Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
UTRZYMAĆ STATUS QUO
Oficjalnie policjantka. Trudny charakter, ale świetne statystyki rozwiązanych spraw. Nieoficjalnie – wiedźma, która dzieli swój czas między toruński komisariat a Thorn – alternatywne miasto, gdzie mieszkają magiczni. Do perfekcji opanowała utrzymywanie tych światów w równowadze i kompletnej izolacji. Do czasu.
W Thornie giną istoty nadprzyrodzone i to Dora ma znaleźć sprawcę. W Toruniu dyskretne korzystanie z magii w trakcie śledztwa odbija jej się solidną czkawką. Na szczęście nie jest z tym wszystkim sama – wspiera ją Miron, wnuk Lucyfera.
Akcja, emocje i humor – jedyna i niepowtarzalna wiedźma Dora Wilk powraca w nowym wydaniu i lepszej formie niż kiedykolwiek. Jedna z najpopularniejszych serii urban fantasy w świeżej odsłonie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla tych pierwszych fanów Dory Wilk,
bez ich entuzjazmu zawodowe pisanie byłoby wciąż tylko marzeniem
Paulina Kozanek należała do tych kobiet, z których ludzie śmieją się za plecami, ale tak, by nikt ich na tym nie przyłapał. Ze swoją lekką nadwagą, podwójnym podbródkiem skrytym w obfitej kryzie koronkowego kołnierzyka, makijażem mocnym jak u tancerki z nocnego klubu i włosami odświeżanymi płukanką, która nadawała fryzurze delikatny odcień zsiniałych z zimna rąk, wyglądała jak wiele jej podobnych niewiast. Licznie reprezentowanych w każdym społeczeństwie starszych pań, przeważnie wdów lub ofiar niezmiennie darwinowskiego rynku matrymonialnego – zawsze były inne, młodsze, do których ich mężowie mogli odejść. I z reguły to robili. Pan Kozanek zrobił.
Podejrzewałam, że Paulina Kozanek dała się we znaki wielu osobom. Jej uporządkowane do przesady mieszkanie, stos poduszek i obrazków ręcznie haftowanych ściegiem krzyżykowym sugerowały, że miała wolnego czasu w nadmiarze, co zwykle kończy się nudą, która popycha starsze panie do wsadzania nosa w nie swoje sprawy. Z pewnością nobliwa niewiasta miała wrogów. Czy jednak był wśród nich ktoś, kto wykracza poza standardy osoby, która nie przepada za starszą panią? Ktoś, kto mógłby zrobić coś takiego?
Sądząc po zapachu unoszącym się w mieszkaniu, ciało musiało tu leżeć tydzień, może dłużej – było chłodno, bo wszystkie kaloryfery przykręcono do zera, co spowolniło rozkład. Schludne ubranie ofiary nie nosiło śladów walki. Skulona na dywanie wyglądała, jakby spała, i być może złudzenie byłoby pełniejsze, gdyby nie zaschnięta brązowa skorupa krwi, otaczająca jej głowę posępną aureolą.
Ktokolwiek wiedział o Paulinie Kozanek coś, co doprowadziłoby mnie do zabójcy, teraz będzie siedział cicho, przez pamięć o zmarłej. Będzie przedstawiana jako święta wcielona, co tylko utrudni moją robotę. Zbyt długo pracuję w policji, by wierzyć w świętych. Nawet Mikołaj ma na koncie co najmniej włamania do domów. Kto wie, czemu naprawdę chce te wszystkie dzieciaki sadzać na kolanie…
– Patolog już jest? – spytałam posterunkowego Piotra, który choć przydzielony był bezpośrednio do mojego oddziału i poniekąd mi podlegał, najchętniej udawałby, że mnie nie zna.
Zerkał na mnie niechętnie i odpowiadał na pytania, tylko jeśli nie mógł ich zignorować.
– Jest. Prokuratora nie ma. Zresztą był zły, że go pani wzywa do jakiejś staruszki, która pewnie dostała zawału.
– Jasne, a umierając, zasztyletowała się widelcem, który rozpłynął się w powietrzu na skutek utleniania się żelaza… Co za brednie.
– Tu się z tobą zgadzam w całej rozciągłości. – Bogna była ubawiona. – Utlenianie żelaza trwałoby znacznie dłużej niż tydzień i zostałyby ślady rdzy w ranach.
– Cieszę się, że już jesteś. Obejrzałaś zwłoki?
– Pobieżnie, na ile mogę to zrobić tutaj, nie ruszając jej nadmiernie. Na pewno nie była to śmierć naturalna, dwie rany kłute na szyi, niezbyt głębokie, ale wystarczające, by uszkodzić tętnicę. Zabieraliście coś?
– Nie, czekałam na was.
– No więc brak narzędzia zbrodni…
– Ale dojdziesz do tego, czego mam szukać?
– Jak zawsze. – Uśmiechnęła się.
Była znakomita w swoim fachu, nie popadała przy tym w wisielczy humor lub alkoholizm, tak częste u przedstawicieli tej grupy zawodowej. Skoro oficer policji i patolog mówią, że nie ma mowy, by śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, to patafian z prokuratury powinien już tu być… Albo zostawić mi oględziny i dokumentację i czekać, aż raporty pojawią się na jego biurku. Naoglądał się amerykańskich kryminałów i sądzi, że jego bystre oko dostrzeże to, co ja, głupia baba, przegapiłam.
Pokój roił się od ludzi, ktoś robił zdjęcia, ktoś rozmawiał przez telefon. Nie było mi to na rękę. Musiałam sprawdzić coś dyskretnie. Podeszłam do zwłok i uważnie przyjrzałam się śladom na szyi. Dwa czerwone punkty, jeden przy drugim, oddalone (sprawdziłam malutką miarką) o trzy centymetry od siebie… Wątpiłam, by był to wampir – za dużo krwi na dywanie, poza tym one wolą młodsze ofiary, pachnące bardziej apetycznie, o jędrnych szyjkach i tętniczkach. Od dawna też nie słyszałam, by kogoś zabiły, wolałam jednak sprawdzić. Ślady na szyi, brak narzędzia zbrodni… Rozumiecie mój tok rozumowania?
Oczywiście nie zamierzałam dzielić się moimi podejrzeniami z Bogną czy patafianem, ale sama dla siebie musiałam wiedzieć. Trzy centymetry nie wykluczają kłów, jednak intuicja podpowiadała mi, że nie był to krwiopijca.
Dyskretnie dotknęłam zimnego czoła. Musiałam zdjąć rękawiczki, by cokolwiek poczuć, co było jawnym pogwałceniem regulaminu, ale tylko tak mogłam zebrać jakieś resztki aury. Często na ofiarach morderstwa zostawał wyraźny ślad przemocy, jakby pieczęć agresji i emocji, głównie strachu, czasem nawet wskazówki co do sprawcy, ale wyczuwalne były jedynie kilka godzin, czasem dni, w zależności od natężenia uczuć towarzyszących ostatnim chwilom zmarłego. Tym razem nie wyczułam prawie nic, lekkie mrowienie w palcach niosło tylko jedną emocję – totalne zaskoczenie. I jakby… irytację. Paulina Kozanek przed śmiercią się nie bała. Była poirytowana.
– Wilk, co ty robisz, do cholery? – gardłowy i nieprzyjemny głos prokuratora Marcina Żamłody wyrwał mnie z zamyślenia. – Z jakiej to okazji dotykasz ciała bez rękawiczek?
– Okazją są oględziny zwłok, które mielibyśmy już za sobą, gdybyś raczył się tu pofatygować wcześniej, Żamłoda – warknęłam.
– Jest niedziela, ciesz się, że tu w ogóle jestem.
– Jakoś nie mogę tej radości w sobie odnaleźć. Trzeba było dać znać, że niedziela ci nie pasuje, może pani Kozanek umarłaby innego dnia.
– Pieprz się.
– To bardzo dojrzała riposta.
Sapnął. Zawsze łudził się, że jego słowo będzie ostatnim.
Prawie dwa lata współpracy niczego go nie nauczyły. Przeciwnie, na mój widok reagował jak pies Pawłowa – toczył pianę. Nie wiem czemu, ale zawsze coś do mnie miał. To znaczy wiem. Czuł, że ze mną jest coś nie tak, ale to jego problem. Żamłoda miał w genach jakiś cień nadnaturalny, był pociotkiem wiedźmy czy innego magicznego stworzenia, nie był jednak wystarczająco magicznie rozwinięty, by mnie rozpoznać. Pozostawały mu tylko niepokój, mrowienie w rękach i przeczucie. Utrudniało mi to nieco życie, ale nie spędzało snu z powiek.
– Rób, co do ciebie należy. Ja sprawdzę, co zebrali chłopcy w wywiadach.
Przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu było bardziej irytujące niż noc w kanałach w towarzystwie szczurów.
– Tylko ich nie obmacuj.
– Bardzo śmieszne. Zachowaj fantazje dla siebie. Myślenie życzeniowe, mówi ci to coś? – Odwróciłam się, nie obdarzając go spojrzeniem.
Sapnął. Pies Pawłowa.
Chłopcy, a dokładnie dwaj młodzi posterunkowi, Jacek i Piotr (zwany na posterunku Plackiem, jako że ci dwaj byli praktycznie nierozłączni i zaczęli służbę w tym samym czasie), kończyli już zbierać zeznania sąsiadów. Domyślałam się, co usłyszę. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, święta kobieta i nie wiedzą, co za zwyrodnialec mógłby podnieść na nią rękę. Zaskoczyli mnie.
– Podobno Kozanek była prawdziwym wrzodem na dupie – powiedział Jacek, przeglądając zapiski w notesiku z miną pilnego ucznia, pasującą do jego urody nastoletniego chłopca.
– Rozwiń, proszę.
– Kilkoro sąsiadów składało na nią skargi, nawet wzywali policję z powodu naruszania ciszy nocnej.
– Nie powiesz mi, że imprezowała w swojej serwetkowej melinie?
– Nie, ewangelizowała. Od rana do nocy na cały regulator miała ustawioną jedyną słuszną stację radiową.
– O cholera, w tym bloku to podpada pod tortury!
Bloki na Legionów były miłe i niewysokie, ale miały istotną wadę: ściany cienkie, a akustykę koszmarną. Na studiach przez kilka miesięcy wynajmowałam pokój dwie klatki dalej.
– Właśnie – przyznał Jacek.
– Kto skarżył się najczęściej?
– Sąsiedzi z góry i z mieszkania obok, po trzy zgłoszenia. U góry mieszka młoda rodzina z kilkuletnim dzieckiem, z boku studenci. Bez meldunku, więc nikt nie kwapił się reagować na zgłoszenia.
– Cholera, mam nadzieję, że dzieciakom nie puściły nerwy. Gdyby była moją sąsiadką, mogłabym mieć wypadek przy czyszczeniu broni.
– Wiem, co masz na myśli. – Jacek wyszczerzył równiutkie ząbki. Zapewne w liceum nosił aparat ortodontyczny, co oznacza, że zdjął go nie dalej niż dwa lata temu. Piotr stał obok posępny, unikał mojego wzroku.
– O co chodzi? – zapytałam, wiedząc, że mi nie odpowie.
– O nic, proszę pani. – Nadal uciekał oczyma. Nikt w całym komisariacie nie zwracał się do mnie w ten sposób. Zignorowałam go. Nie wszyscy muszą mnie lubić. Nie wyczuwałam od niego napięcia mocy, aura sugerowała zwykłego homo sapiens. Przeżyję.
Na miejscu powinien być już cały zespół, którego byłam częścią, ale wciąż czekałam na Nowakowskiego i Witkaca. Zakładałam, że mogą się nie pojawić, choć wolałam, by było to tylko złe przeczucie. Dość miałam świecenia za nich oczami przed szefową. Wystarczająco często świeciłam za samą siebie. Zwłaszcza w tych dniach wolałam nie wchodzić jej przesadnie w zasięg radaru, wciąż nie odbyła się „poważna rozmowa”, którą zapowiedziała po wpłynięciu na mnie skargi.
Nowakowski pojawił się ponad dwie godziny po wezwaniu. Jak zawsze niechlujny, niepodopinany, jakby obudził się w kanale i po ciemku zbierał swoje rzeczy. Pod pięćdziesiątkę, z lekką nadwagą i przerzedzonymi włosami, wyglądał jak kuzyn Ferdka Kiepskiego. Był niewiele bystrzejszy. Myślał, że nikt nie zauważy, że pociąga z piersiówki coś więcej niż ziółka na ból brzuszka. Wzruszyłam ramionami. Nie ja go zatrudniłam, choć musiałam z nim pracować. Nie mam już kłopotów z jego lepkimi rączkami, odkąd porachowałam mu kości, dokładnie kości ręki. Połamałam mu palce lewej dłoni, kiedy usiłował mnie poklepywać po tyłku. Może nie zareagowałabym tak gwałtownie, gdyby nie okoliczności. Pochylałam się właśnie nad ciałem brutalnie pobitego kilkulatka. Nawet taka okazja czyniła go złodziejem.
Stał przede mną, zaspany i nieświeży, z permanentnym kacem, i rzucał mi aroganckie spojrzenie.
– Referuj – powiedział.
Jasne, to, że jest dwie dekady starszy i jest facetem, wystarczy, by mną dowodzić. Palant, mieliśmy ten sam stopień.
– Sam sobie zreferuj. Trzeba było przyjechać na czas, nie byłbyś teraz w tyle.
Wyszłam na korytarz, zostawiając go w serwetkowej melinie z Jackiem i Plackiem. Rozejrzałam się po klatce. By na nią wejść, trzeba pokonać domofon, była więc czysta, bez śladów graffiti na ścianach czy zapachu moczu. Zamek u drzwi nienaruszony. Chłopcy z laboratorium pozbierali już odciski palców, ciemne ślady proszku daktyloskopijnego pokrywały klamkę, ale wiedziałam, że niewiele mi to da. Zabójca znał ofiarę, musiał bywać tu wcześniej, może był zaproszony. Statystyki wskazują, że ponad sześćdziesiąt procent morderstw popełniają członkowie rodziny i osoby bliskie ofierze. Jeszcze jeden powód, by trzymać się z daleka od własnej rodzinki. Zanotowałam w czarnym moleskinie, by sprawdzić rodzinę i wezwać wszystkich na przesłuchanie. Wyszłam przed blok, zajrzałam w krzaki przy chodniku i pod oknami. Nie znalazłam nic podejrzanego. Czekałam, aż Bogna i jej asystent Tomasz, zwany Tomciem Paluchem, zabiorą ciało i w mieszkaniu zrobi się luźniej. Chciałam zrobić własne zdjęcia miejsca zbrodni, przyjrzeć mu się, wykorzystując wszystkie moje zmysły, także te, których nie mają śmiertelnicy. Zaglądałam właśnie do najbliższego śmietnika, kiedy przed klatką zatrzymała się taksówka i pojawił się Witkacy. Lubiłam go, choć należałam tym samym do jednego z najmniejszych fanklubów na komendzie. Równie niewielki był tylko mój. Witkacy naprawdę nazywał się inaczej, ale na ksywę zapracował prawdziwie naukowym podejściem do eksperymentowania z używkami. Wszelkimi, także tymi zakazanymi przez polskie prawo. Podejrzewam, że naprawdę nie robił tego dla odlotu, ale z pasji poznawczej. Przełożeni nie docenili jednak tego poświęcenia, zwłaszcza że wcześniej pracował w jednostce do zwalczania problemu narkomanii. Dostał przeniesienie. Nieodurzony był cholernie inteligentny i spostrzegawczy. Właśnie dlatego, gdy doszły mnie słuchy, że szukają dla niego przechowalni, poszłam do Anity, naszej szefowej, i zaproponowałam, by dała go sobie podrzucić.
