjnego pochodzenia już podczas studiów medycznych przystała do sił postępowych. Szefem jej komórki partyjnej był Milovan Ðilas we własnej osobie. No wiesz, przyszedł nawet na jej pogrzeb. Związek między Ðilasem a Martą Koen – oczywiście nie uczuciowy – jest bardzo ważny. Ale po kolei. Pamiętam te czasy. W partii dużo było chłopaków i dziewcząt z burżuazyjnych rodzin. Partia się z tym godziła. Ja – nie. Tylko kim ja jestem, żeby się sprzeciwiać partii? Chociaż z czasem okazało się, że miałem rację. Lecz nawet gdybym wiedział, że mam rację, nie przyszłoby mi do głowy przeciwstawiać się partii. Partia ma rację nawet, gdy się myli. Dialektyka. Ci chłopcy i te dziewczyny szczerze wierzyli w ideę. Nie mogę zaklinać się na Boga, jeżeli Bóg nie istnieje. Jednak nawyki, wygodnictwo, dekadencja – tego nie potrafili się wyzbyć. Przed południem zajmowali się, powiedzmy, pracą dla partii, a po południu, na przykład, pili herbatkę i kładli pasjansa. Niektórzy nawet chodzili na seanse spirytystyczne.
Niektórzy, co gorsza, wywoływali duchy.
Marta była ulubienicą takich towarzyszy. Nigdy, co prawda, jej się nie przyglądałem, ale słynęła z urody. Chodziły słuchy, że posiada jakąś nadprzyrodzoną siłę. Opowiadał mi o tym człowiek, do którego miałem bezgraniczne zaufanie, a który znał Martę. Wiesz, nie warto go szukać, już dawno umarł. Podobno na własne oczy widział, jak Marta przesuwa wzrokiem ołówki na biurku. Powiedziałem, ten człowiek był uczciwy, a Marta w takim razie to niewytłumaczalny fenomen materialistyczny. Kropka. Ale nie tylko to. W komórkach partyjnych krążyły pogłoski, że każdy, kto się narazi Marcie, kto na przykład zakocha się w niej (a nie było to dobrze widziane), z pewnością skończy pod kołami tramwaju. Ten sam człowiek, sprawdzony komunista, twierdził, że zna czterech takich, którzy skończyli pod tramwajem. Myślę jednak, że to bzdury.
A jeżeli nie bzdury, to przypadek.
Widziałeś, co się zdarzyło na pogrzebie Marty. Gazety o tym nie pisały, ale wszyscy wiedzą. Ktoś przez pomyłkę załadował karabiny ostrą amunicją. A po mieście zaraz się rozniosło, że to nieczyste sprawki. Bzdura! Popełniamy błędy. Pomyłki się zdarzają. A że jedna z kul trafiła chorążego na balkonie, to po prostu przypadek. Znowu jednak rozeszły się głosy, że to likwidacja. Reakcjoniści, jak zwykle, zaraz zaczęli gadać o czarnej magii w KPJ/ZKJ. I co z tego, że chorąży zginął. Żołnierz musi być w każdej chwili gotów na śmierć. Taka jego służba.
Ale zostawmy te brednie. Marta Koen to w każdym razie tajemnicza postać. Zasady partii, które obowiązywały wszystkich, jej nie obowiązywały. Zdarzyło się, że przez dwa i pół roku nie przychodziła na zebrania. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Co robi. Może ją zamknięto? Zdradziła organizację? A w końcu – jakby nigdy nic. Mówił mi ten przyzwoity gość, że nawet samokrytyki nie musiała składać. Tłumaczono to przychylnością Ðilasa w stosunku do niej, coś w tym było, miała jakieś względy, ale na pewno nie z miłości. Ðilas, i owszem, odszedł od ideałów, zdradził partię. Niestety, zaprzedał się Zachodowi. Ale nie był dziwkarzem.
Był człowiekiem rodzinnym.
Chodziły natomiast słuchy o jej rodzinie, gnieździe subotickiej dekadencji. Nie musisz w to wszystko wierzyć, ale może ci się przyda. Wy, dziennikarze, lubicie takie delikatne sprawki. Dzięki tym opowieściom można znaleźć sporo prawdziwych, jak też zmyślonych szkieletów w szafach Koenów. Wyobraź sobie, że Stowarzyszenie Lekarzy Serbskich skreśliło z listy członków ojca Marty, doktora Nissima Koena, z powodu uzasadnionych podejrzeń, że sfałszował dokumenty dotyczące swojego zgonu i samowolnie powrócił do życia. Albo to, że jej matka l u b i ł a p r z y g o d y. Wiesz chyba, co, mówiąc to, mam na myśli. Kiedy Marta skończyła dwanaście lat, czyli w wieku największej wrażliwości, jej mama opuściła męża i z jakimś prowincjonalnym aktorem uciekła do Ameryki. Kapitalizm szybko stłamsił tego artystę, który rozpił się i pewnego wieczoru, pijany, skończył pod tramwajem. A matka Marty zrobiła godną pozazdroszczenia karierę jako aktorka grająca w westernach. Choć przedtem właściwie nigdzie nie występowała.
Ale raz widziałem ją, jeszcze przed wojną, w pewnym filmie. Piękna kobieta. Niebezpieczna. Uwodzicielska.
Być może wszystko to są bzdury. No, powoli przejdźmy do rzeczy. Tylko uważaj! To naprawdę delikatne sprawy. (Nawet przez sen nie wymieniaj mojego nazwiska!). Wy, młodzi, nie wiecie – i nie możecie tego wiedzieć – że przed wojną występowały w partii rozmaite dewiacje, odchylenia prawicowe i lewicowe. Niemało zresztą było w tym przesady, ludzie nazbyt kierowali się wyobraźnią. Po wojnie, a właściwie już przed wojną jednak z tym skończono. I tak przeminęłoby to na zawsze, gdyby nie podstępne działanie reakcji. Partia wyraźnie oddzieliła to, co powinno, od tego, co nie powinno istnieć. Ale utajona reakcja ciągle przywracała do obrotu wycofane banknoty partyjnych odchyleń. Poza tym miała węża w kieszeni. Skończyć z odchyleniami w bazie wśród zwykłych członków nie było trudno. Ale co z funkcjonariuszami? Którzy niby to są na linii, a w głębi ducha myślą inaczej niż partia. Jednym z takich, że wyrażę się poetycznie – Adamem komunistycznego upadku był Milovan Ðilas.
A wężem – wężem była Marta Koen.
Podczas kolejnych wyjazdów z kraju, stale przebywając w towarzystwie dekadentów i burżujów, Marta umyśliła sobie, że jest bardziej papieska niż sam papież. Klasycy mark-sizmu: Marks, Engels, Lenin, Stalin... (To ostatnie zamaż, ja tego nie powiedziałem)... klasycy marksizmu nie byli, zdaniem Marty, dostatecznie dobrzy, dalekowzroczni ani zdecydowani. Słyszałem, że napisała pamflet pod tytułem Wielka Komuna, w którym rzekomo poszerzyła granice myśli komunistycznej. Większość tych, którzy przeczytali ów pamflet, od dawna już jest martwa. Ci, którzy jeszcze żyją – jakby nie byli żywi.
Też nie warto ich szukać.
Marta Koen była stanowczo za bardzo ambitna, a przy tym zarozumiała i niezdyscyplinowana. Jej pamflet zawierał podobno mnóstwo nieobowiązujących, ale – zwłaszcza dla młodzieży – atrakcyjnych i bardzo niebezpiecznych refleksji o przyszłych losach ludzkości, a przede wszystkim wspólnoty komunistycznej. Ðilas oczywiście nabrał się na fantastyczne projekty i plany Marty.
Nigdy nie ceniłem tego człowieka. Na oko poważny. W rzeczywistości lekkoduch. Pisarz. Fantasta.
To, co teraz ci powiem, to absolutna tajemnica. Niesprawdzona. Nie ma dowodów. Tylko ułożyłem kostki, z których może nawet wiele nie istnieje. Plan był zatem następujący: KPJ wszczyna rewolucję, by zdobyć i umocnić władzę. Następnie na scenę wchodzą spiskowcy pod wodzą Ðilasa i Marty Koen. Usuwają Starego[7], przejmują władzę i przystępują do realizacji projektu Wielkiej Komuny. No dobrze. Wiadomo, jak było. Nie udało im się. Nikt nie może występować przeciwko partii, która jest wszechwładna i wszystkowiedząca. Ale tu znowu pojawia się aporia. Dobrze użyłem tego słowa? Na długo przedtem, nim Ðilas wypadł z gry, Marta Koen dobrowolnie udała się na Nagą Wyspę. Czemu wywracasz oczami? Dlaczego się dziwisz? Nie ona jedna przecież. Istnieją precyzyjne, choć niesprawdzone statystyki: co czwarty więzień sam się zgłaszał do obozu. Nie masz pojęcia, co może strach. Nie masz pojęcia, jak długie są noce, gdy czekasz na to, że tajna policja zastuka do drzwi. Twoje pokolenie nie zna strachu, dlatego wyginie. Przyznam się, że mnie też chodziło po głowie, aby się tam zgłosić. Żeby to uprościć. A jednak nie załamałem się. Czekałem, aż mnie zabiorą. I nie żałuję tego.
Zahartowałem się[8].
Marta Koen była wtedy zatrudniona jako kawiarka czy ktoś w tym rodzaju w Białym Dworze. W bezpośrednim zasięgu Marszałka. Ta głęboka infiltracja następowała w pionie. Chyba tylko czekali na odpowiedni moment: Ðilas dałby sygnał, a Marta wsypałaby Staremu truciznę do kawy. I wszystko szłoby jak po maśle. Ale Stary, po swojemu, lubił Martę. Była jego towarzyszką z czasów wojny. Opowiadał mi pewien oficer, też zaufany człowiek na służbie w Białym Dworze, że towarzysz Tito długo sprzeciwiał się przerzuceniu Marty na Nagą Wyspę, choć nieraz, podając kawę na zebraniach kierownictwa, głośno wykrzykiwała: Da zdrawstwujet towariszcz Stalin! Stary tylko machał na to ręką, z tym swoim szerokim uśmiechem, i mówił: „Nie słuchajcie tej wariatki. Ona nie wie, co gada. To następstwa kontuzji”. Nie ma wątpliwości: on nigdy by nie pozwolił zabrać jej na Nagą Wyspę, ale Marta – dzięki swoim znajomościom w Ministerstwie Komunikacji – załatwiła przeprowadzenie linii tramwajowej, która, łącząc Stare Miasto z Dedinjem[9], przechodziłaby koło Białego Dworu.
Ta kropla przelała czarę. Stary, wściekły jak ryś, z miejsca wezwał Rankovicia. O co ci chodzi? Czemu się krzywisz? Sądzisz może, że zmyślam? Nie znasz tamtych czasów. Poza wojskowymi i państwowymi w Jugosławii nie było wtedy innych tajemnic. Rano towarzysz Tito pił kawę, pogadując z towarzyszką Jovanką. Wieczorem w „Mažestiku” reakcjoniści powtarzali treść rozmowy. Analizowali ją. Wyciągali mylne wnioski. Przepowiadali rychły koniec komunizmu.
Wszystko wówczas było wiadome, łącznie z tym, co nie powinno być wiadome. Wygląda na to, że Ranković już wtedy zaczął knuć. Ale... powiedz mi szczerze, czy ty płakałeś po śmierci towarzysza Tity?
Znalazłem się w nieprzyjemniej sytuacji. Bo nie płakałem. Choć próbowałem kilka razy. Łzy się jednak nie polały. Skądinąd nie chciałem rozczarować Mrguda. Gdybym wyjawił prawdę, może by się pogniewał i przestał mówić. Dlatego powiedziałem, że płakałem wtedy.
Dlatego płaczę teraz, w salce bez klamek kliniki im. dr. Lazy Lazarevicia.
– To ładnie, że płakałeś – pochwalił mnie Mrgud. – Od razu wiedziałem, że z ciebie porządny chłop. Pomiędzy wami, młodymi, też można jeszcze trafić na prawdziwego komunistę. Jednakże coraz rzadziej. Wszystko zaprzepaścił rewizjonizm. Ale – do czasu. Prędzej czy później zwycięży światowa rewolucja. Już byśmy świętowali zwycięstwo, gdyby nie tacy jak Ðilas i Marta Koen. W każdej komunistycznej partii były i są setki takich ludzi. Wróćmy jednak do rzeczy, do Starego i Rankovicia. „Słuchaj, no – krzyknął Stary – wiesz, że obok Dworu ma być przeprowadzona linia tramwajowa?!”. „Naprawdę nie wiedziałem o tym, Stary – odparł Ranković. – Jestem ministrem spraw wewnętrznych. Nie wiem, co się dzieje w Ministerstwie Komunikacji”. „Jak to nie wiesz?! Ministerstwu Komunikacji niczego nie wolno robić bez wiedzy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i służb. No proszę, chcą mi tędy puścić tramwaj, żeby hałasował dniem i nocą, a ty nawet palcem nie kiwniesz. I nie wiesz, co te łobuzy robią”. Ranković spochmurniał. „Zajmę się tym, Stary. O nic się nie martw”. Zajął się tym jednak tylko częściowo. Zdołał załatwić, że zamiast tramwaju przez Dedinje puszczono trolejbus. Administracja mocno się temu sprzeciwiała, a kiedy administracja coś wykombinuje, nie ma siły, która by jej nie pozwoliła tego zrobić. Choćby połowicznie.
Nasi przywódcy nie mieli absolutnej władzy nad urzędnikami państwowymi. A co by było, gdyby takową mieli? Państwo by do tej pory obumarło.
Nasi przywódcy byli jednak wszechwładni tylko w zepsutej wyobraźni reakcjonistów.
To wszystko, co wiem. Albo prawie wszystko. O wielu sprawach zapomniałem. Ale powiem ci coś jeszcze. Skieruję cię na pewien ślad. Fałszywy. Innego jednak nie znam. Poszukaj osoby, która przedstawia się jako Ozyrys. Od razu mówię, że to drań. Były komunista. Były nagowyspiarz. Który, po wszystkim, stał się wyznawcą obskurantyzmu najgorszego gatunku. Nie wrócił na łono Kościoła. Aż tak daleko się nie posunął. Zajmuje się magią i spirytyzmem. Przepowiada przyszłość. Rzuca uroki i odczarowuje. Zależnie od potrzeby. I od zamówienia. Wykorzystuje ludzką biedę, nieszczęścia i przesądy, byle się bogacić. Wyrodek! Choćby nie wiem jak był zepsuty, wiele jednak wie. Tylko nie myśl, że powie ci prawdę. Z tym, że jego kłamstwa mogą chyba posłużyć jako drogowskaz do prawdy. Lepiej, mówię, żebyś jej nie poznał. Żebyś przestał się tym interesować. A teraz żegnaj. Jutro idę na operację. Muszę odpocząć.
4
Minęło może dziesięć dni. Któregoś ranka w drzwiach mojego mieszkania pojawił się nieznajomy mężczyzna. Sądząc z ubrania, zachowania i wyglądu – nagowyspiarz. W ręku miał kopertę.
– Mrgud zwraca ci pieniądze – powiedział sucho.
– Czyżby operacja się nie powiodła? – spytałem.
– Powiodła się – odparł ten mężczyzna – ale po wyjściu ze szpitala, może jeszcze pod wpływem środków nasennych, Mrgud wpadł pod tramwaj i zginął na miejscu. W każdym razie – nie przeżył. Dlatego zwraca pieniądze. Zgodnie z umową.
Tymczasem dowiedziałem się pewnych rzeczy o Ozyrysie. Między innymi, że spędził pięć lat na Nagiej Wyspie. Szanując jednak statut ZKJ, fantastyczne opowieści o białym magu, przed którym drżą nawet najmocniejsi ludzie w państwie, uznałem za bujdę. Skądinąd słusznie. Wieści krążące wśród belgradzkich mieszczuchów (i właśnie przez nich produkowane) są stanowczo niepewne. Ewentualne ziarnko prawdy, z którego powstają i rozchodzą się, szybko przepada w piaszczystej pustyni wymysłów. A o tym Ozyrysie krążyły najrozmaitsze opowieści, pełne owoców zbiorowej nieświadomości i pragnień marnych opowiadaczy. Niełatwo było przez labirynt mistyfikacji przebić się do Ozyrysa. Nie pomogły nawet kontakty z bezpieką, chociaż większość fałszywych informacji o tajemniczym magu powstawała właśnie tam, w Wydziale VIII. Moi znajomi, ci z grup operacyjnych, nie chcieli nawet mówić o Ozyrysie. „Przestań się tym zajmować – ostrzegali. – To nie są czyste sprawy. Mamy go na oku. Pod kontrolą. Ale na razie – spokojnie. O nic nas nie pytaj. A jeżeli chcesz pozostać przy zdrowych zmysłach, zachować potencję i może nie stracić głowy, nie pytaj nikogo”.
Była to dobra rada, ale jej nie posłuchałem. W dalszym ciągu prowadziłem poszukiwania. Zacząłem chodzić po kolejnych knajpach, w których – w tamtych latach – zbierało się barwne towarzystwo wielbicieli magii, medytacji transcendentalnej i spirytyzmu. Bardzo szybko przekonałem się, że poza przedmiotami obsesji nie istnieją inne różnice między nagowyspiarzami a ludźmi, którzy podobno chcą się wydostać ponad granice świata materialnego. Na pytanie: „Gdzie można spotkać Ozyrysa?” jeden powiedział: „Nigdy o nim nie słyszałem”, drugi zaś burknął to samo, ale takim głosem, że w rzeczywistości jasne było, iż mówi: „Znikaj stąd! Chyba widzisz, że rozmyślam o samobójstwie”. Trzeci natomiast zażądał, abym mu postawił kielicha i kolację, po czym opowiedział mi niesmaczną historię o nieszczęśliwym dzieciństwie, o jeszcze nieszczęśliwszej miłości i Ozyrysie, który wprowadził go na drogę oświecenia, a następnego dnia zmienił adres, w związku z czym on sam, adept, nie potrafi mi pomóc. Pewnego wieczoru jednak w bufecie „Central” otworzyły mi się oczy. (W tamtych dniach zbliżyłem się do spirytystów. Nadeszła zatem pora, abym ja też dostąpił niewielkiego oświecenia). Oświeciło mnie w jednej chwili i mogłem z miejsca, powiedzmy, z jakiegoś powodu odszukać komendanta-rektora Wojskowej Akademii Medycznej. I wszystko byłoby tak samo. Musiałbym włóczyć się po knajpach, w których spotykają się lekarze z pacjentami (a są takie miejsca, jeszcze ile!). Czekałyby mnie niekończące się rozmowy z podejrzanymi typami, którzy komendanta widzieli raz, przelotnie. Czekałoby mnie to samo, co w „Kasynie Żeglarskim” i tu, w bufecie „Central”.
Teraz, w salce bez klamek kliniki im. dr. Lazy Lazarevicia, nie mogę się nadziwić, jak to jest możliwe, że komunizm nie udał się we wspólnocie tak jednakowych ludzi, ze szczelnymi klapkami na oczach.
Zrozumiałem, że z tego skamieniałego świata, w którym tak samo zachowują się nagowyspiarze, uczeni, artyści i oficerowie, jedynym wyjściem jest obłęd.
Byłem w drodze do tego wyjścia, kiedy na Terazijach przypadkiem spotkałem szkolną koleżankę, która już w gimnazjum interesowała się chińską Księgą przemian, tarotem i medytacjami, ale przy tym – co mało kto potrafi – zdołała zachować pogodę ducha i poczucie rzeczywistości.
– Nie mogę uwierzyć, że zaglądasz do „Centralu” – powiedziała na początek. – Tam się przecież zbierają same pijaczyny, które przejrzały parę książek Aleistera Crowleya. Ozyrys to żadna tajemnica. Po prostu psychiatra. Przyjmuje na Macedońskiej. Nazywa się Miladin Jokić. Każdy może do niego pójść.
Rzeczywiście. Przy wejściu do domu przy Macedońskiej 27, wśród licznych mosiężnych tabliczek z nazwami firm eksportowo-importowych i kancelarii adwokackich, widniała tabliczka z napisem: „GABINET PSYCHIATRYCZNY »OZYRYS«, dr Miladin Jokić, IV piętro”. Całkiem po prostu. Nic nadzwyczajnego. Nic mistycznego. Dziwny mógł się wydawać tylko gabinet, gdyż w tamtych czasach prywatna praktyka lekarska nie była dozwolona. Fakt ten jednak nie przeszkodził mi w poznaniu Ozyrysa, któremu chciałem zadać kilka pytań.
Nie miałem pojęcia, jak wygląda Ozyrys, lecz w jednej chwili zrozumiałem, że niczym nie przypomina on prawdziwego Ozyrysa. Był to starszy, siwy mężczyzna o miłej twarzy.
– Znam pana – powiedział, gdy wszedłem do gabinetu, i z trzaskiem odłożył słuchawkę, bo właśnie skończył jakąś rozmowę. – Opowiadał mi o panu Mrgud, a znałem pana już wcześniej, z ciekawych tekstów w sobotnim wydaniu „Borby”.
– To pan znał Mrguda? – spytałem.
– A jakże. Spędziliśmy pięć lat w tym samym baraku na Nagiej Wyspie. Pięć długich lat, jak zwykł mawiać Mrgud, tam żeśmy się hartowali. Mieliśmy dość czasu, żeby się poznać. Proszę, niech pan zdejmie płaszcz. I usiądzie. Czego pan się napije? Rakija? Whisky? Koniak?
– Mrgud nie żyje – powiedziałem.
– Tak, to smutne – odparł Ozyrys. – Operacja się udała i człowiek wyszedł ze szpitala... prosto pod tramwaj. Pocieszające było to, że zginął wyleczony. Można powiedzieć – zdrów. Mrgud, jak wszyscy komuniści, gardził chorobą i słabością. Przerażała go utrata sił. Nie zależało mu na przedłużeniu życia, niech mi pan wierzy, dobrze go znałem. Podczas wojny sto razy spoglądał śmierci w oczy. Po wojnie zresztą też. Ale myśl, że resztę życia miałby spędzić jako istota bezsilna, na łasce innych, napełniała go przerażeniem. Zmieniając temat, pewien jestem, że słyszał pan o mnie mnóstwo głupstw. Magia... Rzucanie uroków... Siły nadprzyrodzone...
Owszem, słyszałem w bufecie „Central” niesamowite wymysły. Na przykład, że on, Ozyrys, ma sto czterdzieści lat, ale dzięki praktykowaniu magii seksualnej wygląda o połowę młodziej. Że dla zdobycia zakazanej wiedzy i mocy zaprzedał duszę diabłu. Że u każdego, na kogo spojrzy albo o kim tylko pomyśli, może wywołać impotencję. I jeszcze gorsze rzeczy. Wspomniany łapczywy szarlatan (nieszczęśliwe dzieciństwo i nieudane miłości), któremu postawiłem kolację i kielicha, opowiedział mi sagę – poniekąd na tle nowej serbskiej historii, często mniej wiarygodnej niż pogłoski belgradzkich mieszczuchów. Według tej opowieści, której akcja rozgrywa się w połowie lat sześćdziesiątych, Slobodan Penezić Krcun[10], pewny siebie, Ozyrysowi – wówczas tylko dr. Miladinowi Jokiciowi, byłemu więźniowi Nagiej Wyspy – nie wiadomo czemu wymierzył siarczysty policzek w wypełnionej po brzegi knajpie „Bezistan”. Miladin Jokić tylko przelotnie spojrzał na Krcuna i wyszedł. Po miesiącu Krcun ginie w wypadku drogowym. Wypadek? Być może. Wypadki drogowe się zdarzają. Ale co to był za wypadek, w którym zginął Krcun? Samochód bez zarzutu. Kierowca znakomity. Droga prosta. Obok drogi bezkresna równina. Na równinie, trzysta pięćdziesiąt metrów od szosy, jedno jedyne drzewo. Auto niespodziewanie zjeżdża z drogi, z olbrzymią prędkością pędzi przez pole papryki i pomidorów... i trzask! uderza w drzewo. Krcun ginie na miejscu. Reakcja tłumaczy to wydarzenie jako porachunek wewnątrzpartyjny. Rozpowszechnia plotki, że Krcuna zlikwidowano na rozkaz Marszałka. W samej partii też dokładnie nie wiadomo. Może to Ruscy. Może Amerykanie... Nikt nawet nie pomyślał o rzucających uroki oczach Miladina Jokicia.
Co wieczór moi rozmówcy i rozmówczynie, półpijani, półznarkotyzowani, oszołomieni lekturą książek z zakresu magii i filozofii, stuknięci na punkcie Gurdżijewa i Bławackiej, przedstawiali mi szaleńcze teorie, a właściwie konfabulacje o szatańskiej misji Ozyrysa. Jeden z nich (którego nazwisko zapomniałem) miał naprawdę bujną wyobraźnię. Według niego Ozyrys był kimś o wiele większym niż – wprawdzie zdolnym, ale prowincjonalnym – filozofem i magiem. Ów człowiek twierdził, że nosi on tajne tytuły Strażnika Tronu Wschodniego i Rycerza Kawalera Wielkiej Belgradzkiej Kurwy. Razem z filozofem niemieckim Habermasem ma swoje zaszczytne miejsce w europejskiej hierarchii infernalnej. Nie zajmuje się – upewniał mnie ów rozmówca – prostackimi likwidacjami jugosłowiańskich polityków. Jego misja to likwidacja Jugosławii. Jej podział. „A dlaczegóż to, proszę ja ciebie? – spytałem napalonego młodzieńca. – Jaki ma w tym interes?”. „Interes! – zaśmiał się młodzian. – Interesem jest zło. Niechybna wojna i rozpad Jugosławii pociągnie za sobą mnóstwo zła. A zło – niech pan nie zapomina – to potężna energia. Co zamierza z nią zrobić, nie wiem”.
Ciekawy typek. Szkoda, że swego talentu nie zainwestował w pisanie. Wówczas, usłyszałem o tym znacznie później, nie zginąłby, pijany, pod tramwajem.
– Tak – odparłem Ozyrysowi – różne rzeczy powtarza się na mieście.
A on nagle zmienił temat.
– Mrgud opowiadał mi, że interesuje się pan historią życia Marty Koen. Dlaczego?
Chciałem powiedzieć: „Dlatego, że jestem dziennikarzem”. Szybko się jednak połapałem, że Miladina Jokicia nie należy oszukiwać.
– Widzi pan – odrzekłem – naczelny powierzył mi zadanie, abym napisał prawdziwą opowieść o Marcie Koen. Po jej śmierci wypisywano w prasie najróżniejsze rzeczy. Polityczna wierchuszka bardzo się denerwowała. Redakcja znalazła się pod wielkim naciskiem. Z początku temat ten wcale mnie nie pociągał. Z czasem jednak zainteresowałem się życiem tej kobiety. Mam nawet zamiar napisać o niej książkę. Stało się to dla mnie czymś o wiele ważniejszym od rutynowej dziennikarskiej roboty...
Ozyrys popatrzył na mnie i powiedział:
– Marta Koen to mit. Oczywiście, że istniała, jeszcze jak. Ale jej biografia to mit. Tak jak moja zresztą. Tak jak pańska. Jak każdego. Wiele tu nie można zmienić. Mitomania i lekceważenie realnych faktów to samo sedno naszej tożsamości. My, Serbowie, nie jesteśmy narodem. Jesteśmy kolonią wielokomórkowych organizmów, które osiągają złudne odmienności drogą fanatycznego przywierania do różnic ideologicznych. Marta była pół Żydówką, pół Węgierką. Wyrastała jednak w Suboticy. Wpływ otoczenia. I płci. Wie pan, że wychwalanie kobiet uważa się dziś za przejaw nowoczesności. Co do mnie, to nigdy nie kierowałem się modą. Dokładnie mówiąc, nigdy tego nie robiłem. Kobieta, jeśli nie jest ograniczona instytucją małżeństwa albo klasztoru, stanowi, że sparafrazuję Kafkę, wyzwanie do szaleństwa. I do znacznie gorszych rzeczy. Bez względu na jej wykształcenie. I na wyrafinowanie. Na status społeczny. Poza klasztorem i małżeństwem kobieta jest podstawowym powodem braku stabilności społecznej. Marta Koen jako kobieta nie była z siebie zadowolona. Miała wszystko, a chciała jeszcze więcej. Od młodych lat zajmowała się, że tak powiem, nadbudową swojej osobowości. Wymyślała fantastyczne opowieści o sobie. Przypisywała sobie cechy i umiejętności, których nie miała, nieposiadane zdolności. Z początku niby osiągnęła cel: uchodziła za kobietę fatalną, o nadprzyrodzonej mocy. Później wszystko poszło swoją drogą. Tak to jest z kłamstwami. Przez jakiś czas pozwalają panu rządzić innymi. Potem wszystko się odwraca, kłamstwa panują nad panem i wyprowadzają pana na sobie tylko wiadome drogi.
Tak też bywa z narodami. Jesteśmy na to odpowiednim przykładem. Nasza historia jest utkana z kłamstw. Na początku kłamstwo gromadziło nas wokół siebie. Dawało nam siłę. Ale z czasem, ponieważ zebraliśmy się wokół czegoś, co nie istnieje, zaczęliśmy się rozchodzić. Dzielić. Rozpadać się...
Ozyrys na chwilę umilkł. Wypił łyk koniaku. Wykorzystałem tę przerwę, aby zadać mu pytanie:
– Czy znał pan Martę Koen?
– Niestety nie – odparł doktor Jokić. – Kiedyś dawno, za młodu, widziałem ją z daleka. Nie zaliczałem się do jej towarzystwa... ubogi student z południowoserbskiej prowincji, nie mogłem do niej się zbliżyć. Choć oboje należeliśmy do Związku Komunistycznej Młodzieży Jugosławii. Mój drogi, te bajki o solidarności, równości i przyjaźni – że na tym poprzestanę – to tylko puste gadanie. Jak wszystko inne tutaj. Po prostu kłamstwa. Ustrój wewnętrzny przedwojennej partii komunistycznej najbliższy był systemowi kastowemu. Właśnie tak. Czemu pan patrzy na mnie ze zdziwieniem? Mieliśmy braminów, kszatrijów, mieliśmy wajśjów i siudrów. W istocie to nic złego. System kastowy to najlepszy sposób organizowania społeczeństwa. Ale i tu jest pewien problem: zaniżanie kryteriów. Nierzadko w kaście braminów znajdują się zuchy, którzy w najlepszym razie mogliby być siudrami. O, ja wtedy byłem jak siudra. Nie mogłem się zbliżyć do Marty Koen. Widywałem ją z daleka. Była naprawdę piękna.
– A skąd pan tyle o niej wie? – spytałem.
– Skąd wiem? – Ozyrys powtórzył pytanie. – Nie mam pewności, czy to jest w i e d z a. Marta mnożyła o sobie mistyfikacje. Na tym opowieść się nie kończy. Jak wspomniałem, w pewnej chwili kłamstwa przejmują kontrolę i nadają pana życiu nieprzewidywalny kierunek. W tym żywiole nie jest pan sam. Pana kłamstwa o sobie przyciągają kłamstwa innych. Stają się więc powodem jeszcze większych kłamstw, nad którymi naturalnie ma pan znacznie mniej kontroli. W końcu rzeczywistość zanika. Pozostaje tylko koszmarne symulakrum rzeczywistości. Przypomnijmy, co pisze o tym święty Gregorios Palamas: „Kiedy umysł ze stanu rozproszenia i błądzenia powróci do serca, dostrzega ohydną, splątaną lewą stronę maski. Dopiero wtedy poczyna się w człowieku najgłębsza skrucha”. Mam nadzieję, że rozumie pan, o czym mówię. Mistyfikacje Marty Koen łącznie z mistyfikacjami innych osób sprawiły, że prawdziwa Marta Koen – jeżeli w ogóle kiedykolwiek istniała – zniknęła w cieniu innych, fikcyjnych.
Poza wszystkim miałem jeszcze jedno pewne źródło informacji o Marcie. Przypadek sprawił, że jako członek delegacji Stowarzyszenia Lekarzy Serbskich poznałem w Wiedniu jej męża. Działo się to w 1956 roku. Umyślnie nie mówię b y ł e g o m ę ż a, ponieważ Marta, jak zawsze nieprzewidywalna, pewnej nocy odeszła z ich domu na zawsze, bez pożegnania, bez pożegnalnego listu, a przy tym nigdy się nie rozwiedli. Doktor Alfred Schleiermacher sprawiał wrażenie człowieka załamanego. Dowiedział się skądś, że w Wiedniu przebywa delegacja Stowarzyszenia Lekarzy Serbskich. Odnalazł mnie w hotelu „Lux”, gdzie zamieszkaliśmy. Nie szukał specjalnie, ale po prostu jako jedyny z naszych mówiłem po niemiecku. Nauczyłem się, chociaż wciąż jeszcze nie było to dobrze widziane. Prawdę mówiąc, nie miałem nic do stracenia. Po pięciu latach spędzonych na Nagiej Wyspie przytomny człowiek rozumie, że między życiem w w i ę z i e n i u a ż y c i e m n a w o l n o ś c i nie ma większej różnicy. W więzieniu bywało nawet lepiej. Proszę mi nie przerywać. Jeszcze o tym pomówimy. Doktor Schleiermacher interesował się losem Marty. Nic pewnego nie mogłem mu powiedzieć. W tamtych latach nie było to dziwne. Za to on powiedział mi sporo ciekawych rzeczy o swojej małżonce. Że na przykład przed zamążpójściem chodziła na seanse psychoanalityczne do doktora Freuda.
Nie bez powodu zresztą.
Później, gdy wszystko to przemyślałem, ułożyłem kamyczki tej psychoanalitycznej mozaiki. Schleiermacher powiedział mi, że Marta sama do siebie pisywała listy, które po ich nadejściu niszczyła. Charakter pisma w tych listach podobno nie przypominał zwykłego pisma Marty. Biedny Schleiermacher! Był doktorem historii, a nie medycyny. To klasyczny przykład rozdwojenia jaźni. Doktor Freud nie mógłby tu pomóc. Raczej święty Gregorios Palamas. Marta, jak już wspomniałem, wskutek kłamstw i mistyfikacji rozproszyła się w świecie zewnętrznym. I rozpraszała się nadal. Rozsypała się na kilka osobowości, z których ani jedna nie była świadoma tych innych. Niedawno znalazłem w felietonie jakiegoś pismaka sensacyjną wiadomość, że Marta uczestniczyła w rewolucji francuskiej. Autor tego odkrycia to oczywiście idiota, nie trzeba jednak zapominać, że idioci doskonale percypują rzeczywistość. Rezultatów percepcji niestety nie potrafią wyartykułować. Ze stanowiska naukowego wcale nie jest niemożliwe, że jedna z Mart rzeczywiście była na paryskich barykadach.
W nieświadomości, zwłaszcza zbiorowej nieświadomości, czas nie istnieje. Nie mówiąc już o chronologii.
Wróćmy jednak do doktora Schleiermachera, który w ogóle nie wiedział, że jego żona należy do ZKJ. Co więcej, myślał, że jej mówienie o równouprawnieniu płci, o równości i sprawiedliwości społecznej to tylko kokieteria. Takie stanowisko nie jest dalekie od prawdy. Ruch komunistyczny, owszem, to nic innego jak kokietowanie infantylnymi fantazjami, a doktryna materializmu dialektycznego sprawia, że zyskują one pozór jakiej takiej prawdziwości.
Tu Ozyrys na chwilę umilkł, aby wypić kolejny kieliszek koniaku.
– No widzi pan, skoro człowiek, z którym Marta żyła kilka lat, prawie nic o niej nie wiedział, to czego my możemy się dowiedzieć?
Ozyrys mówił ciekawie, jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wciąż oddala się od tematu. Intuicja podpowiadała mi, żebym zaczął rozmowę o Nagiej Wyspie.
– Czy pan i Marta Koen byliście na Nagiej Wyspie jednocześnie? – spytałem.
– Być może – odparł Ozyrys – ale nigdy jej nie spotkałem. I tak bym jej chyba nie poznał. Ja, mój drogi, na Nagą Wyspę udałem się sam, świadomie. Umyślnie. Miałem tam zresztą ważniejsze sprawy niż studiowanie fizjonomii więźniów.
– Umyślnie pojechał pan na Nagą Wyspę? – spytałem zdumiony.