Dziewczyna z Przeklętej Wyspy - Aneta Jadowska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Dziewczyna z Przeklętej Wyspy ebook i audiobook

Aneta Jadowska,

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

76 osób interesuje się tą książką

Opis

Wars wciąż ma swoje tajemnice.
Sawa – swoich ulubieńców.

Porwanie nastoletniej córki greckiego magnata rozpoczyna serię dramatycznych wydarzeń. Zakon Cieni ma pośredniczyć w przekazaniu okupu. Na pierwszy rzut oka – prosta sprawa. Tyle że nic nie jest takie, jak się wydaje. A Theo Gorgonos upiera się, że tylko jedna osoba może mu pomóc uratować córkę: Nikita. Nawet Matka Przełożona odradza jej to zlecenie, bo grecki bałagan lubi eskalować.

Tajemnicza przeklęta wyspa, mity greckie i mroczna magia, legendy sprzed stuleci oraz klątwa, która może w każdej chwili zniszczyć życie porwanej dziewczyny… Nikita ma pełne ręce roboty. I szybko się przekonuje, że rodzinne sekrety zabijają nawet wiele pokoleń później.

Czy Madalę Gorgonos da się uratować? I czy będzie wdzięczna za próbę pomocy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 52 min

Lektor: Laura Breszka
Oceny
4,7 (835 ocen)
661
139
31
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alienalia

Nie oderwiesz się od lektury

Każda książka Anety Jadowskiej z Uniwersum Thornu to jak spotkanie z dawno nie widzianą przyjaciółką. Jak zwykle, książka pochłonięta w jeden dzień, historia niezmiennie nie zawodzi i otula.
60
anreff

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała kontynuacja przygód Nikity. Sporo akcji i tym razem garść ciekawostek z greckiego zasobu mitologicznych "potworów". Dla miłośników urban fantasy wprost z wyobraźni Anety Jadowskiej pozycja obowiązkowa.
40
Dorotaoli

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze wspaniała. Uwielbiam 💗💗💗
30
lolekdwa

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ma to jak powrót do Thornversu ❤️
20
Martek39

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka.
10

Popularność




Mojej wiosce: Justynie i Gosi, Paulinie, Marcie, Magdzie i Milenie, dzięki którym ciągle jestem.

Rozdział 1

Bardzo brudna robota

Byłam tak brudna, jakbym przeczołgała się zapchanym po zimie kanałem burzowym. Dżinsy na kolanach miałam sztywne od ziemi, a tego, co zalegało pod paznokciami, wystarczyłoby na wypełnienie małej doniczki. Byłam pewna, że mam ziemię także na twarzy i we włosach… chyba że to były pająki. Opanowałam pokusę przejechania po głowie brudnymi dłońmi. Łosiek i nuda miały na mnie zły wpływ.

Słyszałam, jak dzwoni mój telefon, ale jeśli złapałabym za niego od razu, pół godziny czyściłabym ekran z błocka, więc wskoczyłam szybko do łazienki i wyszorowałam ręce. Odciski od łopaty znaczyły prawą dłoń jak drwiące ordery chwały. Kolejny dowód na to, że zmiękłam na emeryturze.

Rok czy dwa lata temu za nic nie dałabym się namówić Łośkowi na tę robotę. Zaśmiałabym mu się w twarz i powiedziała, że to jego problem, nie mój. I może nawet siedziałabym rozwalona na fotelu i patrzyła, jak sapiąc, kopie w ciężkiej, gliniastej ziemi, nasiąkniętej wodą po kilku dniach deszczu. Kiedyś nie dostałabym odcisków od łopaty. Miałam zbyt stwardniałe ręce, zresztą niejeden grób się kopało.

Najemniczka z przedmieść Warsa. Znudzona tak bardzo, że daje się namówić Robinowi na idiotyzm w postaci kopania mu dołków w ogródku. Dołków, psia jego mać. Choć nie, odszczekuję. Odkąd wiedziałam, że jego matka jest boginią, i to wcale nie jedną z tych zapomnianych i pozbawionych mocy, wolałam nie ryzykować z lekkomyślnymi przekleństwami. Zwłaszcza że te dołki miały z nią całkiem sporo wspólnego.

Wytarłam ręce i skierowałam się do kuchni Robina, gdzie mój telefon znów wydzwaniał melodyjki i wibrował głośno na blacie. Zerknęłam na ekran: „Marianna”. Od razu wrócił mi humor. Czułam, że jałowy ciąg tygodni bez roboty dobiega końca. Od sprawy Stelli i poszukiwań rysiów z sąsiedztwa miałam pustkę w terminarzu. Wyczekiwany urlop i czas na lizanie ran szybko przeszedł w nudę.

Marianna oficjalnie była asystentką Matki Przełożonej Zakonu Cieni. Nieoficjalnie coraz częściej pełniła funkcję pośredniczki między mną a potencjalnymi klientami. Jeszcze trochę i będę musiała jej odpalać procent za naganianie mi roboty.

– Marianno, jak miło, że dzwonisz. – Zadbałam o odpowiednią dozę entuzjazmu w głosie.

Westchnęła ciężko.

– Pomyślałam, że zadzwonię, skoro w gabinecie obok twoje imię odbija się od ścian niczym tłusta mucha i nie zapowiada się, by przestało.

Niepokojące. Gabinet zajmowała Matka Przełożona Zakonu Cieni, a przy okazji, prywatnie, moja matka. Ja i Irena nie miałyśmy najlepszej relacji (niedopowiedzenie roku) i niepokoiło mnie, ilekroć się okazywało, że nadal pamięta o moim istnieniu. Odkąd odeszłam z Zakonu, okazji do spotkań miałyśmy niewiele, co było jedną z najlepszych stron mojej emerytury.

Powstrzymałam sfrustrowane westchnienie i powiedziałam, siląc się na lekki ton:

– Czyżbym znowu czymś wkurzyła szanowną Matkę Przełożoną? Na czym tym razem polega moja przewina?

Marianna cicho prychnęła.

– Największą twoją winą jest to, że już tu nie pracujesz. A w jej gabinecie siedzi klient, który uparcie chce zatrudnić właśnie ciebie.

– Uch, to musi być dla niej trudne. – Cmoknęłam. – Nie rozumiem, czemu jeszcze nie wcisnęła mu innego Cienia z gwarancją, że jest lepszy, niż ja byłam kiedykolwiek.

Marianna milczała o ułamek sekundy za długo. I wiedziałam, że nie spodoba mi się to, co usłyszę.

– Wcisnęła. Nawet ośmiu. Nie wiem, czy to rozsądny przelicznik wymiany. Nie żyją, cała ósemka. A zlecenie wciąż jest otwarte.

– No to spieprzyli – przyznałam, ale ścisnęło mnie w dołku. Nie jest łatwo zabić ośmiu Cieni. Całkowita eliminacja oddziału to nie przelewki. Irena musiała być wściekła.

– Co to za klient i zlecenie? – zapytałam zaciekawiona.

– Pamiętasz Theo Gorgonosa? Pracowałaś już dla niego.

– Nawet dwa razy. Ostatnio jakieś sześć czy siedem lat temu.

– Porwano jego córkę. Cienie miały przekazać okup i sprowadzić dziewczynę do domu.

– Cholera jasna – mruknęłam.

Poznałam przelotnie córkę Theo. Wtedy była ledwie podrostkiem, uroczą księżniczką i oczkiem w głowie ojca. Pamiętałam też doskonale Theo, despotycznego miliardera z temperamentem. Jeśli nie odzyska dziewczyny, siłę jego wściekłości i żałoby pozna cały świat.

Mieszkał w Warsie, więc jej echa jak nic dotarłyby i na Kasztanową. Miał środki, finansowe i magiczne, by rozpętać piekło.

Jednego nie rozumiałam: skąd pomysł, że to właśnie ja miałam być wybawczynią małej Gorgonosówny? To nie skromność z mojej strony. Jestem dobra, nawet bardzo dobra w swoim fachu. Sęk w tym, że Theo nie miał zbyt wielu okazji, by się o tym przekonać. Zlecenia, które dla niego wykonywałam, były raczej proste. Nic, co zapadłoby w pamięć.

Za pierwszym razem pomagałam ochraniać konwój transportowy. I to nie na Rubieżach, ale po realnej stronie bramy. Transport nie był nawet magiczny i Gorgonos z łatwością mógł nas zastąpić ludźmi. Zatrudnienie Zakonu było raczej kwestią wizerunkową i elementem budowania prestiżu po tym, jak przeniósł się do Warsa. Robota poszła gładko, kilka dni i po krzyku.

Drugie zlecenie było minimalnie bardziej wymagające. Ale znów, to, że powierzono je akurat mnie, a nie innemu Cieniowi, wynikało z tego, że byłam młodą kobietą i mogłam wślizgnąć się do jego firmy, udając asystentkę. Miałam jakieś dwadzieścia trzy lata, potrafiłam zamaskować mięśnie garsonką, nie nosiłam tatuaży w widocznych miejscach, a kiedy się porządnie wyszorowałam, mogłam uchodzić za uroczą. Moim zadaniem było wtopić się w struktury firmy i odnaleźć kreta, który wyprowadzał tajne informacje.

Żadne z tych zleceń nie dawało mi referencji do negocjacji z porywaczami, przekazania okupu czy sprowadzenia dziewczyny do domu. Kryło się za tym coś więcej. Poczułam się zaintrygowana.

– Irena próbuje cię złapać od godziny. Podobno nie odbierasz – dodała Marianna.

Nieodbieranie telefonów od mojej matki było rozrywką, której czasem folgowałam, ale nie tym razem.

– Nie słyszałam dzwonka. Kopałam.

– Ludzi czy groby?

– Jestem na emeryturze – przypomniałam, bo za żadne skarby świata nie zamierzałam się jej przyznać, że kopałam dołki w ogrodzie Robina.

– Opłaci ci się wrócić. Pamiętasz ostatni tłuściutki czek od Theo? Pomyśl, że tym razem Zakon nie weźmie złodziejskiej prowizji – zapewniła. – Dziewczyna nie ma nawet dziewiętnastu lat – dodała.

Znała mnie wystarczająco, by wiedzieć, że mnie to zmiękczy. Nie zdążyłam odpowiedzieć, ale Marianna właściwie zinterpretowała pauzę.

– Za ile przyjedziesz? – zapytała. – Atmosfera robi się gęsta.

Czyli spodziewała się, że może dojść do eskalacji. Niewykluczone, że magicznej.

– Pół godziny. Muszę się umyć i przebrać – odparłam.

– Postaram się, by dożyli twojego przyjazdu – powiedziała, subtelnie dając mi znać, że prysznic powinien być szybki.

Wyszłam przed dom. Robin na kolanach wyciągał kamienie z gliniastych dołków.

– Muszę jechać do Zakonu – powiedziałam.

– Wszystko zrobisz, by nie kopać? – zapytał.

Był uwalany niczym pies, który świeżo po kąpieli znalazł błotnistą kałużę. Mówiłam mu, że powinniśmy poczekać, aż ziemia nieco wyschnie po deszczach, ale zamartwiał się odsłoniętymi korzonkami sadzonek, które dostał od mamy. Cokolwiek to znaczyło. Nie miałam doświadczenia z roślinami. Jeśli coś rosło w moim ogrodzie, to albo tam było, gdy kupiłam dom, albo wyrosło samo i nie oczekiwało ode mnie żadnego wsparcia.

– Ty to powiedziałeś. Kop tu sobie jak mała nornica, a ja idę zorganizować nam robotę. Wiesz, coś, za co nam faktycznie zapłacą.

Nasze domy stały dokładnie naprzeciwko siebie. Miało to swoje zalety – trzy minuty po telefonie Marianny stałam już pod strumieniem wody. Miało też wady – byłam pod ręką, gdy Robin wpadał na durne pomysły w rodzaju przekopywania grządek czy sadzenia ponad stu sadzonek, które podarowała mu matka. Znów mi się przypomniały strzępki snu, który nawiedzał mnie w ostatnich dniach. Pojawiała się w nich matka Robina. Nie robiła nic strasznego, po prostu była, ale budziłam się przepełniona niepokojem. Nie wspominałam mu o tym, bo w sumie nie było o czym. Ot, moja wyobraźnia rozhulała się w czasie bezczynności. Dopiero pracowali nad relacją po stuleciach rozłąki – relację zbudowaną na miłości, rodzinnym ciepełku i wszystkich tych rzeczach, które były mi zupełnie obce, więc może mój mózg nie potrafił sobie z tym właściwie poradzić. Stąd sny.

Szybko się wytarłam, mokre włosy zaczesałam do tyłu. Od roboty dla Stelli minęło kilka tygodni. Gloria musiała mi wtedy podgolić pół głowy, by pozbyć się spalonych kłaków. Teraz dawało się je już przeczesać palcami, sztywne i sterczące jak kolce.

W tej robocie liczyło się pierwsze wrażenie, więc wskoczyłam w mój najemniczy czarny mundurek. Spodnie miały kevlarowe panele, a motocyklowe buty ciężką podeszwę i wzmocnione noski. Zapięłam kaburę pod pachą i drugą, przy pasku, wsunęłam w nie Inkwizycję i Zębuszkę. W wolne uchwyty wpięłam karambit. Przeciągnęłam się, by się upewnić, że wszystko leży, jak powinno, po czym założyłam skórzaną kurtkę. Byłam gotowa.

I głodna, aż burczało mi w brzuchu. Powinnam była moje honorarium za kopanie dołków – pączki i piwo – wziąć z góry. Lepiej, by Irena miała w biurze jakieś ciastka. I lepiej niech to nie będą kruche z cukrem. Oto ruszałam z odsieczą, by ocalić ją przed gniewem szalonego Greka, zasługiwałam więc co najmniej na delicje. A nawet coś ekstra. Z czekoladą i toffi.

Rozdział 2

Napięcie nie do zniesienia

Zaparkowałam przed gmaszyskiem Zakonu osiemnaście minut po skończeniu rozmowy z Marianną. Przecinając parking, a potem wędrując korytarzami do mieszczącego się na piętrze gabinetu Matki Przełożonej, nie napatoczyłam się na żadnego ze starych znajomych.

Nie żebym miała ich tu wiele. Jurij przeszedł do prywatnego sektora jeszcze przede mną, a Robina zabrałam ze sobą, jak ulubiony, zaśliniony kocyk. Zastanawiałam się, czy śmierć ośmiu Cieni miała coś wspólnego z tą grobową atmosferą.

Przy stołówce mignęło mi kilka nowych twarzy. Nie zwalniając kroku, oceniłam narybek. Albo ja się starzałam, albo oni byli absurdalnie młodzi. Jakby Irena rekrutowała ich w lokalnym gimnazjum. Dwóch nie zdołałoby wyhodować wąsów, nawet gdyby od tego zależało ich życie. Sama byłam niewiele starsza, kiedy zaczęłam pracować dla Zakonu. Wtedy mi się wydawało, że jestem całkiem dorosła. Może na tym właśnie polegał sekret miejsc takich jak Zakon. Dzieciaki zbyt głupie, by w pełni rozumieć, na co się piszą, rozpoczynały służbę, szukając przygód i łatwej forsy. Przechodziły szkolenie, wymagające i intensywne, więc myślały, że są niezniszczalne.

Prawda była brutalna: większość z nich nie dożyje czterdziestki. Niewielu zdoła odejść na emeryturę, jak ja. Zakon tego nie ułatwiał. Uzależnienie od adrenaliny też nie pomagało.

Minęłam trójkę starszych Cieni. Rozpoznali mnie i jeden uniósł brew, posyłając mi kpiący uśmieszek, jakby zakładał, że wróciłam z podkulonym ogonem. Gdybym takowy miała, sama bym go odgryzła, żeby mieć pewność, że moja noga więcej tu nie postanie. Mogłam odpowiedzieć na wezwanie Marianny, ale nie byłam Cieniem. Sama podejmowałam decyzje.

Wyminęłam młodziaków z obojętną miną. Dopóki któryś nie postanowił stanąć mi na drodze, nie był moim problemem.

Odgłosy awantury docierały do mnie stłumionym echem. Osłony magiczne zniekształcały słowa, uniemożliwiając podsłuchiwanie, ale nie zdołały całkiem wygłuszyć krzyków.

Nacisnęłam klamkę i wkroczyłam do przedsionka piekła.

Marianna siedziała za biurkiem, napięta jak struna.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała z westchnieniem ulgi.

Tu wrzaski było słychać całkiem wyraźnie. Dominował męski głos, ale raz po raz docierały do mnie ostre odpowiedzi Ireny.

– Jakbym znów była dzieckiem, a mama i tata mieli swoje „dorosłe sprawy do przedyskutowania” – powiedziałam. W takich sytuacjach rozpoznanie było warunkiem przetrwania.

Marianna patrzyła na mnie wyczekująco, jakby spodziewała się, że wejdę do środka, zaklaszczę niczym niania przywołująca niesforne dzieci do porządku, po czym zapanuje upragniona cisza. Wcale nie miałam ochoty tam wchodzić. Może wystarczyłoby uchylić drzwi i wrzucić granat hukowy? Albo wpuścić gaz łzawiący? Albo wybudzonego z zimowego snu niedźwiedzia brunatnego?

Nagle krzyki się urwały. Jakby ktoś wcisnął na pilocie guzik „mute”.

Niedobrze. Cisza w środku awantury zwykle oznacza moment, w którym ludzie przechodzą do rękoczynów. Albo sięgają po morderczą magię. Kolejne wspomnienie z dzieciństwa.

Zerknęłam na Mariannę.

Zrobiła się zielonkawa na twarzy, jakby zaraz miała zwymiotować. Nie tylko wrzaski przenikały do sekretariatu, lecz także magia. Śliska, zimna, kojarząca się z gnijącymi wodorostami czy rozkładającym się w upalny dzień truchłem wieloryba na plaży.

Nigdy nie odkryłam, jaką dokładnie magię nosił Theo. Coś morskiego, bez dwóch zdań, ale nie afiszował się z nią – dzięki forsie i wpływom starannie budował wizerunek opanowanego biznesmena i za kogoś takiego właśnie chciał uchodzić – nie za prymitywne i krwiożercze stworzenie z głębin.

Wyłapałam wibrowanie barier ochronnych Ireny. Na co dzień niewyczuwalne, teraz szykowały się do odparcia ataku. Matka Przełożona czuła się zagrożona i nie próbowała tego ukryć.

– Trzeba tę bombę rozbroić, zanim ci zaplami wykładzinę szlamem – powiedziałam, łapiąc za klamkę.

Była gorąca w dotyku, jakby po drugiej stronie hulał pożar. Wkroczyłam do środka z udawaną pewnością siebie. Pan B. był w pogotowiu. Czułam jego obecność, której nie było w mojej głowie jeszcze kilka minut wcześniej. Jeśli zajdzie taka potrzeba, wyłoni się ze mnie w burzy zębisk i pazurów, by obronić nas przed niebezpieczeństwem. Podzielił się ze mną swoimi wyostrzonymi zmysłami i siłą, która nie powinna się mieścić w moim na pozór zupełnie ludzkim ciele. Nie musiałam prosić, przywoływać, nie czekał, aż będę o włos od śmierci. To dodawało mi otuchy. Chyba że według Pana B. byłam o włos od śmierci już w chwili, gdy dotknęłam tej klamki. Wiedział, że nie chcę się ujawniać z przemianą przed Ireną, ale wysyłał mi jasny komunikat: „Przetrwanie jest priorytetem. Ireną możemy się zająć później”.

Siedziała za szerokim biurkiem, z dłońmi złożonymi w piramidkę i łokciami opartymi na blacie. Była napięta jak cięciwa łuku, a nitki zaklęć ochronnych oplatały ją niczym kokon jedwabnika. Z Panem B. płytko pod skórą widziałam je całkiem wyraźnie. Nie umknął mi też błysk ulgi w jej oczach, kiedy zobaczyła mnie w progu.

Theo siedział naprzeciwko, w obszernym fotelu dla interesantów. Zaciśnięte pięści, pociemniała wściekłością twarz, magia wylewająca się z niego śliskimi strumieniami – po eleganckim biznesmenie nie było śladu, to wcielenie Gorgonosa pasowało do Warsa dużo lepiej. Jego moc wypełniała pomieszczenie, spływała po ścianach i po oknie za plecami Ireny, przybierając postać zielonkawej mazi, po której przeskakiwały złote iskry wyładowań magicznych. Interesujące. I cholernie niebezpieczne.

– Theo, słyszałam, że chcesz się ze mną widzieć – powiedziałam spokojnie.

Odwrócił się zaskoczony. Był tak skoncentrowany na zastraszaniu Ireny, że nawet nie zauważył, że ktoś wszedł do pomieszczenia. Jego oczy połyskiwały złotem, a oliwkowa zwykle, lekko ogorzała od słońca twarz, teraz mieniła się zielonkawo i błyszczała od potu. Jakby znajdował się na granicy przemiany. W co miałby się przemienić? Miałam nadzieję, że nie dowiem się tego w tej chwili. Złote iskry sygnalizowały boskie pochodzenie jego magii, a to nie wróżyło nic dobrego.

– Mówiłem jej od początku, to miałaś być ty! Ale ona po prostu nie mogła mi cię dać, nie! Musiała to zrobić po swojemu! A moja córka nadal nie wróciła do domu! – wycharczał paskudnym, obcym głosem.

– Theo, Irena nie mogła mnie przydzielić do twojej sprawy, bo już nie pracuję dla Zakonu. Ale mogę pracować dla ciebie, jeśli dojdziemy do porozumienia i na spokojnie omówimy warunki roboty – powiedziałam rzeczowo.

Odetchnął z głośnym świstem. Przymknął powieki, rozprostował dłonie, dotąd zaciśnięte w pięści, wytarł je o nogawki i drżącym od emocji głosem wyszeptał tak cicho, że ledwie go usłyszałam:

– Dobrze. Za godzinę. U mnie w domu. Nie spóźnij się.

Opuścił gabinet, trzaskając drzwiami.

Moja matka opadła na oparcie fotela. Westchnęła ciężko i zaczęła wchłaniać nici zaklęć ochronnych. Jak rzadko wyglądała na swój wiek, znacznie bliżej sześćdziesiątki, niż chciałaby przyznać. Wyciągnęła z szuflady paczkę papierosów i zapaliła jednego. Rzadki widok. Uważała, że wszelkie nałogi są oznaką braku kontroli, kontrolę ceniła ponad wszystko. Jednak teraz miała na biurku szklaną popielniczkę, a paczka była w połowie pusta.

Wyminęłam biurko i uchyliłam okno. Zapach gnijących glonów wiercił w nosie i utrzymywał się w powietrzu nawet po wyjściu Theo.

– Aż tak źle? – zapytałam, opadając na ten sam fotel, który chwilę temu zajmował Gorgonos.

– Cholerni Grecy! Z nimi zawsze jest jakiś burdel! – wycedziła i wypuściła kłąb dymu.

– To samo słyszałam o wikingach, ale ci najwyraźniej mają też jakieś zalety – powiedziałam, wzruszając ramionami, gdy posłała mi wściekłe spojrzenie. Nie lubiła, kiedy przypominałam jej minione błędy. Jak wybór obłąkanego berserka na męża i ojca jej dzieci.

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie mam za grosz instynktu samozachowawczego, ale znałam swoją matkę. Ściągnięcie emocji na znane terytorium pomagało jej odzyskać kontrolę.

– Całkiem mu odwaliło. Powinnam go wyjebać na zbity pysk, kiedy tylko przyszedł taki nabuzowany – warknęła.

– Wiem, że nie do końca rozumiesz tę fanaberię, ale Theo jest naprawdę przywiązany do swojej córki – powiedziałam.

Rzuciła mi ostre spojrzenie, ale nie skomentowała przytyku. Zaciągnęła się dymem. Jej dłoń wciąż lekko drżała.

– Nie powinnaś brać tej sprawy. Jest przeklęta. A ten cholerny Grek nie mówił całej prawdy – powiedziała w końcu.

– Nigdy nie mówi. Tacy jak on cedzą prawdę przez najgęstsze sitko, karty przy orderach i tak dalej – powiedziałam. – Czemu w ogóle przyszedł do Zakonu? Słyszałam, że zbudował własny oddział Centurionów, więc po co mu Cienie?

– Nie wiem. Też mi się to nie podobało. Stwierdził, że nie może im ufać, bo podejrzewa, że mogli go zdradzić, ale czy to prawda? Czy ten łajdak w ogóle wie, czym jest prawda?

Ugryzłam się w język, zanim rzuciłam coś o kotle i garnku.

– Kosztował mnie życie ośmiu Cieni! – warknęła. Dym z papierosa owijał się wokół niej jak wąż. Jej magia wciąż pozostawała pobudzona.

Moja matka nie była sentymentalna, ale była praktyczna. I odpowiadała za filię Zakonu w Warsie własną głową. Jeśli straty przekroczyłyby jakąś odgórną normę, niewykluczone, że straciłaby stanowisko. Co najmniej. Nie wiedziałam, ile ludzi miała na stanie. Za moich czasów w oddziale służyło góra pięćdziesiąt Cieni oraz personel pomocniczy. Jeśli nie dokonała magicznego pomnożenia, straciła jakieś dwadzieścia procent zespołu. Wkrótce, jeżeli nie przyspieszy się z rekrutacją, ktoś wyczuje osłabienie Zakonu w Warsie i zechce położyć na nim łapę.

Moja relacja z Ireną była trudna, ale miałyśmy porozumienie w kwestiach najważniejszych. Przyjęła do wiadomości, że Wars jest moim domem i nie będę tolerować zachowań, które mogą mu zaszkodzić. Nie wchodziłyśmy sobie w paradę.

Z nowym przełożonym musiałabym od nowa ustalać granice i reguły gry, zapewne krwawo i boleśnie, bo na szczyt nie docierali zwykle miłośnicy dyplomacji. Załatwienie sprawy z Theo było konieczne do zachowania status quo.

– Kogo przydzieliłaś do tej sprawy? – zapytałam spokojnie.

Obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem.

– Jeśli myślisz, że wysłałam mu samo mięso armatnie, to się mylisz. Atos i Gideon byli doświadczonymi Cieniami, znali się na robocie, Ren i Danton też wiedzieli, co robią. Reszta była młoda, ale obiecująca. Gideon pracował z nimi od kilku miesięcy. – Zamilkła, odpływając myślami. Po chwili zgrzytnęła zębami i wycedziła: – To się nie powinno zdarzyć!

Uderzyła zaciśniętą pięścią w blat, ale zaraz rozprostowała palce i ułożyła je płasko na biurku.

– Powiem ci coś o tej sprawie. Śmierdzi. Nic nie jest takie, jak powinno. To miała być formalność, przekazanie okupu za grecką księżniczkę. Dwa miliony w złocie. Wszystko było dograne. W normalnych warunkach oddelegowałabym do tej roboty Gideona, a on wziąłby góra dwójkę Cieni jako wsparcie. – Skrzywiła się, jakby jej się to wymknęło i wcale nie zamierzała mnie chwalić.

– Pompowałaś honorarium Theo – domyśliłam się.

– Raczej polerowałam ego. Uznałam, że to doceni i przestanie się pieklić – powiedziała niechętnie.

– Słyszałam, że się upierał, że to powinnam być ja – zauważyłam.

Wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia dlaczego. To nie twoja działka – odpowiedziała.

I miała rację. To Gideon był specem od negocjacji i odbijania zakładników. Gdybym ciągle pracowała w Zakonie, mogłabym trafić do jego oddziału, ale na pewno bym mu nie przewodziła. Siedziałabym pewnie na jakimś dachu jako asekuracyjny snajper.

– Więc co poszło nie tak? – zapytałam.

– Zdążyli zameldować, że nie widzą dziewczyny. A chwilę potem zostali zastrzeleni. Wszyscy. Strzał w głowę i serce. Poszli na przekazanie okupu, a trafili na wojnę. – Z frustracją pokręciła głową. – Żaden z nich nie oddał nawet jednego strzału, rozumiesz? Zdjęli ich symultanicznie, tak szybko, że nie zdążyli nawet odbezpieczyć broni.

Zaciągnęła się papierosem i milczała, jakby znów odtwarzała w myślach scenariusz tamtego zdarzenia. Pokręciła głową.

– Trzymaj od tego z daleka, Nikito. Pozwól Grekom się pozabijać.

– Myślisz, że to Grecy porwali dziewczynkę?

– Kto inny podskoczyłby Gorgonosowi, z jego kasą, koneksjami i mocą? Tylko Grecy są na tyle pojebani. Te ich wielopokoleniowe zatargi odbierają im resztki rozsądku. Może południowe słońce wypala im rozum.

Zdusiła niedopałek i odpaliła kolejnego papierosa, całkiem mechanicznie.

– Doceniam, że wpadłaś i rozbroiłaś sytuację, ale powinnaś mu odmówić. To nie jest zadanie dla ciebie i Robina, dwójki eks-Cieni bez środków i wsparcia. W cokolwiek się wplątali on i jego córka, nie ma forsy, dla której warto umierać.

– Jeszcze pomyślę, że ci zależy – powiedziałam przekornie.

Szturchanie jej, kiedy pozostawała wytrącona z równowagi, nie było najrozsądniejsze, ale nie potrafiłam sobie odmówić tej przyjemności.

– Nie wkurwiaj mnie, Erynie – odcięła się, używając mojego imienia nadanego przy urodzeniu, pamiątki po ojcu. Touché.

– Zrobię, co mogę. Jeśli zawiodę, najwyżej Theo wróci do ciebie z większą sakiewką.

– Niech spierdala. Nie chcę go więcej widzieć. Nie jest mile widziany na terenie Zakonu i nie będzie już obsługiwany – warknęła, zerkając na śluz, który wciąż spływał po ścianach.

– Sól niekoniecznie zadziała na morską magię. Być może będziesz potrzebować nowej tapety – powiedziałam, wstając. Zanim wyszłam, zgarnęłam garść czekoladowych cukierków ze szklanej misy. Coś mi się należało za fatygę.

Zostawiłam Irenę zaciągającą się dymem, odwróconą do mnie plecami, ze spojrzeniem wbitym w okno. Może zastanawiała się, czy nie jest już za stara na to gówno? Może rozważała emeryturę?

Nie, raczej nie. Była uzależniona od władzy. Będą odrywać od tego fotela jej trupa w pełnym rigor mortis, łamiąc palce, by puściła się podłokietników.

Rozdział 3

Źrebaczek w białym trykocie

Jadąc na spotkanie z Theo, zastanawiałam się, czy godzinna przerwa wystarczy, by doszedł do siebie. Potrzebowałam od niego informacji, a upiorny i walący glonami kisiel utrudniał koncentrację na robocie. Musiałam wiedzieć, o co w tej sprawie chodzi i jak proste przekazanie okupu przerodziło się w jatkę. Oraz jakim cudem ktoś wykradł mu jego małą księżniczkę.

Madalę Gorgonos spotkałam raz. Miała wtedy może dwanaście lat, ale wyglądała na młodszą – szczupła, niewysoka, ubrana w biały trykot i spódniczkę baletnicy. Wpadła jak burza do gabinetu ojca, z pewnością właściwą dziecku, które wie, że nawet jeśli w czymś rodzicowi przeszkodzi, nie spotka go żadna kara.

Theo, który jeszcze chwilę wcześniej dosadnie mi tłumaczył, co zamierza zrobić z kretem i całą jego rodziną, w ułamku sekundy zmienił się nie do poznania. Patrzyłam zafascynowana, jak zimny skurwiel przeistacza się w oddanego ojca. Rysy mu złagodniały. Wstał zza biurka i objął dziewczynkę, a gdy ta nawijała coś o przedstawieniu, koleżankach z klasy i baletowych figurach, sprawnie zgarniał chmurę jej kręconych ciemnobrązowych włosów w gładki koczek i wpinał w niego podawane przez nią szpilki. Było oczywiste, że to nie jego pierwszy raz. Chudy źrebaczek w białych rajstopkach owinął go sobie wokół palca.

Zanim ochroniarz zawiózł ją do szkoły na zajęcia, ustawiła ojcu alarm na komórce, by nie spóźnił się na przedstawienie. Ale jej mina nie pozostawiała wątpliwości – zupełnie się tego nie obawiała. To absolutne i niezachwiane zaufanie było bodaj najdziwniejszą rzeczą, jaką widziałam.

Pamiętam doskonale ten błysk determinacji, z którą patrzył za oddalającą się córką. Nie ma nic bardziej przerażającego niż potężny człowiek, który wie, co jest jego słabością, i zrobi wszystko, by ukochana osoba pozostała bezpieczna.

Jeśli miałabym życzenie śmierci, próbowałabym odebrać Theo firmę. Gdybym chciała, żeby śmierć była długa i bolesna – spojrzałabym krzywo na jego córkę.

Mój mózg połączył kropki. Będąc w wieku źrebaczka, miałam już na koncie pierwsze trupy. Jeszcze wcześniej matka wykorzystywała mnie jako przynętę podczas zleceń. Do tego przeszłam zaawansowany trening walki wręcz i posługiwałam się właściwie każdą bronią w stopniu wystarczającym, by kogoś zabić. Mała od najmłodszych lat wywijała piruety w pointach, ja siedziałam na strzelnicy.

Nie wydaje mi się, by Irena kiedykolwiek mnie czesała. Ojciec tym bardziej. Nigdy nie dopuściłabym go tak blisko mojej kości gnykowej. Pokusa, by ją zgnieść, mogłaby być dla niego nie do odparcia.

Na tych kilka minut, kiedy ją obserwowałam – taką rozszczebiotaną i źrebięcą – Madala obudziła we mnie dziwny węzeł emocji. Zazdrość, ale i coś więcej. Jakby troskę. Nie chciałam, by miała równie pojebane życie jak ja. Miałam nadzieję, że jej trykocik pozostanie biały jak najdłużej.

A teraz… Skończyła osiemnaście lat. Tyle, ile ja, kiedy porwał mnie mój ojciec. Chciał zrobić mocne wrażenie na matce, więc więził mnie, torturował i planował wysyłać jej mnie po kawałeczku. Przeliczył się. Moja matka była mną zbyt rozczarowana, by choć spróbować mnie odbić. Okazałam się nieudanym eksperymentem. Spłodziła mnie z szalonym berserkiem, licząc, że będę naładowana magią, którą zdoła przejąć. Tymczasem moja magia siedziała we mnie tak głęboko ukryta i spętana zaklęciem, że nawet intensywne testy magiczne nie potrafiły jej wykryć. Dla Ireny stałam się więc bezużyteczna. Wiedziałam o tym, siedząc w niewoli. Wiedziałam, że po mnie nie przyjdzie. Nie sądziłam zresztą, że zjawi się ktokolwiek. Gdyby nie Dora Wilk i wynajęty przez nią gang motocyklowy, pewnie skończyłabym w setce pudełek pocztowych.

Miałam nadzieję, że Madala wierzy, że ktoś przyjdzie jej na ratunek, że jej zaufanie do ojca jest tak samo niezachwiane jak sześć lat wcześniej. Może to. A potem? Cóż, czas pokaże. Byłam twardsza niż grecka księżniczka, ale tamto zdarzenie mnie zmieniło. Zachwiało czymś we mnie. Pękłam. Pękła też część więzów, które trzymały moją magię w ukryciu. Wkrótce na wolność wyrwał się Pan B. I nic już nie było takie samo.

Może jej nie torturują, nie tną na kawałki, pocieszałam się. Liczyli na okup. Ale czy źrebaczek w białym trykocie mógł przetrwać porwanie bez trwałych śladów na ciele i duchu?

Rozdział 4

Mężczyzna na krawędzi

Posiadłość Theo Gorgonosa leżała już poza granicami miasta – na tyle daleko, że wiosenne czkawki, istne przekleństwo Warsa, nie powinny mu już spędzać snu z powiek, i na tyle blisko Rubieży, że potrzebował solidnych kręgów ochronnych i mnóstwa magii, by móc spać spokojnie.

Magii Theo miał pod dostatkiem. Ledwie wjechałam na długi, co najmniej dwudziestometrowy podjazd, poczułam, że po mojej skórze prześlizguje się jego sygnatura. Ustawienie i utrzymanie tak wielkiego kręgu stanowiło znamienny pokaz siły. Ale wciąż zastanawiałam się, dlaczego zaprosił mnie właśnie tutaj. Jego firma zajmowała nowoczesny wieżowiec, z dużo bardziej zaawansowanymi i profesjonalnymi osłonami. Była bliżej i wydawała się bardziej oczywistym wyborem.

Przychodziło mi do głowy kilka wyjaśnień, dla których chciał się spotkać właśnie tu.

Pierwsze – potrzebował tego dodatkowego czasu, by się uspokoić. Co znaczyło, że kontrolował nerwy i magię w nikłym stopniu. Sytuacja w gabinecie Matki Przełożonej pasowała do tej teorii.

Drugie – z jakiegoś powodu nie ufał swoim ludziom i osłonom, których nie ustawiał osobiście. Zła wiadomość z wielu różnych powodów.

Trzecie – z jakiejś przyczyny dom był ważny dla sprawy. Jeśli dziewczynę porwano właśnie stąd, porywacze musieli mieć albo wtyki, albo potężną magię po swojej stronie.

Tak czy inaczej, wkraczałam na terytorium, które Theo kontrolował całkowicie. Bardziej niż własne emocje i magię. A mogłam kopać dołki w ogrodzie Robina.

Brama otworzyła się na oścież, wpuszczając mnie na teren posesji. Willa w śródziemnomorskim stylu była niewielka jak na możliwości miliardera, skromne trzysta metrów kwadratowych. Za to rozmiar i aranżacja ogrodu dookoła doprowadziłyby Robina i Rigani, jego matkę, do ekstazy.

Zaparkowałam i wykorzystałam chwilę rozproszenia Theo (rozmawiał przez telefon, krążąc po wyłożonym terakotą placu), by mu się przyjrzeć. W gabinecie Ireny za wiele się działo, bym mogła się na nim skupić.

Mężczyzna, którego pamiętałam sprzed sześciu lat, zniknął. Wtedy był postawnym facetem w sile wieku, ciemnowłosym, opalonym, umięśnionym w sposób charakterystyczny dla nurków – szerokie barki i plecy, muskularne ramiona i nogi. Otaczała go mgiełka arogancji, ale potrafił być przyjemny. Lubił pozować na gentlemana, dopóki taka poza kompletnie do niczego mu nie była potrzebna i pod tymi gładkimi słówkami i szerokim uśmiechem mógł pokazać stalowy trzpień. Był niebezpieczny, tylko idiota by go zlekceważył.

Theo wydawał się spokojniejszy niż w gabinecie Ireny, ale wciąż był wyraźnie spięty, usztywniony, na granicy wybuchu. Zniknęła gdzieś otoczka arogancji. Schudł dobre dziesięć kilogramów i posiwiał. Policzki znaczył cień zarostu, a koszula była wymięta, jakby nie zmieniał jej od kilku dni. Mogłam się też założyć, że na zdjęciach sprzed miesiąca jego skronie nie były przyprószone srebrem.

Najbardziej alarmujące były oczy. Pociemniałe, prawie czarne, odbijały światło w dziwny sposób. Jak kocie źrenice w nocy, uderzone światłem latarki. Nawet z odległości kilkunastu metrów dzielącego nas podjazdu czułam jego magię prześlizgującą się po skórze.

Byłabym spokojniejsza, gdybym wiedziała, czym dokładnie jest. Tej tajemnicy nie zdołałam odkryć. Karma i Irena okazały się równie bezradne.

Wiedziałam jedno: miałam do czynienia ze starym bytem związanym z wodą, wedle mojej matki było to równoznaczne z szajbą. Greckie korzenie nie zawężały pola wyboru. Grecy mieli morskich potworów na pęczki, a grecki panteon przez całe wieki pracował nad ich pomnażaniem. Może Irena miała rację i mocne słońce napędzało obłęd.

Zgadywałam, że jego magia musiała mu w jakiś sposób pomagać w interesach, a dokładniej w tym, w czym się specjalizował – poszukiwaniu skarbów. Morze, ocean, jezioro czy zalane jaskinie – wszędzie tam, gdzie była obecna woda, Theo miał przewagę nad innymi poszukiwaczami. Wydobywał na powierzchnię zatopione okręty, zagubione przed wiekami kosztowności czy magiczne artefakty ukryte przez zapomniane cywilizacje. Miał opinię szczęściarza, bo wychodził cało z sytuacji, które dla innych skończyłyby się tragicznie. I zbił na tym gigantyczny majątek.

Ale teraz szczęście się odwróciło od Theo Gorgonosa. Ktoś mu zabrał najcenniejszy skarb, a przy okazji naszczał na wycieraczkę. Nawet dużo bardziej opanowanego mężczyznę popchnęłoby to za krawędź, pomyślałam.

Skończył rozmowę, schował komórkę do kieszeni i zaczął zmierzać w moją stronę. Wysiadłam z samochodu i ruszyłam mu naprzeciw.

Jego magia kąsała mnie delikatnie, podgryzała i sondowała. Wkurzała nieco Pana B., który poruszał się płytko pod skórą, gotowy do ataku, ale nawet on nie odbierał tego macania jako bezpośredniego zagrożenia. Byłam prawie pewna, że Theo robi to podświadomie.

– Nikito, dobrze, że już jesteś – powiedział spokojnym tonem. Sześć lat temu miał jeszcze odrobinę akcentu, teraz nikt nie rozpoznałby, że nie pochodzi z tych stron.

– Były łatwiejsze sposoby na znalezienie mnie niż robienie sobie wroga z Matki Przełożonej – odparłam. Lepiej, by wiedział, że nie powinien tam wracać, bo nie będzie mile widziany.

Skrzywił się, ale do skruchy było mu daleko.

– Gdyby od razu cię sprowadziła, nie byłoby to konieczne – oświadczył.

Przez ułamek chwili widziałam w jego oczach błysk arogancji, z której słynął. A potem machnął ręką. Dostał to, na czym mu zależało, reszta nie miała znaczenia. Tyle że tym czymś byłam ja – i naprawdę wolałabym wiedzieć dlaczego. Dlatego zapytałam wprost:

– Theo, zanim zaczniemy… Powiedz, czemu tak się uparłeś, że to muszę być ja?

Pokiwał głową, jakby rozproszony. Zerkał na coś nad moim ramieniem. Obejrzałam się, ale nie zauważyłam niczego podejrzanego.

– Wejdźmy do środka. Nie będziemy o tym mówić na otwartej przestrzeni. Nigdy nie wiadomo, z kim rozmawia wiatr.

Wprowadził mnie do domu. Kolejna zmiana – nigdzie nie widziałam ochrony. Zwykle miał wokół siebie małą armię Centurionów, wyspecjalizowanych ochroniarzy, których rekrutował zwykle spośród byłych komandosów i członków elitarnych jednostek militarnych. Dwóch powinno stać na zewnątrz, a między drzwiami wejściowymi a salonem, do którego mnie wprowadził, byliby dwaj kolejni. Piąty obstawiałby pokój. Zachowywaliby się tak dyskretnie, że można byłoby zapomnieć o ich obecności, ale byli śmiertelnie niebezpieczni. Teraz zniknęli. Cały dom wydawał się tak cichy, jakby nie było tu nikogo poza nami. Służba najwyraźniej wyparowała razem z ochroną.

Prześwietlałam tych ludzi, kiedy szukałam kreta w jego organizacji. Wszyscy pracowali dla Theo od przynajmniej piętnastu lat i byli fanatycznie wręcz oddani. Przeprowadzili się za nim ze słonecznej Grecji do Warsa. Ale teraz nie było po nich śladu.

*

W jasnym, miękkim i bardzo kobieco urządzonym salonie byłam nawet bardziej nie na miejscu niż on. Kiwnął w stronę dużej narożnej kanapy. Usiadłam na podłokietniku – lniane beżowe poduchy wyglądały na takie, w które łatwo się zapaść i z których trudno wstać.

Nalał sobie szklaneczkę alkoholu i przez chwilę wpatrywał się w oprawioną rycinę wiszącą nad barkiem. Dla mnie był to tylko widoczek, ale on patrzył na nią z niemal religijnym oddaniem.

– Odpowiadając na twoje pytanie… Wyrocznia powiedziała mi, że tylko kobieta o srebrnych oczach może uratować moją córkę. Nie znam innej, która pasowałaby do tego opisu.

Nie odwrócił się, więc nie widział, że całe moje ciało się napięło. Nie miałam srebrnych oczu. Ale Pan B. i owszem. Theo westchnął. Może się domyślił, że właśnie planuję jego morderstwo. Więc pospieszył z wyjaśnieniem:

– Miałaś poznać moje tajemnice, toteż ja musiałem poznać twoje. To chyba sprawiedliwe, prawda?

– Ludzie, którzy znają moją tajemnicę, nie żyją zbyt długo – powiedziałam ostrzegawczo.

– Minęło prawie siedem lat. Gdybym chciał tę wiedzę wykorzystać, już bym to zrobił. Jestem ostatnią osobą, która wyciągałaby potwory z szafy, zwłaszcza na siłę. – Zerknął na mnie znad szklanki i najwyraźniej doszedł do wniosku, że to nie wystarczy, bo dodał: – Nie powiem ci, że możesz mi zaufać. Zaufanie nie rodzi się ze słów. Ale przysięgam ci na honor mój i mojej rodziny, że nie wykorzystam tego, co wiem, przeciwko tobie.

Magia przysięgi zatrzeszczała w powietrzu. Słowo było wiążące. Nadal siedziałam spięta, ale byłam gotowa go wysłuchać.

– Zacznijmy od początku. Powiedz mi wszystko o tym porwaniu, daruj sobie pomijanie istotnych szczegółów. Nie jestem Ireną i samo pomachanie czekiem nie wystarczy, żebym przymknęła oko na przemilczenia – powiedziałam sucho.

Upił spory łyk, jakby na samą myśl zaschło mu w gardle.

– Wierzysz w przypadki? Złośliwy los? Klątwy? – zapytał po chwili, jakby nie wiedział, jak inaczej zacząć tę opowieść.

– Żyjemy w Warsie. O wiele łatwiej mi uwierzyć w to drugie i trzecie niż w to pierwsze.

Theo skinął głową z zauważalną ulgą, jakby ktoś wierzący w złośliwość losu mógł łatwiej zrozumieć, co zaszło.

– Wiele lat temu rzucono na mnie klątwę. Miałem utracić wszystko, co dla mnie ważne, i umierać w samotności. Potężna klątwa, wzmocniona śmiercią. Próbowałem ją zdjąć tradycyjnymi metodami, bez rezultatów. Okazała się przerażająco skuteczna. W kilka lat straciłem dwie córki. Została mi tylko Madala. Nie zamierzałem czekać, aż klątwa ją dosięgnie. Zrobiłem wszystko, co musiałem, by przełamać zaklęcie.

Zerknął na mnie z uwagą, jakby sprawdzał, czy domyślam się, jaką wybrał metodę. Jeśli nie działały tradycyjne, zostawała tylko ścieżka zniszczenia i zabójstwa. Przy czym, z tego, co wiedziałam na temat greckich klątw, nigdy nie były zakorzenione tylko w osobie rzucającego zaklęcie, ale sięgały do korzeni rodzinnej magii. Właśnie dlatego miały opinię cholernie silnych i niemożliwych do złamania. Musiałby zabić nie tylko sprawcę, lecz także każdą osobę z jego rodziny. Wierzyłam, że Theo był gotów to zrobić, nie miałam pewności, czy było to możliwe w wypadku wielopokoleniowych greckich rodów, których drzewa genealogiczne przypominały grzybnię.

Theo najwyraźniej dostrzegł w moich oczach zrozumienie, bo kontynuował:

– Moja córeczka powinna być bezpieczna. Zrobiłem wszystko, co mogłem, by tak się stało. Kusiło mnie wtedy, by zamknąć ją w fortecy, wykopać fosę… Ale jej niania powiedziała, że nawet złota klatka jest tylko właśnie tym, klatką, a Madala zasłużyła na to, by być szczęśliwa. Nana jest mądrą kobietą, więc znalazłem inne rozwiązanie. W Grecji miałem zbyt wielu wrogów i reputację, która pociągała za sobą konkretne ryzyko. Przeprowadziłem nas więc do Warsa. Daleko od starych waśni i tradycji.

– Nie wiem, czy wybrałabym to miasto na nowy start – wtrąciłam.

Machnął ręką lekceważąco.

– Ma fatalną reputację, ale było dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy. Leży bardzo daleko od wszelkich zbiorników słonej wody. Odcięcie linii magicznych też było dla nas korzystne. Nasza magia nie jest od nich uzależniona, ale trudniej nas namierzyć bez swobodnego przepływu magii. Byłem przekonany, że będzie tu bezpieczna. A została porwana z miejsca, o którym byłem pewien, że jest nie do sforsowania.

– Chronionego lepiej niż ten dom? – zapytałam.

Skrzywił się w niewyraźnym uśmiechu.

– Nie zbudowałem fortecy, nie wykopałem fosy, ale znalazłem dom otoczony wodą. Właściwie ona go znalazła. Albo dom odnalazł ją. Z magią nie sposób być pewnym.

– Dom otoczony wodą? Jak wyspa? – zapytałam.

Kiwnął głową.

– Inni nazywali to miejsce wyspą horrorów, Madala nazwała domem. Śniła o nim, jeszcze zanim trafiliśmy do Warsa. Odnalazła je i się uparła, że musi być jej. Nie było łatwo je kupić, ale trudności tego typu zwykle daje się rozwiązać workiem pieniędzy. Czy dwoma. Nie żałowałem środków, bo wierzyłem, że nigdzie nie będzie tak bezpieczna jak tam.

– To gdzieś w okolicy? Chciałabym się rozejrzeć na miejscu.

– Jakieś dwadzieścia kilometrów na północ – powiedział i obserwował mnie znad krawędzi szklanki.

– Czy jezioro nie jest… – zawahałam się.

– Przeklęte? Upiorne? Oczywiście. Jest jak fosa, której nie musiałem kopać. Linia obrony, której nie stworzyłbym sam.

Coś mi się obiło o uszy, ale nie znałam szczegółów. Będę musiała szybko to nadrobić.

– Od jak dawna Madala tam mieszkała? – zapytałam.

– Gdy chodziła do szkoły, to był nasz domek letniskowy. Spędzaliśmy tam sporo czasu. Od ponad roku mieszkała tam na stałe. Nie wracała na ląd zbyt często. Zakupy, przyjęcie czy rodzinna kolacja raz na jakiś czas, ale to wyspę uważała za dom.

– Nie czuła się… odizolowana?

– Nie mieszkała tam sama. Przeniosła się z nią Nana, którą traktuje jak ukochaną babcię, i dwaj ochroniarze. Razem z magią jeziora to wystarczało…

Stara kobieta i dwóch facetów, no nie wiem.

Zauważył moje zwątpienie.

– Nana jest lamią. A ochroniarze, cóż, też mieli swoje tajemnice. Oczywiście działał również system dodatkowego wsparcia, gdy wracali na ląd. Na wyspie była bezpieczna, tu wolałem dmuchać na zimne.

– Ale to na wyspie doszło do porwania?

– I to nie daje mi spokoju! – Z brzękiem odstawił szklankę na stolik kawowy. – To nie powinno się zdarzyć. Musieli to planować od miesięcy. I mieć dostęp do najściślej strzeżonych informacji. Na początku wyeliminowali Nanę.

– Zabili ją?

Pokręcił głową.

– Musiała pojechać na kilka tygodni do Grecji. Jej młodszy brat Garen miał poważny wypadek, ledwie przeżył. Majaczył nieprzytomny w szpitalu dla niemagicznych, jego magia zaczęła przesiąkać. Ludzie nie daliby sobie z nim rady. Nie jest lamią, jak Nana, ale nie jest też człowiekiem. Wyjechała raptem dziesięć dni przed porwaniem.

Kiwnęłam głową. Zgadzałam się z nim, że to podejrzane.

– Myślisz, że mogła mieć coś wspólnego z porwaniem? – zapytałam.

– Myślę, że ktoś załatwił jej brata, wiedząc, że zechce się nim zaopiekować. Nana towarzyszy mojej rodzinie od trzydziestu pięciu lat. Nie wątpię w jej lojalność. Ale jej nieobecność była komuś bardzo na rękę. Sprawców wypadku Garena nigdy nie odnaleziono.

– Miała jeszcze dwóch ochroniarzy, z Centurionami nie ma to tamto – zauważyłam.

Theo zgrzytnął zębami.

– Miała też Przeklęte Jezioro. Nikt nie powinien być w stanie dostać się na wyspę. A mimo to zdołali tego dokonać. O tym, że Madala zniknęła, dowiedziałem się dopiero, gdy dostałem żądanie okupu z nagranym dowodem życia.

Theo potarł twarz i przejechał palcami po włosach.

– Chciałabym zobaczyć to miejsce – powiedziałam.

Kiwnął głową.

– Jutro o świcie.

– Odwlekanie nie ma sensu – zaprotestowałam.

– Na wyspę można się dostać wyłącznie między szóstą a siódmą rano. Poza tą godziną magia jeziora nie jest przyjazna.

Nie żartował z tą fortecą.

– Jak długo trwa przeprawa? – zapytałam.

– Czterdzieści minut, jeśli woda jest spokojna. Prawie nigdy nie jest.

Czyli logistyka porwania musiała być jeszcze bardziej złożona, niż sądziłam.

– Porozmawiajmy więc o porywaczach. Co o nich wiesz?

– Nic. – Zgrzytnął zębami. – Gdybym wiedział, kim są, nie potrzebowałbym Zakonu, ani nawet ciebie.

– Wrogowie, rywale, konkurenci? – podrzuciłam.

Parsknął.

– Gdyby którykolwiek z moich wrogów był na tyle potężny, by zrealizować taki plan, i na tyle szalony, by się nań porwać, już byłby martwy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podniósłby ręki na Madalę.

– A skoro o szaleńcach mowa, może kłopoty przyszły za tobą z Grecji? Matka Przełożona jest przekonana, że wasza ziemia sprzyja niepoczytalności.

– Ma rację. Ale zostawiłem za sobą spaloną ziemię, ostatecznie kończąc tym samym waśń rodową, która trwała od trzech pokoleń. Nie chciałem, by Madala dorastała z Krotosami dyszącymi jej w kark. Zresztą sama też miałaś w tym swój udział. Kret, którego wytropiłaś, był niedobitkiem tego rodu.

Mówił z takim spokojem, jakby opowiadał o fuzji spółek albo zajęciu aktywów, a nie wybiciu całej, zapewne licznej rodziny.

– No dobrze, a co z fiaskiem, jakim okazało się przekazanie okupu? Kto wybrał czas i miejsce?

– Oni – przyznał Theo.

– Kiedy poznałeś szczegóły?

– Kilka godzin wcześniej.

– Chcę się zapoznać z nagraniem tej masakry – powiedziałam stanowczo.

– Skąd pomysł, że jakiekolwiek istnieje? – zapytał z miną pokerzysty. – Matka Przełożona nawet się nie zająknęła na ten temat.

– Bo nie pracowała z tobą tak blisko jak ja. Na pewno istnieje. I nie wykluczam, że masz naocznych świadków, bo przecież ktoś nagrywał.

– Świadek nie przeżył. Ale nagranie ocalało. Pokażę ci je – zapewnił wspaniałomyślnie.

Skinęłam głową.

– Doskonale. Wracając do okupu…

Theo opowiedział o wiadomości, którą dostał od porywaczy. Dwa miliony euro w złocie. Sporo dźwigania. Pomyślałam, że to niezbyt wygórowana kwota, zważywszy na jego status i zasoby, spokojnie mogli zażądać więcej. Potwierdził to, mówiąc:

– Dałbym im trzy razy tyle, gdyby zwrócili mi dziecko natychmiast. To nie był mój pomysł, by zostawić ją w ich łapach na kolejne pięć dni. Odrzucili ofertę, byli zdecydowani na datę, jakby wykuli ją już na swoich nagrobkach i nie chcieli dopłacać kamieniarzowi.

Niedobrze. Jeśli porywacze odmawiają góry forsy, byle potrzymać zakładniczkę dłużej, mogli kierować się motywami innymi niż finansowe.

– Stawiali jeszcze jakieś warunki?

– Nic. Ale po tym, jak zabili Cienie i zgarnęli okup, skontaktowali się z ponownym żądaniem okupu. Nazwali to drugą ratą za wolność Madali. I znów odmówili natychmiastowej wymiany. Pięć dni. Nie rozumiem, czemu to dla nich takie ważne. – Po jego twarzy przemknął cień.

– Dziwne, faktycznie. Utrzymanie zakładniczki, całej i zdrowej, w izolacji nigdy nie jest proste. Powinno im zależeć na jak najszybszej wymianie.

Milczał, ale było to ciężkie milczenie, jakby zastanawiał się, ile mi zdradzić.

– Theo, nie czas na sekrety. Czego mi nie mówisz?

– Moja córka ma pewną… Przypadłość zdrowotną. Im dłużej ją przetrzymują, tym większe ryzyko, że się rozchoruje. Może o to im chodzi – powiedział w końcu.

– Coś jak cukrzyca? Potrzebuje leków na receptę albo wyspecjalizowanej opieki? – zapytałam z nadzieją, bo takie rzeczy łatwiej wyśledzić.

– Na to, co dolega Madali, nie ma leków. Może być śmiertelne. I jest nieodwracalne. – Zacisnął usta w grymasie i wiedziałam, że więcej z niego w tym momencie nie wyciągnę.

– Więc przedłużanie może być dodatkową torturą, dla niej i dla ciebie. I ktoś zna was naprawdę dobrze, skoro o tym wie. Nie podejrzewam, byś dzielił się tą informacją na lewo i prawo.

– Osób, które wiedzą, jest dosłownie kilka – potwierdził. – I ręczę za każdą z nich.

– Czyli co? Przypadek? – zapytałam prowokująco.

Żadne z nas nie wierzyło w przypadki.

Rozdział 5

Bez punktów zaczepienia

Theo wgrał mi na dysk zewnętrzny nagranie z przekazania okupu oraz filmiki z dowodami życia, które regularnie wysyłali mu porywacze. Wzięłam też zbiór dokumentów, które zgromadził przez ten niespełna tydzień, który minął od porwania – informacje o pracownikach, zwyczajach rodziny, potencjalnych wrogach czy rywalach, choć nie wydawał się przekonany, że znajdę tam cokolwiek istotnego.

– Przyda się druga para oczu. No i podrzucę to magowi cyfrowemu, może się czegoś dogrzebie – powiedziałam.

Skinął głową i nawet się nie zająknął na temat poufności informacji. Naprawdę nie był sobą.

Zanim opuściłam willę, zajrzałam do pokoju Madali. Nawet gdyby jej ojciec nie powiedział mi, że od ponad roku nie mieszkała tu na stałe, domyśliłabym się. Pokój wydawał się zamrożony w czasie. Róż, koronki, kwiatowa narzuta na łóżku z księżniczkowym baldachimem, zeszyty na biurku, kolekcja szklanych delfinów i ośmiornic ustawiona na półce – wszystko to kojarzyło się raczej z przestrzenią dla trzynastolatki, nie dla młodej, ale przecież dorosłej kobiety. Byłam ciekawa, co powie mi o niej wystrój domu na wyspie.

Nie znam się na dzieciach, ale czy nastoletni bunt nie jest niezbędną częścią procesu dorastania, burzy hormonów, przeobrażania się z poczwarki w dorosłą istotę? Nawet ja, tresowana przez Irenę od niemowlęctwa, jako nastolatka wyhodowałam kręgosłup i wywalczyłam sobie niezależność na miarę swoich możliwości.

Czy Madala naprawdę była poukładaną małą księżniczką, czy tylko Theo chciał widzieć córkę w taki sposób?

W drodze powrotnej zastanawiałam się, jak to ugryźć. Jak złapać trop porywaczy? I jak zmierzyć się z nimi, by wyjść na tym lepiej niż ośmiu Cieni?

Widziałam dwudziestotrzyminutowy film z przekazania okupu i nawet na niewielkim ekranie komórki Theo zrobił wstrząsające wrażenie. Bo jedno było pewne: Irena przegapiła jeden aspekt spierdolonej akcji. Magię. Cholernie potężną i obcą. Nie potrafiłam wyjaśnić tego, co widziałam, a to oznaczało, że jeśli ścieżki moja i porywaczy się przetną, nie miałam pojęcia, jak uniknąć losu, który spotkał Cienie.

Karma na pewno wyciągnie coś z nagrania, ale miałam jeszcze jeden pomysł. Magia powinna zostawić jakiś ślad w ciałach, należało im się więc czym prędzej przyjrzeć. Mogłam to załatwić za plecami Ireny, ale gdyby się wydało, odgryzłaby mi głowę. Liczyłam, że kiedy powiem jej, co odkryłam, sama zleci sekcję.

Wybrałam numer do matki i włączyłam zestaw głośnomówiący. Dwa sygnały, nim usłyszałam kliknięcie odebranego połączenia.

– Nikito – warknęła w słuchawkę.

Sądząc po lekkiej chrypce, przez ostatnie godziny wypaliła co najmniej pół paczki.

– Czy zleciłaś sekcję Cieni, którzy zginęli w czasie przekazania okupu? – zapytałam wprost.

– Po co? Strzały w serce i czaszkę są dosyć oczywistą przyczyną zgonu – odpowiedziała zirytowana.

– A co, jeśli ci powiem, że mam dowody na to, że gdy dostali kulki, byli już martwi, albo przynajmniej obezwładnieni? I że załatwiło ich raptem dwóch gości, którzy przechadzali się między leżącymi Cieniami i strzelali do nich jak do tarcz na strzelnicy? – rzuciłam.

Nie dostała udaru, ale niewiele brakowało.

– Ten skurwiel miał nagranie? I mi go nie pokazał?! – krzyknęła.

– Mówisz, jakbyś go nie znała – odpowiedziałam tylko. – Zleć sekcję, uzasadnij podejrzeniem użycia magii nieznanego pochodzenia. Coś ci zdziesiątkowało oddział, pewnie chcesz wiedzieć co? Może wcale nie chodziło o Theo, ale o Zakon? – zarzuciłam wędkę.

– Chcę zobaczyć to nagranie – zażądała.

– Da się zrobić. A ja chcę zobaczyć wyniki sekcji.

Sapnęła.

– To też da się zrobić – odpowiedziała w końcu.

– Świetnie. Daj znać, kiedy mogę się zwalić doktorkowi na głowę.

– Zacznie jeszcze dziś – zapewniła z przekonaniem i rozłączyła się bez pożegnania.

*

Przez całą drogę obracałam w głowie fakty i obrazy. Śmierdząca sprawa, bez dwóch zdań. Nie chodziło o forsę. Może o zemstę, może o coś jeszcze innego. Ale Madala była w tym równaniu równie ważna jak Theo. Ktoś wiedział o jej kłopotach zdrowotnych i postanowił to wykorzystać. Nie tylko jako formę nacisku na Theo, chodziło o coś jeszcze, ale nie wiedząc, jakie dokładnie sekrety skrywa rodzina Gorgonosów, nie mogłam właściwie zinterpretować tego posunięcia. Nie liczyłam, że wydrę ten sekret z zaciśniętych pięści Theo. Nie mogłam go winić, moimi tajemnicami też nie zamierzałam się z nikim dzielić.

Ale nie przypadkiem nawet pospieszne przejrzenie nagranych dowodów życia popchnęło moją głowę na ścieżki niewesołych wspomnień. Madala nie wyglądała dobrze. Co jej robili przez te dni? Byłam na jej miejscu, każda godzina niewoli wydaje się trwać rok. Zwłaszcza jeśli, jak ja, trafiła w ręce sadysty. Zresztą samo przedłużanie porwania bez racjonalnego uzasadnienia trąciło sadyzmem. Mogli ją opchnąć Theo za pięć milionów w złocie w ciągu dwunastu godzin, ale ustawili wszystko tak, by mieć ją prawie dwanaście dni.

Do czego potrzebowali tego czasu? Może porwanie było tylko zmyłką, miało odwrócić uwagę Theo od czegoś innego? Może Jurij powinien się przyjrzeć bliżej firmie, aktywom i innym rzeczom, którymi wytrącony z równowagi Theo nie zaprzątał sobie teraz głowy? Zanotowałam w pamięci, by rano podrzucić ten pomysł mojemu zleceniodawcy.

Mogli też trzymać ją ze względu na jej magię lub coś, co wiedziała. Może młoda miała podobny talent jak jej ojciec i ktoś jej potrzebował, by coś mu znalazła? Na razie nie chciałam podsuwać Theo tego rodzaju tropów, wolałam, by pozostał choć względnie opanowany. Sytuacja w gabinecie Ireny jasno wskazywała, że jest na krawędzi.

Miałam tylko nadzieję, że Madala wytrzyma. A ja zdołam ją znaleźć, zanim dla obojga, jej i jej ojca, będzie za późno.

Rozdział 6

Porcja słodyczy

Zaparkowałam pod domem i jeszcze chwilę siedziałam za kierownicą, wysyłając wiadomości do Karmy i Jurija, by zaklepać u nich terminy. W dalszej kolejności musiałam odciągnąć mojego partnera od nowo odkrytej pasji ogrodniczej. Mierząc się z Upiornym Jeziorem i porywaczami, wolałam mieć go u swojego boku.

Przeszłam przez ulicę i pchnęłam furtkę, po czym kamiennym chodnikiem dotarłam na tyły posesji, do ogrodu. Z daleka słyszałam piski i śmiechy. A więc to tak – kiedy Łośkowi wykruszyła się tania siła robocza, zwerbował do kopania rysie. Wszyscy synowie Glorii uwijali się w jego ogrodzie, brudni jak po szychcie i szczęśliwi niby prosięta, które wytarzały się w kałuży. Pożarli już wszystkie pączki, którymi poczęstował ich Robin, więc byli nabuzowani cukrem jak amfetaminą.

Gdy żwir zachrzęścił pod moimi butami, Robin uniósł głowę znad skrzynki, w której zostało najwyżej dwadzieścia sadzonek. Patrzył na mnie bez słowa, jakby sondował, czy jestem w jednym kawałku. Całkiem normalna reakcja, zważywszy na to, że widziałam się z Ireną.

– Prawie mam żywopłot! – zawołał uradowany.

Z ziemi sterczały łyse badylki z pojedynczymi zielonymi pączkami. Było ich cholernie dużo, ale oceniałam, że na miano żywopłotu nie zasłużą jeszcze przez kilka długich lat.

– A my mamy robotę – powiedziałam tylko.

Wytarł ręce o nogawki, sztywne od błocka.

– Co to za robota? – zapytał.

– Porwanie.

Michaś uniósł gwałtownie głowę znad dołka. Kopanie najwyraźniej przestało go interesować.

– Tak jak tatusia? – zapytał zmartwiony.

Cholera, zapomniałam.

– Tylko troszeczkę. Na pewno nie stoi za tym wiedźma, która porwała twojego tatusia – zapewniłam.

– Bo ją zabiłaś – zauważył ze spokojem.

– Taaa, ona już nikogo nie porwie – odpowiedziałam.

Jeśli znów będzie miał koszmary, Gloria urwie mi głowę.

Michaś podniósł się z kolan i podszedł do mnie, cichutki jak nie on. Patrzył na mnie tymi wielgaśnymi, szarozielonkawymi kocimi ślepkami i zapytał:

– Porwali dziewczynę czy chłopaka?

– Dziewczynę – przyznałam.

Z uwagą pokiwał głową.

– Znajdziesz ją. I zabijesz złych ludzi, żeby mogła wrócić do domu. Jak tatuś i wujek – powiedział z taką pewnością, jakby było to już przesądzone.

Powinnam to sobie nagrać i puszczać w chwilach zwątpienia, które na pewno nadejdą, bo czułam w kościach, że nic w tej sprawie nie okaże się łatwe.

Przytaknęłam.

– To dobrze – powiedział i uśmiechnął się tak, że na trzonowcach zaczęła mi się robić próchnica.

Zaburczało mi w brzuchu. Nie umknęło to kocim uszom mojego małego rozmówcy.

– Będziesz jeść? – zapytał z zainteresowaniem.

– Zapewne – przyznałam z rozbawieniem.

– Lody też?

– Możliwe.

Popatrzył na mnie tymi wielkimi oczyskami i oblizał się wymownie. Nie byłam na tyle naiwna, by sądzić, że nie zżarł już swojego przydziału pączków, ale zmiennokształtni chłopcy byli nienasyceni. Gloria nieustannie gotowała i piekła, ładowała przysmaki w te worki bez dna, ale nigdy nie było im dość. Sama przyjmowałam co najmniej osiem tysięcy kalorii dziennie, by utrzymać w formie siebie i Pana B., ale małe rysie potrafiły mnie przejeść i zapytać o deser.

– Robin, zabieram ci pracownika. Zajrzyj, gdy skończysz – powiedziałam i ruszyłam do domu.

Michaś hasał obok w radosnym podnieceniu, w jakie wprawiała go sama myśl o lodach.

*

Opędzlował litrowe opakowanie lodów z mojej zamrażarki, a potem nagle padł, prawie w pół słowa, z łyżką w drodze do ust.

Gdy kilka tygodni temu zrobił to po raz pierwszy, spanikowałam. Myślałam, że ktoś zatruł moje jedzenie, a mały stał się ofiarą. Zadzwoniłam do Glorii przekonana, że rysiątko walczy o życie. Gloria przybiegła natychmiast, ale gdy zerknęła na synka, leżącego z twarzą na blacie stołu, westchnęła tylko, nagle całkiem spokojna. Potrząsnęła nim lekko, a z rysiowego gardła dobyło się głośne chrapanie.

– Taki wiek, nie mają wyczucia własnych granic. Bateria mu się rozładowała, więc musi się zregenerować – orzekła.

– Czyli to normalne? – zapytałam, wciąż podenerwowana.

– To rysie, czy cokolwiek z nimi może być w pełni normalne? – powiedziała z rezygnacją kobiety, która widziała już wszystko.

Tym razem nie spanikowałam, tylko po prostu przeniosłam Michasia z krzesła na kanapę. Był wiotki jak szmaciana lalka. I mruczał przez sen. Przykryłam go kocem. Wyciągnęłam laptop i nastawiłam ekspres do kawy.

Potrzebowałam obudzić mózg i zabrać się do roboty, choć najchętniej ułożyłabym się na kanapie koło śpiocha i ucięła sobie drzemkę.

Może nie tylko ręce mi zmiękły na tej cholernej emeryturze?

Rozdział 7

Czarna dziura i martwe Cienie

Kojarzycie ten format programów, gdy celebryci zapraszają ekipę MTV do swojego domu i pozwalają nagrać cały blichtr i splendor, w którym żyją? Wcześniej czy później docierają do sypialni i niemal zawsze nie są w stanie się oprzeć sucharowi, więc szczerzą się do kamery i mówią: „A tu dzieje się magia”.

Magia na nagraniu z przekazania okupu maskowała się czernią przetykaną iskrami elektrostatyki. Jeśli nawet kamera zarejestrowała szczegóły jej działania, nie widziałam ich gołym okiem. Widziałam za to efekty.

Odpalałam film raz za razem, najpierw w normalnym tempie, potem w zwolnionym, ponieważ liczyłam, że w końcu dostrzegę coś więcej, przebiję się wzrokiem przez tę cholerną czarną mgławicę i zrozumiem, na co właściwie patrzę.

Wnioskując na podstawie kąta i odległości, kamerzysta musiał siedzieć na dachu, na drugim, może trzecim piętrze. Przez dziesięć minut nie działo się nic niezwykłego, a potem na pustą ulicę wmaszerowały Cienie. W kamizelkach taktycznych i pełnym uzbrojeniu. Ustawiły się w klasycznym szyku diamentowym, w gotowości bojowej. Ale, na ile mogłam wyczytać to z mowy ich ciał, nie spodziewały się kłopotów. Jeden z dzieciaków trzymał torbę z okupem, ci bardziej doświadczeni otaczali go, tworząc konwój.

Czekali, rozglądając się po terenie. Nie trwało to długo.

Film nie miał głosu, więc nie mogłam stwierdzić, czy kamerzysta coś usłyszał, kiedy skierował obiektyw na wyłaniających się zza rogu dwóch mężczyzn.

Przysunęłam się bliżej ekranu, wpatrując się w porywaczy. W musującym ziarnie pikseli próbowałam wyłapać jak najwięcej szczegółów, choć oko ludzkie, czy nawet oko berserka, miało swoje ograniczenia. A oni używali magii, by zamaskować rysy twarzy na nagraniu. Widziałam już coś takiego. Może Karma zdoła coś na to poradzić. W najgorszym wypadku okaże się, że piksele są wypalone, wtedy, cóż, nie pozostanie nic innego, jak uznać, że technologia przegrała z magią po całości.

Porywacze byli wysocy, raczej szczupli, odziani w sięgające ziemi czarne tuniki z długimi rękawami. Założyłam, że to mężczyźni, choć nie mogłam ze stuprocentową pewnością określić płci. Nie byli uzbrojeni. Pierwszy trzymał ręce uniesione do wysokości piersi. Drugi szedł pół kroku za nim, dźwigając coś w rodzaju krótkiej, szerokiej tuby, czy może raczej staromodnego pudła na kapelusze. Musiało emanować jakąś magią, bo na nagraniu pikselowało się tylko odrobinę mniej niż twarze porywaczy. Zapewne było też ciężkie, bo zamaskowany człowiek niósł je blisko ciała, ciasno oplatając ramionami i podpierając o podbrzusze.

Nawet bez dźwięku wyłapałam moment, w którym Cienie poczuły niepokój. Kilku uniosło broń. Może zadziałał instynkt, może chodziło o to, że porywacze nie prowadzili Madali, a zgodnie z ustaleniami wymiana miała być równoczesna.

Porywacz na przedzie chyba coś mówił. Nie widziałam jego twarzy ani ust, ale wskazywała na to gestykulacja. Większość Cieni zwróciła się w jego stronę, żaden jednak nie odbezpieczył broni. Może założyli, że zmiana reguł gry oznacza kolejny etap negocjacji.

Tymczasem pierwszy typ miał przyciągnąć ich uwagę. I zrobił to na tyle skutecznie, że chyba nawet nie zauważyli, że drugi, za jego plecami, wyciąga coś z pudła. Coś do tego stopnia magicznego, że przepaliłoby tradycyjną, celuloidową taśmę. Było niczym czarna dziura. I choć nie widziałam, z czym właściwie mam do czynienia, jakaś prymitywna część mojego umysłu zareagowała natychmiast. Włoski na całym ciele stanęły mi dęba, a w trzewiach poczułam lodowaty skurcz strachu.

Czy Cienie poczuły to samo? Czy w ogóle zdążyły? Porywacz uniósł przenośną czarną dziurę nad głowę, a wszyscy poza jego towarzyszem spojrzeli w jej stronę jak zaczarowani. I to był ich koniec. Padali niczym podcięte żyto, jakby w ułamku sekundy ktoś zgasił im światło w głowie. Trzydzieści osiem sekund. Tylko tyle czasu upłynęło między pojawieniem się ludzi w tunikach a chwilą, gdy ośmiu Cieni leżało pokotem na chodniku. Czarna dziura na powrót zniknęła w tubie. Za to zza rogu wyszedł trzeci porywacz. Jego twarz skrywał wir pikseli, nosił taką samą czarną tunikę jak pozostali, ale w dłoniach miał karabin. Niespiesznie kroczył w stronę leżących Cieni.

Oglądałam ten kawałek nagrania w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Cienie pozostawały bezwładne i nieruchome, a on krążył między nimi i ładował każdemu po dwie kulki: w pierś, zaraz nad krawędzią kamizelki taktycznej, i w środek czoła, między brwi. Kaliber był duży, odległość mała, więc za każdym razem powstawał znaczny rozbryzg. Niewidoczny na długich czarnych tunikach.

Pierwszy z porywaczy wyszarpał z zaciśniętej dłoni trupa torbę z okupem. Drugi stał nieruchomo, przyciskając pudło do piersi, i czekał, aż kumple zajmą się resztą. A gdy trzeci zastrzelił wszystkich, po prostu odeszli. Kamera nie podążyła za nimi. Domyśliłam się, że kamerzysta padł razem z Cieniami, porażony czarną dziurą. Co świadczyło o jej niepokojąco dużym zasięgu – plus minus trzydzieści metrów – i szokującej skuteczności.

W tym pudle było coś, co w kilka sekund, bezszelestnie, bez fajerwerków, zabiło dziewięć osób. Nie zrobiło za to krzywdy porywaczom. Cholera jasna.

Skopiowałam nagranie i wrzuciłam je na serwer Karmy oraz na szyfrowaną skrzynkę Ireny. Cofnęłam film raz jeszcze, do momentu, w którym z pudła wyłoniła się czarna dziura. Znów bebechy ścisnął mi pierwotny, lodowaty strach.

Nie mieli najmniejszych szans. A nagranie nie pozostawiało wątpliwości: jeśli przed wytropieniem porywaczy nie dowiem się, co dokładnie się tam wydarzyło, skończę jak Cienie.

Wstałam od kompa i wyciągnęłam z lodówki butelkę piwa, odkręciłam kapsel i upiłam kilka łyków. Mimo to wciąż miałam sucho w gardle.

Może dotarło do mnie, na co właściwie się rzucam?

Rozdział 8

Śmierć w oczach

Robin wszedł bez pukania. Moje bariery ochronne wokół domu rozpoznały go natychmiast i nawet nie wysłały sygnału ostrzegawczego. Zadomowił się tu już na dobre. Zdążył nie tylko wsadzić wszystkie swoje krzaczki, lecz także wykąpać się i przebrać. Postawił na stole talerz – najwyraźniej zdołał ukryć kilka pączków przed rysiami. Wgryzł się w jednego i powiedział:

– Należy ci się za tych kilka dołków, które zdołałaś wykopać, zanim zdezerterowałaś.

Kiwnęłam głową, ale nie sięgnęłam po przysmak. Ciągle miałam zimny węzeł w bebechach. Piwo nie pomagało, pączki mogły zaszkodzić. Zostało mi jeszcze sporo do obejrzenia.

Robin wepchnął połowę pączka do ust i wytarł lepkie od lukru palce o tył spodni.

– Aż tak? – zapytał, kiwając na moją butelkę.

– Gdybym miała zachować proporcje, nurkowałabym w kadzi z tequilą – odparłam posępnie i kiwnęłam w stronę ekranu. Jego kolej, niech sobie popatrzy, z czym się mierzymy.

Opadł na moje krzesło przed laptopem i włączył odtwarzanie. W milczeniu obejrzał całość, a gdy na ekranie pojawił się zupełnie niemagiczny biały szum, odwrócił się w moją stronę i powiedział:

– Nie lubisz, gdy życie jest zbyt łatwe, co? A mogłaś kopać ze mną w ogrodzie.

Skrzywiłam się.

– Wtedy dziewczyna, którą porwali, nie miałaby szans. A tak ma choć minimalne.

– Co ich załatwiło? Masz jakiś trop?

– Koroner Zakonu robi sekcję. Może dzięki niej dowiemy się czegoś więcej – powiedziałam posępnie.

– Może Karma odkryje, co tam pulsuje w tej czerni – powiedział.

– Co pulsuje? – zainteresowałam się. – Nie widziałam tam żadnego pulsowania!

Przewinęłam nagranie do momentu pojawienia się czarnej dziury. Obejrzałam dokładnie, ale nadal nie zauważyłam nic, co można by określić w ten sposób.

– Tu. – Postukał palcem w punkt na ekranie i zaczął zaciskać pięść, by oddać nieregularny rytm. – Bum, bum-bum, bum.

Robin był magiczny: właściwie jako dziecko bóstw sam był bóstwem i jego zmysły wyłapywały więcej niż moje. Może Karma dzięki swoim zabawkom faktycznie znajdzie źródło pulsowania. Napisałam do niej wiadomość, żeby przyjrzała się czarnej dziurze pod tym kątem. Odpowiedziała mi emotką uniesionego kciuka.

– To nie koniec, mam jeszcze nagrania dowodów życia. – Zamknęłam okienko z filmem z przekazania okupu i otworzyłam najstarszą wiadomość.

Theo dostał ją kilka godzin po porwaniu. Filmik trwał niespełna dwie minuty.

Próbowałam wyłowić najdrobniejsze wskazówki, które mogłyby podpowiedzieć, gdzie przetrzymują porwaną albo zdradzić tożsamość tych zbirów, ale pierwszy film nie powiedział mi wiele. Za plecami dziewczyny widziałam ceglaną ścianę. Jedynym źródłem światła była żarówka, lekko kiwająca się na boki tuż nad głową Madali. To ona była w centrum nagrania, wypełniała większość kadru.

Źrebaczek wyrósł na śliczną młodą kobietę. Miała oliwkową cerę, ciemne, orzechowe oczy, a jej twarz otaczały brązowe loki. Policzki wciąż miały w sobie dziecięcą krągłość, a pełniejsza dolna warga lekko zadrżała, kiedy z drugiej strony kamery rozległ się głos:

– Masz coś do przekazania tacie?

Nie wydawała się wystraszona, raczej zaskoczona. Przełknęła głośno ślinę, a potem powiedziała:

– Tato, proszę, zrób, co mówią, chcę wrócić do domu, proszę…

Jej głos się załamał. Oczy się zaszkliły.

– Unieś gazetę – powiedział głos.

Był męski, bez akcentu. Nic więcej nie usłyszałam.

Madala uniosła gazetę, przybliżając do obiektywu nagłówek z datą. Jej dłonie drżały.

– Tato, chcę wrócić do domu – powtórzyła cicho.

Kolejny filmik był datowany w ten sam sposób, nagrano go dwa dni później. Dla Madali dwa upiornie długie dni. Oczy miała spuchnięte od płaczu, twarz brudną, włosy splątane. Nie widziałam żadnych obrażeń świadczących o torturach, ale jej zgarbiona sylwetka i strach w oczach sugerowały, że spotkało ją coś złego. Popatrzyła prosto w kamerę i powiedziała:

– Tato, przepraszam, naprawdę przepraszam! Proszę, daj im, czego chcą, i zabierz mnie do domu.

Jej głos się łamał.