Mojego wzrostu, ale suchotniczo chudy, zawsze zmarznięty, był na swój sposób atrakcyjny. Kobiety przyciągała otaczająca go aura nieszczęścia i melancholii. Po prawdzie, Witkacy to najbardziej depresyjna jednostka, jaką znałam, ale nie z tych, którzy oczekują pocieszania i przytulania do piersi.
– Hej, Ti. – Tylko on się do mnie tak zwracał, pozwalałam mu na to, nawet lubiłam. – Widzę, że świetnie się bawisz.
Zerknęłam na swoje ręce w rękawiczkach i śmieci dookoła stóp.
– Wiesz, że zrobię wszystko, by nie zostawać z Nowakowskim zbyt długo w jednym pomieszczeniu. – Zaśmiałam się. – Nawet przeglądanie śmietników jest lepsze.
Uśmiechnął się bez cienia prawdziwej wesołości.
– Jak się masz, Witkac? Ciężki weekend? – zapytałam, widząc wyraźne cienie pod jego oczyma.
Skrzywił się tylko.
– Jak zawsze, od piątków jest gorsza tylko sobota, a tę dwójkę na głowę bije niedziela, wiesz, jak jest.
Wiedziałam, że jest sam. Myślał, że ja też jestem sama. Na swój sposób byłam, ale nie tak jak on. Choć może on też miał przyjaciół, których krył przed światem.
Hałas przy drzwiach wejściowych zwrócił naszą uwagę. Bogna przytrzymała drzwi, kiedy technik i Jacek wynosili ciemny worek z ciałem. Kolejne osoby opuszczały miejsce zbrodni, nawet Nowakowski wytoczył się zasapany. Skinęłam na Witkacego i bez słowa ruszyliśmy do mieszkania Kozanek, wiedząc, że został tam tylko Placek jako zabezpieczenie. Mogłam się wreszcie rozejrzeć.
Witkacy był jedynym z zespołu, który nigdy nie zadawał pytań, co robię i po co fotografuję akurat ten przedmiot, a nie inny. Nie wiem, czy to narkotyki otworzyły jego percepcję na różne dziwactwa, czy miał tak od urodzenia. Podejrzewał, że jestem trochę jak medium, obserwował mnie nieraz na miejscach zbrodni. Chyba wyczuwał ode mnie jakąś energię, ale w przeciwieństwie do Żamłody reagował spokojem i zaufaniem. Myślę, że gdyby chciał, mógłby zostać niezłym czarownikiem, ale jego życie nie miało, jak moje, drugiego dna, nie miał podwójnej tożsamości i prócz tego, skąd czerpie zasoby środków halucynogennych, nie miał tajemnic. To więcej, niż ja mogłam powiedzieć o sobie.
Zapaliłam wszystkie światła w mieszkaniu. Było już po siedemnastej i powoli robiło się szaro. Nie wiem, dlaczego w tylu filmach kryminalnych policjanci chodzą po miejscu zbrodni po ciemku, tylko z małymi latarkami. Ja chciałam widzieć wszystko. Zaczęłam od saloniku. Witkacy poszedł do łazienki. Ślady po ciele Kozanek sugerowały, że spadła z krzesła w chwili śmierci. Stolik nakryty był do podwieczorku, na jasnej serwecie leżała przewrócona filiżanka, niewielka ilość herbaty wsiąkła w tkaninę czerwonawą plamą. Powąchałam. Coś ziołowego i malwa sudańska, o charakterystycznym cierpkim zapachu. Zaintrygowało mnie krzesło naprzeciw miejsca, gdzie siedziała Kozanek przed śmiercią. Przy stoliku były cztery krzesełka. Na wpół odsunięte – ofiary; dwa zsunięte razem i częściowo schowane pod blatem stolika oraz jedno – właśnie to, na którym, jak podejrzewałam, siedział zabójca – wsunięte głęboko, najdalej jak się dało. Na stole nie dostrzegłam drugiego naczynia. Wydało mi się to podejrzane. Intuicja podpowiadała mi, że powinna tu być filiżanka, zwłaszcza że były dwie srebrne łyżeczki – jedna przy spodeczku Kozanek, druga zakryta serwetą. Jakby ktoś zapomniał jej zabrać, kiedy uprzątnął filiżankę. Przeszłam do kuchni. Na suszarce nie było nic, otwierałam drzwiczki szafek, aż trafiłam na tę, w której Kozanek trzymała porcelanę. Cztery filiżanki z kwiatowym motywem, identyczne z tą na stoliku. Cztery plus jedna znaczyło, że do pełnego kompletu brakowało jednej. Oczywiście mogło być tak, że stłukła się lata temu, ale intuicja znów szczypała pod skórą. Kozanek była zbyt porządnicka, by znieść zdekompletowany serwis kawowy. Czy zabójca zabrał ze sobą filiżankę? Nie znalazłam jej w krzakach ani w koszu. Kto zabiera ze sobą porcelanę? Ktoś, kto boi się, że znajdziemy DNA lub odciski palców akurat na tym przedmiocie, ale nie obawia się, że będą one na innych rzeczach w mieszkaniu? Może zginęło coś więcej? Wróciłam do pokoju. Porządek, jaki utrzymywała Kozanek, ułatwiał rozeznanie. Na widoku leżały srebra, szkatułka z biżuterią, niezbyt imponującą, jednak zawsze coś wartą. Zabójca nie zabrał też sprzętu elektronicznego. Motywu rabunkowego nie brałam pod uwagę, ale sprawca mógł jednak podjąć trud upozorowania rabunku. Nie zrobił tego. Jeśli działał pod wpływem emocji, zachował dość zimnej krwi, by zabrać swoje nakrycie i wsunąć krzesło. Chodziłam po pokoju, usiłując zebrać cokolwiek z energii tego miejsca. Nie czułam nic. Nie było gniewu, nie było strachu.
Usłyszałam kroki za swoimi plecami. Odwróciłam się do Witkacego. W dłoniach miał kilka słoiczków i niewielką reklamówkę z blistrami. Hobby Witkaca sprawiało, że nie potrzebowałam dzwonić do laboratorium z pytaniem o znalezione leki i ich zastosowanie. Wiedział wszystko. Gdybym zapytała, powiedziałby nawet, jakie byłyby skutki uboczne zażycia wszystkich razem i popicia wódką.
– Ti, niby nie ma tu nic, czego nie powinno być w łazience starszej pani, ale coś mi nie daje spokoju.
– O co chodzi? – Ufałam jego przeczuciom. Podszedł i rozłożył na stoliku wszystkie leki. Pogrupował je w trzy kupki.
– Tu – wskazał na największą – wszystko, co potrzeba starszej pani, by jej ciało nie skrzypiało, glukozamina, witaminy, wapń, tabletki z tranem, żeń-szeń, pierdoły typu suplementy diety. Nic groźnego. Tu – mniejsza kupka – leki na receptę, nitro na serce, coś na obniżenie ciśnienia, profilaktyka przeciwmiażdżycowa, aspiryna, rutyna i coś na uregulowanie poziomu cholesterolu. To – podniósł jedną z małych brązowych fiolek – leki na uspokojenie, dość łagodne, ale na receptę. Data na opakowaniu sugeruje, że kupiła je kilka tygodni temu, ale nie otworzyła opakowania, nie brakuje tabletek. Dziwne, bo trzy inne puste fiolki po tym leku sugerują, że brała je regularnie.
– A trzecia kupka?
– Tu mam zagadki, Ti. Jest kilka preparatów odchudzających, a właściwie zmniejszających łaknienie, aż trzy z pięciu zawierają pochodne efedryny, spore dawki. Jeśli brała je wszystkie naraz, a myślę, że tak, bo w każdej fiolce brakuje dokładnie tyle samo tabletek, musiała być nakręcona jak mały robocik.
– Naspeedowana?
– Właściwie tak. To są leki na receptę, ale coś mi mówi, że nie ma lekarza, który przepisałby wszystkie trzy jednej starszej pani. Stawiam na jej przedsiębiorczość. Zdobyła recepty u różnych lekarzy lub zdobył je ktoś podstawiony. Poza tym widzę tu sporo ziół. Nie wszystkie są opisane. Podejrzewam, że też mogą być odchudzające, a nigdy nie wiesz, co w nich znajdziesz. Nie kupiła ich w sklepie zielarskim, na dwóch – podniósł w górę saszetki – opisy są cyrylicą.
– Myślisz o bazarze przy supersamie? – domyśliłam się.
Przytaknął. Gdzie indziej babcia zdobyłaby nielegalne, nieprzebadane i niedopuszczone do obiegu zioła z nalepkami z bratniego kraju?
– Niepokoi mnie jedno. Skoro nie otworzyła fiolki z lekiem uspokajającym, to czy brała inne leki? Te na serce czy ciśnienie? Na pewno brała te odchudzające i zioła…
– Myślisz, że jej odbijało?
– Bez uspokajających tabletek takie ilości efedryny… Zauważyłabyś wyraźną zmianę jej zachowania, nerwowość, pobudzenie, zgrzytanie zębami, prawdopodobnie uderzenia gorąca…
– Kaloryfery były zakręcone do zera – przypomniałam sobie. – Wiesz, że to nie leki ją zabiły, ale dwie rany kłute w tętnicy szyjnej?
Wzruszył ramionami.
– Ale może ich wpływ na jej zachowanie dostarczył komuś motywacji?
– Była suką od dość dawna, są zgłoszenia, ale wiesz, musimy się dowiedzieć, na ile jej charakterek był czymś stałym, a na ile zmienną z ostatnich tygodni, miesięcy.
– Co najmniej dwóch miesięcy – powiedział, pokazując puste buteleczki. – Choć podejrzewam, że to mogło trwać dłużej. Stawiałbym na to, że nie od razu zaczęła szaleć z pięcioma środkami odchudzającymi, raczej zażywała jeden, organizm się przyzwyczaił, nie widziała efektów, więc dodała następny i następny, aż doszła do tego koktajlu.
Ufałam jego intuicji, zwłaszcza że moja się z nią nie kłóciła. Ktoś będzie musiał przejść się do przychodni w okolicy i apteki ze zniżkami dla emerytów w poszukiwaniu danych z recept. Zapisałam sobie to w notesie. Wyślę jutro któregoś z młodziaków albo Nowakowskiego. Na myśl o tym ostatnim biegającym gdziekolwiek, zasapanym i rozchełstanym, złośliwy uśmiech pojawił mi się na twarzy. Taa, Nowakowski ma zaplanowany jutrzejszy poranek.
– Ti, mogę spytać o coś spoza tej sprawy? – Witkacy zawsze był delikatny, gdy wkraczał na teren prywatny lub coś, co w jego odczuciu było prywatne. Może dlatego dobrze nam się pracowało razem.
– Pytaj. – Jakoś wiedziałam, że nie zapyta o nic naprawdę intymnego.
– Ta skarga, masz kłopoty, prawda? – Patrzył na mnie ze spokojną miną człowieka zrezygnowanego.
– Jeśli jeszcze nie mam, będę mieć. Anita zapowiedziała poważną rozmowę. Żukrowski złożył skargę nie tylko do niej, ale też do prokuratury i do wydziału wewnętrznego. Nie wiem, z której strony oberwę, ale nie liczę, że ujdzie mi to na sucho.
– Co mu właściwie zrobiłaś? Jest rozjuszony jak diabli.
Właściwie jak diablica, bo diabły lepiej panują nad emocjami, ale nie powiedziałam tego na głos.
– Och, wiesz, nie zdzierżyłam i przyłożyłam mu. Po prostu. Wiem, że to on skrzywdził te dzieci, ale nie mam dowodów. Żamłoda nawet nie wszczął dochodzenia, spławił mnie i już. A Żukrowski… cóż, zasugerował mi po przesłuchaniu, że mogę się ugryźć i że widział mnie ostatnio z milutką dziewczynką, której postara się przyjrzeć bliżej.
Tą małą dziewczynką była Maja, czteroletnia córka kolegi z drogówki, moja chrześnica. Jedyna osóbka, która potrafiła zmusić mnie do pójścia na mszę i powtarzania, że obiecuję wspomóc rodziców w wychowaniu dziecka w wierze.
– Skurwiel. – Witkacy sapnął ze złości. – Mam nadzieję, że mocno mu przyłożyłaś.
– Dość, by miał pretekst do obdukcji.
Nie wszystko wyszło na obdukcji. Podbite oko i kilka siniaków to ułamek tego, co mu zostawiłam. Od spotkania ze mną, ilekroć usiłuje się zbliżyć do dziecka w złych intencjach albo onanizować przy pornografii dziecięcej, czuje w podbrzuszu ból nie do zniesienia, mdleje i sika krwią przez kilka kolejnych dni. O tym nie mógł wspomnieć lekarzowi z izby przyjęć. Przeczuwał, że mam z tym coś wspólnego, choć nie wiedział, jak to zrobiłam. Gdybym mu powiedziała, że rzuciłam urok, uwierzyłby? Najlepiej wydana forsa na klątwę w moim życiu. Gdybym mu powiedziała, że kiedy po kilku dniach od naszego feralnego spotkania wyzwał mnie od czarownic, był całkiem bliski prawdy, uwierzyłby? Oczywiście nie byłam czarownicą. Byłam wiedźmą, tylko laik nie zna różnicy. On nim był.
Wyciągnęłam z torby swój prywatny aparat i zaczęłam robić zdjęcia, skrupulatnie obfotografowywałam wszystko, co wydawało mi się istotne.
– Myślisz, że cię wyrzucą? – Witkacy wciąż zastanawiał się nad moją sytuacją.
– Nie sądzę. Pośmierdzi, pośmierdzi i minie. Ale Anita jest wnerwiona, za dużo szumu, a nie minął jeszcze miesiąc od sprawy Szaraka.
Szarak (wedle dokumentów – Zając) był naszym kolegą z zespołu, który miesiąc temu przeżył załamanie nerwowe po tym, jak odeszła od niego żona. Nie poszedł do baru pić, jak poradziłaby sobie z tym problemem większość gliniarzy, jakich znam, ale wziął broń i poszedł pod urząd skarbowy. Nie żeby miał jakieś problemy z fiskusem, po prostu tam pracowała jego żona. Opróżnił magazynek w orła białego przy drzwiach wejściowych i ze zdziwieniem zauważył, że zapomniał zostawić naboju, który zamierzał umieścić w swojej czaszce. Nie stawiał oporu, gdy strażnicy go obezwładnili. Obecnie przebywa w psychiatryku na Mickiewicza. Nie ma prawa do wizyt, bo ponawia próby samobójcze na najdziwniejsze sposoby. Nieskuteczne jak dotąd. Byłam jednak pewna, że to kwestia czasu. Pięć lat pracowałam z Szarakiem – gdy wbił sobie coś do głowy, nigdy nie popuszczał.
– Załamanie Szaraka wszystkich zaskoczyło, co? – powiedział spokojnie.
Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek jego głos wyrażał coś więcej niż smutek czy spokój. Przytaknęłam.
– Pewnie wszyscy zakładali, że jeśli ktoś od nas wyląduje w psychiatryku, to będę to ja, co? – Blady uśmiech przemknął mu po twarzy.
– Jasne, Szaraka nawet nie uwzględniali w zakładach. – Uśmiechnęłam się szeroko. – To daje mi pewną nadzieję. Mnie obstawiają najczęściej jako osobę, która wyląduje za kratkami jako pierwsza. Może to znaczy, że ostatni na liście pójdzie siedzieć?
Ostatni na liście był Nowakowski. Witkacy parsknął śmiechem. Nasze opinie o Nowakowskim były zgodne.
– Gdybyś potrzebowała, wiesz, zawsze pomogę. Poznałem w ostatnich latach kilku niezłych prawników.
Byli na tyle dobrzy, że zapobiegli jego zwolnieniu oraz uwięzieniu za posiadanie substancji psychoaktywnych w ogromnych ilościach i kilka wyskoków po zażyciu.
– Jasne, dzięki, na razie sama nie wiem, co z tego wyjdzie. Nie zamartwiam się, zrobiłabym dziś to samo i wiesz o tym. Ale jakby co, zgłoszę się po wizytówkę. – Poklepałam go po ramieniu. Przytaknął i znów uśmiechnął się po swojemu, trochę krzywo, półgębkiem, jakby prawa strona jego twarzy była odrobinę mniej plastyczna.
– Chyba wszystko, co? Wracamy? – Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy o niczym nie zapomnieliśmy.
– Tak, czas już. Placek został? – zapytałam, przypominając sobie, że żadne z nas nie ma samochodu, a nie chciało mi się płacić taksówkarzowi.
– Jest na dole. Naprawdę odebrali ci prawko?
– Tak, uzbierałam więcej punktów karnych niż niemoralnych propozycji w barze w sobotnią noc. – Skrzywiłam się. – Micra stoi na policyjnym parkingu, żebym nie miała pokusy, by jednak się wybrać na przejażdżkę.
– Szkoda, byłaś moją ulubioną podwózką.
Witkacy sam oddał swoje prawo jazdy. Na wszelki wypadek, gdyby miał ochotę siąść za kółkiem w czasie swoich eksperymentów ze świadomością.
– Teraz zostaje nam Placek. Pewnie umiera ze szczęścia.
– Tak jak ze wszystkim, co ciebie dotyczy. O co z nim chodzi? Przygadałaś mu, pobiłaś, opieprzyłaś?
– Jestem niewinna jak dziecię. Nie wiem. Widać nie nadajemy na tych samych falach. Może jest na to zbyt normalny. – Uśmiechnęłam się, poklepując Witkaca po plecach. Wielu właśnie tak tłumaczyło fakt, że my dwoje się dogadujemy, choć inni unikali z nim pracy.
– Nie wie, co traci.
Pogasiłam światła i zabezpieczyliśmy drzwi taśmą. Dobiegała dziewiętnasta. Kolejny jedenastogodzinny dzień pracy.
Placek stał przy swoim fiacie. Palił papierosa i czekał zrezygnowany. Nie był zachwycony, że musi z nami jechać, i nie krył się z tym. Nim wsiadłam do samochodu, zadzwoniła moja komórka.
– Dora, właśnie dostałam papiery z wydziału wewnętrznego. Jutro masz się stawić na przesłuchanie. – Głos Anity był suchy i zimny. Znałam ją wystarczająco, by wiedzieć, że jest wściekła.
– Sorry, szefowo, nie wiedziałam, że będziesz świecić za mnie oczami.
– Nie jest dobrze. Wit powiedział mi nieoficjalnie – zaakcentowała ostatnie słowo – że są naciski ze strony prokuratury, by sprawę zbadać dogłębnie – znów akcent.
– Żamłoda – westchnęłam.
– Obawiam się, że tak. Twoi wielbiciele zwarli szeregi.
Wiedziała o naszym konflikcie charakterów. Niestety, to, co było wystarczającym powodem do rozwodu, nie mogło zmienić tego, że byliśmy skazani na „pracowali razem długo i nieszczęśliwie”.
– Myślisz, że mnie wywalą?
– Nie, ale mogą zawiesić. – Nie owijała w bawełnę.
– Przeżyję. – Skrzywiłam się. – Będzie czas na wakacje.
– Jeszcze jedno, Dora. – Zawiesiła głos na chwilę. – Żukrowski wystąpił do sądu o zakaz zbliżania się. Nie możesz podejść bliżej niż pięćdziesiąt metrów.
– Świetnie, jeśli idzie o mnie, wolałabym nie zbliżać się do niego w ogóle, ale powiedz, że dasz jego sprawę komuś innemu i nie umorzysz jej jak Żamłoda.
– Na razie będziemy cicho, ale nie martw się, jeśli masz rację i jest pedofilem, złapiemy go. – W takich chwilach miała głos ostry jak brzytwa. Wiedziałam, że dopnie swego, choćby miała iść do piekła i z powrotem. Tylko idiota zadarłby z Anitą Czarny, ja zdecydowanie wolałam grać z nią w tej samej drużynie.
– Wiesz, że mam rację – powiedziałam spokojnie.
– Wiem, ale musimy mieć coś więcej niż naszą intuicję. Póki twoja sprawa nie przyschnie, mamy związane ręce, oskarżyłby nas o prześladowanie. Ale gdy tylko to się skończy, weźmiemy się za niego.
– Mogę ją skończyć szybciej, jeśli chcesz. Przyznam się do winy i tyle.
– Nie – znów głos jak ostrze – nie dostanie tego, czego chce. Jeśli cię skażą, nie będziesz mogła wrócić.
Przytaknęłam, choć nie mogła tego zobaczyć.
– Jutro przesłuchanie, tak? Mam nadzieję, że po południu. Muszę przesłuchać sporo osób w sprawie Kozanek.
– Morderstwo zawsze jest priorytetem – powiedziała. – Nawet wydział wewnętrzny musi to zrozumieć. Nic, trzymaj się, Dora. Pozdrów Witkaca.
Wiedziała, że jeśli z kimś jest, to ze mną. Zaśmiałam się. Troska o Witkaca była chyba jedyną słabością Anity. Jakimś cudem to narkomańskie nasienie budziło jej instynkt macierzyński na równi z jej własnym synem.
– Jasne, do jutra.
Placek siedział za kółkiem, niecierpliwie stukając palcami o kierownicę. Witkacy ze stoicką miną zajął tylne siedzenie. Mając do wyboru miejsce obok nadąsanego posterunkowego albo depresyjnego eksperymentatora, szarpnęłam za klamkę od tylnych drzwi. Podaliśmy adresy. Witkacy jechał na Balonową, ja na Bydgoskie. Placek sapnął, ale nie skomentował. Obie lokalizacje dokładnie w przeciwnym kierunku niż Rubinkowo, gdzie mieszkał. Anita musiała go pouczyć o koleżeńskich podwózkach.
Kocham swoje mieszkanie, słodkie czterdzieści cztery metry mojej własnej przestrzeni. Sypialnię z ogromnym łóżkiem i trzydrzwiową szafą, salonik z całą ścianą zastawioną białymi regałami pełnymi książek i ogromną kolekcję płyt, malutką kuchnię z dużym stołem oraz witrynką pełną kubków i kolorowej porcelany. Uwielbiam błękit ścian w sypialni, waniliową kuchnię i kojący piaskowy beż saloniku. Światło przesączające się przez na wpół uchylone żaluzje. Meblowałam to wnętrze kilka miesięcy, w końcu ciułałam pieniądze z policyjnej wypłaty, by straciło tą tymczasowość wynajmowanego mieszkania i stało się domem.
Nie stać mnie było na ekipę, więc sama robiłam wszystko, od malowania ścian po hydraulikę (tę ostatnią z podręcznikiem w jednej i słownikiem ilustrowanym dla dzieci w drugiej dłoni, jako że nie rozróżniałam elementów wymienionych w instrukcji, dopóki nie zobaczyłam ich na obrazku). Szyłam zasłonki i poszewki na poduszki z zapałem, którego nie powstydziłaby się Martha Stewart. Kredyt będę spłacać kolejne dwadzieścia lat, nieważne.
Tak powstał azyl. Kiedy do niego wchodziłam, spływało ze mnie całe napięcie. Już w progu zrzucałam marynarkę i buty, rozplatałam włosy, aż rudą rzeką spływały mi na plecy. Następny w kolejce był stanik, który niechętnie, ale musiałam nosić – inaczej żaden z napotykanych mężczyzn nie spojrzałby mi w oczy. Nie zdobyłabym nawet jednego logicznego zeznania. Nie przesadzam. Geny kapłanek płodności mszczą się jeszcze po kilku pokoleniach, a biust wymaga ujarzmiania.
Zastanawialiście się, skąd biorą się wiedźmy? I czemu nie ma nas zbyt wiele? Nie pytam o czarownice, bo te po prostu uczą się fachu. Całkiem inaczej niż wiedźmy z urodzenia, z krwi, jak mówią nadnaturalni. Za wszystkim stały geny. Recesywny gen przenosił drobną modyfikację, która sprawia, że nie jestem do końca ludzka. Nie występuje w naturze zbyt często, można powiedzieć – w granicach błędu statystycznego. Zwykle ujawnia się, gdy oboje z rodziców go mają. Chyba że Matka Natura i wszystkie Boginie naprawdę się uprą i idą z recesywnością na całość, wyciągając wiedźmie geny ze spadku po wcześniejszych pokoleniach. Wtedy w miłej i normalnej rodzinie rodzi się mały odmieniec. Tak było ze mną. Część tych recesywnych genów widać. Jestem jasna jak śnieg, ruda i piegowata, choć moja matka jest śniada i ma najczarniejsze włosy, jakie widziałam. Jedynie wzrost mam dominujący, pełne metr osiemdziesiąt, ale tylko dlatego że genu kurduplostwa nie było po żadnej ze stron. Co przyjmuję z ulgą, bo o wiele łatwiej skopać komuś tyłek, jeśli można mu spojrzeć w oczy bez stawania na palcach. Nawet grupę krwi mam recesywną, zero Rh minus, gdzieś w granicach błędu statystycznego. Idealną jako dawca, beznadziejnie ograniczającą, gdybym kiedyś potrzebowała transfuzji. Nie wiem nawet, czy zwykłe zero Rh minus od niewiedźmy by się przyjęło. Dotąd nie było potrzeby sprawdzać, bo choć kaleczę się i miewam wypadki, rany goją mi się znacznie szybciej niż w pełni ludziom. Nie tak szybko, jak u zmiennokształtnych, ale dość, by się nie wykrwawić.
Moi rodzice nie są nadnaturalni, są do bólu normalni. Moje siostry i brat też. Śniadzi, piękni, wiotcy jak trzcinki. Często podejrzewałam, że zostałam podmieniona w szpitalu lub adoptowano mnie w niemowlęctwie. Z moją figurą kapłanki płodności i rudymi włosami, z darem spontanicznego przepowiadania przyszłości w dzieciństwie, snami magicznymi, aurą, która w młodości była tak pełna energii, że kopała ich prądem przy każdym dotyku – wyróżniałam się, mówiąc delikatnie. Sporadycznie czytałam też w myślach. To nie sprzyja dobrym relacjom z rodzeństwem, wierzcie mi. Jakby i bez tego życie, zwłaszcza dorastanie, nie było trudne. Dorastanie wiedźmy bez przewodnika było koszmarem. Nie panowałam nad mocą, a że w rodzinie od kilku pokoleń nie urodziła się wiedźma, nie było nikogo, kto by rozpoznał symptomy. Ze strony matki odziedziczyłam magię płodności, ze strony ojca magię Pani Północy. Tę drugą przyjęłam z radością, z tą pierwszą walczę do dziś. To długa historia. Najważniejsze, że do dziś nie wypełniłam rytuałów i nie zamierzam poddać się przeznaczeniu kapłanki płodności – możecie zgadywać, co ono oznacza.
Gdy miałam siedemnaście lat, na koloniach nad morzem spotkałam na plaży kobietę starą jak świat. Popatrzyła na mnie i wiedziała. Spojrzałam jej w oczy i też wiedziałam. Stałyśmy bez słowa, pozwalając, by wiatr znad morza przenikał nasze ciała i zostawiał w nich życiodajną energię. Gdy tylko skończyłam liceum, wyjechałam z rodzinnego miasta na studia tak daleko, jak mogłam. Nie nad morze, bo za mało panowałam nad mocą, by przebywać tak blisko jej źródła – byłabym niebezpieczna dla siebie i otoczenia – ale blisko. Toruń był wystarczająco daleko, bym nie musiała wracać na weekendy do domu, i wystarczająco blisko morza, by móc dojechać tam w trzy godziny i odnawiać się do woli. Tu szybko mnie odnaleźli. Nadnaturalni mają dobry wywiad, ale nie docierają na prowincję, gdzie spędziłam dzieciństwo. Przeszłam szkolenie, zostałam uznana za swoją i przestałam czuć się jak wyrzutek z piekła rodem. Zresztą gdy poznałam prawdziwych piekielników, wiedziałam, że zupełnie ich nie przypominam. Odnalazłam tu jakąś wspólnotę, jednak dotąd nie zdecydowałam się żyć tylko w alternatywnym świecie nadnaturalnych. Mam realne mieszkanie, pracę, nawet znajomych. Zupełnie realnych kochanków. Nie każdemu z magicznych się to podoba. Trudno. Nie chcę zastygnąć w czasie, zyskać dziwnej wersji nieśmiertelności, zbyt kruchej, by była pewna. Poza tym tam ciężej byłoby spławiać te cholerne kapłanki płodności. Ich uporczywe nawracanie mnie na kult Matki Rodzicielki przypomina ewangelizujących jehowitów. Choć tym ostatnim nigdy nie trzaskam drzwiami przed nosem bez uprzejmego „dziękuję, nie jestem zainteresowana zbawieniem mojej duszy”. Po prawdzie, należę do innego systemu religijnego, starszego niż chrześcijaństwo, więc nie wiem, jak to dokładnie jest z moją duszą. I zwykle nie zawracam sobie tym głowy. Trwam w przyjemnej codzienności, korzystając pełnymi garściami z tego, co najlepsze w życiu na pograniczu.
Uwolniona od ubrań przeszłam przez sypialnię do łazienki i weszłam pod prysznic. Musiałam spłukać z siebie aurę mieszkania Kozankowej, jeśli nie chciałam, by jej zirytowany duch przywarł do mnie na wieki. Szorowałam się peelingiem solno-cynamonowym, najlepszym na wszelkie magiczne osady, aż poczułam, że niemal świecę własną energią. Zasłona iluzji, z którą wychodzę na realne ulice, spłynęła ze mnie jak makijaż. Wycisnęłam włosy, których najdłużej trzymają się wszelkie magiczne śmieci. Dopiero teraz mogłam wytrzeć się i coś zjeść. Pierwszy raz od rana, a było już po dwudziestej pierwszej. Na szczęście jedzenie nie jest moim jedynym źródłem energii.
Nie miałam już siły wychodzić wieczorem, opadłam na łóżko i zasnęłam, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki.
Najpierw był zapach, ostry, jakby octu. Po jakimś czasie doszły dźwięki, delikatna melodyjka pozytywki. Zamrugałam oczami, by zobaczyć coś więcej niż ciemność. Wyławiałam kształty, zarysy mebli, wielkie łóżko z baldachimem, rzeźbione maski na ścianach, futrzany dywan pod moimi bosymi stopami. Poczułam pierwsze ukłucie niepokoju. Rozpoznawałam to wnętrze. Rozglądałam się w poszukiwaniu osoby, która powinna tu być, choć czułam, że jej tu nie ma. Mogłam tylko mieć nadzieję, że nie ma jej całej, a nie tylko jej ducha. Ze ściśniętym gardłem przeszłam do kuchni. Bałagan był nie do opisania, musiałam uważać, by nie nadepnąć na walające się po podłodze okruchy szkła, porcelany, drzazgi z połamanych krzeseł. Pachniało kawą z rozbitego dzbanka. Kucnęłam, była już zimna, lekko gęstniejąca od cukru. Nie podobało mi się to wszystko.
Naprawdę się zaniepokoiłam, gdy zobaczyłam, co moja przyjaciółka zostawiła na metalowych drzwiach lodówki. Była tam odciśnięta jej drobna dłoń, palec po palcu, jakby usiłowała chwycić się czegoś, przytrzymać. Walczyła, ale z kim? Co z nią? Oczyściłam umysł i zaczęłam szukać, przeczesywałam nicość w poszukiwaniu jej sygnału. Nagle sama mnie znalazła. Fala wściekłości, bólu i strachu wypełniła mnie całą, ból rozlał się po skórze, po policzku spłynęła krew. Wiedziałam już, jak czuła się, walcząc tu, w kuchni. Na własnych żebrach czułam ciosy, krew zalewała mi oczy. Strach. Kosztowałam jego smak na własnym języku, żelazisty i całkiem realny. Czego ona mogła bać się tak bardzo? Jako potężna nekromantka była silniejsza ode mnie, choć niewielka i drobna. Dotarło do mnie, że czuję tylko ciało i emocje, ale nie odbieram nic z jej magii. Coś, co ją zaatakowało, zablokowało moc. Fala wściekłości. Nie widziałam napastnika, krył twarz za mgłą iluzji, ale bił zupełnie realnie. Cios, nie ręką, a energią, powalił mnie na kolana. Czułam, jak coś wdziera się w moje ciało i ciągnie, usiłuje ukraść mi moją istotę. Objęłam się ciasno ramionami i zaczęłam wrzeszczeć, uwalniając magię obronną. Skóra zaszczypała, gdy nasze magie zetknęły się, impulsy elektryczne sprawiły, że włosy zafalowały mi niczym aureola. Odskoczył. Wstałam i broniłam się przed jego atakami, krążył wokół mnie jak dzikie zwierzę. Nie widziałam nigdzie ciała Katii, nie widziałam jego twarzy, choć rzucałam zaklęcia deziluzji. Uderzył. Krzyknęłam, odbijając cios. Ocalała szyba witryny rozprysła się miliardem szkiełek. Musiałam uciekać.
Obudziłam się z krzykiem, pierwotnym krzykiem ofiary walczącej o życie. Dyszałam. Pościel była mokra i skopana. Na twarzy czułam krew. Cholera, Katia! Nie musiałam jechać do jej mieszkania, by wiedzieć, że wszystko zastałabym dokładnie tak jak we śnie. Zwlokłam się z łóżka obolała jak po walce bokserskiej. W lustrze zobaczyłam podbiegające krwią oko i umazany nią policzek. Pięknie, ciekawe, jak to wytłumaczę na komendzie za kilka godzin. Miałam jednak inne sprawy na głowie. Ubierałam się pospiesznie, bielizna, czarne dżinsy i sweter, pochewka z nożem przy pasku, drugi, mniejszy, w pochewce przypiętej do przedramienia. Dopiero po chwili zrozumiałam, że moje ciało szykuje się na wojnę. Do podręcznej torby spakowałam zestaw magiczny. Nigdy nie wiadomo, choć na razie szłam na zwiady. Na walkę przyjdzie czas.
Wychodząc, na progu narysowałam palcem runy zaklęcia ochronnego. Nie musiałam już nawet zamykać drzwi na zamek, zrobiłam to jednak – realne przyzwyczajenia. Na wszelki wypadek zostawiłam jeszcze zaklęcie szpiegowskie, wyłapie aurę wszystkiego, co chciałoby się kręcić pod moimi drzwiami. Zbiegałam po schodach, jakby gonił mnie wielki zły wilk. Choć wolałabym wilka od tego, co widziałam w śnie. Z wilkiem poradziłabym sobie bez problemu.
Z mojego mieszkania na Asnyka miałam jakieś pół godziny na Stare Miasto, kolejne pięć minut do Bramy. Najchętniej puściłabym się biegiem, ale wolałam oszczędzać siły. Poza tym miałam pęknięte żebro. Nie musiałam go dotykać, oglądać stłuczeń, by mieć pewność.
Szłam ulicą Mickiewicza, nieustannie myśląc o Katii. Bydgoskie Przedmieście o trzeciej nad ranem jest ciche jak nigdy, ale nie wyludnione. Słabe światło latarni nie wystarczało, by przeniknąć mrok. Wysokie kamienice po obu stronach ulicy zdawały się kryć sekrety, ludzkie życie, ludzkie sprawy. Kochałam tę dzielnicę Torunia. Była przyjemnie niedzisiejsza, jakby poza czasem. Mój rewir i dla niego śpiewam pieśń. Bydgoskie jest jak zakręcony pępek świata. Za dnia życie jest tu intensywniejsze niż w innych częściach miasta, może dlatego że tak wiele osób nie zamartwia się chodzeniem do pracy. Ilekroć myślałam o przeprowadzce i tak zwykle krążyłam wkoło tych samych ulic. Moje mieszkanko było na granicy, było kompromisem między pragnieniem, by tu zostać, a zupełnie przyziemną potrzebą centralnego ogrzewania, szczelnych okien i klatki schodowej, na której nie potykam się o nikogo. Przez kilka lat mieszkałam w kamienicach, które nie spełniały żadnego z tych warunków.
Lubiłam ulice pod literackimi patronami. Może tylko w zaułkach romantyków i pozytywistów mogłam odnaleźć spokój. Byli równie niedzisiejsi jak reszta dzielnicy. Królestwo najmłodszych matek, najbrzydszych psów, a rozwydrzone dzieciaki są takie same jak te, które w dziewiętnastym wieku biegały ulicami Paryża. Tylko tu w jednej klatce mieszkają studenci, artyści, adiunkci z uniwersytetu i półanalfabeci zapijający się bełtami. Różnorodność, jakiej nie dostarczają strzeżone osiedla, pełne odciśniętych na sztancy ludzi. Uśmiechałam się, zbliżając się do rogu Mickiewicza i Sienkiewicza. Wiedziałam, że Głupi Piotruś i jego pies nigdy nie opuszczają tego miejsca. Siedzieli na schodkach zajęci rozmową i tylko pomachali mi, gdy ich mijałam.
Na początku nowy mieszkaniec nie czuje się tu najlepiej, nieufne spojrzenia wbite w plecy przyprawiają go o dreszcze, ale to mija po kilku tygodniach, gdy tubylcy oswajają się z nową twarzą. Wiedzą, że nie ma co pytać o złotówkę do wina, bo swoich się nie zagaduje. Bieda ma więcej kolorów niż bogactwo, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Kto artysta, kto szaleniec, kto ma prawo wyznaczać takie granice?
Z Czarnego Tulipana dobiegały gwar, muzyka i śmiechy. Było chłodno, wiatr delikatnie omiatał moje rozpalone ciało i nasączał mnie energią. Może przyspieszy leczenie żebra, które nadal doskwierało. Potężny biały budynek szkoły muzycznej upewniał mnie, że zbliżam się do centrum. Akademiki nawet o tej porze nie są ciche ani ciemne. Z okien dobiegały odgłosy imprezek studenckich. Przeszłam przez park do placu Rapackiego. Światła na przejściu migały pomarańczowo; jak zwykle wyłączono sygnalizację, kiedy ruch na ulicach dogasał. Plac przy fontannie, zapach tuj rosnących wkoło solarnej rzeźby, chłodny cień bram i arkad. Znane i niezmienne elementy mojej trasy do portalu.
Brama jest nieopodal ruin zamku krzyżackiego. Nie mogę zdradzać gdzie, choć i tak nie przeszedłby nią nikt, kto nie zna zaklęcia. Magia odpychała, mrowienie na skórze skłoniłoby każdą niemagiczną istotę do przejścia na drugą stronę ulicy. Na pierwszy rzut oka Brama wyglądała jak zwyczajne drzwi wiodące na podwórko studnię. I nie znając zaklęcia, właśnie tam dojdziecie. Nad klamką kartka zawieszona przez mieszkańców kamienicy: „Kulturalnych ludzi zamykanie drzwi nie trudzi”. Parsknęłam, znałam tubylców, niewielu z nich zaliczyłabym do grona kulturalnych osób. Nie zaliczyłabym ich nawet do grona ludzi. Nacisnęłam klamkę, wymawiając zaklęcie. Znalazłam się na ulicy alternatywnego Torunia, a właściwie Thornu.
Był sporo starszy od ludzkiego miasta. Mrok stał się gęstszy, latarni nie było, większość mieszkańców miała dość dobry wzrok, by nie mieć kłopotu z nocnym widzeniem. Thorn pod wieloma względami jest podobny do Torunia, architektura i ukształtowanie ulic Starówki są odzwierciedleniem kształtu centrum alternatywnego miasta. Nie przypadkiem. Budowniczowie Thornu byli pierwsi. Stulecia przed tym, nim zbudowano perłę gotyku, istniała już osada istot nadnaturalnych, niedostępna dla zwykłych śmiertelników. W całej Polsce takich miast jest kilka, nie licząc mniejszych osad. Żadna z lokalizacji nie była przypadkowa, nadnaturalni osiadają w punktach, które mają wysoki współczynnik energetyczny lub gdzie granica dzieląca świat realny od świata niematerialnego jest wyjątkowo cienka. Tak było w miejscu, gdzie założono Thorn. Pod wieloma względami lokalizacja tego miasta jest wyjątkowa – właśnie tu stykają się trzy światy, a granica między nimi jest najcieńsza w Polsce i jedna z najcieńszych w Europie. Przyciąga to wiele ciekawych istot, nie tylko magicznych. Nigdzie nie spotykałam tylu piekielników co w Thornie.
Rozplanowanie ulic obu miast odzwierciedla linie energii, biegnące pod powierzchnią ziemi. Linie, które w równym stopniu są nam potrzebne do życia, do magii, a współcześnie – do zasilania naszych mieszkań w prąd – nie mamy ani jednej elektrowni czy ciepłowni, w pełni polegając na naszej odnawialnej energii linii magicznych, co czyni nas najbardziej proekologiczną grupą na świecie.
Thorn architektonicznie nie odbiega od realnego miasta, widać wpływy baroku czy secesji, większość nadnaturalnych miło wspomina lata własnej młodości, sztukę, wśród której dorastali; rodzaj mechanizmu psychologicznego bazującego na sentymencie. Nie zawsze tak jest. Nadnaturalny Poznań jest bardzo nowoczesny. Zniszczony w dużym stopniu na przełomie wieków, w czasie czegoś, co przeszło do historii jako wielka scysja dwóch rodzin magicznych, przy odbudowie porzucił fantazje o domkach i kamienicach na rzecz modernistycznych wieżowców i dumnych szklanych apartamentowców. Wyglądał imponująco, ale nie mogłabym tam mieszkać. Thorn jest miłym miejscem do życia. Nie za duży, nie za mały, trochę niedzisiejszy, a dzięki temu bardziej wyluzowany. Mamy nieco samochodów, ale nie tyle, by tkwić w korkach, by każdy skrawek uliczek zajmowały parkingi. Nigdzie nie jest zbyt daleko, by nie można było po prostu dojść, jeśli tylko ma się czas na spacer. Ja zwykle przebywałam w ścisłym rejonie Starego Miasta, zamkniętego w kręgu murów obronnych sprzed kilkuset lat.
Pod wieloma względami Szatański Pierwiosnek był dla mnie centrum Thornu, spędzałam tu więcej czasu niż gdziekolwiek poza realnym światem. Lokalizacja baru była idealna. Dwie równoległe ulice i przecinające je prostopadle trzy wąskie uliczki stanowiły odpowiednik Starówki. Tu znajdowały się budynki Starszyzny, oddalone od Szatańskiego zaledwie sto pięćdziesiąt czy dwieście metrów. Tu, na wąskich uliczkach, ulokowała się większość przybytków cechowych, czyli rad poszczególnych gatunków nadnaturalnych. Administracyjne serce Thornu. Kilka sklepów magicznych, gdzie bez trudu znalazłabym najbardziej egzotyczne ingrediencje do zaklęć, sklepiki rzemieślników, głównie krasnoludów, którzy jak nikt opanowali fach związany z metalem – niezależnie, czy chcesz kupić nóż, strzelbę czy klamkę do drzwi, najlepsze znajdziesz właśnie w krasnoludzkich sklepach.
Ulice w Thornie nie mają nazw, patronów, oznaczeń – przynajmniej nie w starszej części miasta. Każdy z nas wie, jak trafić pod poszukiwany adres – ślady magii są dość wyraźne, by prowadzić ślepego. Za wskazówki służyły budynki. Gdy chciałam umówić się z kimś, wystarczyło powiedzieć, że spotykamy się na rogu między Starszyzną a pałacem Romana, i nie sposób było nie trafić. Rzadko miałam potrzebę zapuszczać się dalej.
Wąska uliczka wiodła mnie między wysokimi, nieco barokowymi kamienicami. Zza rogu słyszałam już gwar i ciężką muzykę, zbliżałam się do celu.
Heksalogia o Dorze Wilk. Tom 1. Złodziej dusz
Copyright © by Aneta Jadowska 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Redakcja i korekta – Dorota Pacyńska, Aneta Wieczorek, Paweł Wielopolski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl
Ilustracje wewnątrz książki – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I tej edycji, Kraków 2020
ISBN EPUB: 978-83-8129-713-4SIBN MOBI: 978-83-8129-712-7
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie książki Złodziej dusz:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka, Szymon Gagatek
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl