Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy głoszone przez Rousseau tezy przyczyniły się do wybuchu rewolucji francuskiej? Dlaczego Lenin cenił Machiavellego? Czy Darwin był "ojcem" eugeniki? W jaki sposób badania Kinseya wpłynęły na rewolucję seksualną w XX wieku?
Beniamin Wiker przekonuje nas, że niebezpieczne idee zawarte w książkach mają poważne konsekwencje. Bowiem raz wypuszczona do społecznego krwiobiegu trucizna infekuje kolejne pokolenia. Autor w pasjonujący sposób przedstawia historię choroby, która dotknęła zachodnią cywilizację, kumulując swe destrukcyjne skutki w minionym wieku. Choroby, która bynajmniej nie minęła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Mojej żonie,z którą przeżyłem 25 lati bez której światbyłby uboższy
„(…) i bezpieczni
od wszelkiego zamętu."
Książka Benjamina Wikera jest analityczną próbą odkrycia genezy współczesnego zamętu umysłowego, kryzysu wartości etycznych i moralnych oraz piętrzących się politycznych i społecznych problemów. Jej największą wartością wydaje się być prowokowanie czytelnika do zrewidowania utartego sposobu myślenia i interpretowania historii oraz natury ludzkiej poprzez pryzmat aktualnie sankcjonowanych zasad, zarówno w salach wykładowych jak i w popularnych mediach. Warto odwołać się tu do Chestertonowskiego aforyzmu: „To martwe rzeczy płyną wraz z prądem rzeki i trzeba żywego organizmu, by móc popłynąć pod prąd". Podobnie, zgodnie z przekazem zawartym w książce, zwłaszcza w trudnych czasach trzeba popłynąć pod prąd schematycznego myślenia, nawet jeśli łatwiej i bezpieczniej jest unosić się w koleinach wyżłobionych i zatwierdzonych przez aktualnie dominującą kulturę.
Autor prowokuje do zastanowienia się, dlaczego wiek XX, będąc najbardziej postępowym i racjonalnym stuleciem, stał się zarazem najbardziej barbarzyńskim i nieludzkim w dziejach ludzkości. Paradoksalnie, tu i ówdzie wciąż można usłyszeć obwinianie chrześcijaństwa za zbrodnicze akty popełniane w średniowieczu, ale często dla tych samych osób kojarzenie całkowicie „oświeconego" wieku XX z największymi zbrodniami w dziejach ludzkości wydaje się być myślą zaskakującą.
Wiker cofa się w swojej analizie do piętnastowiecznego przesłania Machiavellego głoszącego, że dozwolony jest każdy ludzki czyn, który prowadzi do pożądanego celu. Ta dogłębnie zła i podstępna idea przeciwstawiała się, wówczas jeszcze w zakamuflowany sposób, Kościołowi, który od dwóch tysiącleci nie obniża poprzeczki postawionej przed człowiekiem, mimo ewidentnych dowodów na jego słabości i upadki. Książeczka Machiavellego była pierwszym manifestem ateistycznym i to od niej zaczął się powolny proces laicyzacji kultury oraz wypaczania natury ludzkiej, który miał swoją kulminację u takich wpływowych autorów jak Marks, Lenin i Hitler. Poznajemy także bałamuctwo idei innych pisarzy: Kartezjusza, Hobbesa, Rousseau, Milla, Darwina, Nietzschego i Freuda. Są tu także omówione postaci mniej znane polskim czytelnikom: Margaret Sanger, Margaret Mead, Alfred Kinsey czy Betty Friedan.
Prawie każdy z tych twórców mitów, czy pseudonauki, odkrywał jakąś pojedynczą prawdę o ludzkiej naturze i wyolbrzymiał ją, podobnie jak każda głoszona herezja znajduje ziarno prawdy, ale traci z oczu wizję całości.
Styl pisarski autora jest kontynuacją najlepszych katolickich, tomistycznych i intelektualnych tradycji, w której wiara i rozum wzajemnie się uzupełniają w procesie odkrywania prawdy o świecie. Wiker pisze na trudne tematy w sposób prosty i nie wymyślny; to styl pisarski do perfekcji opanowany przez amerykańskich autorów. Prezentuje też swoiste poczucie humoru, które ustawia czytelnika w pewnym dystansie wobec spraw niełatwych przecież do ogarnięcia.
Autor proponuje również dosyć proste wyjście ze współczesnego zamętu, a jest nim powrót do niezmiennego źródła prawdy; źródła nie spaczonego przez przejściowe mody myślowe. Wzywa także do wskrzeszenia podstawowych cnót, które ludzkość odstawiła dziś na boczne tory.
Benjamin Wiker jest wykładowcą filozofii i etyki chrześcijańskiej na amerykańskich uczelniach, autorem wielu książek i artykułów. Zamieszkuje obecnie w rolniczej części stanu Ohio wraz z żoną, siedmiorgiem dzieci, i – jak to sam przedstawia – „z najróżniejszym stworzeniem, jak kozy, kury, psy, koty i cokolwiek jeszcze zdarza się przemierzać ich rezydencję".
Tłumaczka dziękuje swojej przyjaciółce i wytrawnej polonistce, Wioli Michałek z Krakowa, za nieocenioną pomoc w znajdowaniu cytatów z polskich wydań omawianych tu książek oraz za jej krytyczne uwagi dotyczące tłumaczonego tekstu.
Dziękuję również mojej japońskiej przyjaciółce Chiyono Sata z Waszyngtonu za nakłonienie mnie i za współudział w translatorskich eksperymentach przy zastosowaniu komputerowych programów w tłumaczeniu rozdziału o Margaret Sanger. It wasfun, Chiyono!
Idee mają konsekwencje
„Nie ma niczego tak absurdalnego, co by nie mogło paść z ust filozofa" – drwiąco zauważył kiedyś rzymski filozof i mąż stanu, Cyceron. Niestety, absurdy wypowiadane przez niektórych filozofów nie ograniczają się do sofisterii w salach wykładowych i ekscentrycznych spekulacji myślowych. Trafiają one również do środków masowego przekazu, stając się szeroko dostępnymi dla wszystkich. Mogą być – i często są – równie szkodliwe oraz równie niebezpieczne jak śmiertelne choroby. Ludzie mogą się zarazić toksycznymi ideami nieświadomie i w mgnieniu oka, podobnie jak to się dzieje z niebezpiecznymi chorobami. Te bałamutne myśli najczęściej unoszą się niezauważalnie wokół nas w intelektualnej przestrzeni, którą karmimy na co dzień nasz umysł. Gdy spojrzymy zdecydowanie i trzeźwo na konsekwencje owych toksycznych idei, dojdziemy do jednego wniosku: rzeczywiście były w przeszłości i wciąż są publikowane takie książki, które sprowadzają na świat chaos i niebezpieczeństwo. Bez nich świat miałby się dziś znacznie lepiej. Ta konkluzja nie powinna nikogo zaszokować, z wyjątkiem może tych, którzy nie wierzą w to, że idee pociągają za sobą pewne konsekwencje.
Thomas Carlyle, wybitny szkocki eseista a czasem i filozof, został kiedyś skarcony w czasie obiadowego przyjęcia za to, że bez końca mówił o książkach:
– Idee, panie Carlyle, idee, nic, tylko idee!
Na co Carlyle odpowiedział:
– Żył sobie niegdyś człowiek nazwiskiem Rousseau, który napisał książkę o niczym innym, jak tylko o samych ideach. Tylko, że drugie wydanie tej książki oprawiono w skóry tych, którzy lekceważąco naśmiewali się z pierwszego.
Carlyle miał rację. Jean-Jacques Rousseau napisał książkę, która stała się inspiracją dla okrucieństw rewolucji francuskiej, ale także dla jeszcze bardziej destrukcyjnych rzeczy, które wydarzyły się potem.
Zdrowy rozsądek i trochę logiki mówią nam, że idee pociągają za sobą określone konsekwencje, z czego wynika, że złe idee implikują złe konsekwencje. I jeszcze coś, co jest nawet bardziej oczywiste: jeśli złe idee utrwalone są w książkach, konsekwentnie stają się o wiele bardziej trwałymi, zarażając kolejne pokolenia i intensyfikując tym samym niedolę i nikczemność tego świata.
Poddaję zatem pod rozwagę konstatację, że świat byłby dzisiaj znacznie lepszym miejscem gdyby książki, o których zamierzamy tutaj dyskutować, nigdy nie zostały napisane. Jeszcze pół wieku temu (czy nawet dwadzieścia lat temu) było możliwe utrzymywanie wśród akademickiej elity przekonania, że marksizm był historycznie pozytywną siłą. Ale po tym, jak z poczynań byłego Związku Sowieckiego opadła zasłona dymna i rozdarta została ta znad Chin – nikt nie może spoglądać na dziesiątki milionów rozkładających się ludzkich korpusów i dojść do innego wniosku niż ten jeden: gdyby Manifest komunistyczny nigdy nie został napisany, uniknięto by całego ogromu ludzkiej nędzy. Ta sama prawda dotyczy Mein Kampf Hitlera i innych książek z naszej listy. Nawet jeśli masakry i zniszczenia nie następują jako oczywisty i bezpośredni rezultat zdeprawowanych idei opublikowanych w książkach, wszystkie one należą do tej samej kategorii, wszystkie sprowadzają na świat chaos i niebezpieczeństwo.
Jaki więc z tego wniosek? Czy powinniśmy ogłosić akcję palenia książek na stosie? Nie, nie jest to rozwiązanie, jakie proponujemy. Taki obrót sprawy nie byłby pożądany, choćby ze względu na ochronę środowiska. Jak przekonałem się już dosyć dawno temu – najlepsza i jedyna stosowna rada to przeczytać je na nowo, skoro rozmnożyły się jak wirusy w niekończących się edycjach. Poznać je na wylot. Pojąć i uchwycić, że w samej istocie prezentowanych w nich idei tkwi zło. Zdemaskować to zło i wystawić na światło dzienne. To właśnie zamierzam zrobić na następnych stronach tej książki.
czyli
zapowiedź chaosu
1513
Stąd wynika dla księcia pragnącego utrzymać się na swym stanowisku konieczność stosowania w życiu nie tylko zasad dobrych, lecz używania i dobrych, i złych, a to wedle okoliczności.
NICCOLÒ MACHIAVELLI [1469–1527]
Prawdopodobnie każdy z nas zna określenie „makiawelski” i jest mniej lub bardziej świadomy jego niepochlebnej konotacji. W słownikach językowych słowo to odnoszone jest do tak niegodnych przymiotów jak obłuda, dwulicowość, fałsz, zakłamanie, podstęp, nieuczciwość, zdrada. Zaledwie w stulecie swej śmierci Niccolò Machiavelli – jako „morderczy Makiawel” – zyskał niesławę w sztuce Williama Szekspira Ryszard III. A prawie pięćset lat po napisaniu swojej słynnej pracy, Księcia, jego imię wciąż budzi posmak wykalkulowanej bezwzględności i zimnej brutalności.
Mimo, że w ostatnich czasach próbuje się odmalować Machiavellego jedynie jako otwartego i prostolinijnego instruktora, uczącego, jak być ostrożnym mężem stanu, postanowiłem spojrzeć na niego w staromodny sposób i potraktować go jako jednego z najbardziej wpływowych nauczycieli zła, jakiego świat kiedykolwiek znał. Książę Machiavellego stał się popularną klasyką, będąc monumentem niegodziwych rad, przeznaczonych dla tych spośród rządzących, którzy porzucili wszystkie moralne i religijne skrupuły i w konsekwencji ośmielili się uwierzyć w to, że zło – tak ciemne, głębokie, że aż nie do uwierzenia – jest często bardziej efektywne niż dobro. Tym właśnie są siła i jad zawarte w Księciu: Machiavelli dopuszcza do myślenia to, co jest nie do pomyślenia. Jeżeli umysłowi podsuwa się niegodziwe myśli, wkrótce po tym następują niegodziwe czyny.
Niccolò Machiavelli, urodzony we Florencji w 1469 roku, był synem Bernarda di Niccolò Machiavellego i jego żony, Bartolomei di Stefano Nelli. Trzeba uczciwie przyznać, że młody Machiavelli przyszedł na świat w dość niespokojnych czasach. Włochy nie były wówczas zjednoczonym państwem, stanowiły raczej wilcze gniazdo intryg, korupcji i konfliktów, w którym walczyły ze sobą takie miasta-państwa, jak Florencja, Wenecja, Mediolan, Neapol i Państwo Kościelne.
Machiavelli stał się świadkiem wielkiego religijnego zakłamania. Uczestniczyli w nim również, niestety, kardynałowie i papieże, wówczas jakże często będący w istocie politycznymi wilkami przebranymi w pasterskie szaty. Na własnej skórze doświadczył także okrucieństwa królów i książąt. Przyszły autor Księcia, podejrzany o zdradę, został wtrącony do więzienia. By wydobyć z niego zeznania, poddano go torturze zwanej strappado. Przeguby rąk związano mu za plecami i przymocowano do sznura przytroczonego do pułapu. Ciało podciągnięte w górę, zwisało zawieszone na ramionach, a opuszczanie korpusu na ziemię powodowało wyrywanie ramion ze stawów. Tak okrutny proces indagowania powtarzany był kilkakrotnie w czasie kolejnych sesji.
Machiavelli poznał zatem zło z pierwszej ręki. Lecz zła w świecie wszakże nigdy nie brakowało, jak też i nie brakło ludzi, którzy go doświadczali. Jednakże tym, co wyróżnia Machiavellego spośród innych, jest fakt, że spojrzał on złu w twarz i… uśmiechnął się doń przyzwalająco. Jego Książę to właśnie przyzwalający uśmiech i przymrużenie oka na niegodziwość.
Książę jest książką szokującą – szokującą w bardzo przebiegły sposób. Machiavelli zamierzał zapoczątkować rewolucję w sercach swoich czytelników, używając do tego celu słów – które były jego jedyną bronią. Wyraził w zuchwały sposób to, co inni przed nim ośmielili się wyszeptać, a następnie wyszeptał to, o czym inni nie ośmieliliby się nawet pomyśleć.
Spójrzmy zatem na rozdział osiemnasty dla poznania smaku całości. Czy książę powinien starać się utrzymywać zaufanie, honorować obietnice, działać w sposób otwarty i bez zarzutu, być uczciwym i tym podobne? Otóż Machiavelli stwierdza, iż „każdy rozumie”, że godne pożałowania dla księcia jest „dotrzymywać wiary i postępować w życiu szczerze”1.
Wszyscy chwalą uczciwego władcę rozumiejąc, że prawość jest najlepszym sposobem postępowania. Każdy zna niezliczone przykłady z Biblii, kiedy to uczciwi królowie są błogosławieni, a nieuczciwi przeklinani. Także antyczna literatura pełna jest hołdów składanych cnotliwym władcom. Lecz to, co jest chwalone przez ogół, bywa – zgodnie z autorem Księcia – niekoniecznie mądre. Czy wszyscy władcy uważani za dobrych rzeczywiście odnieśli sukces? A co ważniejsze, czy ci, którzy odnoszą sukces, są rzeczywiście dobrzy? A skoro dobro nie zapewnia automatycznie sukcesu, więc cokolwiek wiedzie do sukcesu – niezależnie od tego, co sądzą o tym inni – już z samej definicji musi być dobre. Zatem zobaczmy – mówi Machiavelli – co rzeczywiście dzieje się w prawdziwym świecie: „[…] doświadczenie naszych czasów uczy, że tacy książęta dokonali wielkich rzeczy, którzy mało przywiązywali wagi do dotrzymywania wiary i którzy chytrze potrafili usidlać mózgi ludzkie, a na końcu uzyskiwali przewagę nad tymi, którzy zaufali ich lojalności”2.
Dotrzymywanie słowa jest zatem niemądre, jeśli przynosi szkodę. Bo „[…] gdyby wszyscy ludzie byli dobrzy, ten przepis nie byłby dobry, lecz ponieważ są oni nikczemni i nie dotrzymywaliby ci wiary, więc ty także nie jesteś zobowiązany im jej dotrzymywać”3.
Dotrzymywanie słowa nie jest jedyną rzeczą, która powinna być odrzucona w imię wygody. Sama idea bycia dobrym, jak Machiavelli zapewnia, jest raczej naiwna. Książę, który chce odnieść sukces, musi koncentrować się nie na tym, jak być dobrym, lecz na tym, jak wobec innych udawać bycie dobrym. Wszyscy wiemy, iż czyjaś powierzchowność może być zwodnicza, a dla księcia zwodniczość jest rzeczą dobrą, jest sztuką dążenia do ustawicznej perfekcji. Książę powinien być zatem „dobrym kłamcą i obłudnikiem”4.
I tak, można by zapytać, czy człowiek u władzy powinien być litościwy, lojalny, ludzki, uczciwy i religijny? Doprawdy nie, mówi Machiavelli. „Nie jest więc konieczne, by książę posiadał wszystkie owe zalety […], lecz jest bardzo potrzebne, aby wydawało się, że je posiada. Śmiem nawet powiedzieć, że gdy je ma i stale zachowuje, przynoszą mu szkodę, gdy zaś wydaje się, że je ma, przynoszą mu pożytek […]”5. Wobec tego jest znacznie lepsze i bardziej mądre „uchodzić za litościwego, dotrzymującego wiary, ludzkiego, religijnego, prawego”6, lecz jeśli trzeba być okrutnym, bezbożnym, nieuczciwym czy świętokradzkim – a konieczność jest matką wynalazków – to powinno się wynaleźć jakieś okrężne drogi, żeby móc popełnić każde konieczne zło w taki sposób, by jednocześnie wydawało się dobrem.
Oto dwa przykłady praktycznej realizacji rad Machiavellego – pierwszy wzięty z Księcia, a drugi z teraźniejszości. Trudno sobie wyobrazić człowieka bardziej niegodziwego niż Cezar Borgia – którego zresztą Machiavelli znał osobiście, i który został kardynałem Kościoła katolickiego, lecz zrezygnował z tej godności dla politycznej glorii i swojej własnej chwały. Borgia zdawał się być człowiekiem bez sumienia, ślepym i głuchym na okrucieństwa, które czynił, by zapewnić sobie władzę i ją utrzymać. Tymi metodami zapracował sobie na złą sławę wśród swoich poddanych. Po jakimś czasie niezadowolenie ludzi doprowadziło do buntów. W rozdziale siódmym Machiavelli daje czytelnikowi praktyczną radę, opisując, w jaki sposób Borgia je zażegnywał. Romania była jednym z obszarów, którymi władał Borgia. Plagą prowincji były kradzieże, kłótnie, niesnaski i wszelkie inne zuchwalstwa poddanych. Oczywiście, zamiarem Borgii było przywrócenie „pokoju i posłuszeństwa”, ponieważ trudno jest rządzić niepraworządnym ludem. Lecz gdyby Borgia wprowadził porządek własnymi rękoma, ludzie znienawidziliby go, a przecież nienawiść rodzi bunt.
Co więc uczynił? Otóż wysłał swojego przybocznego, Ramira d’Orco, okrutnego i gotowego na wszystko człowieka, któremu dał swobodę działania. Ramiro wykonał całą brudną robotę, i oczywiście to on sam okrył się złą sławą. Ludzie nienawidzili Ramira za jego usiłowania zdławienia rebelii, wyrządzone bezprawie i chęć uczynienia z nich posłusznych poddanych. Ramiro, działający jako porucznik Borgii, mógłby przynieść i jemu samemu złą sławę. Jednakże Borgia był pomysłowym człowiekiem. Wiedział, że musi zrobić coś, co zdezorientuje poddanych i sprawi, że uwierzą, iż to nie Borgia stoi za okrutnymi czynami a jedynie nikczemna natura jego pomocnika. Mieszkańcy prowincji Romanii zostali ukontentowani ujrzawszy pewnego słonecznego ranka na placu w Casenie wykonawcę okrucieństw Borgii z jego rozkazu przepołowionego wpół za pomocą noża osadzonego na klocu drewna. Dzikość i okrucieństwo tego widowiska z miejsca usatysfakcjonowała i odurzyła tłum, bowiem Borgia osobiście zaspokoił ich pragnienie rewanżu! Ale jednocześnie to nieoczekiwane widowisko wyjątkowego okrucieństwa wpędziło ludzi w zupełne odrętwienie.
Wyobraźnia czytelnika zapewne nie od razu ogarnia ten przerażający obraz horroru. Przepołowiony człowiek. Przepołowiony wzdłuż czy wszerz? Jakiś zakrwawiony nóż, leżący po prostu obok ciała? Osadzony na drewnianym klocu? Czy można przeciąć ciało człowieka na dwie połowy zwykłym nożem? I dlaczego drewniany kloc? Czy był to kloc rzeźnicki?
Jedna rzecz jest tu pewna: Machiavelli nie obwinia Borgii za jego przewrotne okrucieństwo, lecz go za nie chwali, gdyż Borgia przemyślnie ukrywa brak człowieczeństwa. Okazuje się być miłosiernym, przewrotnie zatajając jego brak.
„Nie mam mu nic do zarzucenia” – mówi Machiavelli o życiowej karierze Borgii wypełnionej podobnymi nikczemnościami. Przeciwnie, jego zdaniem powinno się Borgię przedstawiać jako wzór do naśladowania tym wszystkim, którzy dzierżą władzę.
Nie zawsze jednak trzeba być występnym wizerunkiem Borgii, by podążać za radami Machiavellego. Każdy, kto obserwuje współczesną scenę polityczną, wie, jak często jest się świadkiem – wprawdzie mniej krwawego, lecz tym niemniej dobrze wykalkulowanego – widowiska jakiegoś podwładnego prezydenta czy senatora poświęcającego się publicznie, by wyratować z opresji swojego bossa. Spoza starannie zaaranżowanych pozorów wyziera prawdziwy cel takiej akcji: w celu usatysfakcjonowania i otumanienia wyborców poświęca się podwładnego – tak jak zrobiono to z Ramirem, który tylko wypełniał rozkazy swojego pryncypała.
A oto kolejny przykład makiawelizmu w działaniu. „Powinien więc książę bardzo nad tym czuwać – odnotowuje Machiavelli, wracając do swojej listy cnót – by z jego ust nie wyszło nic, co by nie spełniało pięciu zalet, powyżej wymienionych”, a wszystko po to, by prezentować się ludziom jako łaskawy, prawy, ludzki i pobożny7. Najistotniejsze zaś jest to, by władcy, a nawet ci aspirujący do władzy, prezentowali się jako ludzie pobożni. „Każdy widzi, za jakiego uchodzisz, lecz bardzo niewielu wie, kim jesteś […]”8. Demonstrowanie pobożności ma być zaręczeniem, że skoro się wierzy w Boga, to tym samym posiada się wszystkie inne cnoty. Widać stąd, że w polityce pewne rzeczy są ponadczasowe i nigdy się nie zmieniają.
Promowanie obłudy i dwulicowości nie jest jedyną spuścizną Księcia. Szkody płynące z tej książki są znacznie większe. Rodzaj rady oferowanej przez Machiavellego jest możliwy bowiem do wypróbowania, jak i do przyjęcia, tylko przez tych, którzy nie boją się potępienia, odrzucili ideę wieczności duszy jako niemądrą fikcję, i którzy wierzą, że skoro nie ma Boga, to można być tak nikczemnym jak to tylko możliwe, jeśli tylko służy to naszym celom.
Jakkolwiek Machiavelli nigdy nie radzi bycia niegodziwym dla samej niegodziwości, to jednak spustoszenie, jakie czyni, jest i tak ogromne. Zło u niego prezentowane jest pod usprawiedliwiającym płaszczykiem jako wartość absolutna i rzecz sama w sobie pozytywna. Machiavelli usiłuje przekonać czytelnika, że wielkie zło, zbrodnie nie do opisania, haniebne uczynki są nie tylko wytłumaczalne, ale nawet godne pochwały, jeśli popełniane bywają w imię jakiegoś dobra. A skoro taką radę przyjmie się w kontekście ateizmu, wówczas zło, jakie może być popełnione w imię zakładanego dobra ludzkości, rzeczywiście nie ma granic i nie zna limitów. Nie powinno zatem nikogo zaskakiwać, że to właśnie Książę był ulubioną lekturą Lenina, zagorzałego ateisty, gotowego uświęcić każdy brutalny środek wiodący do utopijnej doskonałości, którą dla niego był komunizm. Skoro w takim razie w większości analizowanych tu książek występuje podobny schemat zależności, trzeba spojrzeć głębiej na ateizm Machiavellego i bezwzględność, jakiej uczył. Musimy mieć na uwadze fundamentalne pryncypium chrześcijaństwa – religii definiującej kulturę, w której wyrósł Machiavelli – jakim jest zakaz użycia najmniejszego zła dla osiągnięcia jakiegokolwiek dobra. Machiavelli odrzucił te fundamentalne zasady.
Według nich nie wolno kłamać o swoich zasługach, by zdobyć posadę czy urząd. Nie wolno usunąć z życiowej drogi nienarodzone dziecko dla poprawienia swojej kariery zawodowej czy dla jakiegokolwiek innego powodu. Nie wolno wypowiedzieć wojny innemu narodowi, by podnieść wyniki ekonomiczne własnego kraju czy zdobyć poparcie swojego elektoratu. Nie można uciec się do kanibalizmu, by rozwiązać problem głodu. Nie wolno popełniać cudzołóstwa, by dostać posadę. Źródłem wspomnianych zakazów jest fakt, że niektóre czyny są z gruntu rzeczy złe. Niezależnie od okoliczności, spodziewanych czy wymiernych korzyści, niektórych czynów nie wolno popełniać. Niestety, nasze dzisiejsze myślenie jest inne.
O typową reakcję nietrudno. Sugerując komuś, że niektóre czyny są w swojej istocie tak złe i tak niemoralne, że nawet myślenie o nich kładzie się cieniem na naszej duszy, najczęściej otrzymujemy w odpowiedzi jakiś wymuszony uśmiech, po którym można się spodziewać wziętego na chybił trafił przykładu, który jakoby zmusza siłą rzeczy do wyboru haniebnego czynu dla uniknięcia jeszcze bardziej okropnych konsekwencji. „A co jeśli terrorysta dałby ci do wyboru: jeśli nie zastrzelisz i nie obedrzesz ze skóry swojej babci, to my wysadzimy w powietrze Nowy Jork?” Oczywiście, taka naiwna osoba zakłada, że jest bardziej moralne uratowanie całego miasta, nawet jeśli wymagałoby to zastrzelenia i obdarcia ze skóry naszej babci. U podstaw podobnego założenia leży oczywiście fakt, że nie ma czegoś takiego jak moralny absolut. Naiwni ludzie rzadko też są logiczni, bo jeśli rzeczywiście nie ma czynów z gruntu rzeczy niemoralnych, wówczas byłoby równie zasadne wysadzić w powietrze Nowy Jork, by uratować babcię.
Ale rzeczywisty i najistotniejszy fakt, który chcemy tu podkreślić, jest taki, że nasz naiwny żartowniś używa sposobu rozumowania dokładnie w ten sposób, jak zrobił to Machiavelli w Księciu. Machiavelli zapoczątkował filozofię, która nosi imię: „cel uświęca środki”, czyli nie ma najnikczemniejszego aktu, którego nie mogłaby usprawiedliwić jakaś konieczność albo korzyść.
Jak to zobaczymy w kolejnych rozdziałach, uleganie pokusie czynienia zła w imię zakładanego dobra okaże się w XX wieku źródłem bezprzykładnych rzezi, tak przerażających, jakby samo piekło zstąpiło na ziemię, mimo, że ci sami ludzie, którzy za nimi stali, odrzucili ideę piekła. Z tej bezprecedensowej destrukcji płynie, czy też powinna płynąć, następująca nauka: skoro raz pozwolimy sobie na czynienie zła dla osiągnięcia spodziewanego dobra, przyczyniamy się tym samym do znacznie większego zła. Skończyć się to może w konsekwencji naszym przyzwalaniem na największe zło dla zyskania choćby drobnostek.
Odsunięcie Boga prowadzi do stopniowego zamazywania się granic zła, jak również do tego, że w końcu nie będzie żadnego trywialnego dobra, którego nie można by użyć jako usprawiedliwienia dla niegodziwości. Weźmy przykład z brytyjskiej gazety „The Observer” sprzed trzech lat: na Ukrainie, długo cierpiącej pod sowiecką ateistyczną przemocą, kobietom ciężarnym płaci się 180 dolarów za płód nienarodzonego dziecka. Następnie kliniki aborcyjne sprzedają taki płód za około 9000 dolarów. Po co? Otóż tkanka nienarodzonego dziecka jest używana w kosmetykach jako środek upiększający. Kobietom w ciąży płaci się za zabijanie własnych dzieci, by inne, starzejące się panie w Rosji, mogły się odmładzać, używając kosmetyków wytwarzanych z tkanek nienarodzonych dzieci.
Wracając do Machiavellego, chcemy podkreślić, że aby zaakceptować koncept zakładający pochwałę i dopuszczalność zła, jeśli wyniknąć ma z tego jakieś dobro, trzeba odrzucić istnienie Boga, duszy i wieczności. To właśnie zrobił Machiavelli i taka jest fundamentalna nauka płynąca z jego rad.
Powyższe stwierdzenie można by wprawdzie kwestionować, dając przykłady jego pobożności, czy raczej tego, co wygląda na pobożność. W swojej książce tu i ówdzie rzuca jakąś nabożną frazę oraz wypowiada się o sprawach religijnych z respektem, jakkolwiek osobliwym i wysilonym.
Jak więc wytłumaczyć ten fakt, że Machiavelli przedstawia się w swojej pracy jako człowiek religijny? Czy wobec tego wszelkich wątpliwości nie należy tłumaczyć na jego korzyść? Trudno jest zaakceptować dość rozpowszechnioną opinię o religijności Machiavellego, choćby ze względu na propagowanie przez niego przebiegłości. Czyż nie instruuje on, jak ważne jest, by sprawiać wrażenie osoby religijnej? Czyż to nie on przedstawił obłudę, oszustwo i przewrotność, i to na wielką skalę, jako konieczne i pozytywne cechy każdego władcy? Czyż nie on wykoncypował, jak zostać znamienitszym księciem – jakimś czasowym władcą kawałka ziemi czy sławnym myślicielem usiłującym oświecić i wpłynąć na wszystkich przyszłych książąt swoją nową filozofią?
Powtórzmy więc myśl najistotniejszą: Machiavelli nie mógłby udzielać żadnej ze swoich słynnych rad, wynikających z całkowitego odrzucenia przez niego konceptu Boga, nieśmiertelności duszy czy wieczności, gdyby on sam wcześniej tych idei nie odrzucił. Tylko po ich odrzuceniu mógł nazywać zło dobrem, a dobro złem.
Można to zobaczyć dość jasno w sławnym rozdziale piętnastym Księcia, w którym Machiavelli oznajmia czytelnikom w sposób rzeczowy i dobitny, iż porzuca sposób, w jaki dotychczas mówiono o tym, co jest złem, a co dobrem. Obiecuje, że pokaże prawdziwy świat oraz rzeczywiste, a nie wydumane, postępowanie ludzi w istniejących republikach i księstwach. Podczas gdy „wielu wyobrażało sobie takie republiki i księstwa, jakich w rzeczywistości ani nie widzieli, ani nie znali […]”9, my, realiści, powinniśmy dostrzegać, że to absolutna fantazja. Nie możemy zatem kierować się w naszym życiu tym, co jest, czy raczej co nazywa się dobrem. Musimy wybierać przede wszystkim sposób postępowania przynoszący pożądane efekty: „[…] kto, chcąc czynić tak, jak się czynić powinno, nie czyni tak, jak inni ludzie czynią, ten gotuje raczej swój upadek niż ostanie się […]”10.
W rzeczywistości, kontra imaginacji, Machiavelli wybiera Realpolitik. Lecz gdzież są te wymyślone i nierzeczywiste republiki, które odrzuca tak zdecydowanie? Jedną z nich byłoby Państwo Platona, w którym Sokrates dowodzi, że ludzie muszą dążyć za wszelką cenę do tego, by być dobrymi. Jeszcze inną byłaby rozprawa Opaństwie Cycerona, która w dużej mierze przekonuje o tym samym. Jednak najbardziej katastrofalne w konsekwencjach dla rozwoju zachodniej kultury politycznej było odrzucenie przez Machiavellego chrześcijańskiej perspektywy na życie – konceptu życia wiecznego. Autor Księcia dosyć jasno wskazuje na to jeszcze w innej swojej pracy, w rozważaniach nad Liwiuszem11, gdzie przekonuje, że perspektywa nieba udaremnia wszystkie nasze wysiłki, by uczynić lepszym życie na ziemi, będące w jego mniemaniu naszym jedynym i rzeczywistym życiem.
Chrześcijaństwo – twierdzi Machiavelli – skupia naszą uwagę i całą naszą energię na wyimaginowanym królestwie niebieskim, odciągając nas od wysiłków, by czynić świat realny miejscem pokoju, komfortu i przyjemnym domem. Co więcej, chrześcijaństwo wiąże ludziom ręce nakazami moralnymi – wzmocnionymi wymyśloną wieczną nagrodą w niebie albo wiecznym potępieniem – co powstrzymuje nas przed wykonywaniem koniecznej, lecz brudnej roboty.
Swoją filozofią życia i perspektywą na życie Machiavelli zainicjował wielki i istniejący do dziś konflikt między sekularyzmem a chrześcijaństwem; konflikt ciągnący się przez kolejne pięćset lat istnienia zachodniej kultury. I z takiej właśnie perspektywy będziemy nieustannie wracać do idei zawartych w Księciu podczas egzaminowania kolejnych książek.
1637
Czy byłby mi wdzięczny ktoś, kto przyszedłby do mnie, narzekając na ból głowy, a ja, usiłując mu pomóc, odciąłbym mu ją? Oczywiście, problem został rozwiązany – i to permanentnie – lecz stało się to za znacznie większą cenę niż oczekiwano.
Podobnie więcej szkody niż pożytku przyniosła ostatecznie Rozprawa ometodzie René Descartesa (Kartezjusza), w efekcie zawężając i deformując sposób myślenia świata zachodniego. Wydawało się, że ta mała książeczka może rozwiązać narastające w tych czasach problemy, ale jej odkrycia i skutki okazały się być raczej w stylu słonia, który uprzejmie zaproponował uporządkowanie składu z porcelaną. Kartezjusz zaatakował sceptycyzm, lecz zrobił to odrzuciwszy rzeczywistość. Obronił ideę nieśmiertelności duszy wobec ignoranckich oświadczeń współczesnych mu materialistów, lecz przedstawił ludzi jako mało znaczące zjawy złapane w pułapkę niczym w tryby klekoczącej machiny. Udowodnił istnienie Boga, ale takiego, którego to my sami możemy powołać do istnienia w swoim umyśle. Swoimi dobrymi intencjami – o ile rzeczywiście były one dobre – zapoczątkował każdy odcień samozadowalającego solipsyzmu12
Ta krańcowa forma idealizmu subiektywnego wiodła w końcu do wiary, że ludzie nie różnią się zbytnio od automatów, a religia jest wytworem naszego ludzkiego ego. Wielkie dzięki, René!
Jeśli uwierzymy w jego własne słowa, to zamierzał on odpowiedzieć na „ujadanie współczesnych mu sceptyków”. Sceptycyzm jest rodzajem intelektualnej choroby, która na ogół atakuje ludzi dobrze wykarmionych i dobrze oczytanych. Nikt, kto jest naprawdę głodny, nie głowi się nad możliwością dociekania, czy parujący przed jego oczyma hamburger jest realny czy też nie. W rzeczywistości zwyczajni ludzie pracujący w naturalnych warunkach w żadnej mierze nie zawracają sobie głowy sceptycyzmem. Wyobraźmy sobie jakiegoś farmera zatopionego w irytujących go myślach, czy poznawalne jest, czym jest krowa. Mocne zanurzenie w realnym świecie nie pozwala na kwestionowanie rzeczywistości. Krowa musi być wydojona i nie ma tu czasu ani potrzeby na intelektualne rozterki z powodu krowiego wymienia.
Wracając do Kartezjusza, można by sobie życzyć, żeby był on w swoim życiu właścicielem krowy i doświadczał jej niecierpliwego wpatrywania się w siebie wytrzeszczonymi ślepiami, kiedy przychodzi pora na dojenie. Mówię to nie dlatego, że jest złą ideą odpierać zarzuty sceptyków – jest to jedna z dobrych rzeczy, jaką filozofowie mogą służyć farmerom – lecz dlatego, że jest złym pomysłem, by proponować lek, który jest gorszy niż sama choroba. Dobre intencje mogą być tyle samo warte, co zły lek.
Kartezjusz zaczyna Rozprawę od żartu. „Rozsądek – mówi nam – jest rzeczą w świecie najwłaściwiej rozdzieloną: każdy bowiem mniema, iż jest weń tak dobrze zaopatrzony, że nawet ci, których najtrudniej zadowolić w innych sprawach, nie mają zwyczaju pożądać go ponad to, co posiadają”13.
Mówiąc w skrócie, każdy jest na ogół usatysfakcjonowany swoimi opiniami i myśli o tych, którzy ich nie podzielają, w najlepszym razie z pobłażliwością. I nie byłoby wcale szkodliwe, gdyby ludzie nie zgadzali się ze sobą na temat najlepszego smaku lodów czy na temat spraw dotyczących ludzkich gustów. Lecz każdy z nas ma także swoją własną opinię na temat najgłębszych problemów i najważniejszych rzeczy, jak to, czy istnieje Bóg – a jeśli tak, to czego od nas wymaga? Które czyny są dobre a które złe, moralne czy niemoralne, szlachetne czy nikczemne? Na które partie polityczne powinno się głosować i co powinna zmienić zwycięska partia?
Jeśli ktoś przyjął sceptycznie powyższy żart odnoszący się do Kartezjusza, niech rozejrzy się uważnie podczas roku elekcyjnego. Mamy dwie partie polityczne, z których żadna nie może choćby powstrzymać niezgody w swoich własnych szeregach, by stanąć w zdecydowanej opozycji wobec drugiej partii w stosunku do takich kontrowersyjnych problemów jak aborcja, modlitwa w szkołach, małżeństwo homoseksualne, federalne subsydia, pomoc społeczna, wojna. Podczas roku elekcyjnego odrzuca się wytartą maksymę „mów o wszystkim innym tylko nie o religii, moralności i polityce” i tylko wówczas można dyskutować wyłącznie na te tematy. W rezultacie zjadliwa kakofonia, jaka po tym następuje, uświadamia nam, jak dobrze jest, że prezydencka elekcja ma miejsce tylko raz na cztery lata.
Fakt, że nie zgadzamy się ze sobą w odniesieniu do tak wielu rzeczy, czyni nas sceptycznymi i wątpiącymi w to, czy jesteśmy w stanie wiedzieć cokolwiek na pewno. Gdybyśmy istotnie mogli poznać prawdę na jakiś temat, wtedy wydawałoby się, że, w konsekwencji, wszyscy musieliby się z tym zgodzić. W końcu może więc wszystko jest sprawą czystej opinii i sceptycy mają rację?
Taki właśnie sceptycyzm Kartezjusz chciał uzdrowić. Zaoferował swoją metodę jako lekarstwo, udając z fałszywą skromnością, że tak naprawdę nie zaleca naśladowania swojej metody, a tylko zwyczajnie ją opisuje jako tą, która okazała się dla niego najlepsza.
Ta fałszywa skromność skrywała gargantuiczną pychę. Kartezjusz nie pragnął niczego więcej niż tego, ażeby wszyscy stosowali jego metodę. Życzenie zostało w końcu szczodrze spełnione. Jest on znany – jakkolwiek jest to godnie pożałowania – jako ojciec nowożytnej filozofii. Jeśli ktoś myśli, że powyższe nie odnosi się do nas samych, niech przypomni sobie, co powiedział wielki Francuz Alexis de Tocqueville po swojej wizycie w Ameryce w pierwszej połowie XIX stulecia: „Ameryka jest [...] kra jem, w którym najmniej się filozofuje i najlepiej przestrzega wskazań Kartezjusza”14. Zostawiam do rozeznania czytelnikom Odemokracji w Ameryce, czy ze strony autora był to aby komplement pod naszym adresem [tj. Amerykanów – uwaga red.]. Tocqueville zauważył, że filozoficzna metoda Kartezjusza wsączyła się nam w dusze, stając się naszą drugą naturą.
Jaka jest więc ta metoda? Mówiąc najprościej, mówi ona, że należy we wszystko wątpić. By przezwyciężyć sceptycyzm Kartezjusz proponował, żebyśmy wątpili we wszystko, aby poznać, czy zostało nam coś, co nie wymaga naszego wątpienia. „Pomyślałem – mówi nam w części czwartej – że należało odrzucić jako bezwzględnie fałszywe wszystko to, w czym mógłbym sobie wyobrazić, iż zachodzi najlżejsza [nawet] wątpliwość, aby zobaczyć, czy nie zostało w zespole mych wierzeń nic takiego, co by było całkowicie niewątpliwe”15.
Zanim ktoś postanowi przyłączyć się do grona wyznawców Kartezjusza, powinien zadać sobie podstawowe pytanie: czy tok jego rozumowania nie jest wątpliwym procesem myślenia? Spróbujmy go odwrócić: czy powinniśmy zaakceptować jako absolutnie prawdziwe wszystko to, w czym dostrzegamy choćby nawet najmniejszą pewność? Dlaczego takie podejście miałoby być mniej racjonalne niż odrzucenie wszystkiego, w czym możemy sobie wyobrazić choćby najmniejszą wątpliwość? Mogę sobie na przykład wyobrazić, że drzewo, które stoi na moje drodze, nie jest solidną materią, tylko składa się z mgiełki. Jednak po łatwym do przewidzenia karambolu z pewnością zaświtałoby mi w głowie jakieś inne „wyobrażenie” drzewa.
Metoda ta wydaje się prowadzić do postępującego obłędu, jako że pewna recepta na popadnięcie w obłąkanie jest następująca: (to JA) odrzucam jako absolutnie fałszywe wszystko to, co do czego nikt inny tylko JA może sobie wyobrazić choćby najmniejszą wątpliwość. Jeśli pozwolimy naszej wyobraźni na takie swobodne hasanie, możemy zacząć wątpić nawet w solidność gruntu, na którym stoimy lub w to, czy naprawdę mamy nos.
Nawet jeśli taka metoda nie prowadzi do szaleństwa, to z pewnością prowadzi do narcyzmu, niezdrowego stanu, w którym stawiam siebie w pozycji boskiego absolutu wyposażonego w niepodważalne możliwości osądzenia wszystkiego, podczas gdy nic i nikt nie jest w pozycji osądzania mnie samego. Sugerujemy, że metoda Kartezjusza jest przyodziewkiem dla lichego gatunku pokory, w rzeczywistości okrywającym ogromną pychę. Jest to przybieranie pozy podskakującej tuż przy ziemi mrówki, która udaje niebotycznego boga.
Lecz zanim damy się ponieść naszej krytyce, powinniśmy zaprezentować tę metodę do końca. Co, według Kartezjusza, musi być poddane w wątpliwość? Otóż, przede wszystkim mądrość odziedziczona z przeszłości, zarówno ta wyrażona w piśmiennictwie, jak i w przekazach tradycji. Dla Kartezjusza z odziedziczonych tradycji i przeszłych doświadczeń nie płyną żadne nauki. Dlaczego? Właśnie dlatego, że pełno w nich niezgodności i rozbieżności opinii, a to oznacza brak mądrości.
Na przykład wytyka on, iż nie ma jednego filozoficznego poglądu odziedziczonego z naszej przeszłości, lecz mnogość sprzecznych ze sobą filozoficznych opinii zawartych w ogromnej liczbie sprzecznych ze sobą książek. I nie jest to sprawa współczynnika inteligencji, bo nawet wśród filozofii uprawianej przez „najdoskonalsze umysły w ciągu wielu wieków istnieje wiele różnych poglądów dotyczących tego samego przedmiotu” i „nie ma niczego, co jest poza wszelkim wątpieniem”16. Tam, gdzie jest różnica poglądów, jest wątpliwość, a każdą wątpliwość należy odrzucić precz.
Tradycja również nie jest przekonywająca – informuje nas Kartezjusz – skoro nie ma jednej i tej samej tradycji wśród wszystkich ludzi, lecz jest wiele różnych. Faktycznie, nie wydaje się, by istniała jakaś jedna podstawowa cecha wyróżniająca ludzką naturę, gdyż „ten sam człowiek, o takim samym umyśle, będąc chowanym od dziecka wśród Francuzów lub Niemców, staje się różnym od tego, czym by był, żyjąc stale wśród Chińczyków lub ludożerców”17. Im dokładniej przyglądamy się wielkim myślicielom, tym więcej, jak stwierdza Kartezjusz, odkrywamy chaosu i zamieszania. Im bardziej porównujemy tradycję swojego narodu z tradycjami innych nacji, tym bardziej wszystko wydaje się być relatywne. Wszystko jest zatem ruchomym piaskiem.
Lecz nasze wątpienie musi iść jeszcze dalej. Nasze zmysły czasem nas mylą, widzimy rzeczy, których naprawdę nie ma, niewłaściwie odczytujemy dźwięki, które słyszymy. Cóż więc wobec tego zadecydował Kartezjusz? Otóż „zamierzałem przyjąć, że nie ma ani jednej rzeczy, która by była taką, jaką ona za ich [zmysłów] sprawą nam się wydaje”18. Jakby tego było za mało, powinniśmy wątpić nawet w sam rozum. Skoro zdarza się nam robić błędy w rozumowaniu, nawet w matematyce, Kartezjusz postanowił odrzucić „jako błędne wszystkie racje, które brałem poprzednio za dowody”19. I wreszcie, skoro podczas snu jesteśmy przekonani, że żyjemy na jawie, doświadczając sennych wydarzeń jako realne, „postanowiłem przyjąć, że wszystko, co kiedykolwiek znalazło się w moim umyśle, nie było bardziej prawdziwe, aniżeli moje senne widziadła”20.
I co też nam zostało po tym użyciu napalmu w jego próbie rozwiązania problemu sceptycyzmu? Otóż, zgodnie z Kartezjuszem:
[…] zaraz potem zwróciłem uwagę na to, że w cza
sie, gdy chciałem tak pomyśleć, że wszystko było
fałszem, stawało się konieczne, bym ja, który to
myślał, był czymś. A spostrzegłszy, że ta prawda:
„myślę, więc jestem”, była tak niezachwiana i pew
na, że wszelkie, najbardziej niedorzeczne przypusz
czenia sceptyków nie zdołały jej zachwiać, uzna
łem, że bez skrupułu mogę ją przyjąć [bez obawy
błędu], za pierwszą zasadę filozofii, której poszuki
wałem21.
I to jest właśnie ta jedna z najsłynniejszych fraz w historii filozofii: „Myślę, więc jestem”, czy może w jeszcze bardziej znanej formie: Cogito ergo sum.Rozprawa o metodzie napisana została w języku francuskim, więc mamy tu „je pense, donc je suis”, gdzie angielskie słowo „I”, czyli „ja” (francuskie „je”), implikuje podobnie egocentryczną konotację jak jego angielska wersja.
Brzmi przekonywająco, czyż nie? I tak zachodnia kultura i zachodni sposób myślenia dały się złapać w tę pułapkę i tkwią w niej przez ostatnie cztery stulecia. Jest to prawdziwa pułapka, z której nie ma ucieczki, ponieważ Kartezjusz przedstawił wcześniej swoją metodę jako ucieczkę od czegoś, co w rzeczywistości nie istniało.
Sceptycyzm istnieje w naszym umyśle i jest to rzeczywiście śmiertelna pułapka, lecz tylko wówczas, kiedy się wycofamy ze świata i uciekniemy do naszego umysłu, by się z niej wydostać. Tak się stanie, jeśli pozwolimy, by nasze wątpliwości przeobraziły się w wątpienie w rzeczywistość. Miejscem ucieczki od sceptycyzmu nie jest nasz umysł, gdzie pajęczyna solipsyzmu tylko czeka na to, by nas opleść. Powinniśmy raczej skierować nasze kroki w kierunku pobliskiego drzewa, by przypomnieć sobie o tym, że niezależnie od naszych wrażeń i wyobrażeń, świat istniejący poza naszym umysłem jest od początku – i pozostaje do końca – faktyczną i solidną rzeczywistością. Skutecznym lekarstwem dla tych, którzy skłonni są zapędzać się w ślepą uliczkę, jest nie pozwolić sobie zagubić się w myślach, lecz wybiec w przestrzeń, na otwarte pola, rzucając się w rzeczywistość i pozwolić być przez nią porwanym.
Musimy jednak zastanowić się głębiej nad fundamentalnym błędem, jaki popełnił Kartezjusz. Na podstawowym poziomie błąd ten polega na tym, że jest bezsensem wyróżniać myślenie jako akt, dzięki któremu wiem, że istnieję. Równie dobrze można by użyć słuchu, węchu czy też zakasłać (choć może nie brzmiałoby to wtedy dobrze po łacinie: audio ergosum, odoror ergo sum, tussio ergo sum). Nie przeczę, że myślenie jest fundamentalnie najbliższe temu, co charakteryzuje człowieka, znacznie bardziej niż słuch, węch czy kaszel, lecz słynny argument, jakiego użył Kartezjusz, jest zasadniczo tylko do pewnego punktu związany z aktem myślenia. Mianowicie: kiedy wykonuję x (czymkolwiek x by nie było), nie mogę wątpić w moją egzystencję, ponieważ muszę egzystować, by wykonywać czynność x.
Na głębszym poziomie rozumienia ta efektowna maksyma „Myślę, więc jestem” zawiera w sobie niebezpieczne bałamuctwo, do tego stopnia destruktywne, że możemy ją równie dobrze nazwać podstawowym grzechem naszego współczesnego myślenia. Wychwytujemy ten błąd, odwołując się na chwilę do zdrowego rozsądku: „Dobrze, René, czy nie odbywa się to właśnie odwrotnie? Czyż nie muszę najpierw istnieć, żeby móc myśleć? I jakoś dalej istnieję, nawet jeśli przestaję myśleć w czasie snu czy stanie nieprzytomności? A tak naprawdę, czy świat nie istniał zanim jeszcze się na nim znalazłem, żeby o czymś tam myśleć? Więc czy nie powinniśmy raczej powiedzieć «Jestem, wiec mogę myśleć» zamiast «Myślę, więc jestem»?”
Zdrowy rozsądek prowadzi nas do następującego stwierdzenia: rzeczywistość istnieje niezależnie od naszego myślenia, więc myślenie zależy od rze czywistości; i to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, zależy od naszego osobistego doświadczenia, a po drugie, nasze poprawne myślenie zależy od tego, czy potrafimy prawidłowo nastawić nasz umysł wobec otaczającej nas rzeczywistości. Jeśli nie istniejemy, nie możemy myśleć. Naukowe teorie są osądzane jako prawdziwe bądź fałszywe, lepsze lub gorsze, do tego stopnia, do jakiego odzwierciedlają rzeczywistość. Twierdzimy, że założenie Kartezjusza jest nonsensem i zaprzeczeniem zdrowego rozsądku: podstawową bowiem kategorią ontologiczną jest byt, czyli „to, co istnieje”, a nie myślenie. Rzeczywistość zwycięża.
Jeśli zignorujemy to pryncypium i kupimy zasadę Kartezjusza, nasza wyobraźnia, odstając od rzeczywistości, może już tylko rozbestwić się jako nieokiełznana niczym fantazja, jak to się zresztą stało w jego przypadku: „mogłem przypuścić, że nie miałem wcale ciała, że nie było wcale świata ani żadnego świata, gdzie bym się znajdował; lecz, że nie mogłem przypuścić, że nie było mnie wcale”. I jaka jest jego konkluzja? „Poznałem dzięki temu, że byłem substancją, której całą istotę lub naturę stanowi wyłącznie myślenie i która dla swojego istnienia nie wymaga żadnego miejsca i nie zależy od żadnego przedmiotu materialnego”22.
Z pewnością to absurdalne stwierdzenie nie było sformułowane na krótko przed porą obiadową. Ostatecznie to jednak rzeczywistość miała ostatnie słowo w życiu Kartezjusza, a nie jego imaginacja – umarł na przeziębienie. Wiem dobrze, jak trudno jest myśleć w stanie zaziębienia. Być może Kartezjusz stał się ofiarą swojego własnego dictum i zaprzestał myślenia przez kilka minut, co skończyło się dla niego tak fatalnie! Non cogito, non ergo sum.
Lecz kładąc na bok tę małą, lecz pouczającą frywolność, wróćmy do następnego, jeszcze bardziej zgubnego argumentu Kartezjusza. To, co zaświadcza o prawdziwości jego argumentu, mówi nam: „[jest] tylko to, że widzę bardzo jasno, iż aby myśleć, trzeba istnieć”, więc „mogę przyjąć za ogólne prawidło, że rzeczy, które pojmujemy bardzo jasno i bardzo wyraźnie, wszystkie są prawdziwe”23.
Wygląda na to, że filozof przewidywał nasze zaprzeczenia, bo przyznaje teraz, że „aby myśleć, trzeba istnieć”. Zobaczymy za chwilę, czy rzeczywiście przyzwoli on w konsekwencji na zdrowy rozsądek, lecz najpierw musimy zwrócić uwagę na kardynalny błąd, jaki wślizgnął się w jego rozumowanie.
Czy można przyjąć założone przez Kartezjusza „ogólne prawidło, że rzeczy, które pojmujemy bardzo jasno i bardzo wyraźnie, wszystkie są prawdziwe”? Przytoczę tu incydent, który wydarzył się przed laty na moim własnym podwórku. Otóż zobaczyłem pewnego razu „bardzo jasno i bardzo wyraźnie” niewyobrażalnie ubrudzony na biało metalowy zbiornik na śmieci, stojący w alejce za naszym domem; wcześniej również odnotowałem „bardzo jasno i bardzo wyraźnie”, jak nasza sąsiadka, wielce osobliwa pani, regularnie wrzucająca swoje odpadki do naszych zbiorników i oszczędzająca w ten sposób na usługach wywozu śmieci, malowała swoją kuchnię na biało, bowiem widziałem „bardzo jasno i bardzo wyraźnie”, jak trzymała w dłoni utytłany na biało pędzel podczas opowiadania mi w sposób „bardzo jasny i bardzo wyraźny” o malowaniu swojej kuchni na biały kolor. Otóż wyobraziłem sobie wtedy „bardzo jasno i bardzo wyraźnie”, jak chwytam za jej znoszony sweter, ciągnąc ją w kierunku zapaćkanego na biało zbiornika na śmieci. Szczęśliwie, gdy poszedłem dokładniej spojrzeć na tę białą niegodziwość, planując w duchu jeszcze bardziej wymyślne sposoby rewanżu, spostrzegłem, że nie była to farba, a białe kawałki gipsu. Nieporządek zrobił majster, który remontował nam łazienkę. Nasza sąsiadka była (przynajmniej w tym wypadku) zupełnie niewinna.
Nie wynika z tego wyłącznie lekcja moralności. Podobne rzeczy zdarzają się regularnie również w historii nauki. Jako ilustrację przytoczmy tu interesujące wydarzenie. Począwszy od roku 1877, grono wybitnych naukowców, z włoskim astronomem Giovannim Schiaparellim na czele, przekonane było o tym, że obserwują przez teleskopy skomplikowany system kanałów na Marsie. Kanały miały geometryczne kształty i oczywiście płynąć w nich musiała woda zaopatrująca wspaniałą marsjańską cywilizację. Pewność istnienia inteligentnej formy życia na Marsie została triumfalnie odtrąbiona światu (z niemałą pomocą amerykańskiego przedsiębiorcy i astronoma-amatora Percivala Lowella). Opublikowano na ten temat książki a główne czasopisma zadeklarowały absolutną prawdziwość tego faktu zdumionym, lecz łatwowiernym czytelnikom. Pomagając w doprowadzaniu ludzi do gorączki, cudzoziemiec-entuzjasta, Herbert G. Wells, napisał książkę Wojna światów, która, obwieszczając niechybny atak ze strony Marsjan, zasiała w Ziemianach strach.
Jednak przed rokiem 1930 pewność co do cywilizacji marsjańskiej wyparowała po odkryciach innego astronoma, Eugène M. Antoniadiego, który wykazał, że marsjańskie „kanały” nie były w rzeczywistości geometrycznie wytyczonymi liniami, a tylko krętymi i dość zamazanymi kształtami.
Płynie z tych historii dość prosta lekcja: Schiaparelli, Lowell, Wells i cała gromada innych naukowców i popularyzatorów chciała widzieć życie na Marsie. Entuzjaści kosmitów chcieli widzieć to, co było kręte i zamazane, jako proste i geometryczne, ponieważ pragnęli, by Mars był zaludniony przez kosmitów. Często nasze życzenie, by coś było prawdą, sprawia, że „bardzo jasno i bardzo wyraźnie” uznajemy za prawdziwe to, co prawdziwym nie jest, i za realne to, co wyimaginowane. Podobne przykłady wydarzały się zarówno w dziejach nauki jak i zdarzają się nam w życiu codziennym. W obu przypadkach to rzeczywistość pozostaje najlepszym sprawdzianem zarówno naszych codziennych przekonań jak i naukowych teorii.
W przeciwieństwie do zbawiennego realizmu, metoda Kartezjusza nakazująca wątpić we wszystko z wyjątkiem własnych myśli, uczyniła z subiektywizmu jedyne kryterium prawdy, obdarzając współczesne pokolenia wątpliwym podarunkiem. Lecz ten metodyczny egoizm („ja” w łacinie znaczy „ego”) nie jest jedyną złą rzeczą, jaką Kartezjusz zostawił nam w spadku. Sam sposób, w jaki zdefiniował on „ja”, skalało cały bieg historii. Przypomnijmy tu dziwną konkluzję filozofa mówiącą o tym, iż mógł on wyobrazić sobie, że nie posiada ciała i że wręcz zaprzeczył istnieniu świata materialnego: „byłem substancją, której całą istotę lub naturę sta nowi wyłącznie myślenie i która dla swojego istnienia nie wymaga żadnego miejsca i nie zależy od żadnego przedmiotu materialnego”.
Okropna konkluzja, a raczej upiorna, skoro Kartezjusz wyobrażał sobie, że jesteśmy upiorami usidlonymi w obcych ciałach (czy jak to wkrótce zobaczymy dokładniej, w obcych maszynach). Kartezjusz ujawnia w części piątej swojej Rozprawy, iż jest skończonym wyznawcą mechanicyzmu, wierzącym, że cała natura nie jest niczym więcej jak maszynerią. Zwierzęta i rośliny nie są w większym stopniu żywe (czy martwe) niż pompy hydrauliczne, tostery czy budziki. Więcej jeszcze, nasze ludzkie ciała są tylko samo napędzającymi się maszynami. Stąd Kartezjusz znany jest również jako ojciec współczesnego dualizmu. Dualizm jest wiarą w to, że człowiek nie jest ścisłym i fundamentalnym związkiem duszy i ciała, lecz dwoma odrębnymi i niezależnymi od siebie bytami, niczym duchowe widma łomoczące w upiornej maszynerii.
Skoro uważamy Kartezjusza za ojca współczesnego dualizmu, co w takim razie zrodził dualizm? Otóż zapoczątkował on postępującą filozoficzną bipolarną chorobę; twór, który nie jest ze stworzeniem za pan brat i który zamieszkuje w ekstremalnych miejscach, albo jako kompletny duch, albo zupełny robot. Jednego dnia wydaje mu się, że jest bogiem, duchowym bytem mogącym opanować i manipulować całą naturą (i swoim własnym ciałem), a następnego dnia wierzy, że jest wyłącznie materialnym bytem, beznadziejną maszynerią zniewoloną przez mechaniczne siły natury.
Prowadzi to nas do finalnego błędu Kartezjusza, jego poronionego dowodu na istnienie Boga, który zawiera część czwarta Rozprawy. Przypominamy sobie, że przedstawia on jako pierwszą zasadę filozofii stwierdzenie „Myślę, więc jestem”. Następnie zapewnia, że Bóg musi istnieć, ponieważ on – Kartezjusz, nie Bóg – może wyobrażać sobie byt, który jest doskonalszy od niego. Zatem wnioskuje: idea „była mi dana przez istotę o naturze, która naprawdę byłaby ode mnie doskonalsza [...] jednym słowem, która byłaby Bogiem”24. Pogarszając swój błąd, Kartezjusz dodaje, że jego idee „mogą być tylko prawdziwe w tym wszystkim, w czym są jasne i wyraźne” [25. 25. Ibidem, s. 30.], ponieważ one same pochodzą także od Boga. I dlatego Bóg istnieje, ponieważ Kartezjusz może Go sobie wyobrazić, a wszystkie jasne i wyraźne idee filozofa są absolutnie prawdziwe, ponieważ pochodzą od Boga!
W tym miejscu modlę się, by czytelnik mógł dostrzec absurdalność takiego rozumowania. Skoro mogę wymyślić sobie kobietę czy mężczyznę doskonalszych niż jakakolwiek dotąd poznana przeze mnie osoba, czy automatycznie znaczy to, że wymyślona przeze mnie postać rzeczywiście istnieje? Mogę wymyślić sobie jakąś doskonałą pozaziemską rasę egzystującą na przyjemniejszej planecie niż nasza Ziemia. Czy jest to dowód, że jedno i drugie rzeczywiście istnieje? Nasze myślenie o czymkolwiek nie jest żadnym gwarantem na istnienie czegokolwiek, nie wspominając o braku dowodu na to, że cokolwiek wydaje mi się „jasno i wyraźnie”, posiada boski stempel autorytetu, i że sam Bóg umieścił to w mojej głowie.
Podejście Kartezjusza do religii było nie tylko z gruntu fałszywe, lecz także dało początek charakterystycznej dla współczesności wierze w to, że Bóg jest tym, czym my Go sobie „jasno i wyraźnie” wyobrażamy. Oznacza to, że stwarzamy sobie obraz Boga na podobieństwo naszych serc, zamiast urabiać swoje serca i swoją wiarę na podobieństwo Boga. Prowadzi to nie tylko do błędnej wiary, lecz jeszcze gorzej, do niezasadnej niewiary. Jeśli Bóg jest tym, czym my sobie go „jasno i wyraźnie” wyobrażamy, to również „jasno i wyraźnie” możemy sobie wyobrazić, że nie istnieje. Czy to znaczy, że wtedy Go nie ma? „Być albo nie być” stało się więc współczesnym kłopotliwym dylematem. Te współczesne niełatwe wybory mają w zasadzie chimeryczny sens: są mackami mitycznej bestii wyimaginowanej przez Kartezjusza. Jego poplątane i ponure rozumowanie doprowadziło nas do odrzucenia Boga z tej tylko przyczyny, że nasze ludzkie wyobrażenie Jego istoty jest niewyraźne, co jest oczywiście przeciwieństwem widzenia „jasnego i wyraźnego”. Ponadto, zdarza się, że akceptujemy najbardziej radykalne i utopijne fantazje na temat ludzkości tylko dlatego, że możemy wyobrazić je sobie zupełnie „jasno i wyraźnie”. Jednym z najbardziej oczywistych przykładów na zgubne skutki wynikające z idei Kartezjusza jest marksizm, lecz, jak to wkrótce zobaczymy, nie jedynym.
Jakie więc są te pryncypialne błędy, za które możemy gorzko podziękować ojcu współczesnej filozofii? Pierwszym jest subiektywizm, będący w rzeczywistości lekko zamaskowaną formą egoizmu. Stajemy się na przykład następcami Kartezjusza, kiedy deklarujemy, że nie ma mądrości w tradycji i jeśli wierzymy, że to, co w danym momencie wydaje się nam pewne, musi być prawdą. Zamiast zmierzać ku większej mądrości i niezależności myślenia, staliśmy się jeszcze bardziej skłonni bezmyślnie afirmować nasze własne niesprawdzone opinie. Skoro te niesprawdzone opinie głównie wynikają z dość frywolnych idei rozsiewanych niczym plotki po targowisku współczesnych mediów, w rezultacie lądujemy dokładnie w tej samej sytuacji, którą Kartezjusz wyszydzał na początku swojej Rozprawy: wszyscy są usatysfakcjonowani swoją własną opinią po prostu dlatego, że jest to ich opinia, która właśnie z tej racji musi być prawdziwa.
Powyższe prowadzi nas do drugiego fałszywego wniosku: pomieszanie pojęć, czym jest prawdziwa mądrość o Bogu, z tym, co komuś zaświta w głowie na temat Boga. Jest to oczywiście skrajny egoizm, bo skoro sami sobie definiujemy Boga, podobnie definiujemy sobie sami wszystko inne.
Trzeci fałsz wynika z pierwszych dwóch, a mianowicie to, że rzeczywistość jest tym, czym my ją sobie definiujemy. Kartezjusz chciał sobie wyobrażać, że jest on rodzajem odcieleśnionego ducha i że zarówno jego własne ciało jak i wszystko inne w naturze jest tylko rodzajem maszynerii. Problem z takim dualistycznym myśleniem jest taki, że wkrótce przeradza się on w monizm: duch się ulatnia i obcujemy wyłącznie z maszynami. Tak więc nawet ludzkie życie zostaje zredukowane do zwyczajnego mechanizmu – czegoś, co może być rozebrane i odtworzone zgodnie z naszymi pragnieniami.
Z drugiego i trzeciego fałszu rodzi się z kolei czwarty. Skoro istnienie Boga powodowane jest naszym własnym myśleniem, to musi On być myślą czy ideą, a nie rzeczywistością. Bóg staje się zwyczajną projekcją naszego własnego ego. A skoro Bóg nie jest realny, więc nie sprzeciwia się niczemu, co zapragniemy uczynić z maszynerią natury czy z ludzkim ciałem. Wolno nam dowolnie manipulować ludzką naturą, więc można nam powtarzać za Kartezjuszem – tylko, że teraz w jeszcze głębszym sensie – „Myślę, więc jestem”. Zamiast uznawać siebie za stworzonych na obraz i podobieństwo Boga, z całymi moralnymi implikacjami z tego wynikającymi, uwierzyliśmy, że jesteśmy kreaturami stwarzanymi przez samych siebie, które nie mają limitów, a tylko swoją własną wciąż wzrastającą potęgę.
Tytuł oryginału
10 books That Screwed Up the World and 5 Others That Didn't Help
Copyright ©2008 by Benjamin Wiker published by Regenery Publishing
Copyright ©2012 by Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa
Projekt okładki
Joanna Michałek
Redakcja, korekta, opracowanie polskich przypisów
Robert Jankowski
ISBN
978-83-62268-91-7
Wydanie II
Wydawca
Fronda PL Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. (22) 836 54 55, 877 37 35
fax (22) 877 37 34
e-maill: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
Plik przygotowany w ramach Projektu Glossa,
realizowanego przez Chrześcijańską Fundację Głos na Pustyni.
eGlossa.pl