Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy Pius IX po raz pierwszy czytał Dziennik św. Weroniki Giuliani, zawołał: „Ależ to nie święta, to niezwykła święta!”.
Św. Weronika Giuliani – żyjąca na przełomie XVII i XVIII wieku zakonnica i stygmatyczka – otwiera przed Czytelnikiem świat mistycznych przeżyć. Swoje powołanie do świętości przeżywała jako umiłowanie Ukrzyżowanego, którego postawiła w centrum swojego życia i któremu była całkowicie posłuszna. To poddanie się oczyszczającej mocy Chrystusa doprowadziło Świętą do głębszego poznania Boga. Pomimo ataków szatana i jego nieustępliwości dusza Weroniki stała się twierdzą, w której zamieszkał Bóg. Jej codzienne doświadczenie cierpienia w postaci stygmatów stało się symbolem zjednoczenia z Ukrzyżowanym i przyczyniło się do podjęcia przez nią posługi jako mezany – pośredniczki pomiędzy Bogiem a grzesznikami. Otrzymała w swym życiu wiele łask, którym zawsze towarzyszyło błogosławieństwo nie tylko dla niej, ale również dla jej spowiednika, klasztoru oraz dla całego świata. To niezwykłe świadectwo wiary jest dla nas dowodem na to, że Bóg obdarowując jedną osobę, równocześnie pochyla się nad całym światem.
W spisanym na polecenie spowiedników dzienniku znajdziemy zapiski jej osobistych doświadczeń wpisanych w duchowość franciszkańską, oraz jej zawierzenia Duchowi Świętemu i Matce Bożej. Szczególne miejsce zajmuje wśród nich teologia serca zranionego oraz serca miłującego. Jest to element niespotykany ani wcześniej, ani później w przeżyciach innych mistyków.
Po raz pierwszy prezentowany polskiemu Czytelnikowi wybór z dziennika XVII-wiecznej mistyczki i stygmatyczki dokonany przez kandydata na ołtarze o. Leona Veutheya, pozwala zapoznać się z najpiękniejszymi fragmentami tego niezwykłego dzieła. Dziennik spisany własnoręcznie przez św. Weronikę w 42 grubych tomach, przez prawie dwa wieki pozostawał ukryty w klasztornym archiwum w klasztorze Città di Castello.
Pomimo upływu trzech wieków, dziennik Świętej pozostaje wciąż aktualny, a przesłanie w nim zawarte jest doskonałą propozycją dla osób, które we współczesnym świecie poszukują osobistego i głębokiego spotkania z Bogiem. Lektura jej Dziennika umieszcza nas w sferze chrześcijaństwa odważnego, pełnego heroizmu i głębi, świętości krzyża i miłości gwałtownej i upajającej, miłości nadludzkiej, która dosięga źródła tej jedynej Miłości, która zdolna jest zaspokoić nieskończenie spragnione serce człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M 2019
© Copyright for the Polish translation by Wiesław Szymona OP 2019
Redaktor serii: Małgorzata Sękalska
ISBN 978-83-8043-603-9
Wydawnictwo M
31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11
tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwom.pl
Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75
e-mail: [email protected]
Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521
e-mail: [email protected]
www.klubpdp.pl
Konwersja
Monika Lipiec
Gdy Pius IX po raz pierwszy czytał Dziennik św. Weroniki Giuliani, czyli Relację z jej życia, zawołał: „Ależ to nie święta, to niezwykła święta!”.
Istotnie, Weronika to gigant świętości. Przyzwyczajeni do dzisiejszej duchowości i hagiografii, do pojęcia łatwej duchowości, która ma wprawdzie fundament w Ewangelii, zaczęliśmy w praktyce pomijać inny aspekt Ewangelii, ten, który przypomina o konieczności niesienia krzyża i zadawaniu sobie gwałtu, koniecznego do wejścia do królestwa niebieskiego: „Kto nie dźwiga swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem” (Łk 14,27). „Królestwo niebieskie doznaje gwałtu, a zdobywają je ludzie gwałtowni” (Mt 11,12).
Ewangelia jest miłością, zaufaniem i zdawaniem się na dobroć Jezusa, który zbawia, Ojca, który w swym wielkim miłosierdziu i miłości przyjmuje swego powracającego marnotrawnego syna. W reakcji na jansenistyczny rygoryzm dzisiejsza duchowość Serca Świętego, droga duchowego dziecięctwa Teresy od Dzieciątka Jezus, słusznie nam o tym przypomina. Jest jednak inny jeszcze aspekt Ewangelii, o którym nasza natura wrogo nastawiona do wysiłku, ofiary i gwałtu krzyża, zbyt skłonna jest zapominać, zadowolona ze znalezienia usprawiedliwienia i sprzymierzeńca w nowym, bardziej jej odpowiadającym pojęciu świętości, w którym krzyż znikałby pod kwiatkami sentymentalizmu. I nie chce wiedzieć, że nie ma świętości bez krzyża i ofiary, bez umartwienia i śmierci; że święta Teresa od Dzieciątka Jezus wprawdzie pokrywa kwiatami miłości drogę do nieba, ale pod tymi kwiatami zawsze jest krzyż i że mała wielka święta prowadziła życie pełne ofiar i wielkich umartwień.
Święta Weronika stanowi żywą ilustrację heroicznego aspektu Ewangelii, krzyża, królestwa niebieskiego, które zdobywane jest przez gwałtowników. Jednak, podobnie jak święta Terenia, będzie nam ukazywała i dawała odczuć miłość, która sprawia, że krzyż jest słodki, a brzemię lekkie. W cechującym w dzisiejszych czasach wielu chrześcijan i osób konsekrowanych klimacie przeciętności, sentymentalizmu i tendencji do unikania większych wysiłków lektura jej Dziennika stanowi silny bodziec, który ponownie umieszcza nas w sferze chrześcijaństwa męskiego, heroicznego i głębokiego, świętości krzyża i miłości gwałtownej i upajającej, miłości nadludzkiej, która dosięga trynitarnego źródła jedynej miłości zdolnej zaspokoić nieskończenie spragnione serce człowieka.
Weronika Giuliani jest olbrzymem świętości przez swą wierność gotową do ponoszenia wszelkich ofiar, przez umartwienia nie mające może sobie równych w historii chrześcijańskiej ascetyki, przez otrzymane łaski, a przede wszystkim jedyne, niepowtarzalne doświadczenie Rzeczywistości Bożej i przez przekazaną nam w Dzienniku wzniosłą duchową doktrynę.
Mimo to Weronika nie jest znana, nikt prawie o niej nie wie. Nie mówią o niej autorzy historii duchowości. Jej Dziennik przez prawie dwa wieki pozostawał pogrzebany w klasztornym archiwum. Gdy na przełomie XIX i XX wieku jej entuzjastyczni wielbiciele zdecydowali się na jego opublikowanie, słusznie dali mu tytuł Ukryty skarb. Pomimo jednak tej publikacji Dziennik nadal pozostawał ciągle tym „ukrytym skarbem”. Rozpoczęte jego publikowanie zatrzymało się na pierwszych tomach. Ukazało się tylko jedno jego pełne wydanie, ale jeszcze dzisiaj leży w magazynach wydawcy, albo pokryte pyłem zalega biblioteki. Niewielu miało odwagę przeczytać te dziesięć grubych tomów. A ci, którzy przeczytali, czuli się trochę zagubieni prze rozwlekłe, powtarzające się i często nużące opisy faktów i fenomenów dzisiaj mniej interesujących i budzących raczej podejrzenia i nieufność. Natomiast rzeczywisty skarb, czyli doświadczenie rzeczywistości Bożej, solidnej i pewnej doktryny ascetycznej i mistycznej, żywego kontaktu z nieskończoną miłością, niemal dla wszystkich pozostawało „ukryte”.
A ten „skarb ukryty” stanowią owe wielkie bryłki złota schowane w piasku nadzwyczajnych fenomenów, które wydobyliśmy i ukazaliśmy w tym tomie, i które pokażą nową Weronikę, bardziej autentyczną, taką, która dla wszystkich może być cudownym źródłem prawdy i energii, drogą do światła i nieskończonej miłości.
1. Dane biograficzne
Nasza święta urodziła się 27 grudnia 1660 w Mercatello, wesołym miasteczku ukrytym w głębokiej dolinie Apenin, w dzisiejszej prowincji Pesaro. Jej ojciec Franciszek Giuliani i matka Benedykta Mancini należeli w tamtych stronach do bogatego mieszczaństwa. Mieli siedem córek; ostatnia z nich, Weronika, została ochrzczona nazajutrz po urodzeniu i otrzymała imię Urszula.
O swoim życiu opowie sama w Relacjach (Relazioni) umieszczonych na początku Dziennika.
Dorastała w dobrobycie, ukochana przez ojca, chętnie zaspokajającego wszystkie jej kaprysy; mogłaby być dzieckiem rozpuszczonym, niezbyt chętnie przyjmującym przekazywane jej przez matkę surowe nauki Ewangelii i krzyż. Pociągają ją uroki tego świata i natura, jest skłonna do próżności i do zmysłowych przyjemności, miewa różne zachcianki, ale pociągają ją też wznioślejsze powaby miłości Jezusa i Jego krzyża. Od najmłodszych lat rozpoczyna się więc w niej walka, która będzie coraz ostrzejsza w jej życiu religijnym, między człowieczeństwem, jak ona to nazywa i duchem, czyli między naturą i łaską. Po heroicznych zmaganiach walka ta kończy się pełnym triumfem ducha i łaski, i najwyższym stopniem świętości.
W wieku około siedmiu lat Urszula traci swą ukochaną matkę. Dalsze jej wychowanie zostaje powierzone siostrom, które odziedziczyły po matce ducha pobożności i umartwienia, i które, oprócz dwu zmarłych w młodziutkim wieku, jedna po drugiej wstąpią do klasztoru.
Urszuli sprawia przyjemność budowanie ołtarzyków i w tym przejawia całą swą miłość do Jezusa. Z Nim i z Maryją na ulubionych przez nią obrazkach rozmawia tak, jakby byli obecni. „Rozmawiałam z Jezusem, tak jakbym robiła to z żyjącym stworzeniem”. Widzi, jak się poruszają, doznaje ich uścisków, słyszy Jezusa, który jej mówi: „Wyzbyj się wszystkich swoich zachcianek i staraj się jedynie we wszystkim pełnić wolę Bożą”.
Gdy miała osiem lat, jej ojciec, który w międzyczasie otrzymał od księcia Parmy Ranunzio II zaszczytne i dobrze opłacane stanowisko, wziął ze sobą swe córki do Piacenzy.
Dla Urszuli zaczyna się nowe, jeszcze wystawniejsze życie ze służącymi i w luksusowych sukniach, które kupował jej ojciec, pragnący w ten sposób okazać miłość do swej najmłodszej i jednocześnie zadowolić swą próżność pokazywania jej elegancji miejscowej społeczności. Urszula nie odmawia; przeciwnie, jej natura znajduje w tym upodobanie: „Podobało mi się to”, powie później, już jako zakonnica kapucynka, w swej Relacji.
