Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja losów bohaterów powieści "Dziewczyna z gór. Tropy" i "Dziewczyna z gór. Śniegi". Jakub w ciężkim stanie zostaje aresztowany w zimowych ukraińskich Bieszczadach i szybko okazuje się, że w areszcie będzie musiał walczyć o przetrwanie. Na Nadii silne piętno odciskają góry i relacje z ich mieszkańcami. Żadne z nich nie ma pojęcia, że za chwilę ich życie bezpowrotnie się zmieni. W lasach na pograniczu Ukrainy i Polski żyje bowiem Polla, która od lat nie zetknęła się z cywilizacją i dla której taniec z ogniem jest ucieczką od traumatycznych wspomnień. Nieuchronnie zbliża się moment, kiedy drogi Jakuba i Nadii przetną się z jej losem. Porywająca, trzymająca w napięciu historia przenosząca nie tylko na odległe górskie szlaki, lecz także w głąb duszy każdego z bohaterów. Seria, która ma bardzo wysokie oceny czytelników serwisu "Lubimy czytać". "niesamowita" "świetnie napisana" "pełna emocji"
Małgorzata Warda- pisarka z Gdyni. Dwukrotnie nominowana do nagrody głównej Festiwalu Literatury Kobiecej; w 2013 r. otrzymała nagrodę za powieść o wykluczeniu, a trzy lata później odebrała grand prix tego festiwalu. Laureatka nagrody IBBY 2015 dla najlepszej książki młodzieżowej za powieść "5 sekund do Io". Jest także autorką tekstów piosenek. Z wykształcenia rzeźbiarka.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Małgorzata Warda, 2022
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© lc1000/iStock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Katarzyna Kusojć
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8295-794-5
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Książkę tę dedykuję mojemu Tacie,
najwierniejszemu czytelnikowi
1
Obecnie
Lasy w rejonie polsko-ukraińskiej zielonej granicy
Polla
Wilczyca pojawiła się w tym lesie wraz z ostatnim ciepłym wiatrem, za stara, by założyć własne stado, ale wciąż dość młoda, by nie czekać na śmierć.
– Nie boisz się – wyszeptałam, gdy zobaczyłam ją na wzgórzu, i sięgnęłam po siekierę. Z daleka patrzyłam, jak wiatr szarpał jej jasnoszarym futrem.
Zwierzę musiało przejść wiele kilometrów – od razu zauważyłam jej naderwane, zlepione krwią ucho i pogryziony bok, na którym brakowało trochę sierści.
Zacisnęłam palce na stylisku.
Jeśli będzie trzeba – uderzę. Jeśli będę musiała – zabiję. Spojrzenia moje i zwierzęcia się spotkały. Po kolejnym podmuchu wiatru wilczyca zrobiła krok w tył, pochyliła łeb i zawróciła w głąb lasu. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, czego chciała, dlaczego podeszła tak blisko.
Czekała na człowieka.
Tego, który wcześniej ją karmił.
Dobrego człowieka.
Tego, o którym Zirka nigdy mi nie mówiła.
Na obolałe, spuchnięte stopy Zirka włożyła dawno nieużywane buty. Jej warkocz, siwy, jakby był przyprószony popiołem, z każdym dniem stawał się cieńszy, a teraz wystawał spod czapki, przypominając splot nitek.
– Będę w nocy. – Z wyraźnym bólem wyprostowała plecy, narzucając torbę na ramię. – Uważaj na siebie.
Niczego nie musiała się obawiać.
Czas, gdy szarpałam się i krzyczałam, gdy próbowałam uciekać, dawno minął. Byłyśmy teraz same i miałyśmy tylko siebie. Bez słowa doszłam za nią do miejsca, gdzie dwie smukłe brzozy wyznaczały koniec naszego terenu.
– Będę w nocy – powtórzyła, dotykając mojego policzka.
Nakryłam palcami jej rękę. Potem patrzyłam, jak schodziła ze wzgórza.
Wiatr poruszał moimi włosami i sukienką, zbyt cienką na te ostatnie jesienne dni, narzucałam więc na nią gdzieniegdzie ponadpruwany ciemny sweter.
„Nie wolno ci!” – dawne słowa Zirki wracały w mojej głowie. „Nie wolno!”
Kucnęłam i na wilgotnej ziemi narysowałam palcem linię przecinającą na pół jeden ze śladów Zirki. Tutaj kończył się nasz teren, tak samo jak moje bezpieczeństwo, cały mój świat.
Miałam dziwne wrażenie, jakby jakaś część mnie wiedziała, że coś przegapiłam, a tymczasem moje życie właśnie kolejny raz zaczęło zmieniać bieg.
Nie zachodziłam do kryjówki dzikiej suki, od kiedy urodziła małe, ale teraz nogi same mnie tam poniosły. Huk wody spadającej kaskadowo ze skał zagłuszył moje bose stopy, gdy szukałam wykrotu. Tłuściutkie, jeszcze ślepe szczeniaki spały, przytulone do siebie, popiskujące. Ślizgając się w błocie, zsunęłam się do wykrotu i sięgnęłam po jednego z nich.
– Nie wyrywaj się… – Wdychałam zapach mleka i woń, która nie daje mi spokoju, od kiedy pierwszy raz ją poczułam.
Wróciło tamto przeświadczenie, jakby…
Przycisnęłam szczeniaka mocniej do siebie.
Nie wyrywaj się, nie wyrywaj, myślałam.
Drgnęłam na odgłos łamanej gałązki – to suka wracała z upolowanym gołębiem albo innym kąskiem. Odłożyłam szczeniaka na miejsce, ale jeszcze chwilę stałam nad wykrotem, wpatrzona w przepychające się maluchy. Kiedy suka pojawiła się między drzewami, poderwałam się do biegu.
O tej porze, gdy słońce dopiero wspinało się po niebie, trawę pokrywał szron i kiedy znalazłam się blisko skał, od zimna prawie nie czułam stóp. Chwyciłam się głazów i wspinałam się po nich wyżej i wyżej, w stronę wodospadu.
„Krzycz!”,mówiła Zirka w mojej głowie.
Kamienie pod stopami były ostre. Łapiąc się śliskich ścian, dostałam się na skalną półkę.
„Nie usłyszą. Krzycz!”,głos Zirki wracał silniejszy niż wcześniej.
Łapiąc głośno oddech, weszłam w lodowatą mgłę przy wodospadzie i znalazłam się za kaskadą.
„Krzycz!”
Otworzyłam usta, ale wydobyła się z nich tylko para.
„Nie usłyszą. Krzycz!”
Odchyliłam głowę.
Krzyknęłam dopiero wtedy, gdy skoczyłam w dół i dałam się połknąć próżni.
2
Rok 2017
Jakub
Za pokrytymi lodem rzęsami znajdowała się biała, długa droga. Śmigła helikoptera obracały się, rozcinając ciszę gór. Miarowy, niski, dudniący dźwięk.
– Boże, masz głębokie odmrożenia… Tutaj. I tutaj… – Głos Nadii drżał, podczas gdy wzbudzone śmigłem podmuchy powietrza targały niebieskimi nitkami wysnutymi z jej wełnianej czapki. – Nie jestem pewna, czy… Jakub, to chyba początek martwicy. Musi cię zobaczyć lekarz, i to szybko.
Znajdowali się na zboczu góry, w śniegu po kolana, na mrozie przekraczającym minus dwadzieścia stopni.
Kiedy popatrzył w stronę obniżającego się słońca, właśnie podświetlało Połoninę Czerwoną i wyglądała, jakby płonęła. W myślach wymienił nazwy kolejnych szczytów: Starostyna, Wielki Wierch, Zełemeny, Pikuj, Bliźnica, a w dali Ineul, piękny szczyt rumuńskiego pasma Karpat i najdziksze góry w Europie, Gorgany. Pod powiekami widział kilometry białej drogi, którą już przebył, i tej, która wciąż znajdowała się przed nim.
– Możesz iść? – Policjant, którego przyprowadziła Nadia, ciągle trzymał w rękach broń. – Ce ne dobre… On traci przytomność, Nadia. Nie da rady.
I faktycznie, czuł, że odpływa. Zimny wiatr, który nie odstępował go w ostatnich dniach, teraz znowu wdzierał mu się pod ubranie, mroził ciało. Kuba miał przez to wrażenie, jakby wkraczał w czarny, zimny bezkres.
– Pij. – Poczuł ciepłe ręce córki podtrzymujące jego dłonie, zmuszające go, by podniósł do ust kubek z ciepłą herbatą. – Dasz sobie radę. Wiem, że tak. Musisz się tylko rozgrzać.
Kolejny lodowaty podmuch wiatru, mrożący twarz, przenikający aż do kości.
Mapa, którą Jakub zabrał w podróż, została w namiocie, kilkaset metrów wyżej, ale pamiętał, że analizował ją wieczorem, kiedy jeszcze miał siłę. Wodził wtedy dłonią owiniętą w zwilgotniały bandaż po długiej linii prowadzącej do najbliższej wsi. Od cywilizacji dzieliły ich kilometry drogi – wędrówki w głębokim śniegu, poza turystycznymi szlakami, w siarczysty mróz, kiedy trzeba walczyć z odmrożeniami, z chorobą, która znowu zaatakowała, odbierając Jakubowi zdolność koncentracji i energię; która wywołała gorączkę, osłabiła ciało.
– Nie wyląduje! – martwił się policjant, zadzierając głowę, by widzieć helikopter. – To za daleko, Nadia… za daleko dla twojego bat’ka!
Jeszcze przez chwilę fale akustyczne wzbudzane przez śmigło uderzały o góry, a potem stopniowo zanikały. Zapadła cisza tak wielka, że słychać w niej było każdą pękającą pod rakami bryłę zmarzniętego śniegu, szelest skrzydeł ptaków podrywających się do lotu z koron drzew i cichy szum rzeki pod lodem.
Wtedy pierwszy raz Jakub pomyślał o więzieniu. O tym, że glina przyprowadzony przez Nadię na koniec go aresztuje. Przez chwilę, tak krótką, że minęła szybciej niż uderzenie serca, widział, co go czeka: smętna cela, diagnoza, którą na pewno potwierdzi więzienny lekarz, wszystko, co się wiązało z procesem sądowym i z tym, co będzie potem. W jego głowie pojawił się też i zniknął obraz z przeszłości, po którym pozostał ciemny, zły powidok.
– Co robymo? – Policjant położył dłoń na ramieniu Nadii w taki sposób, jakby byli sobie bliscy. – Spróbuję zmontować nosze, nie możemy czekać.
Wiatr wznosił kłęby śniegu na rozległych zboczach, a Jakub znowu spojrzał na drogę widoczną tylko dla niego, nieoznaczoną, prowadzącą na połoninę i dalej, przez kolejne szczyty, przez doliny i przełęcze. Najdłuższy trekkingowy szlak w Europie. Ten, który mógł dać mu wolność wyboru, a którego już nie uda mu się przebyć.
Nosze nie będą potrzebne, decyzję przecież podjął dawno temu. Nie miało znaczenia, jak bardzo był chory, ile faktycznie miał sił ani nawet to, co się wydarzy potem.
Rano, gdy opuścił namiot i dotarł aż tutaj, gdy usiadł w świetle słońca, by się trochę rozgrzać i popatrzeć na tamtą drogę, podjął decyzję. Wiedział, że ruszy wzdłuż stoku, a potem przez wiele kilometrów będzie szedł doliną, lasem i przez wąwóz, w śniegu po kolana. Że minie zamarzniętą rzekę, bez względu na to, jak trudno będzie się przez nią przeprawić. Dotrze do wsi. Poprosi o pomoc. Przejdzie przez to wszystko, bo już nie było innego wyjścia.
Poprzez oszronione rzęsy spojrzał na córkę, która właśnie przyciskała zwiniętą w pięść dłoń do ust.
– Nadia. – Mówienie ciągle sprawiało mu kłopot, musiał więc położyć dłoń na jej karku, by przyciągnąć ją bliżej siebie. – Dam sobie radę. Pomóż mi wstać.
Spojrzeli sobie w oczy.
Policjant schował broń do kabury.
– Daj rękę. – Wyciągnął dłoń do Jakuba.
On popatrzył na tę jego rękę, a potem się jej chwycił.
Biały od mrozu las został w tyle, a wraz z nim tamten szlak. Jeszcze kilka razy Jakub patrzył za siebie i widział, jak resztki słonecznego blasku iskrzyły się w bryłach śniegu, jak gasły płomienie na Połoninie Czerwonej.
A potem zapadł zmierzch. Długie cienie drzew połączyły się z szarością lasu, niebo ściemniało. W półmroku rozległe śnieżne pola odcinały się ostrą krawędzią od czarnych pni drzew.
Jakub nie miał pojęcia, ile czasu minęło od momentu, gdy odleciał helikopter. Ruszyli w przeciwnym kierunku, niż wiódł go szlak. Szli i wciąż nie było tutaj niczego, co przypominałoby o zwyczajnym świecie: żadnych domów, płotów, ludzkich sprzętów. Tylko okalające ich góry i las. Nieuczęszczany szlak, na którym prawdopodobnie od wielu dni nie było żadnego człowieka. Mimo wszystko dobrze się na nim czuł.
– Jak się trzymasz? – Policjant raz po raz zatrzymywał się przy Jakubie. – Jeśli potrzebujesz odpocząć, hovoryty.Zatrzymamy się. Poczekamy, ile trzeba.
Przeklęte wzgórze. Mroźny wiatr zacinał momentami w twarz i rozwiewał wystające spod czapki włosy, oblepiał skórę śniegiem, wciskał się pomiędzy ubrania. Jakub miał podobne poczucie jak wtedy, gdy podczas lekkiego mrozu jechał na motorze ubrany w zwykłą miejską kurtkę. Miał wówczas wrażenie, że mróz wdziera się każdym szwem i z każdą sekundą staje się bardziej i bardziej obezwładniający…
– On nie ma broni… – tłumaczył policjant przez telefon komórkowy, obracając się plecami do nasilającego się wiatru, a Jakub w myślach wymówił imię, którym Nadia zwracała się do tego człowieka – Łuka. – Ja ne czuju cię dobrze… Powiedz im, że nie ma broni! Słyszysz? Nie chcę, żeby coś wymknęło się spod kontrolju… Muszą wiedzieć, że nie ma! Niech to szlag!
Łuka to ukraińskie imię. Zastanawiał się, co ten ukraiński chłopak robił tutaj, po polskiej stronie gór. Pracował dla polskiej policji? Dlaczego przyszedł z Nadią?
Jakub już wcześniej dostrzegł dwie sylwetki podążające w jego stronę, chociaż nie rozpoznał wówczas córki.
Teraz patrzył na nią, jak torowała drogę z przodu, w śniegu do kolan. Kaptur kurtki zasłaniał jej czapkę, ale nie długie, ośnieżone włosy, spadające na ramię.
Dziecko śniegów i mrozów. Córka, którą zaraz straci.
Nor otarła się o jego nogi, uświadamiając Jakubowi, jak bardzo pokonała go choroba. Nie miał siły schylić się do suki, trudno mu było ją pogłaskać.
– Przeszłaś taki kawał drogi. – Zatrzymał się i poczuł, że Nor liże go po ręce.
Kiedy rzuciła się biegiem do przodu, przeskakiwała zaspy i dogoniła swoją panią, on przypomniał sobie o wilczycy.
Popatrzył w stronę lasu.
Wilczyca, która szła za nim od polskiej granicy, którą karmił, pewnie znajdowała się gdzieś tam, między drzewami. Nor ją czuła, to dlatego co jakiś czas przystawała w zaspach ze zjeżoną sierścią i odsłaniała kły.
Randy – Jakub przypomniał sobie imię, jakie nadał wilczycy.
– Myślałam, że nie żyjesz. – W starej drewnianej chacie, która w sezonie służyła leśnym pracownikom, a teraz stała pusta, Nadia kucnęła przy palenisku.
Ogień oświetlił jej twarz i oczy, z których wciąż przezierał strach.
Siedem dni, obliczył Jakub. Cały tydzień córka szukała go w górach!
Z wysiłkiem zsunął z głowy czapkę.
– Poczekaj, pomogę ci. – Poczuł zaskakująco ciepłe ręce Nadii odsuwające jego dłonie, pomagające rozpiąć guziki w kurtce. Łuka znajdował się wtedy gdzieś na zewnątrz, mimo to Nadia mówiła tak cicho, jakby się bała, że policjant ją usłyszy. – Nie dawali ci szans. Powiedzieli mi o twojej chorobie…
Wciąż widział strach w jej oczach i wszystko powoli stawało się jasne. Szła, nie wierząc, że odnajdzie go żywego. Chciała go pochować. Od wielu dni nie miała już nadziei.
Patrzył, jak otworzyła apteczkę, której zawartość na pewno nie mogła pomóc na odmrożenia, i zaczęła przetrząsać przegródki.
– Potrzebujesz lepszych leków niż te, które mamy.
W dorosłym życiu nie widywał córki płaczącej. Nigdy. Teraz zaszkliły jej się oczy.
– Masz dom. – Śnieg rozpuszczał mu się na rozsypanych włosach, wcześniej splecionych w warkocz. Zadymka za oknem przybierała na sile. Wiatr świstał w szparach starego domu, lodowaty przeciąg raz po raz wdzierał się do środka i zdmuchiwał płomienie.
– Dom? – Głos Nadii brzmiał tak cicho, że Jakub ledwie rozróżniał słowa. Zamknęła apteczkę, wszystko, co znajdowało się w środku, było przecież niewystarczające. – Potrzebujesz pomocy lekarza, nie mojej. Nie wiem, jak mam ci pomóc.
Nie spuszczał z niej oczu.
– Nadia?
– Gdzie według ciebie jest mój dom, Jakubie?
Te słowa napęczniały w jego głowie i dalej rosły, rosły.
Przyśniła mu się żwirowa droga, przy której latem wysycha trawa. Dom z żółtą elewacją znajdował się niedaleko podniszczonego murowanego przystanku autobusowego.
Było jak w prawdziwym życiu, w czasach, gdy Jakub miał piętnaście lat. Spojrzał na swoje ręce i rozpoznał czarną bluzę, którą nosił, gdy mieszkał w rodzinie zastępczej. Rękawy osłaniały to, czemu nie potrafił zapobiec. Letnie słońce paliło, ale on nie czuł ani gorąca, ani samych promieni słonecznych. „Zaczyna się”,wyszeptał znajomy głos w głowie. Wrócił ucisk w brzuchu, a potem ssąca pewność, że teraz już będzie tylko gorzej i gorzej.
W poprzednich snach drzwi do domu pozostawały zamknięte, ale tym razem wiedział, że będzie inaczej. Zdał sobie sprawę, że dom znajduje się jakby bliżej niż przed chwilą. A potem jeszcze bliżej… Że drzwi zostały otwarte. Poczuł na szyi twardy metal. Szarpnął. Szarpnął znowu, palcami namacał obręcz. Przystanek autobusowy zniknął, tak samo jak słoneczny blask i droga, którą miał przyjechać autobus. Teraz Jakub znajdował się wewnątrz domu.
Otworzył oczy w ciemności, w której czerwienił się jedynie żar dogasający w kominku.
Obcy sufit, brudna lampa zawieszona na sznurze. Tajemnicze cienie kołysały się na ścianach, a wiatr wciąż napierał na dom, jakby chciał sprawdzić, na ile jest solidny. Wrócił ból w odmrożonych dłoniach, Jakub znowu miał wrażenie puchnięcia skóry, rozrywania, kłucia; poczuł dreszcze i suchość w ustach.
– Nie mamy ze sobą żadnych mocniejszych leków. – Policjant też nie spał.
Kiedy Jakub usiadł na łóżku, oszołomiony bólem, Łuka przypatrywał mu się z ławy, ubrany w gruby sweter, częściowo okryty śpiworem, z kitą jasnych włosów, które odcinały się na tle ciemnej ściany.
– Rano dotrzemy do wsi, wtedy dostaniesz pomoc, będzie likar. Teraz musisz dać sobie radę z tym, co mamy.
Jakub ukrył twarz w dłoniach, walcząc z zawrotami głowy. Słyszał szelest tabletek przeciwbólowych wyciskanych przez Łukę z blistra.
– Weź cztery, musimy zostawić coś na rano.
Miał problem z zebraniem tabletek na dłoń. Woda, której Łuka nalał z termosu, wydała mu się letnia, co uświadomiło mu, jak wysoką miał gorączkę. Przytrzymując obiema rękami kubek, poczuł nowy zapach przedostający się przez bandaże. Coś niedobrego działo się z jego rękami.
– Myślałeś, że ci się uda? – Głos policjanta ledwie przebijał się przez szum wiatru. – Na co właściwie liczyłeś? Że cię nie znajdziemy? Albo że ona do ciebie dołączy?
Przez szybę, którą mróz oszczędził, widać było kawałek świata poza chatą i Jakub właśnie tam popatrzył. Gwiezdne konstelacje rozpinały się nad czubkami sosen, a Droga Mleczna wydawała się wyraźna jak faktura marmuru, tak intensywna, że sprawiała wrażenie, jakby można było po nią sięgnąć i schować ją do kieszeni.
Ona ma dom – tak powiedziałby Łuce, gdyby chciał rozmawiać o powodach, dla których poszedł w góry. Poszedł, bo chciał, by Nadia odzyskała swoje życie. Żeby nic już jej nie blokowało.
– Szukała cię. – Głos policjanta stał się twardszy. Łuka nie spuszczał Jakuba z oczu, a jego spojrzenie wydało mu się wrogie i jednocześnie pełne czegoś w rodzaju fascynacji. – Kłamała dla ciebie. Wiesz, co jej za to grozi?
Oparł dłoń na parapecie, czując, jak chłód łagodzi ból w palcach. W jego głowie obrazy przesuwały się z zawrotną prędkością: białe śnieżne pola, droga, wilczyca, która za nim szła, brak śladów ludzi na rozległych terenach, a potem Nadia. Nadia. Nadia.
– Nie wiń jej, Łuka. – Taką samą twardość słyszał w swoim głosie. – Nic z tego, co się stało, nie było jej planem. To wszystko moja wina.
– I to ma wystarczyć policji?
– Musi, bo innej odpowiedzi nie dostaniesz. – Popatrzył Łuce w oczy.
W nocy Nor odsłoniła kły, wydając z siebie krótkie warczenie. To warczenie powinno zaalarmować Jakuba, ale tak się nie stało. Zadymka przetaczała się nad górami już od tak wielu godzin, że świst wiatru i skrzypienia drzew zlały się w naturalne odgłosy nocy.
Nadia, zmarznięta, obudziła się chwilę wcześniej i właśnie pochylała się nad Jakubem, delikatnie dotykając jego czoła, a potem bandaży, które już znowu zdążyły zawilgotnieć.
– Zmienię ci opatrunki… – Wydychane przez nią powietrze tworzyło obłoczki pary nad ustami. – Gorączkujesz. Wyruszymy za godzinę, może dwie. Wydaje mi się, że nie można dłużej czekać.
Było dość ciemno, a przecież kiedy odwinęła bandaż z prawej dłoni, Jakub dostrzegł brązowe plamy na skórze w miejscach, gdzie jeszcze wieczorem ich nie było.
I właśnie wtedy, gdy córka wstała, by sięgnąć po świeży bandaż, Jakub usłyszał tamten dźwięk.
Spojrzał na drzwi, ale nic się nie działo. W tej samej chwili Nor uniosła łeb i nadstawiła uszu.
Szuranie. Coś jak szept.
Suka odsłoniła kły.
A potem było już za późno.
Mroźne powietrze wpadło do domu i przebiegło po podłodze, gdy drzwi zostały otwarte.
Jakub zareagował odruchowo: pchnął Nadię na ścianę i osłonił ją własnym ciałem. Usłyszał, jak drzwi uderzyły o szafę. Rozległy się głosy, szybkie kroki.
– Ruky whoru! Ruky whoru! – Ręce do góry! Policja! Na podłogę! – Ne woruszysja! Na pidłozi!
Rozpoznał dźwięk przeładowywanej broni.
Nor, szczekając, rzuciła się biegiem w stronę wejścia.
– Nor! – zdążyła krzyknąć Nadia, zanim rozległ się strzał.
Przez ułamek sekundy Jakuba otaczała cisza. Oddech Nadii, gorący, uderzył go w pierś. Potem córka zaczęła się szarpać, więc przytrzymał ją mocno przy sobie.
– Zostań – wyszeptał. – Zostań, ciiii…
– Ja w policji! – To Łuka, Jakub słyszał gniew w jego głosie.
– Ne woruszysja!
Długie światła latarek wędrowały po ścianach, oświetlając przedmioty: drewniane figurki, stertę gazet, puszki po jedzeniu, surowe sprzęty.
– Stawaty na kolina!
Kiedy Jakub obrócił się w stronę policjantów, musiał zmrużyć oczy. Oświetlały go trzy silne latarki. Zobaczył broń wycelowaną w Nadię i w siebie.
– Stawaty na kolina!
Rozumiał, że chcieli, by uklęknął. Ale przecież nie dałby rady. Nie był w stanie założyć rąk za głowę. Kiedy tylko puścił Nadię i się pochylił, chcąc wykonać rozkaz, poczuł, jakby stracił grunt pod nogami.
– Ruky. Win… on… on chworyj!… – Nadia nigdy nie nauczyła się ukraińskiego. Kuba czuł jej dłoń na swojej klatce piersiowej, gdy wołała zachrypniętym, zrozpaczonym głosem: – Jest chory! Nie będzie się bronił! Ma chore ręce, skurwielu!
Jakub oparł dłonie o podłogę, ale nie dał rady się na nich podeprzeć. Zygzaki bólu, mdlące uczucie. Za plecami słyszał wymawiane po ukraińsku słowa, pewnie wyjaśnienia, dlaczego został zatrzymany i jakie przysługują mu prawa, ale ich nie rozumiał.
Raptownie obrócił się za córką, gdy minęła go i nie zwracając uwagi na broń w rękach policjantów, pobiegła na drugi koniec izby, do Nor. Dostrzegł leżący na podłodze kształt. Nadia pochylała się nad nim, nawet z daleka słyszał jej spanikowany oddech.
– Co wyście zrobili? Co zrobiliście? – krzyczała.
Dłonie policjanta macały w tym czasie sweter i spodnie Jakuba, szukając broni.
– Nie ma broni! – W głosie Łuki słyszał coraz silniejszy gniew i może przez to, że Łuka mówił wolniej, Jakubowi łatwiej było zrozumieć ukraińskie słowa. – Nie dostaliście wiadomości czy jak, do cholery?
Któryś z policjantów wykręcił Kubie prawą rękę, chcąc założyć mu ją za głowę. Jakub zacisnął powieki, walcząc z bólem. Jeszcze druga ręka. Usłyszał szczęk kajdanek zaciskających się na jego nadgarstkach.
Poszukał spojrzeniem Nadii. Klęczała na podłodze, skulona, pochylona nad Nor. Widział, jak wokół nich rozlewa się ciemna plama krwi.
– Wstań! Wychodzimy!
Z wysiłkiem, przy pomocy policjanta, podniósł się na nogi.
– Do samochodu.
Na zewnątrz uderzył go mroźny wiatr. Obrócił się, szukając Nadii wzrokiem. Córka przytulała czoło do karku Nor. Coś do niej mówiła, ale nie rozróżnił słów.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI