Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyczny tekst w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SEWERYN GOSZCZYńSKI
Wersja demonstracyjna
Autor tej podróży ogłasza ją głównie dlatego, że chwila jego życia schwycona w tym dziele jest jedną z tych, w których żył wszystkimi swoimi władzami, życiem pełniejszym niż kiedykolwiek.
Podróż ta miała miejsce w roku 1832, a ogłasza się dziś dopiero, niemal po dwudziestu latach. Ogłoszenie to może się wydawać za późne, niewłaściwe. Autor jednak nie cofa się przed nim. Sądzi, że ani przedmiot, ani wykonanie jego dzieła nie tracą na przewłoce. Opisuje on góry i lud, który je zamieszkuje, a które w tym przeciągu czasu się nie zmieniły.
Czytelnik nie znajdzie w tym dziełku skarbów umiejętności albo nauki, autor puścił się z małym zapasem wiedzy, z mniejszym jeszcze naukowości, a bez żadnej książki, nawet bez barometru. Nie robił on tej podróży ani jako geolog, ani jako geograf, ani jako archeolog; puścił się obyczajem żebrzących śpiewaków swojej krainy, z lirą swojego ducha, z nią tylko. Do niej nastroił swój rozum, swoje zmysły, wszystkie swoje władze i to tylko zachował, czym mu ten instrument zagrał, potrącony przez ziemię, którą przeszedł, i przez jej ducha. Jakkolwiek nieobojętne jest autorowi rozszerzenie sfery naukowych wiadomości, pomnożenie prawdziwych pojęć w tej sferze, zajmował się jednak najgłówniej tym, do czego czuł się najzdolniejszy. Pisał wiele z serca i dla serca, wiele w ocknieniu się głębszego swego uczucia dla obudzenia głębszego uczucia w innych. Uprzedza przeto, że w jego notatach znajdzie się wiele miejsc, które będą pojęte, będą miały wartość jedynie dla ludzi szukających we wszystkim zasiłku żywotnego dla swojego serca, dla swojego uczucia głębszego, wyższego, i niegardzących nim, skoro go znajdą, choćby był najskromniejszy. Są ustępy w tym dziele odnoszące się do pewnych osób, do pewnych chwil, do pewnych miejsc i dlatego autor zostawia je niezmienione. Co tu podaje, to wszystko winien miłości pewnych osób, przyjaznym chwilom, natchnieniom dobrym pewnych miejsc. Byłby niewdzięczny, gdyby im nie złożył za to w ofierze owocu miłości z pola ich miłości.
Autor nie uważa tego dzieła za coś zupełnego, za obraz, którego przedmiot byłby wykończony we wszystkich swoich częściach, we wszystkich szczegółach. Wszakże pochlebia sobie, że nie pominął obojętnie niczego, co kraj opisywany i mieszkańców jego mogło przedstawić jako najbardziej zajmujący, najgodniejszy uwagi; że następnie dotknął tego wszystkiego w sposób może niekiedy za ogólny, ale nigdy lekki — tak sobie śmie pochlebiać, a przeto i z tego względu odważa się na niniejsze ogłoszenie.
Wyjątki z tej przejażdżki umieszczane były przed kilkunastoma laty w jednym z dzienników krakowskich i tak, jak były ułożone dla ogłoszenia dziennikarskiego — największe fragmenty zostawały w notatach, w formie dziennika. W tej postaci i z tych notatek dopełnia autor po części niniejsze ogłoszenie; po części, bo największy, a może najważniejszy segment musi jeszcze pozostać zapisany tylko w duszy i jeżeli będzie mógł wyjść na jaw kiedykolwiek, to najpewniej w innej postaci, o ile Bóg da autorowi natchnienie i czas po temu.
Od pięciu miesięcy przebywam w kraju, do którego z dzieciństwa tęskniłem. Trzy lata temu przeleciałem go Eilwagenem. Nie spodziewałem się wtedy, że za trzy lata będę tu jak w domu. Myślę nieraz o tych dziwnych kolejach losu… Bądź co bądź, dziękuję losowi, że mnie tu rzucił. Nie! Nie losowi, Bogu dziękuję. Los człowieka jest dziełem człowieka, jest koleją, w którą człowiek wchodzi własną wolą, jest skutkiem jego woli, mniej lub więcej dalekim, niekiedy bardzo dalekim, ale zawsze skutkiem; jest fatalizmem, a wtedy Bóg tylko miłosierny łagodzi go, zamienia zły na dobry. Znajduję się w tym przypadku i dlatego dziękuję Bogu. Od kilku miesięcy jestem jak w porcie przed burzą straszliwą, co tam na wysokości świata szaleje. Port niewielki, niezupełnie bezpieczny, ale przynajmniej do pewnego czasu godny zaufania. Mogę odetchnąć, wypocząć, nabrać sił nowych na przypadek nowej burzy. Taka mi się wydaje ta wioska, ten domek, gdzie od jakiegoś czasu przebywam. Miło mi zatrzymywać moją myśl na nich.
Kraj ten jest bardzo zajmujący wszechstronnie, jak w ogólności cała ziemia osiadła przez lud krakowski. Nadto wiążą mię z nim wspomnienia z moich lat najmłodszych. Już w dzieciństwie znałem, kochałem ludzi z tej okolicy, oddzielony od niej stu milami. Tarnów był dla mnie jakby sąsiednim miasteczkiem; pragnąłem go widzieć, miałem pewność, że zobaczę. Byłoż to przeczucie? Byłoż to ostrzeżenie? Byłoż to powolne, odległe oswajanie z powietrzem, którym kiedyś trzeba będzie oddychać, z życiem, którym kiedyś trzeba będzie żyć? To pewne, że chociaż po raz pierwszy w tym kraju, nie znalazłem się obcym i coraz mniej się nim czuję. Widzę miejsca, których obraz rysował się już od dawna w myśli — ze słyszenia. Słyszę mowę zasłyszaną już kiedyś, spotykam ludzi kiedyś znanych, serca kiedyś odczute. Otóż co mi wiele upiększa i umila mój dzisiejszy pobyt, bo na pozór nie ma tu nic takiego, co by nadzwyczajnie porywało.
Wieś sama, Mikołajowice, jest niewielka i podobna do wszystkich wsi tutejszych, których nie można postawić za wzór czystości, porządku, a tym mniej okazałości. Leży niedaleko Dunajca, nad starym jego korytem, wśród płaszczyzn ogromnych i zrównanych pod strychulec. Chaty rozrzucone w nieładzie fantastycznym, każda patrzy w inną stronę, jak gdyby dąsała się na swoje sąsiadki. Takim domkom ulic nie potrzeba, dlatego też nie ma ich tutaj. Za to snuje się między nimi droga, dosyć sucha w lecie, oprócz kilku kałuż, które ją przecinają niby strumyki. Liczne wierzby ocieniają wioskę, tu uszykowane szeregami, tam zwinięte w gaik, ale co roku szpecone podkrzesywaniem na potrzeby gospodarskie. Co się tyczy wierzchołka, tym mało która poszczycić się może. Nie zbywa jednak na sadach i tu dopiero są drzewa wielkie i ładne. Owe to sady osłaniają niepowabną srogość wioski, ich to troskliwości macierzyńskiej winna jest wieś, że patrzącemu z zewnątrz przedstawia — wśród płaszczyzny nagiej w tym miejscu — przedmiot dosyć przyjemny dla oka.
Okolica nie jest ani nieładna, ani martwa. Widok na wzgórza z jednej strony, na lasy ogromne z drugiej jest i zajmujący, i rozmaity. Wsie dokoła nieduże, ale liczne i gęste. Miasteczko Wojnicz leży o pół godziny drogi od Mikołajowic. Jeszcze bliżej przechodzi wielki gościniec z Tarnowa do Podgórza krakowskiego, najdłuższy i najgłówniejszy w Galicji. Ruch jego niemały ożywia tę okolicę. Dla przechadzki mam brzeg Dunajca, dla przechadzki i oka wyniosłe wzgórza na drugim jego brzegu, a jeszcze dalej na prawo i wyższą od tych wzgórz mam górę, która się zowie Panieńską. Nasycony widokami wiejskimi, ile razy zapotrzebuję powietrza i życia miejskiego, mam Tarnów o jakieś półtorej mili.
Wszakże wolę niż to wszystko domek, w którym dziś mieszkam. Ustronny, niewielki, niepozorny, po prostu wielka chata, najpierwsza we wsi i zarazem najporządniejsza; drewniana, pobielona, pokryta snopkami, nie zawstydza innych mieszkań wiejskich. Tylna strona domu skupia w sobie cały nieporządek domowego gospodarstwa: kurniki, chlewki, obory i wszystka ich nieczystość zlewająca się w jeziorko zwane gnojanką, które w tym kraju jest koniecznym utile dulci każdej zagrody. Gumno graniczy z ogrodem, który osłania prawy bok domu, a jest zarazem warzywny i owocowy. Na jego murawie, pod jego drzewami i ja już nieraz odpoczywałem. Pod oknami przednimi ogródek kwietny, uzbrojony sztachetkami; są już tam róże i mojego sadzenia. Ta frontowa strona domu ma dwoje drzwi, dwa wejścia, bo dom przedzielony jest izbą kuchenną na dwie części. W jednej mieści się sama moja opiekunka, właścicielka wsi, pani Tetmajerowa, ze swoją żeńską rodziną, w drugiej panuje syn jej młodszy, a mój towarzysz i przyjaciel. Tu jest i mój przybytek — są to trzy pokoiki tak niedawno przybudowane, że ściany wewnętrzne nie są nawet jeszcze pobielone, niejako umyślnie dla gości rychłych, a niespodziewanych, mimo to całkiem porządne i wesołe. Drzewo ścian jest tak gładko obrobione, że nie razi nagością. Szczeliny mchem zatkane, a czego brakuje w ozdobności, tego dopełnia świeżość budowli, jak u człowieka młodość pokrywa nieraz brak urody. Zresztą dla mnie to konieczne, często obiegam te ściany spojrzeniem i nie widzę w nich nic więcej dla mnie, tylko rodzaj szałasu podróżnego, wystawionego naprędce i na krótko.
I dlaczegóż to piszę? Dlaczego chcę zachować pamięć tych drobiazgów? Nie maż w tym własnej miłości? Nie! Jest miłość, ale przez wdzięczność i dla tych miejsc, i dla ich właścicielki. Ona swoim duchem wszystko tu ożywia, dobrocią umila, własną wartością podnosi. Ilem jej winien i w jaki sposób, to się nie da wypowiedzieć. A choćbym i wypowiedział, innym byłoby to obojętne, a ona zapewne czytać tego nie będzie.
Pani Tetmajerowa jest już matką dwóch synów i pięciu córek, a babką kilkorga wnucząt. Nadźwigała się więc niemało krzyżów tego życia i niemało lat ciąży na niej, mimo to czerstwa i silna — ciałem i umysłem. Sama dotąd zawiaduje majątkiem i daje sobie radę w trudnych wypadkach. Ale jest to jedna z mniejszych jej zalet. Co zmusza czcić ją i kochać — to przymioty kobiety i matki. Mało znam kobiet, które by połączyły w tym stopniu tyle dobroci, łagodności, słodyczy charakteru z energią poświęcenia, gdy tego potrzeba; tyle miłości rodzinnego kółka z miłością dalszych; tyle swobody, żywości, wesołości z wiekiem lat tylu; które by na koniec przy tak szczupłych środkach umiały robić tyle dobrego i tak ochoczo. Dopełniają matkę jej dzieci. Cztery córki mieszkające z nią są podobne do niej sercem i godne jej. Co do mnie osobiście, jak matka ich zastępuje mi moją matkę, tak one za siostry mi służą. Kocham je też jak moje siostry, a całą rodzinę, cały dom — jak własną rodzinę, jak dom własny.
Jedną z korzyści mojego położenia obecnego jest ta, że będę miał sposobność zwiedzić Tatry. Starszy syn pani Tetmajerowej mieszka pod Nowym Targiem, bardzo blisko Tatrów. Dobry dla mnie jak matka jego, ofiaruje mi ze swej strony wszelkie ułatwienia w tej podróży. W tych dniach ma tu przybyć i zabrać mnie ze sobą. Jestem temu bardzo rad, niczego dziś bardziej nie pragnę. Dotychczas nie mam wyobrażenia o górach. To, co o nich słyszę, zaostrza tylko ciekawość, ale jej nie zaspakaja. Widzę czasem Tatry z miejsc wyższych tej okolicy, ale widzieć je o mil kilkanaście, słyszeć o nich choćby najdokładniejszą opowieść, to nie jest to samo, co postawić własną nogę wśród nich, zajrzeć im oko w oko. Jeszcze w dzieciństwie nasłuchałem się o nich tyle od mojego ojca!
Dziwny pociąg rwał mnie zawsze ku górom, ku życiu w górach. W mojej szkolnej młodości nie było nic dla mnie przyjemniejszego, nic bardziej pożądanego, jak wśród stepów ukraińskich napotkać lada skałę, drapać się po niej, przesiadywać na niej całymi godzinami, marzyć wielką część nocy marzeniem góralskim. Nigdy nie zapomnę skalistych brzegów Tykicza, nigdy nie zapomnę jaskiń Zofijówki. Były mi one jakby szkołą góralskiego życia, tam zaprawiałem do gór i głowę, i odwagę, tam myślą wtajemniczałem się w świat rzeczywiście górski. Były to mniej niż Pigmeje obok Tatrów, a ja wśród nich czułem się już inny. Nic tak nie wyzwalało, nie podnosiło mojej wyobraźni, jak choćby tylko myślenie o górach. Z niecierpliwością czekam dnia, który mnie skieruje ku Tatrom.
Lada dzień opuszczę Tarnowskie i zapewne na długo. Nie spodziewam się również, choćbym powrócił, przepędzić tutaj tyle czasu, ile go już przepędziłem — dlatego te kilka słów o nim.
Miejsce to zowie się od dawna Tarnowskiem, dziś dlatego, że jest częścią obwodu tarnowskiego, czyli cyrkułu, dawniej, bo stanowiło część majętności objętych ogólną nazwą hrabstwa tarnowskiego. Tarnów był stolicą hrabstwa i główną włością sławnej kiedyś rodziny Tarnowskich. Hrabstwo tarnowskie przeszło różnymi kolejami do rodziny Sanguszków, w których ręku pozostaje obecnie.
Tarnów należy do liczby porządniejszych miast w Galicji, a celuje między miastami obwodowymi nawet w zachodniej Galicji. Znajduje się on w położeniu korzystnym, bo na najgłówniejszym galicyjskim gościńcu. Przepływa pod nim Biała, która też wkrótce do Dunajca wpada. Położony na lekkiej wyniosłości, Tarnów ma pozór dosyć wesoły. Oprócz urzędów i władz przywiązanych do każdego miasta obwodowego, jest tu jeszcze biskup łaciński. Poza tym nie ma nic, co by zasługiwało na szczególniejszą wzmiankę, oprócz kościoła katedralnego, gdzie jest kilka grobów mających wartość historyczną. Pod tym względem najlepszy opis Tarnowa opublikowany został w pracy księdza Balickiego, proboszcza z Lisiej Góry.
Tarnów od Góry św. Marcina ozdobiony jest pałacem książąt Sanguszków i dosyć obszernym ogrodem. Całe to miejsce zowie się Gumniska.
O mało nie ubliżyłem Tarnowowi ważnym przeoczeniem. Jest on ojczyzną i mieszkaniem głośnego tu wyrabiacza fajek drewnianych, Kopla. Jego fajki, zwane „koplówki”, zasługują w istocie na sławę, jaką mają w sferze okolicznych fajczarzy. Zalecają się i materiałem wybornym, i robotą gustowną, a w trwałości nie dorówna im żadna inna fajka. Zapewniają mnie o tym wiarygodni i właściwi sędziowie w tej dziedzinie. Co do innych przymiotów, ja nawet mogę świadczyć, bo sam posiadam dwie koplówki, umyślnie dla mnie robione. To mi dało sposobność poznać szanownego Kopla; człowiek to prosty, skromny, zdaje się nie wiedzieć, jak jest sławny. Handel jego znaczny, bo co roku kilkaset fajek zamawiają do Wiednia.
Na bliższe przypatrzenie się zasługuje okolica Tarnowa, zwłaszcza jej część widziana z tej tu strony Dunajca, z doliny, w której leży Wojnicz. Widok ten jest zdecydowanie lepszy od zwyczajnego. Nade wszystko południowa jego strona, górzysta, objawia na pierwszy rzut oka, że jest już rodziną Karpat — rodzina drobna wprawdzie i tak się ma do pnia swojego, jak my do naszych ojców przedpotopowych.
Okazałe garby, rozmaitego kształtu, ogromu i kierunku, to na wpół obwieszone lasami, to całkiem odziane ich czernią, to strojne smugami pól uprawnych, to obetkane gronami gęstych wiosek, pożłobione rozdołami, tym głębszymi, tym bardziej urwistymi, im dalej ku Karpatom idą; obwiedzione u podnóża kobiercami łąk świeżych i wstęgami potoków zmiennej barwy, według chmurnego lub jasnego nieba, igrających podczas pogody jak sarna oswojona, a przy pierwszym deszczu nabrzmiałych, wzburzonych, rzucających się jak zwierz rozjuszony, jednym słowem nieugłaskanych, dzikich jak łono przyrody, która je poczyna — oto są pierwsze z tej strony wejścia do gmachu, którego kopułą są Tatry, a wieżami Łomnica i Krywań.
Płaszczyzna, która się od nich poczyna i rozwija ku Wiśle przez mil kilka, podnosi jednotonnością swoją rozmaitość podgórza, a odosobniona Góra św. Marcina, panująca z jednej strony nad Tarnowem i jego niskimi polami, z drugiej nad drobniejszym pasmem pobliskich wzgórz, zda się stać na straży podgórza, być jednym z szeregu kopców odgraniczających dziedzinę gór od dolin.
Taki jest główny zarys okolicy, którą przecina gościniec wiodący z Tarnowa ku Krakowowi— kierunek jego ze wschodu na zachód. Po lewej stronie panują wzgórza, prawą zalegają niziny. Droga, niska z początku, przechodzi pod Tarnowem kryty most na Białej, pomija brzezinę koszycką i podnosi się nieznacznie przez pół mili, aż stanie na grzbiecie wzgórza wsi Zgłobice, skąd po raz pierwszy dają się widzieć podróżnemu Tatry, odległe stąd o mil kilkanaście, a tuż pod nogami Biały Dunajec i z drugiej jego strony dolina Wojnicka.
Miasteczko Wojnicz leży przy tymże gościńcu, o dwie mile od Tarnowa. Małe, a jeszcze mniej porządne (jak wszystkie niemal miasteczka galicyjskie), wszakże bardzo dawne i historyczne. Autor dzieła Żywoty świętych polskich, które mam właśnie pod ręką, utrzymuje w tekście o życiu Bolesława Śmiałego, że żony niewierne mężom, których wojna ruska i rozpusta kijowska trzymały zbyt długo poza domem, obawiając się kar za przeniewierstwo małżeńskie, ogłoszonych i wymierzanych przez króla, okopały się w tym miejscu ze swoimi kochankami i zacięcie broniły się przeciwko oblegającym je siłom. Zwalczono je na koniec, a Bolesław na pamiątkę tej niezwykłej wojny założył miasto i Wojniczem je nazwał. Bądź co bądź, to pewne, że miejsce to było warownią; ślady tego zachowują się dotąd w okopach niezwykłej wysokości na południu miasteczka, jak i w tym, że była kasztelania wojnicka.
Podanie powyższe o walce żon z mężami może się więcej odnosić (i w rzeczy samej lud je odnosi) do okopów, które leżą o pół godziny drogi od Wojnicza ku Dunajcowi, na wierzchołku góry znacznie wyniesionej, która z tego powodu zowie się dziś według niektórych Babią Górą, a powszechniej Panieńską. Później miał tam stać zamek, zbudowany przez królową Bonę i dany Firlejowi. Nie byłem jeszcze w tym zamczysku, ale mi powiadano, że okopy są nierównie przestronniejsze i wyższe od wojnickich.
Mało bardzo mam sposobności zetknąć się bliżej z tutejszym ludem. Stosunki moje z nim są bardzo ograniczone, wiadomości o nim zbyt ogólne, ale wyobrażenie prawdziwe.
Lud ten jest jednością z krakowskim. Znać to na pierwszy rzut oka. Budowa ciała, rysy twarzy pokazują tę jedno-plemienność. Ten sam ubiór, tylko mniej strojny, ubóstwo widoczne. Błyska w nim także nieraz prawdziwa krakowska bystrość i żywość. Zaród na dnie duszy dobry, piękny, nieliczne przymioty w ukryciu, ale w ogólności rzadko objawia swoją poczciwą, dobrą stronę. Tchnienie jakiegoś zepsucia, obcego jemu, straszliwie przeciągnęło nad nim i dotknęło głębokim skażeniem słowiańską jego istotę. Sam dzisiaj nie wie, czym jest, traci coraz bardziej pamięć i wiedzę o sobie, a kto to traci, temu trudno poznać się na swojej wartości moralnej i okazywać ją światu — wówczas wady, namiętności przedstawiają się jako przymioty.
Uczucie godności własnej, cechujące Krakowiaka, w chłopie tarnowskim przeradza się w oburzającą zuchwałość, szczególniej w stosunkach z miejscową szlachtą, z dziedzicami. Miłość chrześcijańska gaśnie w nim zupełnie pod uczeniem nienawiści. Lada spór wywołuje zemstę; niewiele mu potrzeba, aby ogień podłożył pod gumno swojego przeciwnika, co nazywa: „zaświecić świeczkę komu”. Ale jest że to w szlachetnym charakterze naszego ludu? Nie jest że to głębokim jego upadkiem? Nie lubię słuchać ich śpiewów, bo pod tym względem strona ta przypomina mi Ukrainę. Krakowiak śpiewa wiele, ale co za różnica w charakterze śpiewu! Tam cię śpiew rozrzewnia, podnosi, przywiązuje do ludu, a tu obraża, oburza, odstręcza. Nie znajdziesz w nim uczuć delikatnych, wyższych, jak w śpiewie ukraińskim, tylko w natchnieniu żółć lub rozpusta, w wyrażeniach cynizm obrzydły, tym smutniejszy, że muzyka prawie zawsze skoczna, wesoła, że człowiek bawi się obrzydliwością, znajduje w niej upodobanie. Znam, prawda, kozaki podobnego ducha, ale wiadomo, że one po największej części są własnością torbanistów, echem zepsucia dworskiego, nie są powszechne między ludem. Krakowiaki Tarnowian są dziełem ludu i niepodobna, żeby kiedyś nie odpokutował za to.
Smutny widok! Biedny lud! Tym biedniejszy, że nie ma ręki, co by się ofiarowała z prawdziwej miłości pomóc mu wejść na powrót w ten karb chrześcijański, który sam jedynie jest uczciwością, oświatą, prawem najwyższym, a następnie szczęściem i zbawieniem ludu chrześcijańskiego. Uchowaj Boże, abym utrzymywał, że ta czarna zasłona leży na całym ogóle tutejszego ludu. Nie! Są wyjątki i wsie całe, i w każdej wsi pojedyncze osoby, które wiążą tę część z całością plemienia, teraźniejszość jego z przeszłością. Są ludzie wierni odwiecznemu duchowi słowiańskiemu, ale zło dlatego jest bardzo rozszerzone, bardzo widoczne.
Głównym zatrudnieniem i źródłem utrzymania mieszkańców tej okolicy jest rolnictwo. Ziemia w ogólności urodzajna, a niektóre miejsca, zwłaszcza na równinie koło Wojnicza, przybliżają się do najżyźniejszych pól sandomierskich. Lud ten mógłby stanąć prędko w dobrym bycie, ale ma ku temu wiele przeszkód na zewnątrz i wewnątrz siebie. Najgłówniejszą jest wewnętrzna opieszałość, próżniactwo, a drugą po niej — skłonność do pijaństwa.
Co trzeba im przyznać, to wysoką zdolność do koni. Zręczność ich w prowadzeniu koni, w powożeniu jest istotnie rzadka. W tym celują, są prawdziwymi Krakowiakami. Lubią konie i mają ich dosyć, toteż furmanowanie i przewożenie towarów jest jedną z gałęzi ich zarobkowania.
Kobiety, jak w ogólności Krakowianki, są powabne żywością, są hoże, a często niepospolicie ładne. Ale ubóstwo znać w ich ubiorze jeszcze więcej jak w ubiorze mężczyzn.
Rozprzężenie obyczajów mniej tu widoczne jak na Rusi, po wielkiej części stąd, że kobiety są zimniejsze, mają mniejszy temperament niż Rusinki. Zepsucie jednak i pod tym względem jest niemałe, a najwięcej przyczyniają się do tego wojskowi.
O szlachcie tutejszej mniej jeszcze mam do powiedzenia niż o chłopach. I tu także zostało niewiele śladów dawnego dobra, a nowo nabyte nie wiedzieć do czego podobne. Chciałbym powiedzieć o wszystkich, co mógłbym powiedzieć o niektórych znanych mi bliżej, ale nie mogę, bo albo ich wcale nie znam, albo znam z próbek bardzo niekorzystnych. Zdarzyło mi się kilka razy spotkać niektórych w oberży w Tarnowie. Miny wprawdzie zawiesiste, hałasu wiele, ale we mnie, patrząc na to wszystko, budził się tylko żal wewnętrzny. Myślałem sobie: „Mój Boże, nie dość nam widać przysłowia «Mądry po szkodzie» — zarabiamy sobie na nowe «Waleczny po bitwie»”.
Nadto Tarnów dorobił się smutnej sławy z powodu szulerki. Prawda, że niedawno nazbierali tyle laurów, że mają za co grać i co przegrywać, ale i w tym powinna być pewna miara.
Tarnowskie słynie obfitością szlachty drobniejszej, nie zbywa jednak i na magnatach. Jednego wieczora tej zimy, aby się mróz przesilił, liczono zamiast łysych, jak się to robi zwyczajnie, hrabiów i baronów w Tarnowskiem i naliczyliśmy ich trzydziestu kilku: kobiety i dzieci, ma się rozumieć, nie wchodziły w rachunek.
Niebo pogodne, ziemia rozjaśniona, w odległych okolicach tylko mgła oddalenia — poranek zgoła rzadki o tej porze roku. Taki był poranek, kiedy wstępowałem na Panieńską Górę. Wchodziłem od strony wschodniej, od Dunajca.
Płaszczyzna niska, zamknięta pasmami wzgórz, między którymi Dunajec się przerzyna, zdaje się być jego dziełem z czasów zapewne bardzo oddalonych i można łatwo wierzyć opowieściom, że kiedyś koryto tej rzeki ocierało się o podstawę Panieńskiej Góry. Sama góra wznosi się z trzech stron od razu nad płaszczyznę, tylko od zachodu przesmyk wyżyny spaja ją z pasmami innych wzgórz, rozbiegających się później w różne strony. Boki góry zasiane do pewnej wysokości krzakami jałowca, gdzieniegdzie ustępy niekształtnych dolin, w jednej z nich po stronie wschodniej, bliżej szczytu niż dna, źródło najczystszej, najświeższej wody. Od południa kilka chatek niemal ukrytych zupełnie w wyżłobieniu doliny, a dopiero wyżej prostopadłe prawie ściany okopu, który otacza szczyt góry. Okrążywszy północnym bokiem spód okopów, wszedłem na grzbiet góry stroną zachodnią i drożyną usypaną przez fosę dotarłem między wały.
Pierwszy pokłon obecności, która się rozwija w okolicznej przyrodzie. Wiele razy musiałem powieść okiem po wszystkich stronach, aby je oswoić z przepychem ogółu i pojąć coś w takim tłumie szczegółów, na takiej przestrzeni.
Na południe miałem Biały Dunajec. Pręga jego, rozjaśniona podnoszącym się słońcem, czysta i szeroka, wypłynąwszy spomiędzy wyżyn, które południową część widnokręgu zamykały, błąkała się okazale między górami. W dwóch równoległych prawie rzędach podnosiły się wzgórza z obu stron doliny i odbijały na skrętach pęd niesfornej wody, dopóki ta, znużona bezskutecznym usiłowaniem, nie rzuci się na dolinę wojnicką, na nieobejrzaną płaszczyznę, gdzie w swobodnym już biegu dochodzi aż do swojego połączenia się z Wisłą. Kilka wiosek, liczne załomy wzgórz i pola łysiejące wśród lasów urozmaicały południową część krajobrazu, a dalej, daleko, nad wodami, dolinami i piętrzącymi się w kilka stopni wzgórzami, panował widok Tatrów — jak korona okolicy, ukuta ze srebra śniegów i mrocznej barwy opok, które przez odległość wydawały się mgłą wpół przejrzystego obłoku.
Zupełnie różny, a nierównie rozleglejszy widok był od północy. Z tej strony oczy nużą się na płaszczyznach w całym znaczeniu tego wyrazu. Aby mieć jakiekolwiek pojęcie tego obrazu, potrzeba sobie przedstawić powierzchnię kilkunastomilowej równiny, której wyniosłości, jeżeli są jakie, nikną dla oka z punktu, na którym stałem — powierzchnię ustrojoną najrozmaiciej w drzewa, wody, pola, wsie, we wszystko, co przyroda dzika i oswojona, śmiejąca się i zachmurzona dostarczyć mogą.
Począwszy od Panieńskiej Góry (w kierunku jednego tylko promienia z mego stanowiska), u której stóp Wielka Wieś tuż leży, nieustannie rozwijają się oku idącemu naprzód wieńce, splecione z najrozmaitszych przedmiotów, coraz obszerniejszym łukiem. Bliżej, między rozległymi polami, między gromadą gęstych, obsadzonych sadami wiosek, uderza cię przyjemnie Wojnicz białym kościołem i gronem miejskich domów. Dalej, jak gaj nadwodny, przytykają do Dunajca Mikołajowice. W dalszym jeszcze paśmie wiosek śnieżne płatki kościoła Wierzchosławic i chat wiejskich. Jeszcze dalej, na prawo i lewo Puszcza Niepołomicka, mury Radłowa zaledwie widoczne, nadwiślańskie piaski, Dunajec rozpleciony w kilka smug jasnych. A za tym wszystkim ciemna, mglista zasłona krain zawiślańskich, gór i borów Świętokrzyskich. Przydaj do tego po prawej i lewej twojej ręce rząd wzgórz — to łysych, to wsiami obsadzonych, to lasami najeżonych — z piersiami to zielonymi i okrągłymi, to ściętymi prostopadle. Przydaj Dunajec odzwierciedlający te wzgórza. Przydaj most na Dunajcu. Przydaj wielki gościniec przecinający dolinę pod stopami, ożywiony snującym się ciągle rojem podróżnych i białych bryk kupieckich, a masz w głównych zarysach widok z Panieńskiej Góry.
Trudno schwycić ten widok. Jeszcze trudniej — myśli, które się zbudziły w tej chwili, podniosły się rojem i zaćmiły mi wszystko. Widok, to miejsce podania, na którym stoję, zbieg wypadków publicznych i osobistych dla mnie, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zmieszały się wichrem w mojej duszy. Bezwiednie zrobiłem kilka kroków naprzód, trąciłem nogą krzak jałowca. Pierzchnęła spłoszona liszka. Opamiętałem się, wzburzenie wewnętrzne cichło powoli wobec chęci znalezienia gniazdka jednej ptaszyny. Przykląkłem, zgniotłem fiołek, owionęła mnie woń jego. Położyłem się przy nim, spadzistość okopu była moim wezgłowiem, białe kwiatki poziomek i błękitne pęki fiołków wieńczyły posłanie z pierwszych wiosennych trawek. Okrąg wału zamykał widnokrąg kilkuset kroków. W górze tylko niebo z wędrownymi chmurkami, a na ziemi dokoła drobny gruz gmachów, stawianych Bóg wie kiedy i jak, wspaniałych. Ocieniały je gdzieniegdzie krzaki jałowca, osłaniały wieńce trawy, tego najmilszego dziecka przyrody żyjącej, tej ostatniej dziedziczki najokazalszych dzieł ludzkich, najwierniejszej przyjaciółki ich rozwalin.
Po jałowcu czasem wiatr gwizdnął, za wałem słabo pobrzękiwał dzwonek trzody rozsypanej po stoku góry. Z daleka i jeszcze słabiej dolatywał z doliny głos oracza za pługiem, a wszystko zlewało się w atmosferę woni i muzyki tajemniczej, złożonej z pół-ciszy i pół-brzęku — jedynej muzyki godnej być melodią najgłębszych dumań samotnika.
Osiem wieków temu, pomyślałem sobie, jaki ruch, jaka wrzawa musiały zakłócać tę ciszę! Co za burza uczuć najsłodszych i najokropniejszych grała tu przed ośmioma stuleciami! Z jednej strony mężowie zemstą rozjuszeni, z drugiej piękność występna potrzebą kochania, wściekła rozpaczą. Iluż to pieszczot miłosnych, iluż to scen morderczych to miejsce było świadkiem! Stękała ziemia wśród walki, kruszyły się mury, wytłoczona trawa krwią krzepła, powietrze wrzało głosami wściekłości, wyciem bólu, jękami śmierci. A dziś i ziemia, i kamień, i powietrze tak głęboko milczą! Żadnego śladu — ani życia, ani śmierci — z owych czasów. Żadnego śladu z owych czasów, gdzie serc tyle tak pełnym biło życiem, gdzie tłum taki w rajskim lub piekielnym uczuciu rozwijał moc duszy, co mu jedną chwilę w wieczność obiecywała zamienić, tymczasem wszystko przeminęło. Głęboka przeszłość zaległa wszystko, jak puszcza nieprzejrzana, nieprzebyta, niezbadana. Tylko ty, poświęcona góro, przetrwałaś i trwać będziesz nieporuszona, jak pomnik zdarzenia zaliczanego dziś do wieści wpół bajecznych, odnawiając z każdym nowym pokoleniem wianek podania niezwiędły na twoim czole! Tylko ty, ziemio, jesteś wieczną dziejów człowieka świątynią! Jakąż czcią religijną powinniśmy cię otaczać!
Marzenia moje coraz się bardziej zasępiały. A kiedym je chciał rozjaśnić rzutem oka na okolicę, dzień wiosenny zmienił się, niebo — pogodne przed chwilą — okryło się chmurami, mgła gruba zalała dolinę i zasłoniła przed okiem najbliższe nawet przedmioty. Rad nierad musiałem zejść ku domowi, zerwawszy kilka fiołków na pamiątkę odwiedzin Panieńskiej Góry i wzruszeń, jakich na niej doznałem.
Dzień dzisiejszy, drugi Wielkanocnego Święta, obchodzą tu zabawą zwaną „śmigus”, znaną na Ukrainie, a podobno i w innych częściach naszego kraju: jest to oblewanie się wodą chłopców przez dziewczęta i dziewcząt przez chłopców. Najpodobniejsze do prawdy jest wyjaśnienie, że tym sposobem przechowuje się pamiątka pierwszego chrztu Polaków, który właśnie około tego czasu (w marcu) miał miejsce za Mieczysława I. Co by znaczyła nazwa „śmigus”, nie mogę się dowiedzieć.
W tym dniu są także maski. Widziałem je, bo przyszły do dworu. Jeden parobek przebrany był za niedźwiedzia, drugi za Cygana i wyprawiali sztuki, jakie u nas często pokazują Cyganie wędrujący z niedźwiedziami, po czym prosili obecnych o „śmigus”, to jest o pieniądze na wódkę.
Żaliłem się już na trudność zbliżenia się do tego ludu, stąd mój zapas głębszej jego znajomości jest bardzo szczupły, udzielam jednak i tę trochę, co mi się dotąd udało schwycić.
Lud ten ma także właściwe sobie życie umysłowe, swoją poezję, swoją muzykę, wspólną z resztą Krakowiaków, ma równie tajemniczą stronę wiedzy i pełno mniemań, wierzeń, zabobonów, a następnie powiastek, które stąd płyną.
Nie jest on wolny od czarownic. Niedawno na Zawodziu, folwarku należącym do wsi Szczepanowice, a w pobliżu Wojnicza, czarownica zasiała jeden zagon solą, a drugi pieprzem i sprowadziła przez to nawalny grad, który zrobił wiele szkody w okolicy.
Wieśniacy tutejsi mają pewien rodzaj poszanowania dla wężów. Zdarza się nieraz, że w czasie żniwnym chłop, składając snopy na wóz, wytrzęsie z nich węża. Tego węża za nic zabić nie pozwoli; pewny jest, że zabicie ściągnęłoby na jego gospodarstwo niebłogosławieństwo boże. Sądzę, że ta cześć jest jeszcze zabytkiem dawnej religii słowiańskiej, gdzie już nie w tym tylko jednym przebłyskiwała miłość bratnia dla stworzenia, którą Twórca chrześcijaństwa podniósł nad wszystko, jako źródło cnót wszelkich.
Z powiastek gminnych umieszczam jedną, która mi się bardzo podobała.
Pewien pan z okolic Tarnowa potrzebował ekonoma. Kiedy się tym kłopoce, przychodzi człowiek nieznajomy, powiada, że się zowie Iskrzycki i że szuka miejsca. Właśnie takiego było potrzeba. Staje więc umowa bez trudu, a nawet podpisuje się kontrakt. Już go pan wręcza Iskrzyckiemu, kiedy postrzega, że jego przyszły ekonom ma pazury wcale nie ludzkie. Zmieszany zrazu, wahając się przez chwilę, co począć, zbiera w końcu siły i zrywa całą umowę. Ale Iskrzycki ani chce słuchać, obstaje przy umowie, przysięga, że raz podpisawszy kontrakt, musi spełnić, do czego się zobowiązał, póki nie wysłuży czasu umówionego, po czym wychodzi i znika z oczu. Ale obiera sobie mieszkanie w jednym z pieców domu i stamtąd pełni swoją służbę jak najgorliwiej na każde zawołanie, tylko że go nikt nie widzi. Państwo z początku bali się, powoli jednak tak przywykli do Iskrzyckiego, tak się przekonali o jego przychylności, że wyjeżdżając z domu, oddawali mu dzieci swoje pod opiekę. Ale sąsiedzi oburzali się na to posługiwanie się diabłem i głośno szemrali. Zaniepokoiły te mowy najbardziej samą panię i zaczęła ona ze swojej strony kłopotać męża. Po długim wreszcie nastawaniu wymogła na nim, ażeby na jakiś czas opuścić to mieszkanie. Wskutek tego postanowienia wzięto dzierżawę gdzieś za Wisłą i wyruszono ku niej. Otóż są już w podróży, radzi, że diabła sztuką podeszli. Nieszczęściem wypadło przebywać drogę tak złą w jednym miejscu, że się powóz przechylił, a pani w przestrachu krzyknęła. Aż tu odzywa się za powozem: „Nie bój się, pani! Iskrzycki z wami”. Państwo zdumieli się, a zarazem poznali, że nie było sposobu uwolnić się od sługi tak wiernego, zawrócili więc do domu i żyli z nim w dawnej zgodzie, dopóki nie nadszedł termin oznaczony kontraktem. Po tym czasie Iskrzycki opuścił dom na zawsze.
Inne podanie jest w duchu bardziej religijnym. Stało się to przed wieloma laty, we wsi Głęboka, w obwodzie jasielskim. Pewien chłop chciał sobie podjeść przed nabożeństwem, a był to dzień święty Bożego Ciała. Bierze więc chleb, który według zwyczaju naszego ludu leży zawsze na stole nakrytym, i zaczyna krajać. Zaledwie odkroił kromkę, postrzega, że tak część odkrojona, jak i cały chleb zamieniły się w kamień. Chleb ten przechowują dotąd potomkowie tego chłopa jako pamiątkę religijną i przepis namacalny, aby dzień święty święcić.
W tych czasach zaszło tu zdarzenie, w którym dla wielu znajdzie się ciekawa nowość. Rozeszła się wieść, że rząd ma wybrać pewną liczbę dziewek i wyprawić je do Ameryki, do jakichś osad. Wieść ta znalazła powszechną prawie wiarę i nawet strwożyła ludność wiejską. Cóż się w końcu okazało? Oto, że ją puścili spiżownicy, którzy w jednej z tutejszych okolic dzwon wylewali, w tym rozumieniu, że dzwon będzie tym głośniejszy, im lepiej rozejdzie się wieść fałszywa, puszczona podczas jego lania.
Lud tarnowski ma jeszcze swoje przepowiednie pogody lub niepogody. Między innymi pewny jest suchego lata, kiedy deszcz pada na św. Wojciecha.
Koniec wersji demonstracyjnej.