W wieku dziesięciu lat przystępuje do Pierwszej Komunii Świętej. Z jaką płomienną miłością ją przyjęła, powie ona sama w tejże Relacji. Razem z jej miłością do Jezusa ukrzyżowanego wzrasta jej pragnienie cierpienia: „Odczuwałam bodziec i skłonność do cierpienia”. Będzie to najpierw instynkt naśladowania. Tak na przykład, kiedy chce naśladować św. Różę z Limy, która powodowana duchem umartwienia miażdżyła sobie palce; albo palonych żywcem męczenników, których chciała naśladować trzymając rękę nad ogniem. Później będzie to wymóg jej miłości do Ukrzyżowanego, bo przecież nie można miłować bez pragnienia naśladowania Umiłowanego: „Ach, jakże byłabym szczęśliwa, gdybym i ja została przybita gwoździami i przebita włócznią!”.
Natura jeszcze jednak nie umarła. Ciągle jeszcze znajduje upodobanie w światowych rozrywkach. Chcąc udaremnić pragnienie Urszuli zostania zakonnicą, ojciec zaprasza do domu postawnych młodzieńców, którzy mieli wzbudzać w niej upodobanie w imprezach i życiu światowym. Jest wystawiana na rozmaite niebezpieczeństwa. Przez jakiś czas ulega chęci prowadzenia lekkiego życia. W swym wnętrzu szybko jednak odczuwa całą jego pustkę. I nie przestaje powtarzać: „Chcę tylko jednego Oblubieńca, Jezusa”. Ojciec płacze, błaga, żeby go nie opuszczała, jednak Urszula jest nieustępliwa. Głos Ducha był silniejszy niż ojca, którego przecież gorąco kochała.
Gdy ojciec był w Piacenzy, powróciła z siostrami do Mercatello i zamieszkała u wuja, który ściśle się trzymając otrzymanych instrukcji, robił wszystko, żeby ją odwieść od wstąpienia do klasztoru, wspomagany w tym przez siostry, które chciały, żeby jedna z nich została z ojcem. Urszula z tego wszystkiego rozchorowała się. Ogólnikowa obietnica ojca zezwolenia na wstąpienie do zakonu przywróciła jej zdrowie. Pojawiło się jednak inne opóźnienie: chłopcy, którzy chcieli prosić o rękę pięknej i bogatej dziewczyny, nadal zastawiali na nią pułapki, chcąc ją nakłonić do zmiany postanowienia.
Urszula słuchała niekiedy głosów świata, jednak głos wewnętrzny nie przestawał jej wzywać do klasztoru. Wreszcie, z pomocą opatrznościowych okoliczności, otrzymała zgodę swego wuja i 28 października 1677, w wieku 17 lat, bez spotkania się z ojcem wstąpiła do klasztoru klarysek kapucynek w Città di Castello.
Do klasztoru weszła ubrana we wspaniałe suknie, między dwoma rzędami wielbicieli i ciekawskich. Pretendenci do jej ręki znaleźli się tam, chcąc raz jeszcze zatrzymać ją w świecie. „Była to dla mnie wielka pokusa”, pisze Weronika. Wiedziała, co zostawiała za sobą. Wiedziała, co ją czeka w surowym, umartwionym życiu kapucynek. Zwyciężyła jednak miłość.
***
W pierwszych dniach nowicjatu ukazał się jej Pan i powiedział: „Czego chcesz?”. Jak mówi sama Weronika, „Poprosiłam Go o łaskę miłowania Go i jestem przekonana, że mi jej udzielił”. Potem poprosiła Go jeszcze o trzy łaski: „Chcę żyć otoczona Jego miłością, zawsze pełnić Jego Boską wolę i być razem z Nim ukrzyżowana”.
Weronika będzie kochała tak, jak niewiele dusz kochało na tym świecie; doświadczy jednak, że do wielkiej miłości można dojść tylko pod warunkiem całkowitego oddania siebie, krzyżowania natury na krzyżu Jezusa. On mówi jej: „Wybrałem cię do wielkich rzeczy; żeby Mnie jednak kochać, będziesz musiała wiele cierpieć”. Krzyż szybko też przychodzi do niej: przełożona czuje do niej awersję, ona zaś nie może się powstrzymać od takiego samego wobec niej uczucia; tak samo jest w przypadku mistrzyni nowicjuszek: wydaje się, że przyłączyła się do niej grupa nowicjuszek, żeby cierpiała z ich strony prześladowanie1. Weronika z żalem myśli o swym domu rodzinnym, o pozostawionej w samotności jednej siostrze, bo inne były już w klasztorze. Dla biednej natury zbyt wielki był kontrast między doznawanymi dotychczas wygodami i skrajnym ubóstwem kapucynek. Bardzo cierpi z tego powodu, żołądek buntuje się przeciw nędznemu jedzeniu, brzydzi się zupełnym brakiem czystości. W tym nowym życiu z wszystkim musi walczyć.
Weronika z całą energią podejmuje tę walkę. Natura się buntowała i uciekała od przyczyn cierpienia, duch, który za wszelką cenę chce poddać ją sobie, szukał ich, ażeby przezwyciężyć wstręt, przez podwajanie jego przyczyn. Nie mogła znieść ryby. Chcąc przezwyciężyć wstręt, który w niej budziła, brała jedną do swego pokoju i trzymała, dopóki nie zaczęła gnić. Wtedy dopiero zmuszała naturę do wąchania i kosztowania ryby pełnej robaków. Zapewnia nas, że od tego czasu świeża ryba nie budziła już w niej niesmaku. Do takich podstępów, do surowych dyscyplin i heroicznych umartwień ucieka się, chcąc pokonać naturalną odrazę.
Potrzebną do tego siłę znajduje w kontemplacji męki Jezusa. W niej znajduje „pragnienie przeżywania cierpień”. Od Ukrzyżowanego dociera do niej „jakby głos”, który kieruje jej praktykowaniem miłości, posłuszeństwa, dystansu i pokory, ażeby umożliwić jej osiągnięcie niepodzielnej miłości samego Boga: „O nieskończona miłości mojego Pana, przyjdź do mnie, wciel się we mnie, ażebym mogła kochać całym sercem, Twoją miłością!”. Weronika stara się cierpieć nie dla samego cierpienia; chodzi jej o cierpienie, które budzi miłość, które wynika z nieskończonego pragnienia kochania, naśladowania, utożsamiania się i jedności.
W ten sposób Weronika przeżyła trzy lata nowicjatu: w milczeniu, w praktykowaniu ubóstwa, posłuszeństwa i pokory. Dobrze wiedziała, że są one środkami osiągnięcia wielkiej miłości, jedynego celu jej życia.
Potem złożyła uroczystą profesję, przez którą związała się na zawsze ze swą ukrzyżowaną Miłością. Profesja niczego nie zmieniła w sposobie jej życia. Odczuwa coraz większą potrzebę zniknięcia, ażeby pozostawić w sobie całe miejsce Jezusowi: „Pragnę umrzeć dla siebie samej, wyzbyć się siebie samej i wszystkich rzeczy”.
Nauka jej jedynej książki jest następująca: „Wydawało mi się, że rozumiem, że jedyną moją książką i przewodnikiem jest ukrzyżowany Jezus”. Jeśli otwiera jakąś książkę w celu znalezienia przedmiotu rozmyślania, gdy tylko ją zamknie, zapomina o wszystkim; i mówi: „w moich myślach pojawiał się ukrzyżowany Jezus”. I tak narastało w niej pragnienie cierpienia.
Nie należy jednak myśleć, że natura Weroniki została już pokonana, że wszystko było już dla niej łatwe i jakby naturalne. Nawiedzają ją czasem chwile melancholii. „Natura uskarża się na zbyt trudne życie”. Czuje, że „wszystko jest trudne”. Z reguły zwyciężał jednak duch: „Duch radował się pośród krzyżów”. Nie zawsze jednak. Wtedy, jak mówi Weronika, „całowałam ścianę, habit i wszystko, co mi było przeciwne”. Odczuwa krzyż, wie jednak, że Jezusa znajduje się tylko przez krzyże, ona zaś chce żyć miłością do Jezusa.
Przekonana od samego początku swego zakonnego życia, że własnymi siłami nie można dojść do upragnionej miłości, chce pozostawić w sobie całe miejsce Jezusowi – Jezusowi, który ma być całym jej życiem, całą jej miłością i całą jej doskonałością. „Chcę Cię kochać Twoją własną Miłością”. Ażeby to osiągnąć, trzeba się poddawać działaniu Bożemu. „Trzeba ulegać wszystkiemu temu, czego Bóg dokonuje w naszej duszy”.
W tym ćwiczeniu się w postawie biernego przyjmowania Weronika doznaje zalewającego ją radowania się miłością Bożą, ale jednocześnie też wszystkich męczarni ukrzyżowania, śmierci ciała, natury i własnego ja. W oschłości powodowanej przez tę śmierć, bardziej jeszcze nieznośnej z powodu jej nieskończonej potrzeby miłowania, woła rozpaczliwie do Boga, który wydaje się jej nieobecny, i biegnie niestrudzenie w poszukiwaniu ukrywającego się Oblubieńca.
Rozpłomieniona dusza, rozkochana w Miłości, znajduje pokój w coraz doskonalszym zdawaniu się na wolę Bożą, która stanie się na koniec jedyną regułą jej życia, doskonałą formą biernego poddawania się działaniu Boga. „Jeżeli takie jest Twoje upodobanie i taka Twoja wola, żebym była tak opuszczona i pogrążona w wewnętrznych ciemnościach, gotowa jestem poddawać się w tym wszystkim Twojej świętej woli”.
W dalszym ciągu toczy się jednak walką między naturą i duchem. Ponieważ złożyła siebie w ofierze jako zadośćuczynienie i pośredniczkę między sprawiedliwością Bożą i grzesznikami, pośredniczkę służącą duszom w czyśćcu, rzeczywiście ponawia mękę Chrystusa: doznaje wszystkich jej cierpień i całej goryczy, jednak „jarzmo stało się słodkie i ciężar lekki” pod wpływem miłości, która jest coraz słodsza w miarę wzrastania w oddawaniu się krzyżującej miłości. „Gwoździem, powiada, w którym kryje się czysta miłość, jest krzyż”. A pragnienie miłości jeszcze tylko powiększa pragnienie dusz: „Dusze, dusze, jakże was pragnę, Boże mój! Niech spadną na mnie wszelkie męczarnie i tortury. Jestem gotowa na wszystko, byle tylko Ciebie nie obrażano!”.
I rzeczywiście, spadną na nią wszelkie męczarnie i tortury, zewnętrzne i wewnętrzne. Stała się uczestniczką męki Chrystusowej, nie wyłączając stygmatów, toteż budzi podziw niektórych sióstr, spowiednika i biskupa, ale jednocześnie narasta opozycja sióstr, które zawsze były jej przeciwne, i przełożonej, która bez powiadomienia biskupa przedstawia wszystko Świętemu Oficjum. W ten sposób rozpoczyna się dla Weroniki najboleśniejsza Kalwaria.
Decyzją Świętego Oficjum zostaje pozbawiona funkcji mistrzyni nowicjuszek, zamknięta w ciemnej komorze i otrzymuje zakaz wszelkich kontaktów z osobami wyraźnie do tego nie upoważnionymi; zostaje poddana upokarzającym wizytom lekarskim i surowemu traktowaniu przez inkwizytora; jest podejrzewana nawet przez tych, którzy dotychczas ją podziwiali: przez biskupa i spowiednika, którym polecono doświadczać ją i upokarzać na wszelkie sposoby; wmawiać jej, że wszystkie nadzwyczajne zjawiska na jej ciele i duszy (stygmaty, widzenia, słowa Jezusa) są dziełem diabła. Ona, która zawsze i z wielką pokorą nie dowierzała sobie i uważała siebie za niegodną wszystkich tych niezwykłych łask Bożych, zostaje utwierdzona w swych wątpliwościach i w przekonaniu o swej niegodności. Opuszczona przez Boga i ludzi jest spychana na skraj rozpaczy.
Ocala ją jednak zdanie się na wolę Bożą. Doświadczenia coraz jaśniej ukazują jej cnotę, pokorę, posłuszeństwo i zjednoczenie z Bogiem. Za pozwoleniem Świętego Oficjum zostaje jej przywrócona funkcja mistrzyni nowicjuszek, a 5 kwietnia 1716 zostaje jednogłośnie wybrana na ksienię swego klasztoru. Później jest ponownie zatwierdzana na swym urzędzie, który będzie sprawować z największą roztropnością dla większego dobra duchowego i materialnego wspólnoty i klasztoru, aż do śmierci, która nastąpiła 9 lipca 1727 roku.
Już za życia sława jej świętości rozeszła się w całym rejonie, a nawet w dalszych prowincjach Italii. Zwykli obywatele i wielcy tego świata polecali się jej modlitwom i światłu, które – co potwierdzały wydarzenia – pochodziło z niebios. Gdy tylko się rozeszła wieść o jej śmierci, ludzie zbiegali się tłumnie, aby ją uczcić i wzywać. 6 grudnia tego samego roku rozpoczął się w kurii biskupiej proces informacyjny w sprawie jej beatyfikacji. 7 czerwca 1804 r. została ogłoszona błogosławioną, a 26 maja 1839 r. uroczyście kanonizowana przez papieża Grzegorza XVI.
Weronika Giuliani o swym życiu zewnętrznym i wewnętrznym, ludzkim i Bożym, opowiada w serii Relacji i w Dzienniku, które – nie licząc tego, co zaginęło – razem stanowią 42 grube tomy, napisane własnoręcznie, oprawione w pergamin i zazdrośnie przechowywane w klasztorze Città di Castello.
Dziennik zaczęła pisać w 1693 roku na polecenie swego spowiednika ojca Hieronima Bastianelli, oratorianina, i po krótkiej przerwie pisała go do 25 marca 1727 roku, kończąc kilka miesięcy przed swą śmiercią.
Relacji jest pięć. Pierwszą Weronika napisała w 1693 roku, i zawiera wydarzenia z jej życia w latach 3–16; druga, sporządzona w 1700 roku, przypomina wydarzenia z trzeciego roku i aż do roku trzydziestego ósmego; trzecia, napisana w 1699 roku, przypomina wydarzenia od pierwszych lat dziewczęcych do pierwszego roku nowicjatu; czwarta, z roku 1714, opisuje jej młode lata; piąta wreszcie mówi o dzieciństwie, latach młodzieńczych i otrzymaniu stygmatów. Powodem wielości tych Relacji są zmieniający się biskupi, przełożeni zakonnic i spowiednicy, którzy chcieli być poinformowani o przeszłości swej niezwykłej penitentki.
Jak już powiedzieliśmy, Relacje i Dziennik św. Weroniki przez wiele lat pozostawały „skarbem ukrytym”. Nikt nie odważał się podjąć decyzji opublikowania tej bezkształtnej masy niezbyt czytelnych rękopisów, w których częste powtórki mogą powodować znużenie u tych, którym brak cierpliwości do szukania „skarbu ukrytego” pod całym stosem mniej wartościowego materiału. Nie licząc olbrzymich kosztów takiego przedsięwzięcia…
Pierwszym, który do tego przystąpił, był Francuz Francesco Dausse z Grenoble, który pomimo swych 80 lat zabrał się do tej uciążliwej pracy. Opublikował jeden tom w języku włoskim z przekładem na francuski w roku 1883; w latach 1884 i 1885 ukazały się dwa włoskie tomy. Śmieć ojca Dausse’a przerwała tę publikację.
W roku 1891 podjął ją na nowo kanonik sycylijski Annibale di Francia, ale publikacja zatrzymała się po pierwszym tomie.
Wreszcie jezuita o. Piotr Pizzicaria (1824–1913) dostarczył nam ośmiu tomów Dziennika, których publikowanie ukończono po jego śmierci, z okazji drugiego stulecia od śmierci św. Weroniki, w roku 1927.
Relacje i Dziennik zawierają opis jednego z najgłębszych, najbogatszych i najwspanialszych doświadczeń religijnych. Jednak zawarty w nich skarb, pomimo ich publikacji, nadal pozostawał ukryty. Niewiele osób miało odwagę nabycia tych 10 grubych tomów i zadania sobie trudu przeczytania 8.000 stronic. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia ze świętą prawie nieznaną, a jej biografowie starali się ukazywać elementy niezwykłe, niemożliwe do naśladowania, fantastyczne – a więc wszystko, co budzi lęk biednej natury i u czytelników zbyt „racjonalnych”.
Sam Dziennik – poza nie kończącymi się powtórkami utrudniającymi jego lekturę, a których powodem jest fakt, że Weronice jej spowiednicy polecili zapisywać każdego dnia zdarzenia z konieczności się powtarzające – zawiera przede wszystkim opis wydarzeń nadzwyczajnych (stygmaty, widzenia, zasłyszane słowa, walki z demonami), ponieważ o takich chcieli być informowani spowiednicy i inkwizytorzy Świętego Oficjum. Nic więc dziwnego, że Weronika przy nich dłużej się zatrzymywała.
Nie chcemy tutaj wydawać sądu o naturze tych nadzwyczajnych faktów. Kościół przyjmuje istnienie autentycznych widzeń, prywatnych objawień i prześladowania przez demonów. Ale ze względu na możliwy wpływ ataków nerwowych, wyobraźni, sugestii i halucynacji – czyni to z wielką roztropnością2! Dobry ojciec Pizzicaria przesadza, kiedy w swych komentarzach do dziwnych faktów opisanych w Dzienniku twierdzi, że powinniśmy im dawać wiarę, ponieważ zatwierdził je Kościół, kanonizując św. Weronikę. Kościół, stwierdzając świętość sługi Bożego, abstrahuje od faktów nadzwyczajnych i opiera się jedynie na cnotach i życiu wewnętrznym. Co więcej, istnienie tych fenomenów często stanowi przeszkodę w dalszym prowadzeniu sprawy wynoszenia na ołtarze, ponieważ Kościół obawia się, że są one wytworem chorego umysłu, chociaż z drugiej strony tego rodzaju choroby nie muszą stanowić przeszkody na drodze świętości.
W publikowaniu tego Dziennikażycia wewnętrznego św. Weroniki będziemy więc szli za przykładem Kościoła: pozostawimy na boku nadzwyczajne fenomeny, które nie decydują o świętości, o autentycznym życiu duchowym i autentycznej mistyce i poprzestaniemy na opisie przedziwnej nauki ascetycznej i mistycznej tej świętej, jej wymownego doświadczenia w dążeniu do doskonałości oraz niezwykłej głębi jej życia wewnętrznego, życia w Bogu i życia Bożego w duszy.
Pominiemy też opisywanie jej niezwykłych umartwień, często niemożliwych do naśladowania, pokut aprobowanych przez jej spowiedników, których jednak dzisiaj nikt by nie autoryzował, poza konkretnymi przypadkami stwierdzenia oczywistej woli Boga. Zachowamy natomiast to, co naświetla ducha umartwień św. Weroniki, ducha, bez którego nie ma ani świętości, ani duchowego rozwoju, ani życia nadprzyrodzonego.
Tak postępując, sprowadzimy duchowe życie Weroniki do jego czystej linii klasycznej, uwalniając je od barokowych nadbudówek, którymi dotychczas je obciążano; będziemy unikać przedstawiania duszom faktów i praktyk zdolnych bardziej niebezpiecznie pobudzać wyobraźnię i odwodzić je od właściwej drogi doskonałości, niż nauczać drogi świętości ewangelicznej, od której Weronika nie chciała się oddalać; istotnie zabraniała ona swym nowicjuszkom czytania książek opisujących fakty nadzwyczajne i nie dawała łatwo wiary tym, które się wydarzały jej samej, i o których opowiadała jedynie z posłuszeństwa spowiednikom i przełożonym: „Tak więc dla okazania posłuszeństwa opiszę wszystko zwięźle; nie należy jednak uważać, że tym rzeczom daję wiarę, bo zawsze się lękam, że są to produkty mojej wyobraźni. Gdyby posłuszeństwo nie zmuszało mnie do opowiedzenia wszystkiego, pominęłabym je milczeniem, jak czyniłam to wiele razy”. A innym razem mówi: „Piszę, żeby okazać posłuszeństwo; zresztą nie dowierzam tym rzeczom; żyję w strachu, że wszystko to są iluzje albo nasze kobiece wytwory, bo my kobiety łatwo bywamy igraszką swej wyobraźni”.
Św. Weronika mówi tu o nadzwyczajnych fenomenach i widzeniach, w których wyobraźnia może wprowadzać w błąd. Nie ma natomiast miejsca na błąd w praktykowaniu ewangelicznych cnót pokory, posłuszeństwa, ubóstwa, umartwiania ciała, natury i własnego ja – czego Weronika daje wspaniałe przykłady; nie ma miejsca na błąd w praktykowaniu skupienia, życia wewnętrznego, zjednoczenia z Bogiem i życia łaski, będącego cudownym uczestniczeniem w życiu Boga, w które wprowadza nas w mistyczne doświadczenie naszej świętej; doświadczenie wewnętrzne, nieskończenie cudowniejsze i wznioślejsze niż wszelkie nadzwyczajne fenomeny, a które istnieje w powszechnej drodze doskonałości i świętości, do której wszyscy są powołani.
Wszystko to stanowi zwyczajny aspekt życia św. Weroniki, i tylko to będziemy przekazywać z jej Dziennika.
W ten sposób, pomijając wszelkie zbyteczne definicje, możemy skrócić go do skromnych rozmiarów, niczego nie ujmując z jego pełni autobiograficznej, ascetycznej i mistycznej. Przeciwnie, przez zachowanie własnej formy Dziennika w jego porządku chronologicznym, zamiast łączenia wybranych myśli dotyczących jakiegoś przedmiotu, czy jednej cnoty, jak to czynili inni, nasze kompendium będzie miało tę zaletę, że ukaże stopniowy rozwój doskonałości i życia Bożego w duszy – rozwój, który znika z oczu przy rozwodzeniu się na temat szczegółów i przez uwzględnianie istniejących w kompletnej wersji Dziennika powtórek. W ten sposób będziemy mieli oparty na rzeczywistym i pełnym doświadczeniu przepiękny traktat życia duchowego i niezrównany opis warunków wzrastania duszy w Bogu, jak również rzadki dokument nadprzyrodzonej mistyki i psychologii religijnej.
Tworząc całość z dwu pierwszych Relacji przez wybranie i chronologiczne uporządkowanie obydwu, otrzymamy jasny rozwój duchowego życia Weroniki do roku 1693, daty rozpoczęcia pisania Dziennika. Obchodząc się z nim później tak, jak robi się z tysiącami metrów przygotowywanego filmu, odrzucimy z niego wszystko, co niepotrzebne oraz to, co stanowiłoby przeszkodę w przedstawianiu jego rozwoju, życia i jedności wyrazu; w rezultacie otrzymamy żywą obecność duszy dążącej do Boga i zdobywającej miłość.3
2. Duchowa doktryna św. Weroniki
Po uwolnieniu od nieistotnych nadbudówek, życie i doktryna św. Weroniki Giuliani przedstawia się nam jako czysty klasyczny wyraz ascetyki i mistyki chrześcijańskiej, ascetyki ewangelicznej uczącej ofiarności, odrywania się od siebie samego, umartwienia i krzyża, które umożliwiają nam życie z Chrystusem i w Chrystusie oraz kierowanie się wielkim przykazaniem miłości: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą”4.
Charakterystyczne dla Weroniki są tylko pełnia, gwałtowność i radykalizm w realizowaniu ewangelicznych przykazań wyrzeczenia i absolutnej miłości, które są nieodzownymi warunkami świętości. Życie i nauka Weroniki zdecydowanie przypominają to pokoleniu niezbyt skłonnemu do ofiary, nawykłemu do przeciętności i redukowania umartwienia do minimum, a tym samym skazanemu na nieznajomość wielkiej miłości, którą się zdobywa jedynie za cenę radykalnego krzyżowania siebie i całkowitego ogołocenia umożliwiającego życie w Bogu, samym Bogiem i przez samego Boga.
Inną cechę charakterystyczną duchowości Weroniki stanowi aspekt ze swej istoty nadprzyrodzony. W przeciwstawieniu do współczesnej duchowości, która pokłada duże zaufanie w naturze i jej siłach, Weronika przypomina podstawową zasadę ascetyki ewangelicznej: Jezusowe „beze Mnie nic nie możecie uczynić”, zgodnie z którą życie nadprzyrodzone nie opiera się na siłach przyrodzonych, tak jakby one mogły same z siebie czegoś dokonać i osiągnąć doskonałość do pewnego stopnia, po którym ciąg dalszy byłby już dziełem łaski. Doskonałość nadprzyrodzona opiera się nie na naturze, lecz na Jezusie, któremu dusza powinna pozostawiać w sobie miejsce, unicestwiając się w Nim przez pokorę, umartwienie i całkowite wyrzeczenie się siebie samej. Duchowość naturalistyczna każe wzrastać, natomiast duchowość nadprzyrodzona każe się umniejszać i robić tym samym miejsce Jezusowi i Jego działającej w nas mocy: „Trzeba, żeby On wzrastał, a ja żebym się umniejszał”.
Duchowość św. Weroniki jest wysiłkiem ogołacania siebie, biernego poddawania się działaniu Bożemu, oddawania się Jezusowi i zawierzenia Jego działaniu w nas. W ten sposób nabywa się wszystkie cnoty, które nie są naszymi cnotami, lecz cnotami Jezusa w nas, i dlatego nie powinniśmy się nimi pysznić, lecz uważać siebie za nicość. W ten sam sposób zdobywa się też miłość, prawdziwą nadprzyrodzoną miłość, która jest uczestniczeniem w miłości Jezusa w nas, w Duchu, który czyni nas w Jezusie dziećmi Ojca, w którym wołamy: „Abba, Ojcze!”.
Weronika wie, że sama z siebie nie jest zdolna do miłości nadprzyrodzonej, czuje jednak, że powinna kochać, i będzie kochać, ale tylko wtedy, gdy Jezus będzie kochał przez nią i w niej, a ona w Nim: „ażeby kochać, zjednoczyć się, mieć [miłość] i działać z czystą miłością, potrzebujemy samej miłości Bożej”.
Taka będzie stała doktryna Weroniki, doktryna tworzona najpierw pod wpływem nadprzyrodzonego instynktuodczuwanego przez nią jako jej nieskończone pragnienie miłości, które będzie mogło zostać zaspokojone tylko wtedy, gdy będzie kochać nieskończoną miłością samego Boga. Doktryna ta później poszerzona zostanie przez doświadczenie, w którym Weronika będzie czuła, że Bóg rzeczywiście dokonuje w niej wszystkiego: zjednoczenia, posiadania, każdego dobrego czynu i samej miłości, którą kocha Boga, oraz że jest to miłość, którą sam Bóg kocha siebie w niej, a ona w Nim, w jedności; w trynitarnej jedności Miłości nieskończonej. Ona zaś będzie doświadczać, że ta trynitarna jedność Miłości nieskończonej jest osiągalna w jedności z Jezusem, w Jezusie, który jest drogą, prawdą i życiem duszy. „Zrób ze mnie jedną rzecz z Tobą – mówi Weronika Jezusowi – ażebym mogła kochać Twoją Miłością”.
Jest to droga jedności, na którą wchodzi się przez bierne poddawanie się działaniu Bożemu, w całkowitym zdaniu się na wolę Boga, na Jego działanie w nas i w naszym otoczeniu: „Dobro dusz polega na tym rzeczywistym powierzeniu się Bogu”.
Nie znaczy to, że Weronika sprzyja kwietyzmowi. Jej zasada brzmi następująco: „Całe działanie należy do Boga, potrzebne jest jednak nasze współdziałanie”. Bóg czyni wszystko, jednak nic nie zrobi bez naszej aktywnej, dobrowolnej zgody: „Nie powinnam już być działającą, ale powinnam pozwolić działać Działającemu, którym jest Bóg, przy moim współdziałaniu we wszystkich Jego dziełach”. Bóg czyni wszystko, jednak nie robi niczego bez naszej współpracy, bez naszej walki z sobą samym, która umożliwi nam życie w Nim. Ziarno pszeniczne powinno obumrzeć, ażeby przynieść owoc nowego życia; powinno zostać zmielone, żeby się stało mąką na hostię, która zostanie przemieniona w Jezusa: „Panie, zmiel mnie, skrusz mnie. Jestem Twoja. Zrób ze mnie, co zechcesz”.
Weronika uczy nas, że chcąc żyć w zdaniu się na Boga, w biernym poddawaniu się działaniu Bożemu, musimy umrzeć sobie samemu, ‘musimy iść pod prąd’, czyli przeciwstawiać się we wszystkim naturalnym tendencjom; ‘iść pod prąd’, opierając się wszystkim złym tendencjom natury; ale trzeba też ‘iść pod prąd’ uśmiercając samą naturę, ażeby żyć życiemnadprzyrodzonym.
Istotnie, kto – nawet nie godząc się na grzech – słodko oddaje się życiu przyrodzonemu, bez wysiłku, bez ofiar i umartwienia, ten może być cnotliwy, ale będzie żył nie w Bogu, lecz w sobie; nigdy nie osiągnie życia Bożego, które nabywa się przez ofiarę, wysiłki, walkę i śmierć. Kto chce unikać walki, nie będzie ani zimny, ani gorący, ale tylko letni, którym Pan brzydzi się i wyrzuca z ust swoich – bo On sam oddaje się z miłością nieskończoną temu, kto chce płonąć Jego Boskim ogniem; schyla się jak ojciec do grzesznika, który pragnie miłości także kiedy grzeszy i który tylko potrzebuje przewodnika, żeby się nie oddalić od źródła.
Kierując się tymi zasadami, Weronika będzie – jak zobaczymy w Dzienniku – krokami olbrzyma podążała drogą doskonałości, ażeby się wspiąć na najwyższe szczyty miłości, zjednoczenia i życia Bożego.
Umartwia swe ciało, ażeby oddalić pokusę, uniknąć niebezpieczeństwa życia czysto naturalnego, naśladować Jezusa i ratować dusze w zjednoczeniu z Jego odkupieńczym cierpieniem. Umartwia pychę, własną wolę, które są największymi przeszkodami życia w Bogu. „Pragnę tylko wzgardy. Jaki jest sposób czynienia woli Bożej? Pierwszym z nich jest pozbycie się własnej woli”.
Pragnie usilnie cierpienia, pragnie upokorzeń i śmierci własnej woli nie dlatego, żeby gardziła życiem i ludzką godnością, lecz z umiłowania prawdziwego życia, prawdziwej godności, Miłości i drogi miłości. „Daj mi poznać, że nie ma droższej rzeczy niż cierpienie, ponieważ czyste cierpienie daje czystą miłość”. „Powinnam żyć, umierając. Ale ta śmierć powinna być drogą miłości. Drogą miłości są cierpienia”.
Cierpienia nie mają jednak żadnej wartości bez miłości. To właśnie miłość wszystko przemienia i wszystkiemu nadaje wartość: „Przez miłość w mgnieniu oka dokonuje się kroków olbrzyma na drodze doskonałości, jednak robimy je nie my jako tacy, lecz wtedy, gdy Bóg działa i współdziała razem z nami. Wszelkie dobro jest Jego dobrem”. Miłość dokonuje wszystkiego, a bez miłości nie zrobi się niczego, ponieważ Bóg dokonuje wszystkiego, a tylko z miłością, umierając sobie samemu, żyje się w Bogu: „Życie jest wtedy prawdziwe, kiedy miłuje się Boga i zapomina o sobie”.
Nadprzyrodzona doskonałość jest dziełem Boga; polega ono na zastąpieniu naszego działania przez działanie Boga, a dokonuje się to wtedy, kiedy nasze działanie osiągnie jedność z Jego działaniem, z chwilą, gdy umrzemy dla siebie samych i zjednoczymy się z Nim w miłości i nasza wola zespoli się z Jego wolą. Doskonałość nadprzyrodzona jest uczestniczeniem Boga w naszych działaniach przez nasze uczestniczenie w Jego działaniu, przez miłość w nas i w łonie Trójcy. To jest ten wzniosły kres, do którego zmierzają nasza bierność poddająca się działaniu Bożemu i nasze uczestnictwo w tym działaniu, będącym ze swej istoty działaniem miłości. „Ponieważ Bóg kocha siebie samego w duszy, dlatego gdy znajduje się w Bogu, dusza kocha Boga tą samą miłością, którą On kocha siebie samego w naszej duszy”. Jest to przedziwne określenie sensu zamieszkiwania Boga w człowieku i natury łaski uświęcającej.
Możliwe, że żaden mistyk nie doświadczył w tak jasny sposób życia łaski w duszy: łaska jest uczestniczeniem w życiu Bożym, nieskończoną wymianą miłości Trójcy, wymianą dwustronną, która stała się samym życiem duszy nieskończenie miłującej, ponieważ sam Bóg kocha siebie w duszy, ona zaś kocha tą samą nieskończoną miłością w Nim, przez uczestnictwo w jedności: „Znajduję już w sobie nie siebie, lecz Boga we mnie, a ja jestem cała w Bogu”.
Do tego życia, do tej nieskończonej miłości powołani są wszyscy: „O Boże! Chciałoby się iść przez cały świat, wołając ludzi i szukając dusz, ażeby wszyscy pokochali Najwyższe Dobro, wszyscy radowali się i uczestniczyli w Bogu Trójjedynym, który cały jest miłością nieskończoną, niezmierzoną, niepojętą, ukrytą dla wszystkich i której nikt nie kocha, jak należy. To nieskończone Dobro jest przed nami i w nas, my jednak żyjemy jak ślepcy”.
Żeby móc zobaczyć tę miłość, żeby nią żyć, wystarczy szukać już nie siebie samego, lecz Boga w sobie i we wszystkich naszych czynach. „Najważniejsza ma być następująca czynność: uwolnić się od siebie samego. Dokonuje się to przez stałe ćwiczenie się w samozaparciu, przez niekosztowanie już niczego i rozsmakowanie się wyłącznie w Bogu”. Warunkiem osiągnięcia tego jest zrezygnowanie z własnej woli oraz zdawanie się biernie i czynnie na wolę Bożą. „Nie ma innego dobra oprócz woli Bożej; nie ma innego pokoju oprócz woli Bożej, nie ma innego sposobu zjednoczenia się z Bogiem poza Jego najświętszą wolą”. Zdana w ten sposób na wolę Bożą, dusza nie prosi, nie odczuwa smaku ani niesmaku, lecz trwa w stanie obojętności; jest zadowolona pod każdym względem.
Chcąc jednak dojść do radowania się w Bogu, do życia i odczuwania w Nim na Boski sposób, trzeba też zrezygnować z ludzkich sposobów radowania się, życia i odczuwania, w wyniku których pozostajemy jeszcze w sobie. „Bóg nie znajduje się w pociechach, lecz w stanach oschłości, opuszczenia, znużenia i udręki. W nich człowiek uczy się autentycznego sposobu życia Bożego, pozostając całkowicie w Bogu, cały w Nim ukryty. Żyje się Bogiem i jest się w Bogu, z Bogiem doznaje się rozkoszy, ale cała ta rozkosz znajduje się w Bogu”. Tutaj doświadcza się smakowania w bezsmaku, bo w ten sposób kosztuje się Boga nie w sposób niedoskonały i po ludzku, w nas samych, lecz na sposób Boski, w Bogu. „Miłość Boża zawładnęła duszą, ona zaś utożsamiła się z Bogiem”.
Jest to kres Bożej ascezy; po zakosztowaniu Boga w sobie dusza – po kolejnych stanach oschłości i śmierci – zaczyna kosztować Boga w Bogu, co jest jedynym sposobem rzeczywistego kosztowania Boga i życia życiem Bożym, ponieważ nasze skończone jestestwo nie może pomieścić w sobie sposobu nieskończonego, i trzeba wyjść z siebie, zapomnieć o sobie i znaleźć się w Bogu, ażeby żyć na sposób Boży i w ten sposób zaspokajać nieskończone pragnienie dane przez Boga stworzonej duszy, ażeby mogła uczestniczyć w Jego własnym życiu. „Tej nocy wśród ciemności mojej nicości znalazłam się w prawdziwym świetle Boga nieskończonego i niepojętego. Tak w nim byłam, że rozkoszowałam się i miałam upodobanie w byciu w Bogu”. „Żyję w sobie, nie dla siebie: Bóg żyje w tej duszy; Bóg jest życiem mojej duszy”.
Jest to pełnia życia, w której żyje się Bogiem, życiem Bożym, kocha się Miłością samego Boga: do kochania potrzebna jest Miłość: Miłość kocha Miłość”. Gdy kocham, „składam Bogu dar Boży”.
Jest to najwznioślejszy przejaw miłości w Bogu, we wzajemnym, nieskończonym dawaniu się sobie; przejaw samego życia Trójcy i życia w Niej duszy. Najwznioślejszy przejaw nieskończonej Miłości, Boga, który kocha samego siebie, i miłości duszy, która kocha tą samą miłością i w tej samej miłości. „W duszy działa miłość; są to rzeczy, których nie da się wyrazić w słowach; dlatego my, najnędzniejsze stworzenia, niczego nie zrozumiemy i tylko trwamy w Bogu potężnym, mądrym i miłosiernym. W ten sposób zatracamy się w Nim, jesteśmy w Nim jednym i tym samym jestestwem; i gdy On sam działa w nas, a my utożsamiamy się z Jego chceniem, wtedy spoczywamy, ponieważ Działający jest absolutnym Panem wszystkiego, a my – oderwani od wszystkich rzeczy przemijających i pozbawieni ich – nie myślimy o niczym innym poza Bogiem”.
Od pierwszych stopni ascezy, przechodząc przez rozkosze życia wewnętrznego i przez rozmaite ogołocenia i oderwania, przez kolejne śmierci będące dziełem miłości, Weronika Giuliani prowadzi nas krok za krokiem do przemiany duszy w Bogu; od życia Boga w duszy do uczestniczenia w życiu Boga w Bogu, w tym życiu niewysłowionym, którego żaden ludzki język nie może wyrazić: „Tutaj nie potrafię niczego wyjaśnić… Powiem tylko, że kiedy Bóg udzieli duszy tej łaski, znajduje się ona w niezmierzonym i nieskończonym morzu Bożej miłości… Bóg wlewa w nią swoją czystą miłość, tak że dusza kąpie się w tej miłości. Gdy uczestniczy w miłości Bożej, ta sama Miłość napełnia ją boskimi przymiotami… Udzielanie i jednoczenie się w tej miłości, którą mają w sobie trzy osoby Boże, dawane jest także kochającym duszom i one w niej partycypują, a Bóg w duszach, swych wiernych oblubienicach, dokonuje tych samych dzieł miłości, jakie są między osobami Bożymi”.
Do tych wzniosłych wyżyn Miłości i boskiej jedności nieskończonej Miłości wszyscy jesteśmy powołani; jest to normalny rozwój łaski, która jest „uczestniczeniem w naturze Bożej”. Św. Weronika w swym Dzienniku ukazuje nam prowadzącą do tego drogę. Posłuchajmy jej! Pójdźmy za nią świetlistą drogą, przyciągani przez promienny jej kres, do którego zaprasza nas wszystkich: do pełnego rozwoju nasienia złożonego w nas na chrzcie, do pełnego rozwoju łaski, do pełni życia i miłości w Bożej jedności.
Na większą chwałę Boga, i dla spełnienia Jego świętej woli, dla umartwienia siebie i ku memu zawstydzeniu, z posłuszeństwa jedynie opisuję to wszystko, o czym będzie mowa dalej5.
Gdy miałam około trzech lat6 i kiedy czytano mi coś o życiu świętych męczenników, budziło się we mnie pragnienie cierpienia. Między innymi ich cierpieniami było też spalenie żywcem. Gdy to czytano, również ja z miłości do Jezusa poczułam w sobie pragnienie spalenia mnie. Była zima, w ogrzewaczu7 palił się ogień i włożyłam do niego rękę z myślą, że zostanę spalona podobnie jak tamci męczennicy. Cała ręka się opaliła i gdyby nie odsunięto ognia, byłaby się spaliła.
Nie pamiętam już tego dobrze, ale wydaje mi się, że wtedy nawet nie czułam tego ognia, tak jakbym wyszła z siebie – tak wielkie było moje zadowolenie. Potem jednak odczuwałam ból8 i skurczyły mi się palce. Wszyscy w domu płakali, ja jednak nie przypominam sobie, żebym uroniła choćby jedną łzę.
Nie przypominam sobie, żebym w tym młodziutkim wieku otrzymywała jakieś szczególne światła Boże. Robiłam takie rzeczy, ponieważ usłyszałam, że robili je tamci święci męczennicy.9
Nie pamiętam, żebym w tamtych latach była zbyt zła, ale myślę, że wynikało to tylko z tego, że byłam mała i wszyscy mi dogadzali. Kochała mnie szczególnie mama, która cały czas, w ciągu dnia i w nocy, trzymała mnie przy sobie.
Po ukończeniu czterech lat zostałam bez matki10; byłam jeszcze bardzo mała i jej śmierć była dla mnie bardzo przykra. Zanim mi to powiedziano, gorzko płakałam. Przypominam sobie, że nie mogli mnie ubrać, tak wielki był mój płacz, a gdy nadeszła noc, nie chciałam pójść do łóżka, bo nie było tam mojej matki.
Żeby mnie uspokoić, dano mi Madonnę z Dzieciątkiem Jezus na ręku. Bardzo się tym ucieszyłam i wszędzie, gdzie się ruszyłam, nosiłam Ją ze sobą. Wydawało mi się też, że Dzieciątko od czasu do czasu uśmiechało się do mnie. Później zabrano mi ten obraz i ponieważ płakałam, że już nie mogłam go mieć, dla uspokojenia mnie dano mi Dzieciątko z wosku w pudełku, które bardzo mi się spodobało, i też nosiłam je ze sobą11.
Wydaje mi się, że także gdy byłam bardzo młoda, gdziekolwiek zobaczyłam obrazy Maryi i Dzieciątka Jezus, nie mogłam się ich nacałować. Tak na przykład przypominam sobie, że wielokrotnie, w wieku 3–4 lat, stawałam przed obrazem Maryi z Jezusem na ręku i mówiłam Jej: „Daj mi Twojego Syneczka” i z wyciągniętymi rękami czekałam, żeby mi dała do rąk Dziecię Jezus. Gdy potem w domu dawano mi śniadanie, wtedy przed zjedzeniem szłam do tego obrazu i mówiłam: „Przyjdź do mnie, mój Jezu, bo nie chcę jeść bez Ciebie”. Przez dłuższy czas to powtarzałam i mówiłam: „Najświętsza Panno, daj mi Je”. Prosiłam Ją serdecznie i zdawało mi się, że te postacie nie są tak namalowane, jak rzeczywiście były, ale zarówno Matkę, jak i Syna widziałam jak żywe stworzenia, tak piękne, że płonęłam chęcią ściskania ich i całowania; nic jednak z tego nie rozumiałam.
Wiele razy, gdy dano mi coś nowego: ubranie, naszyjnik, czy coś innego, zaraz szłam do tych obrazów i mówiłam: „Przyjdź, Jezu, przyjdź do mnie, dam Ci wszystkie te piękne rzeczy”. I zdejmowałam wszystko, kładłam na ziemi, i znowu wołałam do Niego. Zdaje mi się, że ze dwa lub trzy razy wyciągnęło rękę i podało mi ją. Ja jednak powtarzałam: „Zejdź do mnie, jeśli chcesz te rzeczy”. Niekiedy gniewałam się, okazywałam niezadowolenie, że nie przychodził. Odchodziłam niby poirytowana, a gdy doszłam do drzwi pokoju, ponownie wracałam i ponawiałam swą prośbę, ale nic to nie pomagało.
Wiele razy, żeby dostać się do tych obrazów i je ucałować, układałam stos ławeczek i stołków, a potem, kiedy się wszystkie wywracały, ja razem z nimi spadałam na ziemię i niejeden raz rozbiłam sobie głowę. Wtedy mówiłam sobie: dobrze mi tak! Gdy opatrzono mi skaleczenia, ponownie szłam do Jezusa i mówiłam: „Zobacz, co sobie zrobiłam, żeby przyjść do Ciebie”. I znowu prosiłam, żeby przyszedł do mnie.
Robiłam też coś innego. Ktokolwiek przyszedł do domu, chłopiec czy dziewczynka, każdego chwytałam za rękę i prowadziłam do Pana i Maryi. Kazałam im się pokłonić i zmówić Zdrowaś Maryjo. Każdemu, kto to zrobił, dawałam część swojego śniadania, całowałam, ściskałam i zatrzymywałam u siebie. Zdarzało się czasem, że ktoś był tak uparty, że nie można go było nakłonić do uklęknięcia, ani do pokłonienia się Jezusowi i Maryi. Na takich porządnie się nakrzyczałam, a następnie wyprowadzałam ich za drzwi i zamykałam je, żeby więcej nie przyszli12.
…………
Gdy miałam pięć lat, zaczęłam robić ołtarzyki i chciałam, żeby wszystkie moje siostry robiły to samo co ja. Wszystkie te rzeczy robiłam jednak bez wkładania w nie uczucia; wszystko to było dziecinną zabawą13.
…………
Moje życie polegało na jedzeniu, piciu i spaniu; pracy było niewiele. Wolny czas, który mi pozostawał, poświęcałam na robienie ołtarzyków i chciałam, żeby wszystkie moje siostry przychodziły się przy nich modlić. Ja też szłam z nimi, ale nic nie robiłam, poza dotrzymywaniem im towarzystwa.
Zauważyłam z czasem, że one odprawiały pokutę. Ja nic na to nie mówiłam, tylko pilnie przyglądałam się, co robiły, i nabierałam chęci robienia tego samego. Nie miałam jednak ani dyscypliny, ani włosiennicy, a ich własnych nie mogłam nawet dotknąć, bo wszystko trzymały zamknięte na klucz14.
Druga Relacja (Dziennik I, s. 7–8)
Wydaje mi się, że gdy miałam pięć albo sześć lat, kiedy moja matka i siostry przystępowały do Komunii Świętej, nie chciałam tego dnia iść obok nich i miałam wrażenie, że stawały się piękniejsze. Wydaje mi się też, że ja sama tak sobie mówiłam: „Panie, one mają Ciebie w swym sercu, a ja kiedy będę Cię miała?”. Czasem też, kiedy widziałam jakąś osobę przystępującą do Komunii Świętej, otwierałam usta i mówiłam: „Panie, przyjdź do mnie”.
Pamiętam, jak mi się wydaje, że w takich chwilach czułam się tak szczęśliwa, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca; zaraz po powrocie do domu udawałam się do jakiegoś odosobnionego miejsca, żeby mnie nikt nie widział, i tam zadawałam sobie jakąś pokutę. Nie żebym rozumiała, co robię i wiedziała, o co w tym chodziło; czułam tylko wewnętrzny bodziec lub skłonność do cierpienia. Czasem chodziłam na kolanach, czasem robiłam krzyże językiem, albo stałam z rozpostartymi rękami. Wszystko to robiłam bez światła Bożego, bo nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robiłam; uważałam tylko, żeby nikt nie widział, co robię.
Niekiedy szłam do tego pokoju, w którym była Błogosławiona Dziewica z Jezusem w ramionach, czyli ów obraz, o którym wcześniej mówiłam. I tak mówiłam do Dzieciątka: „Chodź ze mną, mój Jezu, będziemy się razem modlić; nie chcę, żeby tam przyszli inni – chcę tylko Ciebie. Maryjo, daj mi tego Twojego Syneczka do towarzystwa”. I nagle zdawało mi się, że obraz ten zupełnie się zmienił i nabrał piękna: widziałam Go już nie na wizerunku, lecz prawdziwego i rzeczywistego. A potem w mgnieniu oka stawał się taki, jaki był wcześniej. I nawet gdy odeszłam stamtąd, tak intensywnie o nim myślałam, że kiedy tylko pojawiła się chwila, że nikt mnie nie mógł widzieć, wracałam do mojej Madonny. Wszystko dobre i piękne, co mogłam mieć, zanosiłam Dzieciątku Jezusowi i wydaje mi się, że kiedyś poprosiłam Go, żeby jadł razem ze mną. Jeden raz, wydaje mi się, że nawet spożył kąsek czegoś. To wszystko, co przypominam sobie z tamtych lat. Byłyby jeszcze inne rzeczy, ale pomijam je, bo niczego już sobie wyraźnie nie przypominam. Laus Deo.
W wieku około siedmiu lat dwa razy, jak mi się wydaje, widziałam Pana całego pokrytego bliznami; powiedział mi, że są to oznaki Jego najświętszej Męki, i natychmiast znikł. Było to w Wielkim Tygodniu. Wywarło to na mnie tak głębokie wrażenie, że nie mogłam tego nigdy zapomnieć. Zawsze, kiedy słyszałam, jak ktoś mi opowiadał albo coś czytał o Męce, ogarniało mnie współczucie i ponownie sobie przypominałam, co Pan mi polecił. Wywarło to wpływ na moje serce, nic z tego jednak nie rozumiałam. Odczuwałam pragnienie cierpienia i wszystko, co robiłam, odnosiłam do Męki Zbawiciela. Czasem odprawiałam jakąś pokutę, chłostałam się pokrzywą, kłułam się szpilkami i cierniami, wymierzałam sobie dyscyplinę, i jeśli sobie dobrze przypominam, wszystkie te rzeczy rozbudzały we mnie pragnienie cierpienia15.
…………
Trwałam w tym tajemnym pragnieniu do dziewiątego roku swego życia.
Gdy byłam w tym wieku, nasz ojciec przebywał w Piacenzy i piastował wysokie stanowisko. Napisał wtedy do jednego z naszych wujów, żeby przeniosła się do niego cała nasza rodzina. Tak też się stało.
Gdy tylko tam przybyłyśmy, rozkazał nam, żebyśmy się ubierały tak, jak przystało naszemu stanowi, i postarał się dla nas o służących. Patrzcie no! Dziwiły mnie te wielkości, bo byłyśmy przyzwyczajone do prostego sposobu życia i przedtem nie było takiego przepychu. Trzeba było jednak dostosować się do wszystkiego; w rzeczywistości znalazłam w tym upodobanie.
Ojciec mój chciał nadto, żebym się piękniej stroiła niż inne, i sprawiał mi coraz to nową marność. Tak bardzo mnie kochał! Ponieważ byłam w domu, zawsze chciał, żebym była przy nim.
Wszystko to sprawiało mi przyjemność, zauważyłam jednak, że nie chciałby, żebym została mniszką; mówił mi, że powinnam wyjść za mąż, oraz że dopóki będzie żył, nigdy nie powinnam go opuścić. Wyczuwałam to wszystko i z tego powodu napełniał mnie wielki smutek, bo czułam coraz większe pragnienie zostania zakonnicą. Wszystko to przyjmowałam ze spokojem, ponieważ myślałam, że ojciec się zmieni. Stało się jednak zupełnie inaczej.
Często mówiłam sobie, że myśl zostania mniszką mnie nie opuści, wiedziałam bowiem, że odkąd zaczęłam odróżniać dobro od zła, zawsze było we mnie to pragnienie. Co więcej, widziałam wszystkie moje siostry, które przygotowywały się do wstąpienia do klasztoru, i na ile mogłam to sprawdzić, pod zdobnymi sukniami nosiły włosiennice i często przystępowały do Komunii Świętej. Ja też pragnęłam tego wszystkiego, ale czułam się tak zła, że nie miałam odwagi powiedzieć spowiednikowi, żeby również mnie udzielił Komunii Świętej.
W końcu któregoś ranka powiedziałam mu to, a on mi odpowiedział, że udzieliłby mi na to zgody, ale byłam jeszcze zbyt mała. W każdym razie obiecał mnie zbadać, a ja się w międzyczasie przygotowywałam16.
…….
Laus Deo. W wieku dziesięciu lat, jak mi się wydaje, ponownie zaczęłam prosić spowiednika, żeby mi udzielił Komunii świętej, on zaś powiedział mi dużo dobrych słów. Zadał mi w związku z tym wiele pytań, ja zaś odpowiadałam z prostotą na wszystkie jego pytania. Nigdy nic o tym nie wiedziałam, ale czułam się tak dzielna, jakbym wszystko umiała na pamięć. Powodem tego było moje gorące pragnienie Komunii Świętej. Teraz już wkrótce miałam otrzymać Komunię Świętą.
O tym, co przeżywałam przez wiele dni przed tym wydarzeniem, nie potrafię nic powiedzieć. Przypominam sobie tylko, że poprzedzającej nocy nie mogłam odpocząć. Nie spałam i myślałam o tym, że Pan miał przyjść do mnie. Ta jedna myśl pobudzała mnie do czuwania i zastanawiałam się, o co mogłabym Go poprosić, gdy przyjdzie, i co bym mogła Mu ofiarować. Powzięłam postanowienie, że oddam Mu się cała i będę prosić o Jego świętą miłość, ażeby Go kochać i zawsze pełnić Jego Boską wolę.
Kiedy po raz pierwszy przystępowałam do Komunii Świętej, wydaje mi się, że w tym momencie cała wyszłam z siebie. Gdy przyjmowałam Najświętszą Hostię, poczułam w sobie tak wielki żar, jakbym cała stanęła w płomieniach; szczególnie w sercu czułam płomień i niczego nie pojmowałam. Jak pamiętam, chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam. Wiedziałam, że Pan przyszedł do mnie i całym sercem mówiłam Mu: „Boże mój, teraz nadszedł czas, żebyś mnie wziął sobie; cała się Tobie oddaję, Ciebie tylko pragnę”. Jak pamiętam, odpowiedział mi: „Jesteś moja i Ja cały jestem twój”. Odpowiedzi te były dla mnie spełnieniem, ale nie wiedziałam, co nastąpi. Czułam, że zrywam z rzeczami ziemskimi, o nic się już nie troszczyłam, mówiłam tylko: „Boże mój, Ciebie chcę tylko, Ciebie jednego pragnę; proszę Cię o miłość, bo chcę Cię kochać i pełnić Twoją wolę”.
Jak sobie przypominam, w dniu tej pierwszej Komunii Świętej postanowiłam Go zaślubić. Wiele rzeczy zdarzyło mi się tego dnia, ale nie będę o nich pisać, pamiętam tylko, że stałam się inna. Nic nie mówiłam, a w sercu nie wiem, co czułam; myślałam już, że był w nim Pan. Gdy tylko wróciłam do domu, od razu poszłam do mojego ukrzyżowanego Pana i powiedziałam: „Teraz jestem cała Twoja, a Ty jesteś mój”. Od tego czasu widziałam tę postać już nie jako obraz, ale rzeczywistą17.
O Boże! Co za szczęście! Nie potrafię objaśnić tego, co przeżywałam. Wiem, że nadal było we mnie tak gorące pragnienie zostania mniszką, że nie wiedziałam, kiedy nadejdzie godzina poślubienia Boga18.
…………
Gdy miałam około dwunastu lat, wydaje mi się, że wiele razy doświadczałam pragnienia rozpoczęcia modlitwy myślnej, nie wiedziałam jednak, jak to się robi. Pytanie o to spowiednika wydawało mi się niedorzecznością, ponieważ on dobrze znał moją niegodziwość, ja zaś myślałam, że ćwiczeniu temu oddają się tylko osoby dobre i zaawansowane w cnotach. Ja tymczasem widziałam w sobie tylko chwiejność; nie było we mnie żadnej stałości. Pozostawiłam więc tę sprawę; pomyślałam, że będę nadal robiła moje ołtarzyki.
Jednakże kiedy je robiłam, odczuwałam niekiedy nową potrzebę. Po ich ukończeniu klękałam i pozostawałam tak przez długi czas; nie wiedziałam jednak, co się ze mną działo. Byłam jakby poza sobą, czułam tak wielkie szczęście, że niekiedy zapominałam o jedzeniu i o innych rzeczach.
Budziły się we mnie nowe pragnienia: chciałam, żeby wszystkie stworzenia chwaliły Boga i oddawały Mu cześć. Z wielkim pośpiechem szłam więc do sióstr i prosiłam, żeby przyszły śpiewać razem ze mną. Tak też robiłyśmy, a dla mnie było to wielką pociechą. Gdy tylko wrócił do domu ojciec, również jego tam prowadziłam i prosiłam o przyłączenie się do naszego nabożeństwa.
Później, kiedy nadszedł czas Bożego Narodzenia, nie posiadałam się z radości i często, gdy wpatrywałam się w Dzieciątko w żłóbku, wydawało mi się, że widzę Je pełne blasku. Pociągała mnie myśl zjednoczenia się z Nim, ale nie widziałam sposobu, aby to się stać mogło. O tym nigdy z nikim nie mówiłam i nawet nie wspominałam, bo myślałam, że są to zwyczajne dziecinne sprawy. Następnego dnia po przyjęciu Komunii Świętej całą moją radością było pozostawanie przy moim ołtarzyku. Zdarzało się czasem, że przy całej mojej nieumiejętności modlenia się, czułam, że w głębokim skupieniu całą swoją duszą trwałam w Bogu; wydawało mi się, że w głębi serca w jakiś szczególny sposób odczuwam Pana. W ten sposób wchodziłam powoli w praktykę modlitwy. Im dłużej na niej trwałam, tym była głębsza. Otrzymałam jakieś wewnętrzne światło mówiące mi o zmienności rzeczy tego świata, czułam też w sobie podnietę do opuszczenia wszystkiego. Nie znałam żadnego innego dobra oprócz Boga. Wszystko to umacniało mnie w postanowieniu zostania zakonnicą19.
…………
Przypominam sobie, że w dniu Komunii Świętej byłam bardziej skoncentrowana, ale bez własnego wysiłku. Czułam w sobie coś nowego i nic z tego nie rozumiałam. Przypominam sobie tylko, że było we mnie wielkie pragnienie całkowitego oddania się na służbę Panu. Z powodu rozpierającego mnie szczęścia nie rozumiałam tego i całym sercem zwrócona do Boga mówiłam: „Boże mój, Ty wiesz, czego pragnę: niczego poza Tobą jednym. Dlaczego nie przychodzisz? Nie mogę już dłużej wytrzymać”. Wszystko to tak mi rozpalało serce, że nie mogłam ustać w miejscu. Biegałam albo krzyczałam: „Boże mój, chcę tylko Ciebie; moje serce, moja dusza – Twoje są”. I wiele razy powtarzałam: „Twoje są, a Ty kiedy przyjdziesz?”. Czułam w swym sercu jakby płomień i następującą odpowiedź: „Teraz biorę Cię, jesteś moja, nie wątp w to”. O Boże! W następstwie tego wszystkiego czułam, że gdyby nawet cały świat obrócił się przeciwko mnie, niczego bym się nie zlękła. Ten wewnętrzny głos dodawał mi takiej odwagi, że dniem i nocą myślałam tylko o tym, co mam zrobić, żeby się cała oddać Bogu.
Gdy nadchodził dzień przystąpienia do Komunii Świętej, nie potrafię opisać tego, co bym zrobiła z radości, której doznawałam, i tego, czego dokonywał we mnie ten najbardziej Boski Sakrament. Wydaje mi się, że wszystko wypowiem swym milczeniem, bo nie powiedziałabym nic z tego, czego doświadczałam. Nie wydaje mi się, żebym cokolwiek wyraziła w słowach. Odczuwałam niepokój, bo nie wiedziałam, jak wyzbyć się wszystkiego, i cała znaleźć się w Bogu. Wiedziałam coś o Jego nieskończonej miłości, ale nie rozumiałam tego. Otrzymywałam jakieś światła, które ukazywały mi moją nicość, i stąd, jak mi się wydaje, czerpałam światło ukazujące nieskończoną miłość Boga i Jego wielkość. Cóż jednak! To wszystko nie dawało mi pewności. Tak było przez dwa lub trzy lata, i często tego doświadczałam; z nikim jednak o tym nie rozmawiałam, nawet ze spowiednikiem.
Przypominam sobie, że dość często wewnętrznie wyrzucałam sobie różne popełnione przez siebie błędy. Odczuwałam też podniety i światła, z pomocą których zaczynałam naprawdę kochać Boga; wydaje się, że Pan mnie wołał i zapraszał do siebie. Słyszałam jakby odczuwalny głos, który mi mówił: „Kiedy, kiedyż wreszcie będziesz moja?”. I przychodziła mi do głowy, nie wiem jak, odpowiedź: „Panie, teraz już chciałabym rozpocząć”. I od razu czułam rozpalające się we mnie pragnienie opuszczenia świata i usunięcia od siebie wszystkich przeszkód.
Zaczęłam też zważać na to, żeby nie popełniać tak wielu błędów. Pragnęłam częściej przystępować do Komunii Świętej. Wydaje mi się, że w takim dniu łatwiej mi było dostosowywać się do życzeń Pana. Zaraz po przyjęciu Komunii Świętej czułam w sobie coś nowego; nie wiem, co to było, ale wydaje mi się, że Pan mówił mi: „Jeśli chcesz się zaślubić ze Mną, to teraz byłby już na to czas”. Same te słowa sprawiały, że po prostu wychodziłam poza siebie. Byłam szczęśliwa i cała skupiona na Bogu, nic jednak nie rozumiałam; coraz większe tylko czułam obrzydzenie do wszystkich rzeczy ziemskich.
Myślałam o tym, co mogłabym zrobić, żeby naprawdę pokochać Boga i całkowicie należeć do Niego. O Boże! Niekiedy było we mnie tak wielkie pragnienie, nie chciałam jednak, żeby ktokolwiek to zauważył. Czasem nie rozumiałam siebie; szłam wtedy w jakieś odosobnione miejsce i krzyczałam z całych sił: „Jezu mój, cała jestem Twoja, nikogo nie chcę oprócz Ciebie”.
Przypominam sobie, że nieraz szłam do stóp krucyfiksu i mówiłam Mu: „Spraw, Panie, żebym doznawała cierpień Twojej najświętszej Męki; daj mi tamte ciernie, tamte gwoździe. Ach, jakże byłabym szczęśliwa, gdybym również ja została przebita gwoździami i włócznią! Oto moje serce, ręce i stopy – zrań je Twoją miłością”. Mówiłam to wszystko, ale gdy potem o tym pomyślałam, wstydziłam się swojej lekkomyślności; uspokajałam się jednak, bo nie wiedziałam, w jaki sposób to powiedziałam. I ponownie poczułam w sobie chęć powiedzenia: „Jezu mój, zrań moje serce”. I co chwila to powtarzałam. W końcu przyszła mi chęć wyjęcia gwoździ z tego krucyfiksu i – jeśli dobrze pamiętam – nie mogłam ich wyciągnąć. Robiłam to wiele razy i zdaje mi się, że wizerunki te zmieniały się i stawały się coraz piękniejsze20.
Trwało to aż do trzynastego roku mojego życia, a nawet dłużej. W tym wieku popełniłam wiele błędów. Gdy tylko widziałam, że ojciec chce mi w czymś dogodzić, prosiłam go o sprawiające mi przyjemność rozrywki. I miałam wszystko. Między innymi, podczas karnawału, wyraziłam chęć pójścia z nim w masce na loterię, która odbywała się w tym mieście. Sprawiło mi to od razu wiele radości. Nie chcę się rozwodzić na ten temat, tym bardziej, że –jak mi się zdaje – już o tym innym razem pisałam. Dlatego przejdę do innych rzeczy. Między innymi, któregoś dnia przebrałam się za mężczyznę i poprosiłam, żeby to samo zrobiły wszystkie moje siostry. Takie przebieranie się bardzo lubiłam; pokazywałam się wtedy wielu osobom. Wszystko to robiłam bez zastanawiania się; myślałam o tym dopiero później i wydaje mi się, że w tamtych dniach dawałam nieraz powody do obrażania Boga. Coś mi mówiło, żeby więcej takich rzeczy nie robić – ale co tam! Potem jeszcze wiele razy to robiłam i zawsze pod wpływem tego samego bodźca. Mówię to, żebyście się dowiedzieli, jak bardzo byłam niewdzięczna wobec Boga, tyle razy nie odpowiadając na Jego wołanie.
Gdy miałam 14 lat, rozpoczęłam modlitwę myślną, i mój spowiednik, kierując się miłością, uczył mnie jej. Odczuwałam na niej wiele pociech; nie powiem, że otrzymywałam również jakieś światła, bo na początku jedyną moją pociechą było przypodobanie się Panu21.
To było moim szczęściem. Niewiele czasu poświęcałam na tę modlitwę, najwyżej pół godziny. Od czasu do czasu budziło się we mnie pragnienie cierpienia. Poprosiłam więc spowiednika, żeby mi nałożył jakąś pokutę. Nie chciał mi jednak jej naznaczyć, bo bał się, że zrobię sobie coś złego. Nie chciałam mu nic powiedzieć o tym, że nieraz już to robiłam, on jednak tego nie wiedział, bo właśnie wtedy zaczęłam to robić.
Tak więc na tym wtedy to pozostało i nic więcej nie powiedziałam. Kiedy później trwałam dłużej na tej modlitwie myślnej, coraz częściej odczuwałam pragnienie cierpienia. Ponieważ jednak spowiednik nie wyrażał zgody, nie bardzo wiedziałam, co począć. Ponownie poprosiłam go o wyrażenie zgody. W końcu przystał na moje naleganie i zgodził się na włosiennicę i dyscyplinę przez trzy dni w tygodniu. Do tego się zastosowałam, ale wszystko to wydawało mi się kompletnym zerem. Tyle tego robiłam22.
…………
Czasem próbowałam zrobić coś szczególnego; mimo iż próbowałam niekiedy dogodzić sobie jakimś światowym głupstwem, to jednak myśli moje ciągle zwracały się ku Bogu. Wydaje mi się, że bardzo mnie wzruszała Męka Odkupiciela, niekiedy pobudzała mnie nawet do płaczu. Im usilniej ćwiczyłam się w modlitwie myślnej, tym większą czułam odrazę do rzeczy tego świata.
Otrzymywałam też czasem jakieś szczególne światło oprócz własnego poznania, ale o tych sprawach nic nie mówiłam, nawet spowiednikowi. Nie ma wątpliwości, że takie światła dopomagały mi czynić postępy w modlitwie, i żeby mnie nie widziano, powiedziałam służącej, żeby mnie wcześnie rano budziła. Tak też robiła, a ja od razu wstawałam. Trwałam na modlitwie całe godziny, ale co się na niej działo, nie potrafię opowiedzieć. Wiem tylko dobrze, że po jej zakończeniu odczuwałam w sobie jakiś żar. Zabrałabym się do wszystkich zajęć domowych, ale zabroniono mi tego w przekonaniu, że wszystko by mi szkodziło. Rzadko kiedy kończyłam tę modlitwę bez usłyszenia wewnątrz słów Pana, że mam być Jego oblubienicą. Wszystko to utrzymywało mnie w przekonaniu, że zostanę mniszką; coraz bardziej tego pragnęłam23.
…………
Byłam dla wszystkich krzyżem, mimo to jednak – nie wiem jakim sposobem – wszyscy mnie kochali i życzyli wszystkiego najlepszego, bardziej niż wszystkim innym. Czasem zastanawiałam się nad tym, bo bardzo mnie to dziwiło. Nikt na mnie nie krzyczał, a wiecie przecież, że ciągle dokuczałam swymi złośliwościami.
Byłam z natury choleryczką, co chwila miałam napady złości, która była tak wielka, że tupałam nogami jak koń, i wierzcie mi, że robiłam to wszystko ze złości. Nie miałam zresztą do tego okazji. Wiele razy przychodziły mi do głowy różne pomysły i chciałam, żeby wszystko było tak, jak ja tego pragnęłam24. Czułam wewnętrzne napomnienia do umartwiania się, ale – wyobraźcie sobie! – nie dawałam im wiary. Wydawało mi się, że kiedy zaczynam się modlić, Pan mówi mi, czego chce ode mnie, ale myślałam sobie, że to tylko moja własna wyobraźnia. We wszystkim tym czułam to na nowo. Było mi z tym bardzo dobrze i zaczęłam się przyzwyczajać do milczenia, które pomagało mi do uważnego przykładania się do zajęć. Nawet niewielkie zwracanie uwagi na umartwienia sprawiało, że zaczęłam jego stałą praktykę. W ten sposób powoli wzbudziłam w sobie większe niż kiedykolwiek pragnienie cierpienia.
Wiele razy wstawałam w nocy i odmawiałam jakieś modlitwy. Miałam do tego szczególną skłonność, ale nie sądzę, że robiłam to w głębokim skupieniu. Przez ostatnie dwa lata pozostawania na świecie, czyli w czternastym i piętnastym roku swego życia, postępowałam tak, jak tutaj opowiedziałam. Było w tym wiele marności i często znajdywałam w nich upodobanie; jednocześnie jednak słyszałam wewnętrzne upomnienia, które nie dawały mi spokoju, dopóki nie zaczęłam wystrzegać się wielu głupstw, na które sobie przedtem pozwalałam25.
…….
Druga Relacja (Dziennik I, s. 19–20)
W wieku czternastu lub piętnastu lat ciągle myślałam o tym, że zostanę zakonnicą, toteż coraz częściej pozostawałam sama i w ten sposób zaspokajałam swe pragnienie bycia z Panem. Całym sercem prosiłam Go, żeby zechciał mnie wziąć za swoją oblubienicę. Prosiłam Go o większą miłość, żeby mogła Go kochać; prosiłam, żeby mi dał swe serce na mieszkanie mej duszy; błagałam Go o Jego cierpienia, ażebym również ja żyła jak ukrzyżowana, i mówiłam: „Mój Jezu, Jezu, kiedy wreszcie cała będę Twoją? Uczyń ze mną, co chcesz, ja chcę tylko Ciebie. Moja decyzja ustaliła się na dobre: nie zwlekaj już, Panie. Mam już tego dosyć, dłużej nie mogę”. Niekiedy wybuchałam płaczem. O tych rzeczach nie mówiłam z nikim, niczego też nie dawałam poznać po sobie; jedynie trwałam nieugięta w swym postanowieniu zostania mniszką.
W końcu nadeszło to upragnione szczęście, a było ono tak wielkie, że doprowadzało mnie niemal do szaleństwa. Od razu jednak zwaliła się też na mnie burza pokus. Zdawało mi się, że demon, świat i ciało chciały złupić biednego ducha. Czułam się, jakby moja natura została wywrócona i uciemiężona tymi pokusami, przeżywałam piekielne męki; wszystko to jednak znosiłam w milczeniu.
Gdy przeżywałam tak wielkie wzburzenie, że chciałam opuścić dom, albo inne podobne pokusy, wtedy robiłam coś na złość Kusicielowi. Domagałam się, jak tylko mogłam pozwolenia na wstąpienie do klasztoru, ale ani słowa o tym nie mówiłam spowiednikowi; wtedy jednak żyłam w głębokiej rozterce. Za każdym razem, gdy zaczynałam się modlić, umacniało się moje pragnienie zostania mniszką. Tak było przez cały czas, dopóki nie wdziałam habitu zakonnego26.
1 Wszystko to było opatrznościowe; przyrodzone sympatie mogłyby doprowadzić do triumfu natury i duchowej ruiny młodej nowicjuszki. Ich przeciwieństwo pozwoliło jej uniknąć tego niebezpieczeństwa i dopomogło do umierania sobie samej i szukania wyłącznie miłości Boga.
2 Widzenia, wewnętrzne słowa albo natchnienia, mogą być rzeczywistością duchową obiektywną i jak najbardziej prawdziwą, często jednak wyobraźnia przybiera je w swoje własne materialne obrazy i własne ludzkie słowa. Wynika stąd możliwość subiektywnych interpretacji, błędów i złudzeń; dlatego nieodzowna jest tu również roztropność i kontrola ze strony Kościoła i kompetentnych osób.
3 Będziemy się tu trzymać wydania Pizzicarii [przejrzanego w nowym wydaniu dokonanym w latach 1969–1974 przez księdza Oresto Fiorucci], w pełni wiernego tekstowi oryginalnemu, z poprawioną jedynie ortografią i rzadkimi przypadkami zmiany budowy zdania ułatwiającej zrozumienie tekstu. Słowa wzięte w nawias kwadratowy są dodane przez autora. W celu uniknięcia zbytecznego obciążania lektury usunęliśmy z tekstu powtórki, wybierając zwrot oryginalny zawsze wtedy, gdy jest zrozumiały i dochowując skrupulatnej wierności myśli samej świętej.
4 Interesująca jest zgodność doświadczenia św. Weroniki z doktryną św. Jana od Krzyża: konieczność bycia nicością dla osiągnięcia Wszystkiego, stałe przeciwstawianie się naturze, ciemne noce mające na celu oczyszczenie się od sposobu ludzkiego dla osiągnięcia Bożego sposobu poznania i miłości w uczestniczeniu w życiu trynitarnym. Korzystną stroną Dziennika św. Weroniki jest przedstawienie tego doświadczenia w porządku chronologicznym, gdy tymczasem św. Jan od Krzyża teologicznemu opisowi własnego doświadczenia nadał formę traktatu.
5 Pierwsza Relacja, Dziennik, wydanie Pizzicaria, t. 1, s. 25. Polecenie pisania go Weronika otrzymała w roku 1693 od ojca Ubaldo Antonio Cappellettiego, filipina, który w tamtym roku był zwyczajnym spowiednikiem klasztoru sióstr kapucynek.
6 Ponieważ nasza Święta urodziła się 27 grudnia 1660, było to więc w roku 1663.
7 „Coccio” – ogrzewacz; tak również dzisiaj w Umbrii lud pospolicie nazywa takie gliniane naczynie, częściej zwane grzejnikiem („scaldino”).
8 Ból spowodowany poparzeniem.
9 Pierwsza Relacja. Dziennik I, s. 26–27.
10 Święta popełnia tu błąd; miała wtedy trochę więcej niż 6 lat, bo jej matka zmarła 26 kwietnia 1667.
11 Pierwsza Relacja, Dziennik I, s. 30–31.
12 Druga Relacja. Dziennik I, s. 79–82.
13 Pierwsza Relacja. Dziennik I, s. 31.
14 Pierwsza Relacja. Dziennik I, s. 33–34.
15 Druga Relacja. Dziennik I, s. 88–91.
16 Pierwsza Relacja. Dziennik I, s. 35–37.
17 To znaczy: żywą, rzeczywistą, jak w widzeniu.
18 Druga Relacja. Dziennik I, s. 102–104.
19 Pierwsza Recenzja. Dziennik I, s. 48–49.
20 Druga Relacja. Dziennik I, s. 109–111.
21 Jest to już oznaka czystej miłości: szukanie dobra nie własnego, lecz Ukochanego.
22 Pierwsza Relacja. Dziennik I, s. 51–54.
23 Pierwsza Relacja. Dziennik I, s. 57–58.
24 Widać, że przy wszystkich swoich dobrych nadprzyrodzonych aspiracjach Urszula nie narodziła się świętą; była takim samym dzieckiem jak wszystkie inne, ze wszystkimi jego przyrodzonymi skłonnościami do egoizmu, własnej woli, złości i próżności. Tylko „płynąc pod prąd”, osiągnie zwycięstwo i triumf łaski nad naturą.
25 Pierwsza Relacja. Dziennik I, s. 59–69.
26 Druga Relacja. Dziennik I, s. 111–113.