Środek lata - Małgorzata Warda - ebook + audiobook + książka

Środek lata audiobook

Małgorzata Warda

3,9

Opis

W Trójmieście znika dziewczyna. Po roku bezowocnych poszukiwań, kiedy nikt już nie wierzy w jej odnalezienie, młoda dziennikarka, Marlena, rozpoczyna własne śledztwo. Niewielka teczka dotycząca zaginionej Sylwii i kulisów sprawy okazuje się źródłem wielu pytań: jaka była naprawdę i kto ponosi winę za jej zniknięcie. Uparcie powracał jeszcze jeden wątek - romansu dziewczyny z bratem. W tej błyskotliwie skonstruowanej, bogatej w obserwacje obyczajowe i świetnie napisanej historii nic nie jest jednoznaczne, zwłaszcza Sylwia, której obraz zmienia się w relacjach opisujących ją osób. Na portrecie rodziny Feyów pojawiają się rysy - wychodzą na jaw skrywane głęboko tajemnice, powracają bolesne wspomnienia i fakty z odległej przeszłości. Pytanie o winnego tragedii nie jest już najważniejsze.

Małgorzata Warda- pisarka z Gdyni. Dwukrotnie nominowana do nagrody głównej Festiwalu Literatury Kobiecej; w roku 2013 otrzymała nagrodę za powieść o tematyce wykluczenia, a trzy lata później odebrała grand prix Festiwalu. Laureatka nagrody IBBY 2015 dla najlepszej książki młodzieżowej za powieść "5 sekund do Io". Jej najnowsze książki to m.in.: "Dziewczyna z gór. Śniegi" i "Dziewczyna z gór. Tropy". Jest także autorką tekstów piosenek. Z wykształcenia rzeźbiarka.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 29 min

Lektor: Alina Adamiec
Oceny
3,9 (70 ocen)
23
26
11
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolinaTatur
(edytowany)

Nie polecam

Dlaczego ta pozycja ma tak wysokie noty? Nie rozumiem.. I o czym miała być ta historia - kryminał? Romans kazirodczy? Literatura młodzieżowa? To że cała książka się kręci wokół intymnych relacji brata i siostry jest po prostu chora (tak wiem że się okazuje że nie są spokrewnieni na koniec i nie ma to większego znaczenia). Historia napisana w celu zszokowania czytelników i osiągnięcia publiczności? Doczytałam tylko dlatego że nie lubię niedokończonych książek ale była to katorga. Miałam więcej książkę na liście do przeczytania od autorki ale na pewno pominę, chora tematyka i nudne ciągnące się wątki to na pewno nie coś do czego chciałbym wrócić. Pomijając już lektorkę - tragedia.
00
Malwi68

Z braku laku…

"Środek lata" Małgorzaty Wardy to książka, która, choć miała potencjał, niestety rozczarowała mnie na wielu płaszczyznach. Pomimo intrygującej fabuły, która opowiada o zaginięciu dziewczyny i próbie rozwiązania tej tajemnicy przez młodą dziennikarkę Marlenę, autorka nie potrafiła utrzymać napięcia przez całą lekturę. Jednym z głównych problemów jest skomplikowana konstrukcja fabuły, która stara się być "błyskotliwa", ale często prowadzi do zamieszania i dezorientacji. Czytelnik zostaje zalewany informacjami, wątkami, i często trudno jest trzymać rękę na pulsie wydarzeń. To utrudnia zrozumienie historii i powoduje, że trudno jest emocjonalnie zaangażować się w losy bohaterów. Postaci w książce również pozostawiają wiele do życzenia. Choć autorka próbuje przedstawić ich jako wielowymiarowe i złożone, często brakuje głębi psychologicznej, co sprawiło, że nie potrafiłam się z nimi utożsamić. Ponadto ich motywacje i działania czasami wydawały się niewiarygodne. Chociaż "Środek lata" prób...
00
helutek7

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka :)
00
Zuzela84

Całkiem niezła

książka dobra, chociaż inne pozycje autorki oceniam wyżej. lektorka w audiobooku beznadziejna....
00
IzabelHerb

Całkiem niezła

przegadana....
00

Popularność




Copyright © Małgorzata Warda, 2022

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

Zdjęcie na okładce

© Mark Owen | Arcangel

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8295-696-2

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

Kochanemu Maćkowi

PODZIĘKOWANIA

Jest kilka osób, które bardzo mi pomogły w pracy nad Środkiem lata. Chciałabym im wszystkim podziękować: przede wszystkim Rodzicom, Siostrze i Przyjaciołom – za wsparcie, pomoc i pierwsze komentarze;

Eli Keller – za fachowe rady w zakresie choroby Sylwii;

Ilonie Poćwierz-Marciniak – za pomoc w zakresie psychologii i długie rozmowy, dzięki którym lepiej zrozumiałam moje postacie;

Jarkowi Orlicie – za uratowanie pliku z pierwszą i wówczas jedyną wersją książki!

Magdzie Czerwińskiej, Irenie Komorowskiej, Kwa i Eve Amarantine – za użyczenie do książki pięknych wierszy;

Małgosi Wolf-Niedzielskiej za bezinteresowną pomoc w tłumaczeniu tekstów piosenek;

Maćkowi – za pomoc przy budowaniu męskiej narracji oraz całej ekipie Wydawnictwa za serdeczną atmosferę sprzyjającą tworzeniu.

Ileż wesołych fal, w których można się zanurzyć,

Spomiędzy palców wykwitają mi fiołki, we włosach

wiją się forsycje, gdzie stąpnę, rozbrzmiewają

skrzypce i dzwonki.

Sylvia Plath, Listy do domu

(tłum. Ewa Krasińska)

…Potem dzień był zbyt upalny, bez wiatru od morza, z piekącym słońcem, przed którym musiałam kryć głowę w słomkowym kapeluszu. Pod wieczór poszłam na spacer. Pozrywałam z drzew zielone owoce i kiedy wracałam, już wiedziałam, że dzieje się coś niedobrego. Klucz od mieszkania wypadł mi na schody, zawroty głowy stały się zbyt silne. Coś pękało w moim wnętrzu, coś chciało wydostać się na zewnątrz zbyt szybko.

Upalne popołudnie dobiegało kresu, przemieniając się w wieczorny zmierzch, kiedy tancerze wychodzili na scenę. Ja biłam im brawo, zaplątana w zakrwawioną sukienkę, z pogniecionym kapeluszem na głowie, bezpiecznie ukryta w półmroku łóżka.

Taniec już się zaczął. Tancerze tańczą flamenco zupełnie sami. Solo raz jej, raz jego: wygięte ciała, sprężyste ruchy, tak wiele sposobów uderzania butami o posadzkę.

Krew była na moich palcach, nasiąkała nią pościel. Kiedy spojrzałam w dół, zobaczyłam, jak płynie gęstymi kroplami do sandałów.

Gdzie byli wszyscy znajomi? Rozglądałam się po zgromadzonej publiczności, ale nie widziałam ich. Moją uwagę skupił na sobie młody tancerz wykonujący solówkę wokół partnerki.

Flamenco pochodzi z XIV wieku, to taniec ognia. Młody tancerz z siłą i wiarą ukazywał targające nim uczucia: była tu miłość, nienawiść i śmierć. Tancerz nie potrzebował szerokiej przestrzeni scenicznej: jego kroki nie były długie, nie oddalał się zbytnio od partnerki. Tańczył przy niej, dla niej, przez nią.

HONDO

– Co mówisz? Hondo? Co to jest hondo?…

Huk braw, chór głosów.

– Kiedy zaczęło się krwawienie?

– Jak długo to trwa?

Na scenie pozostała już tylko jedna para. Ona w kwiecistej pięknej sukni, on w brązach. Ona przyśpiesza, więc on zwalnia; gdy ona patrzy, on się odwraca. Ich kroki, ich gesty, wyciągnięte w górę ręce, rozchylone palce. Gitary wciąż grają, śpiewacy pstrykają do rytmu palcami, klaszczą, kastaniety nie przestają grać. Chciałam zobaczyć spektakl do końca, ale ktoś pochylił się nade mną. Czyjś głos wyszeptał:

– Lekarze mówią, że tracisz dziecko. Muszą cię operować…

Byłam w siódmym miesiącu ciąży, pod sercem nosiłam córkę. Nazywała się Anna.

MARLENA

Kiedy pierwszy raz podjeżdżam pod dom rodziny Fey, cała dzielnica pogrążona jest w sennej atmosferze wrześniowego przedpołudnia. Deszcz wciąż siąpi, kałuże zalegają na drodze, przy furtce zrobiła się już prawdziwa chlapa. Naciskam guzik domofonu, ale nikt mi nie otwiera, w żadnym oknie nie porusza się roleta, ze środka nie dobiega najmniejszy odgłos. Z uporem dzwonię jeszcze raz, potem popycham furtkę. O dziwo, ustępuje z głośnym jękiem.

Czuję się, jakbym weszła na opuszczony teren: samotną huśtawkę popycha wiatr, pierwsze opadłe liście zaściełają dróżki między klombami, dawno nikt tu nie grabił, rolety w oknach są opuszczone, ogród tonie w błotnej brei. Kiedy stukam do drzwi, nikt mi nie odpowiada, ale z tyłu domu rozlega się jakiś hałas, więc kieruję się właśnie tam.

– Cześć!

Zza klombu podnosi się drobna postać dziewczynki ubranej w sztormiak i za duże kalosze. Niewiele widzę pod kapturem, który naciągnęła sobie aż na nos, ale to na pewno Lucyna, najmłodsza z rodziny Fey.

– Cześć! – Uśmiecham się przyjacielsko. – Zastałam rodziców albo brata?

Marszczy nos w sposób, który wydaje mi się znajomy, zezuje na mnie spod kaptura.

– Pani przyjechała w sprawie Sylwii?

Przytakuję i zaraz pytam, kiedy mogę wpaść, żeby pogadać z jej rodzicami.

– Pani jest dziennikarką, prawda?

– Tak. Piszę artykuł o twojej siostrze.

Wzrusza ramionami, artykuł nie robi na niej wrażenia.

– Rodzice będą wieczorem. Proszę przyjechać wtedy, pewnie porozmawiają z panią. – Pochyla głowę i dodaje ponuro: – Zawsze rozmawiają z dziennikarzami.

Wracam pod ich dom, kiedy na dworze jest już ciemno, a do siąpiącego przez cały dzień deszczu dołączają ostre porywy wiatru. W oknach na parterze świecą się światła, jednego okna nie zasłonili i widzę fragment seledynowej kuchni, po której kręci się jakiś wysoki mężczyzna, chyba ojciec Sylwii.

Kiedy na moje biurko trafiła teczka opisana imieniem i nazwiskiem Sylwia Fey, byłam w trakcie zbierania materiałów do artykułu o rodzinie, która od lat boryka się z brakiem prądu i żyje w koszmarnych warunkach. Teczka Sylwii była zadziwiająco płaska i wyglądało na to, że zawiera tylko kilka kartek. Ale ja wiedziałam już od Damiana, który utonął w śledztwie policyjnym, że Sylwia to temat rzeka, którego nie uda mi się zamknąć przed urlopem.

Teczkę otworzyłam tydzień temu. Na pierwszej stronie znalazłam zdjęcie dziewczyny, wycięte z jakiegoś pisma.

Zawsze intrygują mnie te fotografie, na których ktoś pojawił się po raz ostatni. Ogarnia mnie wtedy niewytłumaczalna potrzeba znalezienia czegoś, co będzie znakiem, zapowiedzią losu, który spotka tę osobę. Zdjęcie rodziny Fey, które przyszło do mnie e-mailem kilka dni po tym, jak poznałam historię Sylwii, powiększyłam sobie niemal na cały ekran komputera i szukałam właśnie takiego czegoś – przepowiedni, że Sylwia zniknie.

To było zdjęcie robione wczesną jesienią, ostatnia aktualna fotografia, na której znalazła się dziewczyna. Ma na sobie dżinsową katanę, długie jasne włosy zebrała po jednej stronie, spływają po ramieniu, nie uśmiecha się, nie patrzy w obiektyw. Zaintrygowało mnie, że jako jedyna osoba na fotografii jest poruszona: rysy jej twarzy przy powiększeniu zacierały się, pikselowała, kiedy rozciągałam jej twarz jeszcze mocniej. Nie mogłam dojść, na kogo patrzy. W zbliżeniu jej dłonie okazały się poplamione na czarno. Głowa odwrócona profilem, niechętne spojrzenie kierujące się gdzieś poza bratem na tę część ogrodu, która nie zmieściła się w kadrze. Siedzi na huśtawce w ogrodzie domu, który teraz rozpościera się przede mną, koło niej rozsiadła się młodsza siostra, Lucyna; za nimi, na schodach, stoi matka z czymś kolorowym w ręce. Brat siedzi na stopniu: dłonie wsunął w rękawy swetra, rude włosy kłębią się wokół jego twarzy, spojrzenie celuje w obiektyw aparatu. Zdjęcie musiał zrobić ojciec.

Ojciec Sylwii, Jakub Fey, prowadzi mnie po schodach na pierwsze piętro. W korytarzu panuje półmrok, więc z ledwością udaje mi się wyodrębnić niewielkie grafiki wiszące na ścianie, w równym rzędzie, co do milimetra.

– To prace Mateusza – wyjaśnia Jakub, który bardzo chce być pomocny. – Robił je wiele lat temu, ale są takie ładne, że postanowiliśmy je powiesić. Sylwia bardzo je lubiła. Lucyna też rysuje, następnym razem pokażę pani jej rysunki.

– Z chęcią obejrzę. – Uśmiecham się uprzejmie. Zdążyłam zanotować, że oboje rodzice zwracają się do małej Lucyny „Lou”.

– W jej pokoju nic się nie zmieniło – odzywa się Jakub, gdy stajemy pod drzwiami pokoju Sylwii. – Zostawiliśmy wszystko tak, jak było. Nic w nim nie ruszaliśmy. Tak jest łatwiej.

– Oczywiście.

Większość ludzi, którym zaginął ktoś bliski, dopóki nie dostanie oficjalnej informacji o zgonie tej osoby, przechowuje jej rzeczy jak relikwie, w stanie nienaruszonym. Z Sylwią jest podobnie. W pokoju wciąż unosi się jej zapach: mieszanina poziomek z nutką czegoś świeżego, delikatnego, czym pachnie większość nastolatek. Moje spojrzenie ogarnia łóżko nakryte różową narzutą, stertę poduszek powyszywanych w kwiaty. Zatrzymuję się przy dużych ramach, w których Sylwia umieściła powycinane zdjęcia z gazet. Są tu modelki, gwiazdy kina, staromodne ciuchy i kilka zdjęć Marilyn Monroe z filmu Mężczyźni wolą blondynki.

– Jak pani skończy, będę na dole.

Kiwam głową, drzwi przymykają się, na schodach cichną kroki Jakuba. Teraz mogę wyjąć aparat i zrobić trochę zdjęć.

Klik-klik… Na fotografii zatrzymuję dziewczęce poduszki i różową narzutę zakrywającą łóżko. Kiedy staję przy nim i unoszę głowę, nade mną, w łamanym dachu, znajdują się okna. Sylwia musiała lubić ten pokój, dopracowała go w najdrobniejszych szczegółach. Z łatwością wyobrażam sobie ją leżącą na łóżku i wpatrującą się w rozciągnięte za oknami niebo.

Na biurku stoi maszyna do pisania nakryta serwetką. Jest stara, tak stara, że Sylwia musiała kupić ją w sklepie z antykami. W maszynie wciąż tkwi kartka, na której wystukano kilka razy sylwia, sylwia, sylwia. Kiedy przesuwam palcem po taśmie, na skórze zostają czarne ślady, takie same jak te z fotografii, z rąk Sylwii.

Fotografuję kolekcję porcelanowych figurek, kontroluję, czy nikogo nie ma w korytarzu, i otwieram szafę. Stroje wiszą obok siebie na wieszakach, w równym rzędzie, porządek został zachowany. Z zaciekawieniem dotykam niemal identycznych sukienek – skromnych, różniących się głównie kolorem.

Może dlatego, że wszystko, co Sylwia zgromadziła w szafie, jest stonowane i raczej mało interesujące, moje spojrzenie niemal natychmiast wychwytuje złote pantofelki. Stoją wsunięte na sam dół, przy kartonach z innymi butami. Jeszcze raz sprawdzam, czy nikt nie stoi w przejściu, i fotografuję te buty. Potem schylam się do kartonów. Nosiła rozmiar trzydzieści osiem. Kiedy uchylam pokrywki, widzę, że reszta butów to zwyczajne obuwie sportowe, półbuty i sandały. Złote pantofelki są jedynymi tak ozdobnymi. Unoszę jeden w dłoni, a on momentalnie zaczyna odbijać światło i mieni się kolorami. Obcas jest niesamowicie wysoki, tak wysoki, że nie wiem, czy umiałabym zrobić w nim chociażby kilka kroków.

– Miała je na studniówce.

Głosik rozlega się tak blisko mnie, że odwracam się z głośnym sapnięciem.

Lucyna stoi w drzwiach; oparta o futrynę, patrzy na mnie z zaciekawieniem.

– Na swojej studniówce? – pytam. Pytanie jest kretyńskie, ale Lucyna odpowiada na nie kompletnie nie tak, jak myślałam.

– Na studniówce Mateusza.

Jeszcze nie wiem, czy ta wiadomość ma jakiekolwiek znaczenie, ale z racji tego, że w ogóle mało wiem o Sylwii, o śledztwie i kulisach sprawy, wolę to sobie zanotować. Moja pamięć podpowiada, że Mateusz jest trzy lata starszy od Sylwii, pracuje jako fotograf dla krakowskiego tygodnika, mieszka w Krakowie i, nie wiem dlaczego, nie mamy jeszcze wciąż jego adresu. Na zdjęciu, które miałam przyjemność obejrzeć, okazał się zaskakująco atrakcyjnym facetem – to pewnie dlatego przyswojenie informacji o nim przyszło mi tak łatwo.

Lucyna wchodzi głębiej do pokoju, siada na łóżku w sposób, który sprawia, że zaraz myślę, iż robi to bez przerwy od chwili, kiedy Sylwia zniknęła. Kładzie sobie jedną z poduszek na kolanach.

– Opowiesz mi coś o swojej siostrze? – pytam, zamykając szafę.

– Ale co?

Fotografuję ją.

– Co lubiła robić?

Znowu ją fotografuję, a ona zaczyna się uśmiechać, jakby chciała pozować do zdjęć.

– Dużo pisała, wiele czasu spędzała w kinie albo z Mateuszem. Lubiła filmy z Marilyn Monroe, uważała, że ona jest najładniejsza.

No tak. Moje spojrzenie odnajduje zdjęcia Marilyn przyczepione pinezkami do ściany.

– Długo tu mieszkacie?

– Od kilku lat, wcześniej mieszkaliśmy w Gdyni, w bardzo małym mieszkaniu, w bloku.

– Mateusz mieszka w Krakowie?

– Tak, już prawie trzy lata.

Odkłada poduszkę na swoje miejsce.

– Długi będzie ten artykuł?

– Raczej tak.

– A co będzie pani w nim pisać?

– Wszystko, co pomoże ją odnaleźć.

Sądziłam, że tymi słowami jakoś ją poruszę, sprawię, że popatrzy na mnie chociaż z cieniem sympatii, ale nic z tego. Lucyna pochyla niżej głowę, wpatruje się w swoje palce, a potem mówi z niechęcią:

– Myślę, że ona nie żyje. Pani też tak pomyśli, jak już będzie pani miała ten artykuł.

Damian zawsze powtarza, że praca w policji nauczyła go głównie tego, jak bardzo ludzie potrafią zaskakiwać. To, co wydaje się czarne, tak naprawdę jest białe. Ci najporządniejsi dokonują najohydniejszych przestępstw. Niczego nie da się przewidzieć.

– Poszukam jej.

Mówię to jak obietnicę. Policyjne śledztwo w sprawie Sylwii też formalnie nie zostało zamknięte, Damian wciąż przy nim pomaga, zresztą wiele osób było w to zaangażowanych. Istnieje jeszcze nadzieja, że dziewczyna się znajdzie. Ale Lucyna tylko się krzywi i powtarza:

– Ona nie żyje, czuję to.

W nocy śni mi się Sylwia. To dziwne, w ostatnich latach nie prześladowali mnie przecież bezdomni, o których robiłam reportaże, nie śniłam o matkach, które zarażały swoje dzieci HIV-em, we śnie nie nawiedzały mnie maltretowane przez swoich mężów kobiety, z którymi prowadziłam długie rozmowy za dnia. Noc, od czasu, jak zajęłam się tematami społecznymi, przestała łączyć się z dniem. Zasypiałam i śniłam o wszystkim, co nie było związane z pracą. Aż do dzisiaj.

Dzisiaj śni mi się Sylwia. Siedzi na huśtawce, zupełnie jak na zdjęciu. Jest w tym śnie coś niedobrego, ale nie potrafię zrozumieć co. Wiatr hula po pustym ogrodzie, nie ma tu pozostałych osób z fotografii, Sylwia jest sama ze mną. Na ziemi leży warstwa błota zmieszanego ze śniegiem, Sylwia odpycha się jedną stopą od schodów i kołysze, huśtawka skrzypi monotonnie.

LOU

Kiedy przyszłam na świat, mama przywiozła mnie taksówką ze szpitala, owiniętą w kraciasty kocyk, a potem położyła w łóżeczku, które kiedyś należało do Sylwii, a wcześniej do Mateusza. Było drewniane, z prętami uniesionymi na tyle wysoko, bym nie mogła się z niego wydostać. Sylwia i Mateusz przystanęli nade mną.

– Czy wszystko z nią w porządku? – spytała szeptem Sylwia, z uwagą mi się przyglądając; ja wykręcałam główkę w jej kierunku i śliniłam się.

– Ty byłaś taka sama – odpowiedział Mateusz, wyciągnął rękę i dotknął mojej uniesionej w górę piąstki. Ja momentalnie zaśliniłam się jeszcze bardziej, a smoczek potoczył się na kocyk. Spojrzenie podążyło za ręką brata, kiedy sięgnął po smoczek i wepchnął mi go do ust.

Kiedy miałam roczek i stawałam już na drżących nóżkach w łóżku, Mateusz dla żartu straszył mnie odkurzaczem.

– Idzie trąba powietrzna! – wołał, a ja rozdziawiałam usta z zachwytu. Zachwyt malał, kiedy wielka rura odkurzacza celowała we mnie, a ze środka zaczynał wydobywać się ryk wciąganego powietrza.

– Przestań! – krzyczała Sylwia. – Jesteś podły! Specjalnie ją straszysz! – Ocierała mi łzy, głaskała po główce, mówiła uspokajająco: – Już dobrze. Nie płacz, brat jest podły. Zresztą zawsze taki był…

A ja jak na zawołanie przestawałam krztusić się płaczem. Moje usta ciągle wykrzywiał uśmiech, śmiałam się, kiedy widziałam Sylwię, kiedy pochylali się nade mną rodzice, kiedy pojawiał się Mateusz.

– No chodź, mała gadzino! – wołała moja siostra i klepała rękoma w kolana, a ja obracałam się posłusznie w jej kierunku. Wszystkie moje wycieczki kończyły się na rancie dywanu – podłoga, wyczyszczona niemal do połysku, była dla mnie nie do przebycia; liczne upadki nauczyły mnie, że jeśli mam posuwać się dalej, to tylko i wyłącznie na czworakach.

Sylwia sadzała mnie sobie na kolanach. Pachniała poziomkami, jej długie jasne włosy przypominały mi włosy księżniczek, uwielbiałam ich dotykać, podobały mi się jej zaróżowione policzki i wielkie niebieskie oczy.

– Co ci opowiedzieć? – pytała wesoło.

– Buba…

Buba była moją ulubioną bajką. Kiedy Sylwia była mała, tata jej opowiadał bajki, ale kiedy urodziłam się ja, już nie miał czasu. Wracał z pracy, gdy na dworze było ciemno, a mnie szykowano do kąpieli i snu.

– Tatuś pracuje na dwie zmiany – tłumaczyła siostra poważnym głosem. – Nie mamy pieniędzy, więc musi więcej pracować, ale to wcale nie znaczy, że nie chciałby ci opowiedzieć wszystkiego, gdyby mógł.

Tata wracał zmęczony, senny, bez humoru. Kiedy Sylwia przytulała się do niego, klepał ją po głowie i pytał, jak minął dzień, jednak gdy zaczynała opowiadać mu o wszystkim, co się wydarzyło, wodził po niej spojrzeniem nieobecnym i moja siostra szybko uświadamiała sobie, że jej nie słucha.

– A godzinę temu do domu wpadła przez okno jakaś stara baba i pożarła Lou – kończyła swoje opowieści i czekała, czy na jego twarzy odbije się jakakolwiek reakcja. Reakcji nie było. Tata, uświadomiwszy sobie po chwili, że Sylwia milczy, chrząkał, znowu klepał ją czule po głowie i człapał ciężkimi krokami do łazienki, mrucząc:

– Bardzo się cieszę…

Wobec tego Sylwia doszła do wniosku, że opowie mi wszystkie bajki swojego dzieciństwa, a nawet pokusi się o wymyślenie kilku własnych.

– Teraz powtórz za mną: Ba-sia…

Rozdziawiłam buzię w uśmiechu i wymruczałam:

– Buba!

– Nie Buba, tylko Basia.

– Buba!

Sylwia dała za wygraną i przekształciła imię wiewiórki Basi na Bubę. Kiedy zaczęła mówić, ja plątałam ręce w jej długich włosach i patrzyłam na nią z niemym zachwytem.

– Kiedy Buba zobaczyła, że lisek nie może się poruszyć, szybko pobiegła po pomoc – szeptała tuż nad moim uchem. – Biegła ile sił w nóżkach po giętkiej gałęzi. Drzewo przekazało następnemu drzewu, że trzeba ją puścić, więc Buba mogła swobodnie kicać z gałęzi na gałąź, aż dobiegła do chatki pustelnika…

Plac zabaw należał do dzieci z naszego bloku oraz do tych z bloku znajdującego się na górce. Po chodnikach rysował każdy i nikt nie miał o to pretensji. Sylwia miała nawet ambitny plan zarysować wszystkie płyty chodnika, żeby nasze osiedle wyglądało chociaż trochę bardziej kolorowo.

Szarość dominowała wszędzie.

Rozłaziła się po wieżowcach, odbijała w identycznych oknach, w płytach chodnika, w ponurych huśtawkach i betonowej piaskownicy. Nawet piach był szary. I ławka, na której sąsiadki rozsiadały się z czasopismami w rękach. I okno, z którego wystawała moja babcia, zawsze z klubowym w palcach.

Czas spędzałyśmy, zwisając z trzepaka i oglądając wszystko na wspak.

– Sylwia! Lou! Do domu! – wołała babcia z okna, ale żadna z nas nawet się nie ruszyła.

Wisiałyśmy obok siebie nieruchome jak nietoperze, z rękami założonymi na piersiach.

– Do domu! – krzyczała babcia schrypniętym głosem, a jej dłoń z papierosem zataczała zamaszyste kręgi.

Nasze mieszkanie było tak ciasne, że z największym trudem mieściło całą naszą szóstkę. Mieszkaliśmy na osiedlu identycznych bloków, które w szkole były nazywane przez dzieci z innych dzielnic „slumsami”. Każde piętro naszego bloku przecinały galerie, na których wysiadywali ojcowie z gazetami w rękach albo ich żony – ubrane w fartuchy, zmęczone i nieuczesane. Często zdarzało mi się widywać sąsiadki z lokówkami na głowach. Radio grało całą parą, dzwon na kościelnej wieży wzywał na mszę. Nie mieliśmy balkonów, więc pranie wywieszało się na tych samych galeriach, na których kwitło życie towarzyskie. Okna w mieszkaniach były niewielkie i znajdowały się tak wysoko, że musiałam wspinać się na łóżko, żeby popatrzeć na zewnątrz.

Wszystkie dni były niemal takie same: dziewczyny rozpinały gumę do grania i zaczynały ustawiać się w pary, a ja przysiadałam na krawężniku i obserwowałam wszystko z zapartym tchem.

– Ja będę z Marzenką! – decydowała Sylwia. Nigdy nie chciała być w parze z kimkolwiek innym. Najlepsza przyjaciółka Sylwii, Marzena, była niższa od niej o głowę i bez pomocy mojej siostry nie dałaby rady skoczyć nawet szyjki.

– Zaczynaj! – ponaglała ją wesoło Sylwia.

Soboty spędzałyśmy w osiedlowym kinie, w którym powtarzali filmy z Marilyn Monroe. Sylwia i Marzena osuwały się na siedzeniach tak nisko, że opierały głowy o oparcia, zakładały nogę na nogę, objadały się cukierkami i patrzyły, jak piękna blondynka ubrana w szary sweterek zsuwa się po teatralnej rurce i mówi słodkim głosikiem: „Nazywam się Lolita… i nie powinnam flirtować z chłopcami!…”.

Sylwia ją uwielbiała! Kiedy Marilyn pojawiała się na ekranie, zapominała o bożym świecie. Ja, zbyt mała, by zrozumieć film, wpatrywałam się w moją siostrę. Śledziłam wzrokiem jej rozchylone usta, słuchałam westchnień, patrzyłam na dłonie, w których od godziny trzymała cukierka i wciąż zapominała go zjeść.

Według niej Monroe była piękna, najpiękniejsza ze wszystkich kobiet. Twierdziła, że duży kinowy ekran, wyłaniający się spod czarnej kotary, dodaje jej jeszcze uroku. Moja siostra z zachwytem wyczekiwała zbliżeń jej twarzy, twarzy, której nie szpecił drobny pieprzyk, a wielkie oczy obrysowane eyelinerem rozszerzały się w chwilach zdumienia. Była zakochana w jej blond włosach, w ciepłym głosie, w figurze, która nie przypominała figury modelek telewizyjnych, lecz miała kształty, które Sylwia też chciała kiedyś mieć.

„Moje serce należy do tatusia” – śpiewała Marilyn, a Sylwia nie mogła oderwać od niej oczu.

– Wszystkie piękne gwiazdy kina gasną przy niej jak świece! – Śmiała się, kiedy wracałyśmy z kina: ona i Marzena trochę z przodu, ja pośpiesznie truchtałam za nimi, żeby nadążyć i nie uronić ani jednego słowa wypowiadanego przez siostrę. Wykrzykiwała w ciemną ulicę: – Kto patrzyłby na Jane Russel, kiedy obok jest Marilyn? Kogo obchodziłaby fabuła filmu, kiedy ona uśmiecha się i mruży oczy?

W domu próbowała naśladować swoją idolkę.

– Chodź tu, Lou, i udawaj, że ci się podoba! – wołała, a kiedy przychodziłam, uwodzicielsko mrużyła oczy i rozpoczynała śpiewać miękkim, ciepłym głosem: – I wanna be loved by you… just you, nobody else but you…

Była taka piękna, kiedy tańczyła przed lustrem, tak ślicznie się poruszała! Jej nogi były długie i zgrabne, umiała wdzięcznie kręcić biodrami, zsuwała żartobliwie ramiączka sukienki.

A potem, jeśli tańczyła zbyt długo, bladła, jej dłonie nieporadnie dotykały włosów, nogi w szpilkach mamy zaczynały się chwiać, rękoma młóciła powietrze, szukała oparcia i, nie znajdując go, upadała.

– Mati! – wołała, kuląc się na dywanie i krztusząc kaszlem: – Mateusz!

Patrzyłam, jak zwija się w kłębek, jak płacze bezradnie. Mój brat dzwonił po pogotowie, a potem siadał przy niej na podłodze i bardzo delikatnie, jakby była kruchą porcelaną, przytulał ją do siebie. Płakała coraz ciszej, coraz głośniej oddychała, coraz więcej kaszlała, oplatała go rękoma.

– Zostań, zostań… – powtarzała niewyraźnie, kiedy gładził jej włosy, kiedy z niepokojem patrzył jej w oczy.

Lekarze znikali z naszego mieszkania, a ona leżała na łóżku, twarzą do ściany. Leżała dziwnie, jakby jeszcze wciąż płakała, skulona i senna. Wchodziłam do jej pokoju cichutko, najczęściej udając, że na tacce, którą niosę, znajdują się lekarstwa. Tymi lekarstwami zamierzałam postawić Sylwię na nogi.

Ona odwracała do mnie twarz i próbowała się uśmiechać.

– Co niesiesz? – pytała szeptem. Jej głos był drżący, delikatny jak wydychane nieporadnie powietrze.

– Leki dla ciebie.

Tackę ostrożnie odstawiałam na stolik, a potem siadałam na łóżku i pytałam, które lekarstwo chce połknąć najpierw.

– Podaj te czerwone tabletki.

Unosiłam wyimaginowaną tabletkę w dłoni i udawałam, że patrzę na nią pod światło.

– Jest bardzo duża. Musisz popić ją wodą, Sylwio.

– Więc podaj mi wodę.

Karafka szybowała w górę i przezroczysty płyn wypełniał nieistniejący kieliszek.

– Dasz radę połknąć?

– Spróbuję.

Udawała, że łyka tabletkę, a ja przysuwałam się bliżej i głaskałam ją po włosach.

– Teraz już będziesz zdrowa, Sylwio – mówiłam z zadowoleniem.

– Na pewno – zgadzała się i udawała, że głośno chrapie, a ja wykorzystywałam to i kładłam się obok.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI