Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Ty wierzysz mnie, ja wierzę tobie. Ty wiesz, co ja wiem. Cokolwiek się zdarzy, ty nie zdradzisz mnie, a ja nie zdradzę ciebie".
Te słowa, brzmiące jak dewiza jakiejś tajnej organizacji, były rotą przysięgi dwunasto-czternastoletnich dziewczynek z Protektoratu Czech i Moraw, które w latach 1941-1944 zostały deportowane do getta w Theresienstadt. Tam, w domu dla dziewcząt L 410, w pokoju 28, zeszły się ich drogi. Mieszkały w ogromnej ciasnocie, trzydzieści dziewcząt na trzydziestu metrach kwadratowych powierzchni. Co jakiś czas, niektóre z nich były selekcjonowane do budzących przerażenie transportów na Wschód. Na ich miejsce przychodziły nowe…
Hannelore Brener łączy ze sobą portrety osób, prywatne zapiski, urzędowe dokumenty, fakty i wydarzenia, tworząc niezwykły obraz "czasów pogardy". Nowe wydanie uzupełnione.
Poszukiwania materiałów do dokumentacji radiowej o dzieciach z getta Theresienstadt , prowadzone przez Hannelore Brenner, zaowocowały długoletnimi kontaktami z byłymi więźniarkami Theresienstadt i Auschwitz, i kolejnymi projektami na temat Holokaustu: audycjami radiowymi, szkolnym programem edukacyjnym, sztuką teatralną, niniejszą książką oraz wystawą zatytułowaną "Dziewczęta z pokoju 28".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
My, dziewczęta z pokoju 28, które przeżyłyśmy, rozproszyłyśmy się po całym świecie, gdy skończyła się wojna. Niewiele z nas miało ze sobą jakiś kontakt przez wszystkie te lata po Holokauście, o większości nie było nawet wiadomo, gdzie mieszkają.
Musiało upłynąć niemal pół wieku, abyśmy się znowu spotkały. W październiku 1991 roku w Pradze zobaczyłyśmy się po raz pierwszy od zakończenia wojny. Przyjechałyśmy ze wszystkich stron świata – z Izraela, Stanów Zjednoczonych, Rosji, Wielkiej Brytanii, Szwecji, Niemiec, Austrii i Czechosłowacji.
To był niezapomniany widok. W hotelowym foyer śmiałyśmy się i płakałyśmy, kręcąc się w kółko z radości, aż inni ludzie przystawali, przyglądając się nam ze zdumieniem.
Wszystkie byłyśmy zaskoczone, że wciąż są w nas takie same emocje jak wtedy, w ośrodku dla dziewcząt w obozie koncentracyjnym w Theresienstadt. Znów byłyśmy jedną rodziną i cudownie się wszystkie rozumiałyśmy. Od tamtego dnia spotykamy się regularnie.
Dzięki wielkiej radości tamtego naszego spotkania przypomniałyśmy sobie wszystkie dziewczynki, opiekunów, nauczycieli i lekarzy, którym nie dane było przeżyć, i poczułyśmy ogromną potrzebę wyrwania z zapomnienia wszystkich tych spośród nas, które straciły życie w niemieckich obozach. To był pierwszy impuls do napisania tej książki.
A potem, w Pradze, poznałyśmy Hannelore. To był ten moment. Umówiłyśmy się wszystkie w Szpindlerowym Młynie w Karkonoszach…
Anna Hanusová-Flachová i Helga Kinsky
Całe lata minęły, od kiedy w 1996 roku, przygotowując dokumentację do audycji radiowej na temat opery dziecięcej Brundibár, poznałam w Pradze kilka mieszkanek pokoju 28, L 410, w Theresienstadt, i wkrótce potem skrzyknęłam się z nimi, żeby wesprzeć ich inicjatywę stworzenia „książki upamiętniającej”, poświęconej dziewczętom z pokoju 28 oraz dzieciom z Theresienstadt zamordowanym w czasie Holokaustu. A także dorosłym – opiekunom, pedagogom, artystom – którzy w getcie Theresienstadt z miłością się nimi zajmowali, przekazując im wartości, którymi kierowały się później w życiu.
Inicjatywa wyszła od Anny Hanusovej i Helgi Kinsky. Asumpt stanowiły przede wszystkim dwa dokumenty: sztambuch Anny i pamiętnik Helgi z Theresienstadt. Każdy, kto zna obydwa te dokumenty, doskonale rozumie, dlaczego stały się one dla obu przyjaciółek wyzwaniem, aby zrobić coś w celu upamiętnienia ich pomordowanych przyjaciółek i ożywić ducha, który przejawia się w tych i innych dokumentach z Theresienstadt – listach, wierszach, wypracowaniach, rysunkach, wykładach – i pozwala odczuć, jak bardzo dorośli starali się okazać dzieciom w tych czasach zaniku ludzkich wartości jakieś oparcie i życiową orientację, a także podjąć próbę „uratowania dzieci przed dewaulacją dobra”, jak ujął to w roku 1943 opiekun młodzieży w Theresienstadt, Fredy Hirsch.
We wrześniu 1998 roku po raz pierwszy spotkałyśmy się w Szpindlerowym Młynie w czeskich Karkonoszach, by spędzić ze sobą kilka dni, ale przede wszystkim, żeby wspólnie pracować. Spotkanie zorganizowała Anna Hanusová, zwana przez przyjaciółki Flašką – przezwisko to wywodzi się od jej panieńskiego nazwiska Flachova – wybierając miejsce, które było urokliwe dla wszystkich, a u niektórych mogło też wywołać wspomnienia beztroskiego czasu dzieciństwa, miejsce idealne na urlop w otoczeniu pięknej przyrody, gdzie można było robić wycieczki na wzniesienia Medwiedin i Plán, odbywać wędrówki po pagórkowatych okolicach wokół dawnej osady górniczej o nazwie Svatý Petr (Święty Piotr), lub spacery leśną ścieżką wzdłuż szumiącego potoku, prowadzącego aż do źródeł Łaby.
Tym razem jednak miało to być coś więcej niż urlop. Wiedziały o tym wszystkie przybyłe tu osoby. Helga z Wiednia, Flaška z Brna, Handa Drori, Hanka Weingarten, Vera Kreiner, Judith Rosenzweig z Izraela, Ela Weissberger z USA, Evelina Merová wtedy jeszcze z Petersburga, Marta Mikulová z Czech i ja z Berlina.
* * *
Dwa lata wcześniej poznałam w Pradze Helgę i Flaškę i wkrótce je odwiedziłam – Flaškę w Brnie a Helgę w Wiedniu. Od tych dwóch spotkań wszystko się dla mnie zaczęło, od tych dwóch moich przyjaciółek i ich cennych dokumentów, pamiętnika Helgi, pisanego w latach 1943–1944 w pokoju 28 ośrodka dla dziewcząt L 410 w Teheresienstadt. I od sztambucha Flaški.
Wciąż jeszcze mam to przed oczami, kiedy Flaška po raz pierwszy pokazuje mi w Brnie swój sztambuch, przewraca kartki i opowiada o swoich przyjaciółkach.
– To napisała moja przyjaciółka Eva Fischl. Kiedy miała wyjechać z transportem, wpisała mi te słowa do sztambucha: „Jeśli kiedyś będziesz jadła rybę w Brnie, przypomnij sobie, że w Terezinie też była Rybka. Twoja Eva Fischlová. Fiška”. Fiška została zamordowana w Auschwitz.
Ruth Schächter, nazywana przez wszystkich Zajiček (zajączek), napisała: „Nie zapomnij tej, która napisała te słowa i wiernie Cię kochała. Twoja…” i tu namalowała zajęczycę z siedmioma małymi zajączkami, a dalej napisała zdanie zakończone ośmioma pytajnikami: „Kochana Flašicko: Czy zawsze będziesz pamiętała, kto spał koło Ciebie w Terezinie i kto był Twoją najlepszą przyjaciółką????????”.
Malutki sztambuch Anny Flachovej z Brna na pierwszy rzut oka niczym się nie różni od pamiętników prowadzonych w dzieciństwie przez wiele innych dziewczynek. I tutaj można znaleźć aforyzmy, takie jak słowa Goethego: „Nie przegap dobrego nastroju, bo pojawia się tak rzadko”. Albo dedykacje w rodzaju: „Wiele szczęścia w dalszym życiu życzy Ci Twoja ciotka Ella z Wiednia. 23 lipca 1940”. I mnóstwo obrazków i rysuneczków: kolorowe kwiatki, wiewiórka, dziewczynka zaglądająca przez dziurkę od klucza, piesek, sielska wiejska droga.
Dopiero na drugi rzut oka widać, że ten rozpadający się zeszycik o pożółkłych stronicach ma do opowiedzenia zupełnie inną historię niż większość innych pamiętników – na przykład mój, który od dziesiątków lat leży sobie spokojnie w tekturowym pudle i swoją wartość pamiątkową zawdzięcza melancholijnej resztce nostalgii. W przypadku tamtego, widać to od razu, zupełnie inne siły trzymają go przy życiu.
To żywe wspomnienia o zamordowanych dziewczętach z pokoju nr 28. To smutek, że nie zdołały się spełnić ich nadzieje i marzenia o przyszłości. W pamięci Flaški dziewczęta te żyją dalej jako młode istoty, jakimi wtedy były – urocze, utalentowane, z wyobraźnią, jedne spokojne i refleksyjne, inne znów wysportowane i pełne temperamentu. Co by z nich wyrosło? Takie pytanie zadają sobie bez przerwy Flaška i jej przyjaciółki. Z takiej Lenki, na przykład, która pisała cudowne wiersze? Albo z Fiški, która wymyślała błyskotliwe skecze i lubiła bawić się w teatr? Z Heleny, która wykazywała zdolności do rysunków i malarstwa? Z Marii o przepięknym głosie? Z Muški, Olili, Zdenki, Pavly, Hany, Poppinki no i z Zajička, ich maskotki, która była taka bezbronna i tak bardzo potrzebowała opieki?
„Jeśli kiedyś będziesz jadła rybę w Brnie, przypomnij sobie, że w Terezinie też była rybka. Twoja Eva Fischlová – Fiška”.
„Kochana Flašicko: Czy zawsze będziesz pamiętała, kto spał koło Ciebie w Terezinie i kto był Twoją najlepszą przyjaciółką????????”.
Dla Flaški sztambuch był nie tylko pamiątką. Z tych zapisków wyrosło dla niej osobiste zadanie i moralny obowiązek. Zwłaszcza z tej dedykacji od Evy Fischl:
Tak jak ten wielki grzyb chroni ten mały grzybek, tak chroni Cię ośrodek. Za jakiś czas to Ty jednak będziesz musiała chronić innych. Dlatego już teraz przygotuj się na to, że będziesz musiała zwrócić ten dług. I pamiętaj też później o tej, którą tak lubiłaś. Twoja Fiška. Terezin, 5.10.1944.
W którąś z pierwszych niedziel po wojnie będziemy na siebie czekać pod starą dzwonnicą na Rynku Staromiejskim w Pradze, przyrzekały sobie dziewczęta, ilekroć przychodziło im się ze sobą żegnać i wzmacniały to przyrzeczenie formułką, która w ich ustach przypominała przysięgę i tajne hasło zarazem:
Wierzysz mi – wierzę ci.Ty wiesz – ja wiem.Cokolwiek się wydarzy,ty mnie zdradzisz,ja ciebie nie zdradzę.
Minęło już ponad siedem dziesięcioleci. Wszystko to działo się w latach od 1942 do 1944. Flaška i dziewczęta, które razem z nią mieszkały w pokoju 28 w ośrodku dla dziewcząt L 410 w gettcie Theresienstadt miały po 11–14 lat. Były jego więźniarkami. Wraz z wkroczeniem niemieckich wojsk do ich Ojczyzny utraciły domy, cały dobytek, a w końcu także prawo do życia i zostały deportowane do „getta Theresienstadt”. Tam, w pokoju 28, zbiegły się drogi życiowe ich oraz około pięćdziesięciu innych żydowskich dziewczynek.
Pod opieką dorosłych, tak jak i one więźniów getta, mieszkały przez jakiś czas razem, spały na wąskich dwu- i trzypiętrowych drewnianych pryczach, wspólnie spożywały głodowe posiłki, wieczorami słuchały wychowawczyni, która czytała im książkę, a po zgaszeniu światła opowiadały sobie o swoich przeżyciach, zdradzały sobie najskrytsze myśl, troski i lęki.
Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania w Szpindlerowym Młynie w hotelu Hromovka. Ale nie tylko tego, bo od tamtej chwili spotkania powtarzały się każdego roku we wrześniu. Wspólnie spędzane chwile miały ogromną siłę przyciągania i z każdym kolejnym spotkaniem krąg uczestniczących był coraz większy i już wkrótce stało się to coroczną tradycją, której nikt nie chciał przegapić. Radość ze spotkania zawsze wiązała się nierozerwalnie z radosnym przeczuciem kolejnego spotkania za rok. Było to jak spotkanie w gronie rodzinnym. Chociaż spotykające się tu osoby nie były ze sobą spokrewnione, to ich wzajemne relacje przesycone były tak serdeczną bliskością, że wielu z tych, którzy na nas patrzyli, ze zdumieniem zadawało sobie pytanie, cóż to za jakaś niezwykła grupa i jakaż to niewidzialna więź łączy ze sobą te wszystkie osoby. Gdyby ktoś o to zapytał, odpowiedź brzmiałaby: Czujemy się jak siostry. Jesteśmy szczęśliwe, kiedy możemy być ze sobą.
I właśnie dlatego, że były ze sobą szczęśliwe, świętowały wspólnie, kiedy miały co świętować – czyjeś urodziny wypadające we wrześniu, a zwłaszcza Rosz ha-Szana, czyli żydowski Nowy Rok.
Kwiaty i świece ozdabiały wtedy odświętnie nakryty stół, wygłaszano krótkie przemowy, toasty, wręczano sobie prezenty. Później, wieczorem, ożywiona rozmowa coraz częściej ustępowała śpiewom i na koniec wszystkie już tylko śpiewały. Piosenki, które nuciły w dzieciństwie jako dzieci getta w Theresienstadt: czeskie i niemieckie ludowe, hebrajskie, a przede wszystkim z opery dziecięcej Brundibár.
W czasie tych spotkań panowała niezwykła atmosfera: była to mieszanina radości i powagi, miłości i przyjaźni, a także wdzięczności. Jej przesłanie zdawało się brzmieć: jesteśmy wdzięczne, że mamy rodziny, że możemy być matkami i babciami, że mamy dzieci i wnuki, że po tym wszystkim, czego doświadczyłyśmy, spełniło się wiele z naszych marzeń. A przede wszystkim za to, że możemy być razem z naszymi krewnymi i przyjaciółmi, w naszej dawnej czeskiej ojczyźnie.
W takich momentach dziewczęta z pokoju 28 ze szczególną mocą uświadamiają sobie, że wiele z ich dawnych przyjaciółek nie może dzielić z nimi tego szczęścia. Ale wciąż żyją one i żyć będą w ich sercach i w ich myślach.
– We always remember our friends – powiedziała mi Ela Weissberger w czasie jednego z naszych spotkań po Szpindlerowym Młynie. – Ilekroć mówię do publiczności w Ameryce, proszę zebranych, aby przez chwilę skupili myśli na tych dziewczętach i w ogóle wszystkich dzieciach z Theresienstadt. Bo tych dzieci nikt już nie zna, tylko my, tych kilka dziewcząt, które przeżyły, zachowałyśmy je nie tylko w myślach i sercach, ale mamy przed oczami ich obraz, ich twarze, oczy, ich osobowość i wszystko to, co z nimi przeżyłyśmy. Dlatego tak bardzo chcemy takiej książki. Wiążę też z tym nadzieję, że pewnego dnia zbierzemy się wszystkie i zadedykujemy tę książkę wszystkim młodszym i przyszłym pokoleniom, przekazując im tym samym nasze życzenia lepszego życia. Także po to, aby zobaczyli, że zrobiłyśmy co w naszej mocy, żeby dać im coś, co możemy dać tylko my: nasze wspomnienia. I miłość, jaka łączy się dla nas z tymi wspomnieniami – miłość, jaką okazali nam w tych ciężkich czasach dorośli: opiekunowie, nauczyciele, artyści i wielu innych. Wydaje mi się, że dzisiaj wielu dzieciom przydałaby się taka miłość, jakiej my wtedy doświadczyłyśmy.
Finał dziecięcej opery Brundibár. Klatka z nazistowskiego filmu propagandowego Theresienstadt. Ein Dokumentarfilm aus dem jüdischen Siedlungsgebiet (Theresienstadt. Film dokumentalny z żydowskich terenów osiedleńczych) (1944), znanego z ironizującego podtytułu Führer daje Żydom w prezencie miasto. Reż.: Kurt Gerron.
Elę Weissberger odwiedziłam w Stanach wiosną 1996 roku, żeby porozmawiać o Brundibárze, operze dziecięcej, którą w latach 1943/1944 wystawiano w getcie Theresienstadt i która stała się symbolem nadziei i zwycięstwa dobra nad złem. Przygotowywałam wtedy dla rozgłośni Freies Berlin słuchowisko zatytułowane Brundibár i dzieci z Theresienstadt.
Ela grała w spektaklach w Theresienstadt Kota, jedną z głównych postaci w tej urzekającej operze, która powstała w Pradze w latach 1938–1939, jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej. Obydwaj twórcy dzieła, czeski kompozytor Hans Krása oraz jego przyjaciel, karykaturzysta i autor libretta Adolf Hoffmeister nie mogli przewidzieć, że kilka lat później Brundibár zostanie wystawiony w obozie koncentracyjnym z obsadą składającą się z młodych żydowskich więźniów. Nie mogli też wiedzieć, jak wielkie będzie znaczenie Brundibára dla młodych wykonawców w getcie Theresienstadt. Ani też, że historia tej opery będzie też zarazem historią podłego oszustwa i okrutnego mordu popełnionego na żydowskich dzieciach – któż bowiem byłby w stanie wyobrazić sobie coś takiego pod koniec lat trzydziestych?
Przez cały czas w jej wspomnieniach z przeżyć w Theresienstadt przewijały się „przyjaciółki z pokoju 28”. O jakich przyjaciółkach była mowa? I co to za „pokój 28”, o którym wciąż mówiła? Ela obudziła moją ciekawość i czuła to. Kiedy się żegnałyśmy, powiedziała:
– We wrześniu jadę do Pragi. Tam spotkam się z moimi przyjaciółkami. Jeśli pani chce, proszę też przyjechać.
Pół roku później byłam już w Pradze. A wkrótce potem u Flaški w Brnie i u Helgi w Wiedniu.
– Przeszłość trwa. Nie da się o niej zapomnieć – mówi mi Judith Rosenzweig z domu Schwarzbart. – Człowiek żyje z tym każdego dnia, nawet się nad tym nie zastanawiając, nie mówiąc o tym, a nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ale nagle się to pojawia. Może się to zdarzyć całkiem nagle, niespodziewanie. Jakaś uwaga, coś do jedzenia, jakiś kwiatek, na przykład lwia paszcza, oficjalne uroczystości ku czci, cokolwiek – i nagle wszystko wraca. Zawsze jednak tylko po kawałku, nigdy wszystko naraz.
Większość wspomnień, które legły u podstaw tej książki, to wynik niezliczonych rozmów, jakie przeprowadziłam w latach 1996–2003 z ocalałymi z pokoju 28 i nie tylko, czasami w ich domach w Izraelu, USA, w Wiedniu, Pradze czy Brnie. Jednak wiele z tych wspomnień – o ludziach, zdarzeniach, piosenkach – pojawiło się podczas naszych gremialnych rozmów w Szpindlerowym Młynie, dokładnie na tej właśnie niepojętej zasadzie, o której wspomina Judith Rosenzweig: nagle, niespodziewanie, nie wiadomo skąd.
Gdyby jakaś osoba postronna w czasie naszych zebrań podsłuchiwała pod drzwiami, mogłaby chwilami odnieść wrażenie, iż zebrała się za nimi grupka nastolatek, która z niebywałym entuzjazmem dzieli się ze sobą najnowszymi przeżyciami, bo co chwila czyjś głos wznosił się ponad innymi, a wspomnienie goniło wspomnienie. Niejednokrotnie trudno było mi przerwać ten gwar rozmów, abym mogła dokładnie zrozumieć to, o czym właśnie była mowa i to z jakże różnej niekiedy perspektywy. Obecna w czasie jednego z tych spotkań dawna wychowawczyni dziewcząt z pokoju 28 roześmiała się w pewnym momencie i kręcąc z niedowierzaniem głową stwierdziła:
– Ależ one zachowują się zupełnie tak jak wtedy, kiedy były jeszcze dziećmi!
Jedno jest pewne: nigdy przedtem i nigdy potem nie byłam świadkiem i zarazem uczestniczką tak fascynującej i niesamowitej burzy wspomnień. Z każdym kolejnym spotkaniem wspominana przeszłość zyskiwała na intensywności i żywości. Wystarczył fragment z pamiętnika Helgi, słowo ze sztambucha Flaški, wiersz z notesika Handy, dziecięcy rysunek, zdjęcie, melodia – i już przeszłość ożywała, a z wyschniętych zdawałoby się źródeł tryskały obudzone do nowego życia wspomnienia. Pod czarodziejskim wpływem tych podróży w czasie, z których jedne odbywały się z szybkością światła, inne z kolei wyraźnie potrzebowały więcej czasu i wymagały znacznego wysiłku, ale jednak wszystkie wciąż wydobywały na powierzchnię coś nowego, przeszłość stała się teraźniejszością, taką bliską i namacalną nawet dla mnie, kiedy pozwoliłam się porwać w sam środek historii, która została ze mną po dziś dzień.
Rozmowy te zostały zapisane na dziesiątkach magnetofonowych kaset i wraz z oryginalnymi dokumentami z czasów getta i odręcznie spisanymi na kartkach wspomnieniami stanowią materiał, z którego wyrosła książka. A ponieważ zależało mi na jak największej autentyczności przy jednoczesnej rzetelności historycznej, a przede wszystkim na tym, aby historia tych dziewcząt była zrozumiała dla współczesnego pokolenia młodzieży, istniała konieczność naświetlenia i włączenia kontekstu historycznego. Tak więc poświęciłam mnóstwo czasu na lekturę publikacji biograficznych oraz opracowań i źródeł dotyczących tamtego czasu. W centrum całej opowieści pozostaje jednak niezmiennie mikrokosmos pokoju 28 oraz losy grupki dziewcząt, które los przeprowadził przez ten właśnie pokój – dla wielu ostatni etap życia, w którym było jeszcze miejsce na nadzieję, przyjaźń i ludzkie odruchy.
Trzeba tu jednak szczególnie zaakcentować jeden z dokumentów, ponieważ ma on fundamentalne znaczenie dla powstania tej książki: to pamiętnik Helgi Pollak. Bez tego pisanego dziecięcą ręką w pokoju 28 pamiętnika z pewnością by jej nie było. Zapiski Helgi sprawiły, że mogłam zrekonstruować codzienność mieszkanek z pokoju 28 w ośrodku dla dziewcząt L 410 w getcie Theresienstadt i uchwycić rzeczywistość tej „wyspy na rozszalałym morzu”, jak Helga określiła go w swoim pamiętniku.
Te miejscami niezwykle osobiste i szczegółowe zapiski zabierają nas w świat 12–13 letniej dziewczynki z Wiednia, dla której pisanie stało się nieodzownym medium refleksji i równie nieodzownym dialogiem z najlepszym przyjacielem. Dla mnie ten jedyny w swoim rodzaju dokument stał się centralnym punktem i nicią przewodnią tej dokumentalnej relacji, równie nieodzowną jak przytaczany we fragmentach diariusz jej ojca, Ottona Pollaka. Dla jej przyjaciółek te autentyczne świadectwa tamtych czasów stały się cennym katalizatorem w procesie odzyskiwania pamięci.
Helga świadomie oddała swój pamiętnik w służbę tego przedsięwzięcia i sama przetłumaczyła jego fragmenty z czeskiego na niemiecki. Było to niezbędne, ponieważ z powodów, które wyjaśnia jej biografia, nie pisała go w swoim ojczystym języku, którym był niemiecki, tylko w języku swojej emigracji w czeskim Kyjovie. Dziesięć lat po pierwszym niemieckim wydaniu książki Dziewczęta z pokoju 28, pamiętnik Helgi po raz pierwszy ukazał się w całości, uzupełniony o zapiski jej ojca. Na potrzeby tego wydania pamiętnik został przetłumaczony od nowa i ukazał się w roku 2014 w Edition Room 28 pt. Mein Theresienstädter Tagebuch 1943–1944. Pierwsze wydanie czeskie ukazało się w roku 2019 w wydawnictwie Albatros Media w Pradze i nosi tytuł Můj terezínský deník 1943–1944 a zápisky mého otce Otty Pollaka. Ogromnie się cieszę, że ukażą się tam również moje Dziewczęta z pokoju 28, zaktualizowane i przetłumaczone od nowa na czeski.
Szesnaście lat minęło od chwili ukazania się w Niemczech pierwszego wydania Dziewcząt z pokoju 28 w 2004 roku. Wiele się od tego czasu wydarzyło. Jeszcze w tym samym roku powstała wystawa zatytułowana Dziewczęta z pokoju 28, L 410, Theresienstadt. Mieszkanki tego pokoju, które przeżyły wojnę, były zapraszane na niezliczone odczyty, otwarcia wystaw, rozmowy ze świadkami czasów, uroczystości upamiętniające, spektakle opery Brundibár czy na koncerty, na których wykonywano dzieła kompozytorów z Theresienstadt. Dzisiaj trudno już wręcz zrekonstruować wszystkie podróże, uroczystości czy miejsca, w których pokazywano wystawę, która istnieje już także w wersji czeskiej, francuskiej, angielskiej a nawet brazylijskiej. Jedno wydarzenie następuje po drugim, w szkołach i salach koncertowych, w muzeach i kościołach czy instytucjach politycznych, jak w niemieckim Bundestagu (2008), czeskim Ministerstwie Edukacji w Pradze (2009), w siedzibie Komisji Europejskiej w Brukseli (2013), czy w siedzibie Narodów Zjednoczonych w Genewie (2014), by wspomnieć tylko te najbardziej znaczące, chociaż absolutnie nie ma to aspektu wartościującego. Największe znaczenie mają bowiem dla nas te wydarzenia, gdzie projekt podchwytują zaangażowani pedagodzy i wychodzą z nim do młodego pokolenia.
Jak na przykład animatorka teatralna Lisbeth Wuttke. To ona zainicjowała w Überlingen nad Jeziorem Bodeńskim międzyszkolny projekt Brundibár, zapraszając tam wystawę oraz świadków tamtych czasów. Tłumacząc swoją decyzję powiedziała, że miała takie wewnętrznie poczucie, że należy „jak najszybciej włączyć je w nurt współczesnego życia. Nasze pokolenie wszystko przecież wyparło i zapomniało. Była to jedyna w swoim rodzaju szansa przerzucenia mostu między pokoleniami”.
I rzeczywiście była to wielka szansa. To, o czym ledwie w zarysach napomknęłam w przedmowie do pierwszego wydania książki – motywy powstania projektu, różnorodne, niejednokrotnie zaskakujące aspekty, splatające się ze sobą w opowieści o tych dziewczętach, niebywała więź, łącząca ten przyjacielski krąg – wszystko to jawi mi się dzisiaj, po upływie tych szesnastu lat w zupełnie innym świetle. To, co wówczas było jedynie przeczuciem lub też antycypowaną pewnością, dzisiaj jest tworzywem także moich własnych wspomnień. Wspomnień o inspirującej mocy tego wszystkiego, co jako dziedzictwo dziewcząt z pokoju 28 stało się znane nawet w Brazylii.
Evelina Merová z domu Landová
Kiedy myślę o naprawdę przerażających latach wojny i Holokaustu, w mojej pamięci zawsze pojawia się jasny blask, taki biały punkcik, czyli nasz ośrodek dziecięcy w getcie, nasz pokój 28. Spędziłam w Theresienstadt osiemnaście miesięcy. W życiu dorosłej osoby to niewiele, ale w życiu dziecka to prawie jak wieczność.
W Theresienstadt zostałam siłą wydarta dzieciństwu. Zaczęłam dorośleć. Zaczęłam się zastanawiać. Trafiłam do Theresienstadt jako jedenastoletnia dziewczynka, a kiedy opuściłam getto w grudniu 1943 roku w transporcie do Auschwitz, czułam się niemal dorosła.
Ośrodek dla dziewcząt w Theresienstadt dopomógł mi przetrwać wiele trudnych chwil. Opiekunki nauczyły nas człowieczeństwa, poczucia przyjaźni i solidarności. To dało mi siłę. Ale miałam też po prostu szczęście. Niestety, tylko nieliczne z nas miały szczęście. Z około pięćdziesięciu do sześćdziesięciu dziewcząt z naszego pokoju przy życiu zostało tylko piętnaście.
W Hymnie Theresienstadt są takie słowa: „Gdy się chce, wszystkiemu radę można dać, przy ramieniu ramię, wszyscy wraz, na ruinach getta jeszcze będziemy się śmiać”.
Niestety ta przepowiednia się nie spełniła. Po wojnie nikt nie umiał się śmiać… Ale o naszym ośrodku dziecięcym w Theresienstadt, o pokoju 28, myślimy z uśmiechem.
Od powyższych słów zaczynają się odręcznie spisane przez Evelinę wspomnienia o czasach z pokoju 28. Mimo wszystkich otchłani, jakie otwierały się przed jego mieszkankami, kiedy po latach spoglądały w przeszłość na swoją drogę z ojczyzny do getta w Theresienstadt, a stamtąd do piekła obozu zagłady Auschwitz-Birkenau, to jednak myśl o pokoju 28 budziła jasne wspomnienia. Jest to przypuszczalnie jeden z tych fenomenów, które wprawiały mnie w zdumienie, a także pewnie jeden z powodów, dla których na długo zapamiętałam słowa izraelskiego historyka Jehudy Bauera, wypowiedziane 27 stycznia 1998 roku na forum Bundestagu, w przemówieniu z okazji Dni Pamięci Ofiar Narodowego Socjalizmu: „Holokaust, a także wszystkie inne potworności dokonane przez narodowych socjalistów, ukazują nie tylko zło, do jakiego zdolny jest człowiek, ale też – niejako na marginesie – tego przeciwieństwo: dobro”.
Judith Rosenzweig
Jak nam się to udało, że wszystkie się jakoś znosiłyśmy i nawzajem sobie pomagałyśmy? Prawie trzydzieści dziewcząt w trudnym wieku między dwunastym a czternastym rokiem życia. Że dobrowolnie się uczyłyśmy, że nasz pokój zawsze był wysprzątany i czysty, że myłyśmy włosy, chociaż było to bardzo niewygodne. Dzisiaj rozumiem, że Tella, nasza wychowawczyni, dokonała wielkiej rzeczy. Inne opiekunki także.
Flaška
Opiekunki były dla nas jak druga matka. Pokój 28 był dla nas małą, bezpieczną wysepką, która pomagała nam łatwiej znieść utratę ojczyzny, dla wielu odłączenie od ojca lub matki, a czasem od obydwojga.
Miriam Jung, z domu Rosenzweig
To był naprawdę przywilej, żyć i mieszkać w ośrodku dla dziewcząt L 410. Czas spędzony w pokoju 28 był dla mnie najlepszym czasem w Theresienstadt. Co ciekawe, mimo że byłyśmy młode, a nasze życie było naznaczone głodem, zimnem i strachem, to jednak pozostałyśmy szczere i porządne i zawsze wysoko ceniłyśmy wartości moralne. Zbudowałyśmy też bardzo głębokie przyjaźnie, jakie w normalnych warunkach chyba nawet nie są możliwe.
Handa Drori z domu Pollak
Myślę, że przyczyna, dla której jestem osobą tolerancyjną i potrafię się zaprzyjaźniać z ludźmi o innych przekonaniach, leży w pokoju nr 28 w Theresienstadt. Mieszkałyśmy tam wszystkie w niewielkim pokoju, około trzydziestki dziewcząt, a każda pochodziła z innego środowiska. Niektóre były rozpieszczone, niektóre kłótliwe, niektóre egoistyczne, niektóre dobre, a niektóre mniej – jak to w życiu, gdzie każdy ma nieco innych charakter. I nauczyłyśmy się jakoś się ze sobą godzić, wzajemnie słuchać. Nauczyłyśmy się ze sobą żyć – bo nie było innego wyjścia.
Można by wręcz pomyśleć, że w owym czasie nie było drugiego takiego miejsca, gdzie wychowanie traktowano by poważniej, a idee wychowawcze wcielano by w życie – na miarę możliwości – z większym zaangażowaniem i konsekwencją niż w Theresienstadt. Po części dlatego, że nie było drugiego porównywalnego miejsca, w którym na tak ograniczonym terenie skupiono by niemal całą społeczność żydowską z jednego państwa, a tym samym także jego umysłową elitę – artystów, pedagogów, naukowców, działaczy syjonistycznych. Przede wszystkim jednak było to możliwe dlatego, że byli wśród nich ludzie, dla których życie dzieci było ważniejsze niż ich własne. Ludzie tacy jak Fredy Hirsch, Walter Eisinger, Rudi Freudenfeld, Kamilla Rosenbaum, Ella Pollak czy – wyjątkowo ważna dla wielu dzieci – wiedeńska artystka i nauczycielka rysunków Friedl Dicker-Brandeis, której lekcje zaowocowały ponad trzema tysiącami dziecięcych rysunków.
Działający w strukturach opieki nad młodzieżą i przy organizacji wolnego czasu dorośli, a wraz z nimi wiele innych osób, robili wszystko, aby zapewnić dzieciom bezpieczną przestrzeń.
„Chcieliśmy stworzyć naszej młodzieży dom, miejsce, gdzie będzie traktowana poważnie, gdzie będzie mogła bez przeszkód przeżyć młodość, gdzie nie będzie zdana na bezustanne rozpamiętywanie tego, co się dzieje – pisał legendarny syjonistyczny przywódca młodzieży Fredy Hirsch w połowie roku 1943 w swoim podsumowaniu rocznej działalności ośrodków dziecięcych. – Chcieliśmy stworzyć im pośród tego ogromu nieszczęścia jakieś stosunkowo przyjemne schronienie”1.
Nikt nie był w stanie nawet w części przewidzieć, jaki będzie los większości więźniów Theresienstadt. Dlatego chodziło tylko i wyłącznie o to, by skierować ich nadzieje na czas po wojnie, żeby byli gotowi na nadejście tego czasu i to nie tylko w fizycznym sensie. „Doświadczyliśmy tego, że przez ostatnie półtora roku pojęcia, które dotychczas uznawane były za nienaruszalne w społeczeństwie ludzkim, uległy przewartościowaniu, którego wielu z nas nie potrafi pojąć – pisał Fredy Hirsch w swoim wykładzie. – I w taki właśnie świat trafiały nasze ośrodki młodzieżowe. Trzeba było podjąć próbę uratowania dzieci przed dewaluacją dobra”.
Kończy zaś słowami: „Myślę, że kiedyś dzieci te będą z przyjemnością powracały myślami do tego domu, jaki staraliśmy się im stworzyć w Theresienstadt. Byłoby straszne, gdyby Theresienstadt miało oznaczać dla naszej młodzieży tylko niedającą się naprawić duchową i fizyczną zapaść”2.
Grozą napawa świadomość, że mimo wszelkich starań o dobro i przeżycie tych dzieci, ponad 14 000 z nich nie doczekało końca wojny. Pocieszająca natomiast jest myśl, że nadzieja Fredy'ego Hirscha jednak spełniła się w przypadku tych, którzy przeżyli.
* * *
Nie może w tym miejscu zabraknąć pewnej uwagi. H.G. Adler, autor drobiazgowo opracowanej i opublikowanej już w roku 1955, liczącej 892 strony monografii Theresienstadt 1941–1945. Das Antlitz einer Zwangsgemeinschaft3, swoją oceną opiekunów młodzieży w tym getcie („nie zdołali oni w żaden sposób powstrzymać obyczajowego upadku młodzieży”) wywołał ogromne oburzenie u wielu tych, którzy przeżyli. Swoją nieuczciwą krytyką ludzi, którzy w żaden sposób nie mogli się już przeciwstawić tym krzywdzącym ocenom – w tym między innymi kierujących wydziałem opieki nad młodzieżą Egona (Gondy) Redlicha i Fredy'ego Hirscha, członków Judenratu Jakoba Epsteina i Paula Eppsteina – sam zdyskredytował się w oczach byłych więźniów Theresienstadt, a także w moich. Rozmawiałam ze zbyt wieloma osobami, które przeżyły pobyt w tym getcie, przeczytałam zbyt wiele autentycznych źródeł, aby tendencyjne wywody H.G. Adlera mogły wywrzeć jakiś wpływ na moją ocenę sytuacji, poza być może tym jednym, że były dla mnie sygnałem, jak ważne jest, aby historia dziewcząt z pokoju 28 została opowiedziana, choćby dla zachowania historycznej prawdy.
Motyw ten stawał się u mnie coraz silniejszy dopiero w miarę zajmowania się tematem. Początkowo o wiele silniejsze było pragnienie inne, które towarzyszyło mi od samego początku mojej styczności z tą materią, już przy okazji przygotowywania słuchowiska o operze dziecięcej Brundibár – pokazanie znaczenia sztuki i kultury w tym nieludzkim, brzemiennym śmiercią czasie.
„Jest pewna ironia losu w tym, że – jak pisze historyk Livia Rothkirchen – właśnie w przymusowej wspólnocie Theresienstadt wybrzmiał ostatni akord współistnienia trzech etnicznych elementów – czeskiego, niemieckiego i żydowskiego – które w ciągu wielesetletniego życia na czeskiej ziemi wzajemnie na siebie wpływały i wzbogacały się nawzajem, i które wywarły tak ogromny wpływ na rozwój kultury myśli europejskiej. […] Czescy i niemieccy Żydzi, postrzegani ogólnie jako zasymilowani i niezdolni do stawienia oporu nazistom, właśnie w Theresienstadt, oderwani od ojczyzny i w najtrudniejszych warunkach, odnaleźli drogę do prawdziwych ludzkich i duchowych wartości”4.
Życie kulturalne Theresienstadt stanowi odbicie tego postępowego ducha, który przed wybuchem II wojny światowej stanowił o istocie kultury środkowoeuropejskiej, łabędzi śpiew odchodzącej epoki, właśnie jej ostatni akord.
Był to akord bez wątpienia smutny i pełen rozpaczy, a jednak znaleźć w nim można także nadzieję i odwagę. Nadzieję dla dzieci, będących świadkami tego łabędziego śpiewu oraz instrumentami, w których próbowano zaszczepić te odchodzące współbrzmienia, tak aby nigdy nie zostały zapomniane.
Nadzieje te nie były daremne, ponieważ ów „ostatni akord” żyje nadal w dziełach tych, którzy tworzyli jedyne w swoim rodzaju środowisko artystyczne getta w Theresienstadt, a więc w dziełach muzyków i kompozytorów Viktora Ullmanna, Hansa Krásy, Pavla Haasa, Gideona Kleina, Rafaela Schächtera, Karela Ančerla, w dziełach plastyków Otto Ungara, Leo Haasa, Bedřicha Fritty, Petera Kiena, Karela Fleischmanna, Alfreda Kantora, w piosenkach kabaretowych i wierszach Karela Švenka, Leo Straussa, Waltera Lindenbauma. Żyje nadal we wspomnieniach tych, którzy przeżyli, w niezapomnianych inscenizacjach, będących – niemal alegorycznym – ucieleśnieniem istoty kultury w Theresienstadt: Requiem Giuseppe Verdiego i opery dziecięcej Brundibár Hansa Krásy.
I bez wątpienia także we wspomnieniach i świadectwach dziewcząt z pokoju 28.
* * *
Już wtedy, w październiku 1996 roku, kiedy po raz pierwszy odwiedziłam w Wiedniu Helgę Kinsky, a ona opowiedziała mi o swoim dzieciństwie spędzonym w Wiedniu, Kyjovie i Theresienstadt, czytając fragmenty swojego cudownego pamiętnika, w mojej głowie poszczególne obrazy układały się jasno i wyraźnie niczym w filmie, obrazy, które z upływem kolejnych lat coraz bardziej miały się stopić w jedno z przeżyciami i wspomnieniami jej przyjaciółek.
Wykład Fredy’ego Hirscha z okazji pierwszej rocznicy istnienia Ośrodka Młodzieżowego L 417, połowa 1943 roku. Maszynopis, Muzeum Żydowskie w Pradze, zbiór: Terezin, sygn. 304/1. [wróć]
Tamże. [wróć]
Hans G. Adler, Theresienstadt 1941–1945. Das Antlitz einer Zwangsgemeinschaft [Theresienstadt 1941–1945. Oblicze przymusowej wspólnoty], Tübingen 1955. [wróć]
Livia Rothkirchen, Der geistige Widerstand in Theresienstadt [Duchowy ruch oporu w Theresienstadt], w: Theresienstädter Studien und Dokumente 1997, s. 118–136. [wróć]
Pod koniec sierpnia 1938 roku mała dziewczynka o ciemnych włosach stała na balkonie starej kamienicy w jednej z dzielnic Brna (Brünn), stolicy ówczesnych Moraw, i jak skamieniała patrzyła za oddalającą się postacią, nawet wówczas, kiedy ta dawno już zniknęła jej z oczu. Po jakimś czasie, który wydawał jej się wiecznością i który na zawsze wrył się jej w pamięć, wróciła do wielkiego, mrocznego pokoju w starym, zatęchłym mieszkaniu i z płaczem rzuciła się na jedno z łóżek. Zawalił się cały jej świat.
Helga Pollak, ok. 1941 roku.
Helga Pollak, wiedenka, miała osiem lat, kiedy znalazła się w obcym miejscu i sama stała się obca. Kiedy skończyło się jej dzieciństwo – w niegościnnym pensjonacie w Brnie. Kiedy pożegnała się ze swoją matką – na ponad osiem lat. Ale tego wszystkiego wówczas nie wiedziała. W Pierwszej Republice Czechosłowackiej jeszcze panował pokój. Narastające prześladowania Żydów, jakie Helga przeżyła w Wiedniu, nie stanowiły w jej wyobrażeniu poważnego niebezpieczeństwa, w każdym razie na pewno nie uważała ich za takie, które zagrażałyby jej życiu. W ogóle dziewczynka tylko niejasno zdawała so-bie sprawę z tego, że jest Żydówką.
Prowadzona w latach 1919–1938 przez Ottona Pollaka i jego brata Karla kawiarnia „Palmhof”, gdzie odbywały się koncerty.
Ponad sześćdziesiąt lat później Helga Pollak wciąż ma żywo w pamięci te obrazy:
– Pod koniec sierpnia 1938 roku mama, która przyjechała z Wiednia do Kyjova, zabrała mnie do Brna, do prywatnego pensjonatu. Wciąż jeszcze mam to przed oczami, jak mnie tam zostawiła. Stałam na balkonie, patrzyłam za nią i płakałam. Nikt w tym ponurym pensjonacie się mną nie zajął. Wszystkie młode kobiety, które podnajmowały tam miejsca w pokojach na cztery albo pięć łóżek i pracowały albo były studentkami, mówiły po czesku. Jedyną osobą, jaka się tam tego przedpołudnia znajdowała, była służąca ze wsi, ale ona też ze mną nie rozmawiała, bo nie miała jak. Wtedy jeszcze nie mówiłam po czesku, a ona nie mówiła po niemiecku. Czułam się kompletnie opuszczona.
Nic w jej dotychczasowym życiu nie wskazywało, że może się zdarzyć coś takiego. Urodzona 28 maja 1930 roku w Wiedniu jako jedyne dziecko Ottona i Friedy Pollaków, Helga miała dostatnie dzieciństwo. Jej ojciec był właścicielem wielkiej i znanej kawiarni „Palmhof” przy Mariahilferstrasse, gdzie odbywały się koncerty. Dorastała w tej samej kamienicy, w wielkim mieszkaniu, otoczona czułą opieką matki i niańki Joanny. W pierwszych latach życia dorośli trzymali ją z daleka od kawiarni.
– To było dla mnie coś szczególnego, kiedy mogłam iść do „Palmhofu”.
Otto Pollak, pochodzący z miasta Kyjov/Gaya1 w południowych Morawach, przeniósł się do Wiednia i w 1916 roku wcielono go do wojska; w czasie walk jego baterii dział polowych został tak ciężko ranny, że amputowano mu nogę. Tak więc, kiedy zakończyła się pierwsza wojna światowa, był inwalidą wojennym, odznaczonym Srebrnym Medalem za Odwagę Pierwszej i Drugiej Klasy – okoliczność, która potem miała mu uratować życie.
W roku 1919, wraz ze swoim bratem Karlem, otworzył w Wiedniu kawiarnię „Palmhof”, którą prowadził z wielkim zaangażowaniem. Uwielbiał kawiarnianą atmosferę i osobiście zajmował się gośćmi, wśród których były znakomitości w rodzaju kompozytora operetkowego Franciszka Léhara, śpiewaka Richarda Taubera, aktorów Hansa Mosera i Fritza Imhofa. Często grywały tam renomowane zespoły, których koncerty co tydzień transmitowało na żywo austriackie radio RAVAG. Co roku jeździł po kraju, a także za granicę, w poszukiwaniu talentów i zdarzało mu się odkryć muzyków, którzy mieli potem swój wiedeński debiut w „Palmhofie”, a później grywali w słynnych orkiestrach muzyki klasycznej.
Wiedeń stał się drugą ojczyzną Ottona Pollaka, czuł się z nią związany do tego stopnia, że kiedy nastały niebezpieczne czasy, bardzo długo nie dopuszczał do siebie myśli, żeby wyjechać z Austrii. A powodów było aż nazbyt wiele. Już w roku 1934 w związku z puczem austriackich narodowych socjalistów i zamordowaniem premiera rządu, Engelberta Dollfußa, „Palmhof” stał się celem ataku zdelegalizowanych nazistów. Miały miejsce dwa zamachy bombowe na kawiarnię. Raz w garderobie w czasie niedzielnej herbatki tańcującej wybuchł granat dymny. Innym znów razem w nocy zdetonowano bombę przy okienku piwnicznym.
– Huku tej bomby nigdy nie zapomnę. Miałam wtedy cztery latka. Bomba mogła poczynić ogromne spustoszenie i tylko dzięki partackiemu umieszczeniu i ogromnemu szczęściu nikt nie został ranny, a i dom niespecjalnie ucierpiał. Tyle że wyleciały szyby w całej okolicy.
Cztery lata później sytuacja w Austrii zaostrzyła się. Otto Pollak i jego młodsza o czternaście lat żona Frieda zdążyli się już rozwieść za obopólną zgodą. Helga została w domu ojca przy Mariahilferstrasse. Jej matka, która przeprowadziła się do nowego mieszkania, codziennie do niej przychodziła i nadal pomagała Ottonowi Pollakowi w kawiarni. Właściwą opiekę nad Helgą sprawowała jednak głównie niania Johanna, która stała się jej drugą mamą.
Dlatego dwa najistotniejsze wydarzenia zapisały się w pamięci Helgi w połączeniu z obrazem niani. Pierwsze rozegrało się późnym wieczorem 11 marca 1938 roku.
– Byłam w salonie. Johanna włączyła radio i jak zaczarowana wsłuchiwała się w pożegnalne przemówienie ustępującego kanclerza Schuschnigga. Do dziś pamiętam jego ostatnie słowa: „Niech Bóg ma Austrię w opiece”, powiedział z przejęciem. Po raz pierwszy widziałam, jak Johanna płacze.
Nazajutrz wczesnym rankiem Helga wyglądała razem z nianią przez okno na Mariahilferstrasse.
– Widziałam żołnierzy maszerujących ulicą. W oknach innych domów wywieszono mnóstwo flag ze swastyką. Jeden z oficerów wszedł do kawiarni ojca i spytał go, czy zechciałby wydać żołnierzom poczęstunek. A mój ojciec powiedział: „Nie, to lokal żydowski”. Na co oficer odparł, że nic go to nie obchodzi, bo jego obchodzą tylko jego ludzie. Nagle cała kawiarnia zaroiła się od żołnierzy. Parę dni później „Palmhof” został zamknięty.
Pod wrażeniem wkraczających oddziałów niemieckich, owacyjnie przyjmowanych przez większość mieszkańców, w tysiące Austriaków wstąpiła nowa, uskrzydlająca pewność siebie, żywiąca się nienawiścią do „żydowskich podludzi” i dumą z przynależności do „aryjskiej rasy panów”. Tlący się przez dziesięciolecia antysemityzm w jednej chwili wybuchnął płomieniem i jak pożar rozprzestrzenił się po całym kraju. Dochodziło do różnego rodzaju ekscesów, mających charakter pogromów. Żydów bito, maltretowano, szykanowano, wreszcie zwalniano ze stanowisk, pozbawiano własności i wypędzano. Terror nazistów nabrał w Austrii jeszcze większych rozmiarów niż w Niemczech. Tysiące Żydów uciekało przez granicę albo starało się o papiery wyjazdowe.
Dotychczas religia nie odgrywała w życiu Pollaków jakiejś szczególnej roli i Helga zetknęła się z judaizmem dopiero w szkole podstawowej, na lekcji religii żydowskiej. Teraz jednak rodzice przypomnieli sobie o swoich korzeniach. W kwietniu 1938 roku, w czasie Paschy, Otto i Frieda Pollak po raz pierwszy razem z córeczką udali się na ucztę sederową do synagogi.
Spontanicznie rozprzestrzeniający się terror zaczęto wspomagać organizowanymi przez państwo akcjami. Już wysłano transport pierwszych 151 tzw. schutzhäftlingów (więźniów aresztowanych prewencyjnie), w tym 60 Żydów, do obozu koncentracyjnego w Dachau. W maju uwięziono kolejne 2000 Żydów i rozmieszczono w różnych obozach koncentracyjnych. 20 maja 1938 roku norymberskie ustawy rasowe zaczęły obowiązywać także w Austrii. Od tej chwili każdy dzień naznaczony był przemocą i strachem.
Chociaż rodzice osłaniali Helgę, jak mogli, to jednak duch czasu z dnia na dzień coraz wyraźniej wdzierał się także w życie dziewczynki. W szkołach żydowscy uczniowie musieli siadać w specjalnych „żydowskich ławkach”. Dzieci, które dotychczas przyjaźniły się z Helgą, zaczęły od niej stronić. Na ulicach rządził motłoch.
– Pewnego dnia, gdy wracałam ze szkoły, drogę zagrodziło mi kilku nieznajomych chłopców i zaczęło wrzeszczeć: „Ty żydowska świnio!”. Do dziś pamiętam, jak płakałam i jak policjant – był to pan Lahner, który mieszkał w naszej kamienicy – wziął mnie za rękę, pocieszał i odprowadził do domu.
Także szkolna wychowawczyni, Dora Neuss, nie przestała darzyć jej sympatią i na zakończenie roku wpisała jej do sztambucha: „Gdy dosięgnie Cię los zmian, niech Cię to nie trapi. Ubyć bowiem musi księżyca, by mogło go znowu przybyć. Twoja wychowawczyni, Dora Neuss, której bardzo będzie brakowało małej gołąbeczki”.
W tamtych czasach Helga nie mogła się doczekać letnich wakacji. Najczęściej spędzała je u rodziny ojca w Kyjovie w Czechosłowacji, niedaleko granicy austriackiej. W okazałym domu przy samym rynku mieszkała babka Sophie, stryjenka Marta, czyli siostra ojca z mężem, stryj Fritz z dwójką swoich dzieci, Trude i Jošką, którego wszyscy nazywali Joši. Joši był starszy od Helgi o pięć lat, a Trude o siedem. Z nimi i dziećmi sąsiadów często bawiła się na wielkim podwórzu za domem, gdzie chodziły kury, była klatka z królikami i wielka szopa pełna różnych narzędzi.
Tamtego roku bardziej niż kiedykolwiek przedtem Helga myślała o wakacjach i wyobrażała sobie, jak to będzie. Kyjov wabił jak wytęskniona przygoda. Także mały sklepik stryjenki Marty w tym samym domu.
– Było tam mnóstwo ciekawych rzeczy: igły do szycia, swetry, zabawki, wózki dziecięce. Na Boże Narodzenie na wystawie pojawiały się lalki, jedna piękniejsza od drugiej, a na zapleczu piętrzyły się wtedy aż pod sufit pudełka z lalkami. Czasem stryjenka zachęcała mnie, żebym sobie jakąś wybrała. Uszczęśliwiało mnie to. W Kyjovie czułam się jak w raju.
Tak było też w roku 1938. Helga spędziła tam ostatnie piękne lato swojego dzieciństwa, które trwało aż do końca sierpnia, kiedy to przyjechała jej matka, przywożąc w bagażach dwie doniosłe decyzje: pod ciężarem wydarzeń Otto i Frieda Pollak postanowili, że Helga najbliższy czas spędzi u krewnych na Morawach. A potem, ponieważ nie zna czeskiego, będzie musiała uczęszczać do niemieckiej szkoły w Brnie i tam też mieszkać – w razie konieczności nawet sama, w prywatnym pensjonacie. Frieda Pollak usiłowała wytłumaczyć swojej ośmioletniej córce, że wszystko to dzieje się dla jej dobra. Z jednej strony bowiem rodzina chce ją uchronić przed zagrożeniami czającymi się w Wiedniu, a z drugiej, ze względu na jej przyszłość, bardzo wszystkim zależy, aby zdobyła dobre wykształcenie.
Kilka dni później Frieda Pollak wyjechała z córką do stolicy Moraw, Brna. Upewniwszy się, że córka będzie miała w pensjonacie dobre warunki, pożegnała się z nią.
– Jesteś mądrą dziewczynką, na pewno sobie poradzisz – dodawała jej otuchy.
A potem Helga stała na balkonie i patrzyła za oddalającą się matką. I tak właśnie coś, co zaczęło się jak letnie wakacje, stało się dla Helgi emigracją.
*
Helga spędziła następne dni pogrążona w apatii; kiedy ktoś ją zagadnął, nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Miała poczucie, że i tak nikt by jej nie zrozumiał, obojętne, czy mówiłaby po czesku, czy nie. Sama przecież nie rozumiała, co się z nią stało. Pogrążyła się w głębokiej depresji.
Powiadomiony przez właścicieli pensjonatu o stanie Helgi ojciec w największym pośpiechu wyszukał z pomocą krewnych w Kyjovie jakąś rodzinę zastępczą, która ją przyjęła.
– Wittmannowie byli bardzo dystyngowaną rodziną z pięknym mieszkaniem. Byli dla mnie naprawdę bardzo mili, ale ja i tak czułam się wciąż jak obca. Z ich czternastoletnią córką nie wolno mi było rozmawiać, nie wolno mi było nawet wejść do jej pokoju i pobawić się jej zabawkami.
Po jakichś dwóch tygodniach pojawiła się wreszcie bratnia dusza: przyjechał do niej w odwiedziny kuzyn Joši razem z kolegą. Obaj chłopcy poszli z Helgą do kina. Kiedy się z nią żegnali, Helga bardzo płakała. Najchętniej od razu wróciłaby z Jošim do Kyjova. Po powrocie do domu Joši tak długo przekonywał rodziców, aż wreszcie zatelegrafowali do ojca Helgi do Wiednia, mówiąc o jego wizycie u dziewczynki.
Zaraz następnego dnia Otto Pollak wsiadł do pociągu i pojechał do Brna.
– Był piękny dzień, świeciło słońce. Ojciec przyjechał całkiem niespodziewanie. Nikt mi nic nie powiedział. Nadal widzę go przed sobą, jak siedzi na ławce w parku i rozważa na wszystkie strony, co ma zrobić, a ja go namawiam, żeby mnie zawiózł do Kyjova.
Jeszcze tego samego wieczoru Otto Pollak napisał list do matki Helgi.
Brno, 11 września 1938
Kochana Friedo,
[…] pani Wittmann poszła schodami pierwsza, żeby uprzedzić Helgę o moim przybyciu. Klatkę schodową wypełnił nieopisany wrzask radości. Po schodach zbiegła do mnie Helga w nowej letniej sukience, białych bucikach i pończochach.
Radości z naszego spotkania nie da się opisać. Pani Wittmann zostawiła nas samych. Helga stanęła przede mną i powiedziała z taką po dziecinnemu poważną minką: Już w pierwszej chwili, tato, kiedy cię przed sobą zobaczyłam, postanowiłam ci powiedzieć, że nie chcę tu zostać. Chcę być albo z wami w Wiedniu, albo w Kyjovie u stryjenki Marty.
Aż trudno opisać, jak poważnym i dojrzałym rozumowaniem popisał się ten ośmioletni brzdąc i jak głębokie emocje ujawniła jej duszyczka.
Często puszczały jej się z oczu łzy, a kiedy siedzieliśmy na placyku przed domem, powiedziała: Jak sobie chcą, to mogą sobie zabrać wszystkie parki w Wiedniu. Ja tam wolę siedzieć w domu w jakimś kąciku, niż tutaj chodzić po parku. Kiedy mama wyjeżdżała, to robiłam wszystko, żeby się powstrzymać od płaczu, bo za nic nie chciałam, żeby jej było przykro w pociągu. Ale potem to płakałam!
Kiedy jej powiedziałem, że Ilse Kalinhof wyjechała do Palestyny, zakrzyknęła, że woli wędrować po całym świecie jak żebrak, byle z rodzicami, niż jako bogate dziecko mieszkać u obcych ludzi. Zapytała, co robi Helga Weiss, i powiedziała: Ta to ma dobrze, że może być z rodzicami.
Potem opowiedziała mi, że odwiedził ją Joši i że strasznie płakała, kiedy się żegnali. A kiedy spytałem, czy Joši też płakał, to stwierdziła, że było mu smutno, ale przecież on nie wie, jak to jest, jak się musi być między obcymi.
I tak to trwało przez parę godzin. Z trudem oparłem się jej żądaniu, abym natychmiast podjął jakieś decyzje. Chcę odczekać parę dni, żeby w spokoju i nie pod wpływem chwilowych emocji podjąć ostateczne środki co do przyszłości tego nadzwyczajnego dziecka. Było mi tak ciężko na sercu, że nawet kiedy zrobiło się już ciemno, nadal siedziałem w mroku parku przed kamienicą i długo patrzyłem w oświetlone okna pokoju, gdzie, jak się domyślałem, mieszkała moja malutka.
Serdeczne pozdrowienia od Twojego Ottona
Dwa dni później zapadła decyzja.
– Całą drogę z Brna do Kyjova przejechaliśmy taksówką – byłam wniebowzięta! Skakałam pod sufit auta, tak byłam szczęśliwa! Do dziś mam przed oczami krajobraz, który przesuwał się za szybą.
Ze względu na język Helga musiała po raz drugi pójść w Kyjovie do drugiej klasy. Wcale się tym jednak nie przejęła. Była zadowolona, że znowu jest wśród krewnych. Błyskawicznie nauczyła się czeskiego, robiła postępy w szkole i bardzo szybko poczuła się w Kyjovie jak w domu.
Kartka pocztowa od Friedy Pollak do Helgi.
Otoczona opieką rodziny niewiele dostrzegała z groźnych wydarzeń rozgrywających się w całej Europie. Fatalne skutki układu monachijskiego z września 1938 roku, niebezpieczeństwo, jakie niosło za sobą zajęcie „Kraju Sudeckiego”, czyli zamieszkiwanego głównie przez ludność niemiecką rejonu Czechosłowacji2, oraz coraz bliższa Kyjova obecność wojsk niemieckich – Helga była za mała, żeby cokolwiek z tego rozumieć. Widziała tylko, że ludzie wokół stają się coraz bardziej niespokojni i lękliwi. Nawet kiedy 15 marca 1939 roku niemiecki Wehrmacht zajął tzw. resztkę Czech i proklamowano powstanie Protektoratu Czech i Moraw, w jej oczach niewiele się zmieniło. O wiele większe znaczenie miała dla niej kartka pocztowa, jaką otrzymała od matki:
Ostenda, 25.3.1939. Kochana Córeczko! Za godzinę ten piękny stateczek przewiezie mnie do Anglii. Już niedługo Ty także popłyniesz tą samą drogą i będziesz się cieszyć tak jak ja teraz. Tysiące buziaków dla mojej kochanej Córeczki i mnóstwo serdeczności dla kochanej stryjenki Marty, dla Babci, stryjka Fritza, stryjka Karla, Marienki, Trudel i Jošiego. Twoja Mama.
*
Od 21 czerwca 1939 roku ustawy norymberskie, które od 15 września 1935 roku regulowały antyżydowską politykę w Niemczech, zaczęły obowiązywać także w Protektoracie Czech i Moraw. Helgę dosięgnął ten właśnie los, przed którym chcieli ją uchronić rodzice. Wciąż jednak było możliwe opuszczenie kraju; wciąż jeszcze młodzi ludzie mogli wyjechać dzięki pomocy organizacji żydowskich takich jak He-Chaluc czy Alija ha-Noar na praktyki rolnicze do Wielkiej Brytanii, Danii i Holandii. Organizowano też transporty dziecięce. Jednym z nich Helga miała wyjechać do Wielkiej Brytanii, gdzie czekała na nią matka. Latem 1939 roku przyszła nawet do domu krawcowa, żeby wziąć miarę i wyposażyć Helgę na podróż. Dostała nowe spódniczki, bluzki, sukienkę i płaszczyk, wszystko opatrzone jej nazwiskiem, żeby nic się nie zgubiło, gdyby coś miało pójść nie tak i w Anglii nie trafiła od razu do matki, tylko do ośrodka dla dzieci.
Lecz we wczesnych godzinach porannych 1 września 1939 roku niemiecki pancernik szkolny „Schleswig-Holstein” otworzył ogień w kierunku Westerplatte i niemieckie wojska napadły na Polskę. Rozpoczęła się druga wojna światowa. Wydano nowe rozporządzenia, które krok po kroku zaczęły do minimum ograniczać Żydom swobodę poruszania się. Potem granice całkiem zamknięto i marzenie o podróży do Anglii prysło jak bańka mydlana.
W następnym roku – Helga właśnie skończyła trzecią klasę – Żydów usunięto ze szkół publicznych. I znów rodzina uznała za konieczne przeniesienie Helgi do Brna, tym razem dlatego, że była tam szkoła żydowska – jedyna, do której Helga mogła jeszcze uczęszczać. Ponieważ chodziło o to, żeby była pod dobrą opieką, umieszczono ją – jak wiele dzieci w podobnej sytuacji – w sierocińcu żydowskim. Stryjek zawiózł ją tam tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego.
– To był koszmar. Nikt tam na mnie nie czekał, żadna wychowawczyni, nikt. Spałam w ciemnej, wielkiej sali, w której stało około czterdziestu pustych metalowych łóżek. Jak się potem dowiedziałam, dużo dzieci leżało ze szkarlatyną w szpitalu, inne były jeszcze na wakacjach.
Po kilku dniach dzieci wróciły, ale sytuacja Helgi się nie zmieniła.
– Dawano nam bardzo mało jedzenia. Żeby rano coś dostać, trzeba było iść do kuchni, gdzie dwie posługaczki rozdawały chleb, zawsze czerstwy, a jak się było na samym początku, to jeszcze trochę marmolady. Mój kuzyn Joši, który też przeniósł się do szkoły w Brnie, czekał na mnie czasem w szkole, żeby mi podarować taki trójkątny serek. Nie mogłam wytrzymać w tym sierocińcu. Za wszelką cenę chciałam się stamtąd wynieść.
Heldze udało się dopiąć swego i wreszcie znalazła miejsce u pewnego małżeństwa mieszkającego w pobliżu szkoły żydowskiej. Kobieta bardzo miło zaopiekowała się swoją młodą lokatorką i już wkrótce Helga poczuła się tam w miarę dobrze, zwłaszcza że niedaleko mieszkała jej rówieśniczka, Ruth Steiner, córka okulisty, która została jej pierwszą przyjaciółką.
Przyszła wiosna 1941 roku, a wraz z nią definitywny zakaz wyjazdu dla Żydów z Protektoratu. Nie pytając nikogo o zgodę, Helga spakowała swoje rzeczy, poszła na dworzec, kupiła bilet i pojechała do krewnych do Kyjova. Dotarła tam pod wieczór, było jeszcze jasno. Stryjenka właśnie karmiła kury na podwórku i była nieźle zdumiona, kiedy niespodziewanie stanęła przed nią Helga z walizką i powiedziała:
– No to wróciłam.
*
Otto Pollak wciąż jeszcze mieszkał w Wiedniu. Kawiarnia została tymczasem „zaryzowana”, skonfiskowano też jego majątek. Piękne mieszkanie wraz z cennym umeblowaniem musiał oddać i przenieść się do innego lokum. Przeżył listopadowe pogromy 1938 roku, kiedy splądrowano i spalono czterdzieści dwie wiedeńskie synagogi i domy modlitwy, zniszczono i pozajmowano niezliczone żydowskie sklepy i mieszkania. Uwięziono wtedy 6574 wiedeńskich Żydów, 3700 trafiło do obozu koncentracyjnego w Dachau, część z nich zamordowano.
Nazistowski terror spowodował masowe ucieczki z kraju. Do maja 1938 roku wyjechało sto tysięcy ludzi, wielu uciekło nielegalną drogą do sąsiednich państw. Po wybuchu drugiej wojny światowej szanse ucieczki lub wyjazdu dla pozostałych jeszcze w Austrii niemieckich i austriackich Żydów spadły do zera. Zaczęło dochodzić do pierwszych przymusowych przesiedleń. W październiku 1939 roku 1584 Żydów mężczyzn wysiedlono z Wiednia na tereny polskie pod Nisko nad Sanem. W początkach 1941 roku zaczęły się pierwsze wywózki: łącznie 5031 Żydów trafiło do Generalnego Gubernatorstwa, gdzie w 1942 roku zostali wymordowani w ramach „akcji Reinhardt”.
Niemiecka napaść na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 roku zapoczątkowała bezprzykładną wojnę na wyniszczenie, która kosztowała życie ponad 27 milionów obywateli ZSRR, jednocześnie była wstępem do ludobójstwa na europejskich Żydach.
W lutym 1941 roku Otto Pollak cudem uniknął deportacji. Bez rozkazu wywózki, wprost z ulicy wzięło go SS i wcisnęło do mającego zaraz odjechać transportu. Miał jednak szczęście. W ostatniej chwili w sukurs przyszedł mu SA-man, którego Otto Pollak znał ze swojej kawiarni, i wyreklamował go z transportu.
Po tym przeżyciu Otto Pollak jeszcze energiczniej zaczął załatwiać przesiedlenie do Kyjova – z powodzeniem. 2 września 1941 roku – na zasadzie jakiegoś zupełnego wyjątku – otrzymał policyjne pozwolenie na wyjazd do Protektoratu Czech i Moraw i 9 września dotarł na miejsce.
– Strasznie się cieszyłam. Już wcześniej było bardzo ciasno, bo w Kyjovie zdążyło zamieszkać wiele żydowskich dzieci, a to dlatego, że wszyscy Żydzi z całej okolicy, z Göding (dziś: Hodonin), z Ungarisch Brod (dziś: Uherský Brod) i Ungarisch Hradisch (dziś: Uherské Hradiště), musieli się przenieść do okręgowego Kyjova. Ale jakoś się godziliśmy.
Trzeba się było ścieśnić. Tam gdzie kiedyś mieszkała jedna rodzina, teraz musiało się ich zmieścić kilka. Tak samo było w domu przy kyjovskim rynku. W jednym pokoju mieszkała kuzynka Helgi Trude ze swoim mężem Hermannem, będąca wtedy w ciąży, w drugim rodzina Taussigów. Joši spał w kuchni, w trzecim pokoju stryjenka Marta ze stryjem Fritzem, obok, oddzieleni parawanem, Helga z ojcem.
19 września 1941 roku w Niemczech i w Protektoracie wydano rozporządzenie o obowiązku noszenia „żydowskiej gwiazdy”. Był to po prostu kolejny krok w wytyczonym przez Adolfa Hitlera kierunku. „Führer życzy sobie”, jak napisał 19 września 1941 roku Heinrich Himmler do gauleitera i namiestnika Rzeszy w Kraju Warty, SS-Obergruppenführera Arthura Greisera, aby „możliwie szybko zarówno stara Rzesza, jak i Protektorat od zachodu po wschód zostały oczyszczone i uwolnione od Żydów”3.
*
Daleko od Kyjova, w pięknym starym zamku w Pradze na Hradczanach, w pomieszczeniach służbowych świeżo mianowanego zastępcy protektora Czech i Moraw, Obergruppenführera Reinharda Heydricha, miesiąc później na dwóch ważnych tajnych konferencjach ustalono zasady postępowania wobec ludności żydowskiej w Protektoracie. W protokole z 10 października 1941 roku zapisano następujące ustalenia:
O szansach gettoizacji na terenie Protektoratu:
[…] W Czechach wchodziłoby w grę […] przejęcie Theresienstadt przez Centralny Urząd Emigracji Żydowskiej. Po ewakuacji z tego obozu przejściowego (przy czym Żydzi zostaliby silnie zdziesiątkowani) na tereny wschodnie cały obszar mógłby zostać rozbudowany we wzorcowe niemieckie osiedle […].
Transport do getta Theresienstadt nie zająłby wiele czasu, każdego dnia można by tam wysłać dwa do trzech pociągów po tysiąc osób każdy […] Wedle sprawdzonej metody Żyd może wziąć ze sobą do 50 kg niezajmującego zbyt wiele miejsca bagażu – w celu ułatwienia dla nas – prowiantu na czternaście dni do czterech tygodni. W pustych mieszkaniach zostanie rozesłana słoma, ponieważ łóżka zajęłyby zbyt wiele miejsca.
Większe mieszkania w dobrych domach pozostają w wyłącznej dyspozycji Centralnego Urzędu w getcie, Rady Starszych, Biura Zaprowiantowania oraz oczywiście służb strażniczych. Żydzi mają sobie wykopać mieszkania w ziemi […].
Na kolejnej konferencji, 17 października, uczestnicy zgodzili się co do następujących środków:
W kwestii żydowskiej:
[…] W tym czasie Żydzi z Czech i Moraw zostaną zebrani w osobnych obozach przejściowych w celu ewakuacji […]. W Theresienstadt można wygodnie zakwaterować od 50 do 60 tysięcy Żydów. Stamtąd Żydzi będą wysyłani na Wschód. Zgoda z Mińska i Rygi na po 50 tysięcy Żydów już wpłynęła.
Po całkowitej ewakuacji wszystkich Żydów Theresienstadt zostanie poddane idealnie zaplanowanemu niemieckiemu zasiedleniu, stając się ośrodkiem niemieckiego życia. Jest do tego położone idealnie. W ten sposób zostanie stworzony kolejny wzorcowy przyczółek dla umacniania żywiołu niemieckiego, w myśl idei Reichsführera SS jako komisarza Rzeszy.
Nawet najdrobniejszy szczegół tych planów w żadnym razie nie może się przedostać do wiadomości publicznej4.
Na posiedzeniach była też mowa o tym, aby poza Theresienstadt utworzyć również drugi obóz przejściowy dla ludności żydowskiej z Moraw.
„Jak najbardziej możliwe jest rozbudowanie istniejącej już tam wioski żydowskiej w getto dla Moraw, nie przysporzyłoby to żadnych większych trudności”.
Mowa o Kyjovie. Okazało się jednak wkrótce, że transporty z Theresienstadt na Wschód wychodzą na tyle szybko, że nie jest to konieczne.
Wywózki, deportacje, wyniszczenie pracą, oczyszczanie terenu z Żydów, także w dalekim Generalnym Gubernatorstwie – to były główne punkty programu, który podniesiony do rangi powszedniej polityki, wkrótce oplótł niby siecią całą ludność żydowską Europy Środkowej, która to sieć na koniec została zaciągnięta, tworząc śmiertelną pułapkę. Od 23 października 1941 roku na całym obszarze podległym Rzeszy obowiązywał zakaz wyjazdu dla Żydów. Nie było już w zasadzie żadnej możliwości ucieczki.
Deportacje organizował pilny służbista, SS-Obersturmbannführer Adolf Eichmann z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, Referat IV B 4, mieszczącego się w Berlinie przy Kurfürstenstrasse 116, w porozumieniu z Ministerstwem Kolei Rzeszy. Eichmann doskonale wiedział, że program politycznego rozwiązania kwestii żydowskiej przekształcił się w program ludobójstwa. Najpóźniej w połowie czerwca 1941 roku poznał dotyczący tej sprawy rozkaz Führera. „Jeśli idzie o emigrację, to Führer – jak miał go wówczas «po krótkim wstępie» poinformować Reinhard Heydrich – wydał rozkaz fizycznej eksterminacji Żydów”5.
W tym czasie do akcji zaczęły już wkraczać tzw. Einsatzgruppen, czyli ruchome oddziały eksterminacyjne Policji Bezpieczeństwa i SD. W Polsce i krajach bałtyckich, na Ukrainie i Białorusi – wszędzie dochodziło do masowych mordów. 15 października 1941 roku Einsatzgruppe A podała liczbę zabitych przez siebie Żydów – 125 tysięcy w Wilnie, Kownie, Rydze i wielu miastach i wioskach regionu urządzała prawdziwe masakry. Nie mniejsze spustoszenie poczyniła Einsatzgruppe B na swojej drodze z Warszawy przez Wilno, Grodno do Mińska i ze Smoleńska pod Moskwę. 5 listopada 1941 roku Einsatzgruppe C podała liczbę 75 tysięcy zastrzelonych Żydów, 12 grudnia 1941 roku Einsatzgruppe D – 55 tysięcy. W Chełmnie (Kulmhof) w ówczesnym Kraju Warty w listopadzie 1941 roku zaczęły się pierwsze próby eksterminacji w przerobionych na komory gazowe ciężarówkach. W Auschwitz-Birkenau i Bełżcu (w dystrykcie lubelskim) zaczęto budowę obozów zagłady.
W początkach grudnia 1941 roku wielka ofensywa Armii Czerwonej położyła kres wszelkim nadziejom Niemców na szybkie militarne zwycięstwo na froncie wschodnim, a japoński atak na amerykański port Pearl Harbor doprowadził 11 grudnia 1941 roku do wypowiedzenia przez Rzeszę wojny Stanom Zjednoczonym. To, co zostało zaplanowane jako europejski blitzkrieg, rozszerzyło się do rozmiarów wojny światowej. Dzień później, jak pisze w swoich dziennikach Goebbels, Hitler w obecności gauleiterów i reichsleiterów NSDAP niedwuznacznie i nie po raz pierwszy dał do zrozumienia, że w kwestii żydowskiej jest zdecydowany „załatwić sprawę do końca”: „Przepowiedział Żydom, że jeśli raz jeszcze wywołają wojnę światową, to będzie to zarazem ich kres. To nie był frazes. Mamy właśnie wojnę światową, a jej niezbędnym skutkiem musi być kres Żydów. Na tę sprawę należy patrzyć bez jakiegokolwiek sentymentalizmu. Nie jesteśmy tu po to, by współczuć Żydom, tylko by współczuć naszemu niemieckiemu narodowi. Skoro naród niemiecki znów poniósł w kampanii na Wschodzie prawie 160 tysięcy ofiar, to ci, którzy ten krwawy konflikt wywołali, będą musieli zapłacić za to własnym życiem”6.
*
Krótko potem, 20 stycznia 1942 roku, w willi przy ulicy Großer Wannsee 56/58 w Berlinie, odbyła się słynna dzisiaj tajna konferencja. Chodziło o to, by życzenie Führera umocować administracyjnie i skoordynować działania w taki sposób, aby dawno postanowione i systematycznie wcielane w życie „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” można było sprawnie i szybko doprowadzić do końca. Gospodarzem konferencji był Reinhard Heydrich, szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, centrali policji i tajnych służb nazistowskiego państwa. Heydrich znalazł w zaproszonych wysokich oficerach SS i czołowych urzędnikach niemieckich władz na terenach okupowanych chętnych i zaangażowanych pomocników.
Krwawy ślad, ciągnący się za Reinhardem Heydrichem, już od jakiegoś czasu był doskonale widoczny. Kiedy w połowie 1941 roku fala akcji sabotażowych ruchu oporu w Protektoracie zbliżała się do punktu kulminacyjnego, znany jako bezlitosny wykonawca rozkazów Heydrich został 27 września 1941 roku mianowany protektorem Rzeszy na Czechy i Morawy. Okrutny bilans jego „akcji oczyszczania” z elementów wrogich narodowemu socjalizmowi w Protektoracie, czyli głównie członków kierowanego przez londyński rząd emigracyjny podziemnego ruchu oporu, w ciągu zaledwie pierwszych dwóch miesięcy jego urzędowania wyniósł 4 tysiące aresztowań i 402 egzekucje.
Kyjov to czeska, Gaya niemiecka nazwa miejscowości – pozostałość z czasów monarchii austro-węgierskiej, kiedy to wiele miast miało nazwę zarówno czeską, jak i niemiecką. W zależności od tego, do jakiego kręgu narodowego się należało, używało się potocznie jednej albo drugiej nazwy. Z chwilą zaanektowania Czechosłowacji przez Rzeszę pisownia niemiecka stała się jedynie obowiązująca. Zostało to zniesione dopiero po 1945 roku. Dla wielu „dziewcząt z pokoju 28” niemiecka nazwa jest nadal natu-ralna. [wróć]
Mianem Kraju Sudeckiego określano tereny zasiedlone przez ludność niemiecką w Czechach i na Śląsku Morawskim. Nie jest to żadna jednostka historyczno-geograficzno-kulturowa, wywodzi się od nazwy pasma górskiego. Określenie „Niemcy sudeccy” (Sudetendeutsche) zyskało na politycznym znaczeniu dopiero z chwilą wzmocnienia się Partii Niemców Sudeckich (Sudetendeutschen Partei) i wygrało z konkurencyjną nazwą „Niemcy czescy”. [wróć]
Cyt. za: Hans Safrian, Eichmann und seine Gesellen [Eichmann i jego pomocnicy], Frankfurt am M. 1995, s. 115. [wróć]
Tamże, s. 150. [wróć]
Cyt. za: Jochen von Lang, Das Eichmann-Protokoll [Protokół Eichmanna], Berlin 2001, s. 93/94. [wróć]
Elke Fröhlich (red.), Die Tagebücher von Joseph Goebbels. Sämtliche Fragmente [Dzienniki Josepha Goebbelsa. Fragmenty wszystkie], cz. 1: Aufzeichnungen 1924–1941 [Zapiski z lat 1924–1941], München–New York–London–Paris 1987. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki