Martwy sezon - Aneta Jadowska - ebook + książka
BESTSELLER

Martwy sezon ebook

Aneta Jadowska,

4,3

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Martwy sezon trwa w najlepsze. Gdy Ustka pustoszeje, na jaw wychodzą kolejne tajemnice.

Spokój to stan przejściowy, o czym Magda Garstka wie aż nadto dobrze. Wielka Niedźwiedzica zmaga się z problemami finansowymi, a walka o utrzymanie pensjonatu okazuje się bardzo wyczerpująca. Sytuacji nie poprawiają wypadek ciotki Tamary, która do Ustki przybywa w asyście Cezarego, swojej dawnej miłości, a także goście: Łowcy Duchów oraz pewne nietypowe małżeństwo. To za ich sprawą trzy pokolenia Garstek będą musiały zmierzyć się z kolejnymi trupami i zagadkami… a nic nie przyciąga Garstek tak, jak tajemnica.

Wspomnienia, skomplikowane relacje, przeszłość i przyszłość. Martwy sezon to prawdziwa uczta dla miłośników zagadek, a także poruszająca opowieść o poszukiwaniu własnej ścieżki, o zaczynaniu od nowa na przekór światu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (1669 ocen)
869
547
197
51
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
effibia

Z braku laku…

Faktycznie martwy sezon bo w tym tomie akcja ciągnie się, jak flaki z olejem :/
30
EmmaKra13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura
10
bluka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura na ponury vzas.
10
Holanndia

Nie oderwiesz się od lektury

nie ma to jak dzień z garstkami;)
10
MrPolak

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna książka, idealnie pasujący tytuł i rozstetki życiowe ciotki Tamary
10

Popularność




Dla mojego męża,

który nigdy nie był standardowym

bohaterem romansu. A ci są zwykle nieznośni.

Dzięki niemu Czarek też nie jest

CZĘŚĆ PIERWSZAPOSZUKIWANIE PORTU

Rozdział 1

Niewielka liczba gości w pensjonacie miała swoje wady i swoje zalety. Zaletą było to, że przygotowanie śniadania dla sześciu osób zajmowało najwyżej kwadrans. Sprzątanie też szło szybciej. Wadą – że pewnie wkrótce Magda wraz z babcią zaczną balansować na granicy śmierci głodowej i być może będą musiały zjeść jednego z turystów.

Rozkładając talerzyki na stołach, Magda Garstka zabawiała się w duchu rozważaniami, który z gości kwaterujących obecnie w Wielkiej Niedźwiedzicy nadawałby się do zjedzenia bardziej niż inni. Wolała się koncentrować na radosnych sprawach, by nie myśleć o piśmie z banku, które znalazła wczoraj, a które babcia przed nią ukrywała. Kulinarna wartość pensjonariuszy to zdecydowanie weselszy temat niż zaległe raty kredytu i bankowe terminy ostatecznej ostateczności.

Taki pan Kazek, na przykład, pulchny i rumiany. Może gdyby się zmienił w pieczeń, jego żona, upiorna Jadwinia, przestałaby się wreszcie na niego wydzierać? Choć raczej nie. W jej odczuciu z pewnością byłby pieczenią za suchą, źle doprawioną i powodującą zgagę, za co ponosiłby bezpośrednią winę. Po dwóch dniach obcowania z nimi Magda była przekonana, że w oczach pani Jadwini pan Kazek nigdy nie mógłby się okazać choćby zadowalający w swych staraniach. Kiedyś musiał być, skoro zgodziła się zostać jego żoną, ale po tej ulotnej chwili sprzed dwudziestu lat nie zostały jej nawet ciepłe wspomnienia.

Upieczenie pani Jadwini nie wchodziło w grę. Danie byłoby nie do przełknięcia. Może nadawałaby się do curry – mocne przyprawy zabiłyby łykowatość i żółciowy posmak wiecznie nabzdyczonej i nieukontentowanej kobiety.

Z kolei z Łowcami Duchów – jak Magda nazywała czwórkę emerytów, którzy przyjechali do Ustki poszukiwać dowodów na istnienie bytów pośmiertnych, by potem opisać swe odkrycia w przewodniku turystycznym – dogadywała się całkiem dobrze. O wiele za dobrze, żeby dybać na ich udźce i podgardla. Wszyscy czworo byli odrobinę stuknięci, ale okazali się też dobrymi klientami. Nie tylko nie odwołali rezerwacji, ale nawet przedłużyli ją, gdy rozeszły się wieści o trupach.

Zatem pieczeń z Łowców Duchów też odpadała. Za to jeśliby po pieczystym z gościa pozostał duch, miałaby w nich stałych klientów na lata.

– Magdo, nie zapomnij o misce dla Hultaja – zawołała babcia Marysia, wnosząc do jadalni półmisek z kiełbaskami.

– Miska dla Hultaja już gotowa! – odkrzyknęła Magda, robiąc przy tym zbolałą minę.

Nawet nie doprawiła mu jedzenia relanium, choć bogowie jej świadkami, że ten psiak zapracował na akt cichej agresji. Gryzł, szczekał, obsikiwał podłogę i robił wszystkie te rzeczy, które ludzie uznają w terierach za urocze, gdy nie muszą po nich sprzątać. Zwykle nie przyjmowały gości z psami, ale w tym miesiącu przyjęłyby ich chyba nawet z nosorożcem. Z każdym tygodniem w pensjonacie Magda odkrywała w sobie nowe pokłady desperacji.

Kiedy przyjechała do Ustki na początku czerwca, miasteczko i sezon zaserwowały jej podwójny miesiąc miodowy – czerwiec i lipiec były cudowne. Radość, optymizm, kwilące ptaszęta. Ale potem nastąpił naprawdę ciężki sierpień, który płynnie przeszedł w niewesoły wrzesień, ten zaś – w przygnębiający październik, którego koniec nie wróżył ani odrobinę bardziej pomyślnego listopada. Na Halloween w ramach dekoracji będą mogły wyeksponować szkielety swoich marzeń, nadziei i wypłacalności. Zamiast pajęczyn w kątach powieszą wyciągi bankowe. Prawdziwa zgroza.

Tylko tym Magda mogła wytłumaczyć pomysł oceniania gości pod kątem ich potencjału konsumpcyjnego. W czerwcu takie kanibalistyczne rozważania nawet nie przyszłyby jej do głowy.

Życie nad morzem ma swój rytm i melodię. Zwłaszcza w miejscowości takiej jak Ustka, ściśle związanej z pływami turystycznymi. Jest trochę jak pierwsza wakacyjna miłość. Kiedy Magda wróciła po latach, miasteczko pokazało jej się od najlepszej strony. Jakby chciało mieć pewność, że dziewczyna połknie haczyk, zgłupieje z miłości, spakuje manatki i przeniesie się tu na stałe. Słońce, brak wolnych pokoi, plaże pełne półnagich mężczyzn, z których martwy był tylko jeden. Ale wtedy Magda po cichu uznała to nawet za dodatkową atrakcję, powód do zabawy w detektywa.

Potem trupów było więcej. I z każdym kolejnym gęstniały chmury nad Ustką, a nad Wielką Niedźwiedzicą w szczególności. Gdyby porównywać lokalne biznesy do jednostek pływających, to znajdowały się tu przeważnie solidne okręty o wzorcowej wyporności, masywne barki towarowe i kutry, które mimo niewielkich rozmiarów radziły sobie na morzu nawet w kiepską pogodę. Tymczasem Wielka Niedźwiedzica przypominała raczej szalupę ratunkową. A w tym sezonie wręcz dmuchane koło, gumową żółtą kaczuszkę.

Po dwumiesięcznej fazie słońca i beztroski Magda dostała w nos fazą „nieprzewidywalny jak sierpień nad polskim morzem”. A ten i owszem, może być wyidealizowany, jak ze wspomnień z czasów podstawówki: maciejka, barwiące usta wiśnie i skóra schodząca z nosa. W te dobre lata sierpień i wrzesień to szczyt sezonu. Ale bywało też tak jak w tym roku.

Deszcz, sinice i trupy. Trzywyrazowy nekrolog sezonu urlopowego.

Zaczęło padać drugiego sierpnia i z niewielkimi przerwami siąpiło do końca miesiąca. Nie były to ulewne deszcze czy burze, nie podmywało ulic, nie zanosiło się na to, że czas budować arkę. Ale nawet przy mżawce plażowanie odpadało. Ludzie przywozili parasole słoneczne i oczekiwali, że będą potrzebować ochrony wyłącznie przed słońcem. Deszcz na urlopie jest jak faux pas, które ciężko wybaczyć nadmorskiej miejscowości.

Później przyszły sinice. Przez dwa lata z rzędu łaskawie omijały Ustkę, ale w tym roku morze zakwitło. Zatoka zmieniła się w brudną zupę, zapaszek był nieszczególny, a wszystkie tabloidy rozpisywały się o szkodliwości sinic dla zdrowia. Na plażach pojawiły się czerwone tablice ostrzegawcze, pełne wykrzykników. Brakowało tylko znaków z trupią czaszką na piszczelach. Z kąpieli nici.

A potem, we wrześniu, turyści zaczęli się topić. Na potęgę. Wypadki zawsze się zdarzają – ktoś wchodzi do wody po pijaku, ktoś się potknie na falochronie, ktoś dostanie zawału, jeszcze ktoś przeceni swoje możliwości i nie zauważy, że ten kawałek plaży jest niestrzeżony. Nad morzem to normalne sytuacje, w każdym sezonie dochodzi do kilku takich przypadków. Gorzej, jeśli wszyscy postanowią się utopić w jednym tygodniu.

Tak było w Ustce w tym roku. Morze niemal codziennie wypluwało ciała, a media społecznościowe rozniosły wieści w świat. Nawet facet, który utopił się aż w Łebie, wypłynął właśnie w Ustce. Pięć osób w ciągu tygodnia. Tego nie dało się ukryć. Ratusz naciskał na dyskrecję, ale nie sposób uciszyć tysięcy internautów.

Nie było w tych utonięciach niczyjej winy, ot, same nieszczęśliwe wypadki. Ale fakty swoje, a plotki swoje i Ustka została tegoroczną stolicą topielców. Ujęcia z usteckiego portu i deptaka pojawiały się nawet w wiadomościach telewizyjnych jako ilustracja materiału o niebezpieczeństwach morskich kąpieli, w tym o dwójce dzieci, które utonęły w Mielnie. Zdaniem Garstek miasto miałoby podstawy do pozwu o zniesławienie, gdyby nie tych pięć trupów.

Magda podejrzewała, że turyści znieśliby każdą z wakacyjnych klątw z osobna, jednak przy kumulacji wymiękali. Każdego dnia wykreślała nazwiska z księgi rezerwacji i coraz trudniej przychodziło jej nie zamartwiać się o przyszłość pensjonatu. Babcia niewiele mówiła i starała się robić dobrą minę do złej gry. Ale Magda była dorosłą i ogarniętą kobietą, a gdy wpadło jej w ręce tajemnicze pismo z banku, poznała szerszy kontekst ich problemów.

Pięć lat wcześniej babcia wzięła duży kredyt na renowację Wielkiej Niedźwiedzicy. Kilka miesięcy temu, jeszcze przed przybyciem Magdy, musiała dobrać sporą pożyczkę, bo bojler gwałtownie odmówił współpracy, a zimne prysznice doceniłoby niewielu wczasowiczów. Wszystko wyglądało dobrze, dopóki turyści szturmowali drzwi pensjonatu. W czerwcu i lipcu były optymistkami, żaden z pokoi nie pozostawał wolny dłużej niż kilka dni.

Teraz wyglądało to gorzej. W sierpniu połowa pokojów stała pusta, we wrześniu więcej było wolnych niż zajętych. Magda żywiła nikłą nadzieję, że ładny i w miarę suchy październik im to wynagrodzi, ale na razie szóstka gości nie miała towarzystwa. Zresztą za oknem nieprzerwanie siąpiło.

Nie miała się co łudzić – bank nie będzie specjalnie wyrozumiały, nawet jeśli niespłacone raty to skutek najgorszego od lat sezonu. I nie przyjmie, w ramach uregulowania zaległości, darmowego noclegu dla swoich pracowników w pensjonacie zlokalizowanym w polskiej stolicy topielców. Nie z tymi cholernymi sinicami zmieniającymi zatokę w cuchnącą zupę.

Magda czuła się bezradna i sfrustrowana. Bo jak walczyć z pogodą, algami i plagą utonięć?

I jeszcze, jakby tego było mało, zaginęła ciocia Tamara.

Może „zaginęła” to niewłaściwe słowo. Przywodziło na myśl mordercę z autostrady polującego na niewielkie i urodziwe kobiety po trzydziestce. Cioci w tym roku miała stuknąć czterdziestka, ale gdyby Magda podała tę informację w policyjnym raporcie osób zaginionych, ciotka mogłaby powstać z nieoznaczonego grobu, by ją za to opieprzyć. Kwestia zasad… Powiedzmy więc, że ciocia Tamara nie tyle zaginęła, ile nie dawała znaku życia. Brzmiało równie nieprzyjemnie, ale bez skojarzeń z Investigation Discovery.

Tamara wyjechała w lipcu do Islandii. Zapakowała aparaty fotograficzne i niewielki dobytek do bagażnika oldschoolowego mercedesa w kolorze kości słoniowej, zwanego czule Wielorybkiem, i rozpoczęła przygodę życia. Coś, co na początku miało być kilkunastodniowym plenerem fotograficznym w okolicy, w której każda nazwa brzmi jak skomplikowane zaklęcie demonicznego przywołania, rozrosło się w wielki multimedialny projekt artystyczny. Grupa uczestników zwiększała się, w miarę jak wzrastał budżet, na który zrzucały się już instytuty kulturalne z trzech krajów skandynawskich. Lato płynnie przeszło w jesień, a końca projektu nie było widać. Filmowcy, fotografowie – w tym Tamara – dziennikarze i literaci przez kilka tygodni mieli przemieszczać się po Islandii, kręcić, pstrykać, pisać i chłonąć, przetwarzać wyspę na swoją sztukę, by potem wrócić do Szwecji i tam poskładać wszystkie elementy w całość, która na wieki zmieni postrzeganie Islandii. Otrzymali bajeczne warunki i finansowanie. Tamara była niesamowicie podekscytowana. W regularnie pisanych mailach, wiadomościach na Messengerze i rozmowach telefonicznych opowiadała siostrzenicy o wszystkich cudownościach tego pięknego i surowego kraju.

A Magda cieszyła się, że ciotka na poważnie wracała do fotografii. Do swojej pasji, którą porzuciła dziesięć lat wcześniej, prawie z dnia na dzień. Tamara miała wszystko, co trzeba: talent, pasję i zawodowy prestiż, ale by zająć się osieroconą siostrzenicą, przeszła w tryb przetrwalnikowy. Nagradzana fotografka skończyła z małym studiem, zdjęciami legitymacyjnymi i ślubnymi. Magda doceniała to, ale odczuwała też wyrzuty sumienia, że przez nią ciocia musiała zrezygnować z kariery.

Islandia była darem od niebios, który tę bezinteresowną dobroć miał jej wynagrodzić.

Przez tygodnie rozmawiały lub pisały do siebie niemal codziennie. Magda mogła na bieżąco śledzić kolejne etapy wyprawy. Próbowała szukać na mapie miejsc o różnych karkołomnych nazwach, takich jak Seyđisfjörđur, Vík í Mýrdal, Landmannalaugar, Gođafoss, Dimmuborgir. Oglądała zdjęcia i filmiki z kolorowymi górami i czarnymi jak węgiel plażami wulkanicznymi. Nieprawdopodobne piękno tych krajobrazów zapierało dech i aż trudno jej było uwierzyć, że to nie scenografia do wielkiej sagi fantasy, ale prawdziwe miejsca.

Magda wiedziała, że plan podróży się wydłużał, że po ponad dwóch miesiącach w Islandii popłynęli promem najpierw do Danii, gdzie zatrzymali się na kilkanaście dni, a dopiero potem do Szwecji, gdzie miał się zacząć ostatni etap pracy nad projektem.

Ciocia Tamara pisała, że ma mnóstwo materiału, nad którym musi popracować. Tysiące zdjęć, z których wybierze te na wystawę i te do publikacji. Okazało się, że część fotografii niewykorzystanych w głównym projekcie najprawdopodobniej zdoła sprzedać do dwóch magazynów podróżniczych, bo udało jej się odświeżyć niektóre kontakty z dawnego życia.

Pisała o ludziach, których poznała w czasie trwania projektu, o międzynarodowym towarzystwie – głównie Skandynawach: Szwedach, Duńczykach, Norweżce podróżującej z mopsikiem… Tamara była jedną z dwojga Polaków. Magda cieszyła się każdą wiadomością i tym, że ciocia jest szczęśliwa jak świnka w błocie. W smutniejsze dni, kiedy pensjonat zamierał, a wizja długu rosła, kolorowe maile z innego świata dostarczały jej radości i nadziei, że będzie lepiej.

Ostatnia wiadomość przyszła sześć dni temu. Od tego czasu Magda nie miała z Tamarą żadnego kontaktu. I zaczynała świrować. Pocieszała się, że pewnie znów są poza zasięgiem, na jakimś promie czy w odległych i dziko urokliwych rewirach Skanii, ale jej niepokój rósł z każdym dniem. Bo Tamara była odpowiedzialną kobietą i zwykle uprzedzała ją, że przez dzień czy dwa nie będzie dostępna.

Wczoraj Magda sprawdzała pocztę w poszukiwaniu nazw miejscowości, które ciocia zamierzała odwiedzić w ciągu najbliższych dni. Przeczytała wszystkie maile, szukając wskazówek. W sieci znalazła tylko lakoniczną wzmiankę o grancie naukowym dla projektu, na wszystko inne było za wcześnie. Czy to już ten moment, gdy powinna obdzwaniać komisariaty w Ystad i Malmö? Tamara chciała zawinąć w tamte strony, by odwiedzić tę część Szwecji, którą obie znały z serialu Wallander. Z Ystad planowała wrócić promem do Polski. Czy coś jej się tam stało?

Może Magda martwiła się na wyrost, ale to naprawdę nie było w stylu Tamary: nie odzywać się, nie odbierać telefonu, nie odczytywać wiadomości i SMS-ów. Coś było nie tak. A Magda nie miała namiarów do nikogo z wyprawy. Żałowała, że nie postąpiła wcześniej jak nadopiekuńcza matka, która żąda od wyjeżdżającej na wakacje córki numerów, CV i listów polecających wszystkich jej znajomych.

Uznała, że jest zbyt tolerancyjną siostrzenicą. Nigdy więcej nie powtórzy tego błędu. Niech no tylko Tamara wróci, a usłyszy: „Moja panno, doprawdy!” .

– Pani Madziu, poprosimy dwa razy jajecznicę! – Głos pana Zenka wyrwał ją z rozmyślań.

Odłożyła filiżankę, którą przez ostatnie minuty zapamiętale polerowała. Nawet nie zauważyła, kiedy państwo Dyziakowie zeszli na śniadanie, za chwilę zjawią się państwo Małeccy. Te dwie pary nigdy nie rozstawały się na dłużej niż kilka minut.

– Oczywiście, panie Zenku. Na masełku czy z boczkiem? – zapytała, choć założyłaby się o pół pensji, że pan Zenek powie „na boczku”, żona, że „na masełku, i to oszczędnie”, a potem machnie ręką, gdy mąż będzie patrzył na nią błagalnie jak basset. I faktycznie, czwarty raz w ciągu czterech dni, sytuacja przebiegła według tego scenariusza. A pani Stasia wymownie mrugnęła do Magdy, upewniając się, że dziewczyna pamięta ich ustalenia. Owszem, na boczku, ale po odlaniu wytopionego tłuszczyku, zanim wbije trzy jajka. Trzy, nie cztery, jak pan Zenek oczekuje.

Najwyraźniej tak działają te zgodne i udane małżeństwa z pięćdziesięcioletnim stażem – pan Zenek myślał, że dostaje dokładnie to, czego chce, a jego żona dbała, aby to, czego chce, go nie zabiło.

– Dzień dobry wszystkim! Czyż to nie wspaniały dzień? – zawołała pani Urszula Małecka, wkraczając do jadalni.

Jej donośny głos zdradzał ponad trzydzieści lat pracy w szkole podstawowej. Z bladą karnacją i krótkimi jasnymi włosami kontrastowały jaskrawe, fioletowo-żółte oprawki okularów, które – choć z pewnością przekroczyła siedemdziesiątkę – nadawały jej wygląd kobiety nowoczesnej i energicznej. Pani Urszula nie bała się mocnych kolorów, przeciwnie, jeśli czegoś się bała, to bycia mdłą i nijaką, ale to jej kompletnie nie groziło. Nie z tą garderobą – zasiadła przy stoliku państwa Dyziaków w obłoku asymetrycznej malinowej tuniki założonej do chabrowych legginsów.

Chwilę później dołączył jej małżonek, pan Tomasz, odziany w zaledwie trzy polary w odcieniach zieleni. Miał ich nieskończenie wiele, różnej grubości i rozmaitych fasonów, i był kapłanem kościoła ubierających się na cebulkę.

Czyli będzie trzy razy jajecznica na boczku i raz jajka na miękko. Wszyscy czworo byli uroczo przywiązani do siebie nawzajem i swoich małych rytuałów. I do małego gnojka zwanego Hultajem, który wbiegł do jadalni za swoim panem i błyskawicznie znalazł drogę do nogawki Magdy, którą zaczął intensywnie obwąchiwać, być może z zamiarem konsumpcji. Nie kopnęła go. Była dorosłą i panującą nad emocjami kobietą, co jednak musiała sobie regularnie powtarzać w towarzystwie teriera. Dosypałaby mu środków przeczyszczających do karmy, gdyby nie to, że prawdopodobnie oznaczałoby to więcej sprzątania.

Wymknęła się do kuchni przekazać babci zamówienia. Wymieniały się przy kuchence, ponieważ teraz stanowiły jedyny personel Wielkiej Niedźwiedzicy.

Jeszcze w sierpniu było ich cztery. Magda i Maria Garstki oraz Irina i Helena, tak zwane Ptaszyny, czyli kobiety, którym starsza Garstka pomagała w ramach nieoficjalnej organizacji nazywanej Przystanią. Obie uciekały przed przemocą domową i w Wielkiej Niedźwiedzicy znalazły bezpieczne schronienie.

Kiedy Magda zawitała do Ustki, Irina mieszkała w pensjonacie już od ponad pół roku. Nie zamierzała zostawać tu wiecznie. Na Ukrainie, skąd przyjechała, prowadziła własną firmę. Była energiczną kobietą sukcesu, która miała pecha trafić na męża tyrana, a przy okazji policjanta. Gdyby nie uciekła, pewnie by ją zabił i nigdy za to nie odpowiedział. Ale wreszcie, po wielu miesiącach w ukryciu, zdołała uzyskać rozwód. Mogła układać sobie życie. Nie wyjechała daleko – do Słupska, skoro jednak nie musiała się już ukrywać i pracować na czarno, żeby mąż jej nie wytropił, znalazła sobie lepiej płatną pracę. Może zresztą, jako bystra bizneswoman, zorientowała się, że Marii Garstki nie stać teraz na wypłacanie jeszcze jednej pensji.

Druga z Ptaszyn, Helena, potrzebowała znacznie intensywniejszej pomocy psychologicznej, niż mogła dostać w małym miasteczku. Jedna z dawnych podopiecznych Przystani pomogła jej znaleźć takową w Gdańsku. Dyskretnie, bo wciąż musiała się ukrywać przed agresywnym partnerem, przeniosła się więc do Trójmiasta.

I nagle na barkach Magdy i Marii spoczął obowiązek obsługi całego pensjonatu. Magda wolała nie myśleć, jak z całą tą pracą poradziłaby sobie jej siedemdziesięcioletnia babcia, gdyby nie odważyła się w maju namówić wnuczki na wakacje w Ustce. Nawet z szóstką gości pracy było o wiele za dużo dla jednej drobnej, starszej kobiety.

Kiedy Magda wróciła do jadalni z zamówionymi śniadaniami, akurat wkraczali do niej państwo Brzeskowie – Kazik i Jadwiga. On był dosyć masywny, z przerzedzonymi włosami i zaczerwienioną, nalaną twarzą osoby z nadciśnieniem. Ona – szczupła, ciemnowłosa, skrzywiona w grymasie permanentnego niezadowolenia. Byli gośćmi Wielkiej Niedźwiedzicy ledwie dwie doby, ale już dali się poznać jako ci „trudni”.

Usiedli przy oknie, Kazimierz zamówił jajecznicę. Jadwiga skrytykowała tę decyzję, wytykając mu obwód pasa. Sama jajek nie jadła. Morderczy cholesterol. Równie dobrze Magda mogłaby spytać, czy ma ochotę na szczyptę cyjanku do kawy. Zresztą spożywała niewiele więcej poza kawą – za całe śniadanie wystarczał jej tost z odrobiną dżemu. Magda podejrzewała, że napędza ją złość na cały świat i kwaśny charakter.

Przez następnych piętnaście minut kobieta krytykowała wszystko, co robił jej małżonek. Źle się ubrał jak na tę pogodę. Jadł za dużo tłuszczów. I doprawdy, kto to słyszał smarować kromkę masłem, skoro je jajka. No oczywiście, niech bierze jeszcze rogalika, przecież to nie tak, że się ledwo mieści w spodnie. I jak on może mleko do kawy, kawa tylko czarna… I tak w kółko. Głośno. Cała jadalnia była świadkiem nieustannego upokarzania pana Kazika. Magda przyłapywała się na myśli, że gdyby pani Jadwinia jadła coś poza tostem z dżemem, chętnie by ją uśpiła na dzień czy dwa, choćby po to, żeby ten biedak miał chwilę wytchnienia.

To nie było troskliwe przekomarzanie, jak u państwa Dyziaków. Jadwiga Brzesko miała złośliwy charakter i wiedziała, jak dopiec mężowi. Znali się wystarczająco długo.

Magda zastanawiała się, czy nie zacząć z nim dyskretnie rozmowy o Przystani, jednak jego reakcja na zachowanie żony zniechęcała do tego pomysłu. Udawał, że nic się nie dzieje. Rumieniec na jego twarzy pulsował żywym ogniem, ale mężczyzna się nie odzywał, nie odcinał, nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Magda niemal czekała na moment, kiedy pęknie, wybuchnie, wrzaśnie. Na próżno.

Sprzątały z babcią po śniadaniu, kiedy usłyszała dzwonek swojego telefonu. Telefonu, który zostawiła w recepcji. Pobiegła jak rącza gazela, prawie wywijając kozła na Hultaju, ale na ekranie wyświetlał się obcy numer, stacjonarny z kierunkowym z Warszawy.

Spławiła ankietera z banku, odmawiając mu prawa do nagrywania rozmowy, i sfrustrowana jeszcze raz wybrała numer cioci. „Abonent czasowo niedostępny”.

– Doigrałaś się, droga panno, zadzwoń, gdy to odsłuchasz. Proszę. Boję się.

Nagrała się na pocztę głosową, choć wiedziała, że Tamarze chyba nigdy dotąd nie zdarzyło się odsłuchać zawartości skrzynki. Ale miała przynajmniej złudzenie komunikacji.

Dokończyła sprzątanie, odwiesiła biały fartuszek i była gotowa na drugie pół etatu przewidziane na dziś. W ciepłej bluzie i przeciwdeszczowym sztormiaku wyruszyła do Vincenta, kawiarni, w której pracowała jako kelnerka.

W porcie natknęła się na Łowców Duchów, przechadzali się po chodniku z urządzeniem wyglądającym jak przenośna antena

telewizyjna podłączona do walkmana. Ich twarze wyrażały pełne skupienie. Nawet nie musiała pytać, czym się zajmują. Od trzech dni robili to samo: kalibrowali maszynerię, by awaria nie zaskoczyła ich w terenie. Usłyszała przy śniadaniu, że dziś będą szukać Wullfa, średniowiecznego rycerza na koniu, którego duch wedle legend uganiał się po polach gdzieś pomiędzy Ustką, Duninowem a Lędowem. Jeśli tam był, nie miała wątpliwości, że zawzięci Łowcy wytropią go i nagrają. Może nawet nakłonią do udzielenia pierwszego w życiu wywiadu.

– Powodzenia z duchem rycerza! – zawołała.

Pan Zenon pokazał jej uniesione kciuki, a potem pokłusował za żoną i przyjaciółmi, którzy wpakowali już resztę sprzętu i czekali na niego w samochodzie, zdyscyplinowani i zdeterminowani.

Miała nadzieję, że duchy okażą się dziś łaskawe i pozwolą się nagrać. Pan Zenek sugerował, że jeśli zdołają przeprowadzić „pogłębione analizy”, zostaną dłużej niż zapowiedziany tydzień. Czworo gości plus pies – zawsze lepsze to niż nic. Państwo Brzeskowie mieli zostać jeszcze pięć nocy. A potem księga rezerwacji świeciła pustkami. Kaplica.

*

Dotarła do pracy na chwilę przed początkiem swojej zmiany. Związała włosy i opasała się kelnerskim fartuszkiem. Vincent był już pełen, więc rzuciła się do roboty, odciążając poranną zmianę.

Dorota i jej lokal ewidentnie łagodniej przechodzili kryzys klimatyczno-trupi niż Wielka Niedźwiedzica. Ludzie wciąż przyjeżdżali na ciacho i krówki. Ba, im więcej padało, tym bardziej było prawdopodobne, że kawą będą się dobudzać, a krówkami pocieszać.

Przez następnych osiem godzin Magda nie usiadła nawet na chwilę. Biegała między stolikami, nabijała należności na kasę, sprzedawała woreczki z krówkami i jesienne syropy. W miarę nasilania się deszczu lepiej schodziły malinowe i korzenne dodatki do kawy i herbaty.

Dotarła do mieszkania po dziewiętnastej, tak umordowana, że nie miała siły zrobić niczego poza wpakowaniem się do łóżka z największym kubkiem czekolady. Z piankami, by mieć jakąś radość z tej deszczowej jesieni.

Babcia była na zajęciach dla seniorów w domu kultury wraz ze swoją muszkieterką, panią Anielą. Dziś chyba odkrywały w sobie drzemiącą kobiecość na kursie tańca brzucha. Namawiały Magdę, by poszła z nimi, ale uznała, że odstawałaby od kompanii pań po sześćdziesiątce. Najgorsze, że mogła odstawać od nich kondycją i giętkością – one nad swoją entuzjastycznie pracowały.

Magda poczuła zaskakującą pustkę. Z trudem przychodziło jej oswojenie się z nową sytuacją. Przez lata dzieliła mieszkanie z ciocią Tamarą. Od czerwca po raz pierwszy w życiu mieszkała sama. Latem znosiła to lepiej. Spędzała mnóstwo czasu z babcią (nadrabiały stracony czas), z Arturem, celebrując początki uroczego i romantycznego związku, lub z Moniką, swoją kuzynką, a zarazem najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa. Wtykanie nosa w nie swoje sprawy przy okazji badania sprawy tajemniczego trupa znalezionego na plaży też było mocno angażujące.

Teraz sporo się zmieniło. Monika i jej świeżo poślubiony mąż wyjechali na studia do Gdańska, Artur także. Ledwie skończył praktyki w szkole podstawowej, musiał się zwijać do Trójmiasta, żeby jeszcze przed początkiem października zaliczyć jakiś egzamin w drugim terminie. A potem zaczął się rok akademicki i wszystko poplątało się jeszcze bardziej. Może ten romans miał mieć krótki, wakacyjny termin przydatności do spożycia? Czy była gotowa na związek na odległość? Nie wiedziała.

Za dużo smętnych myśli naraz. Magda odłożyła rozważania nad statusem związku na później. Szczęśliwie nigdy nie zaktualizowała go na Facebooku, mogła więc, niczym Scarlett, pomyśleć o tym jutro.

Znów spróbowała się dodzwonić do cioci Tamary. Potem do Artura – równie bezskutecznie. Nie chciała marudzić, ale było jej zwyczajnie smutno.

Spotykali się raptem cztery miesiące, ale szczerze go lubiła. Lubiła spędzać z nim niemal każdą wolną chwilę. Gadać na żywo i przez telefon. Tymczasem od kilku dni nie mogła się z nim skontaktować. Rzucił się w wir studiów i szukał nowej pracy. A ona została w Ustce, sama i opuszczona.

I zaczynała się bać nadchodzącej zimy.

To jedna z tych rzeczy, o których nie myśli się w chwili powrotu do miasteczka z dzieciństwa. Owszem, ponad dziesięć lat temu znała tu mnóstwo osób, ale dziś to już nie byli ci sami ludzie. Właściwie nic ich nie łączyło, oprócz wspomnień z podstawówki.

W szczycie sezonu Magda nie miała czasu na szukanie znajomości poza pracą, a teraz jej koleżanki z Wielkiej Niedźwiedzicy kilka sezonowych kelnerek z Vincenta odeszło. Wróciły do innego życia, w innych miastach.

I nagle Magda zaczęła się obawiać swojej kochanej Ustki po sezonie. Potencjału samotności, który jej się teraz skutecznie realizował.

Nawet tata nie nawiedzał jej od dobrych kilku dni.

Może bał się Łowców Duchów i ich sprzętu do nagrywania. Albo to ona się bała. Bo gdyby podczas jego obecności niczego nie nagrali, stałoby się jasne, że jest tylko jej urojeniem i halucynacją, a nie przyjaznym duchem ojca. Albo przeciwnie – nagraliby, więc musiałaby przyznać, że przez ostatnich dziesięć lat była nawiedzana. Nie zastanawiała się nad tym przed spotkaniem z Łowcami, tata po prostu się pojawiał, gdy go potrzebowała. A teraz zniknął. Może tylko był nieśmiały i wróci, gdy goście odjadą, ze swoimi mikrofonami, antenami i klasyfikacją bytów ektoplazmowych. Cokolwiek to znaczy. Magda miała w tej kwestii więcej praktyki, niż znała teorii.

Siedząc we flanelowej piżamie, otulona kocem, z wielkim kubkiem czekolady, puszczała wodze wyobraźni.

Może Artur i ciocia Tamara zaczęli pracować dla CIA? Nie mogą odbierać połączeń od niej, żeby nie spalić przykrywki. Jeśli udawali bossów narkotykowych, telefon od Madzi Garstki z Ustki mógłby być trudny do wyjaśnienia. Więc milczeli.

Tylko czemu jej szczęście tak bardzo było uzależnione od ich telefonów?

– Nie rozklejam się, co to to nie – powiedziała na głos. – To ten stary film. Jak tu nie płakać, kiedy Audrey Hepburn błądzi w deszczu, szukając tłustego, rudego kota?

Deszcz walący z dziką pasją w parapet okna tylko wzmacniał desperacki i łzawy nastrój.

Zasnęła przed dwudziestą pierwszą, zanim jeszcze pojawiły się napisy końcowe. Wujek żartował, że Magda zaniża obecnie średnią wieku w Wielkiej Niedźwiedzicy, skoro większość gości jest rówieśnikami babci. Nic bardziej mylnego. Czuła się tak zmęczona, jakby wewnątrz jej dwudziestotrzyletniego ciała mieszkała emerytka, która zwykła zasypiać wczesnym wieczorem.

Babcia i pani Aniela dopiero kończyły swoje zajęcia z tańca brzucha.

A Łowcy Duchów urządzali sobie w jadalni wieczorek z brydżem.

Zdecydowanie odstawała od emerytów. Oni potrzebowali znacznie mniej snu.

*

W cichym już pensjonacie Maria Garstka siedziała przed komputerem jak na szpilkach. Co chwilę odświeżała skrzynkę pocztową i komunikator, ale wciąż nie otrzymała wiadomości, na którą tak bardzo czekała. Wystarczyłoby: „Żyję, wszystko jak planowałyśmy”.

Prowadziła Przystań już kilka lat. Miała wiele podopiecznych, które wychodziły z różnych koszmarów. Ale o żadną nie bała się chyba aż tak jak o Joannę.

Jak wszystkie kobiety z grupy Przystani na początku, Joanna tkwiła w koszmarnym związku pełnym przemocy. I marzyła o ucieczce. Jednak poziom kontroli i patologicznego narcyzmu, jaki prezentował jej mąż, trudno było Marii porównać z czymkolwiek, co dotąd znała.

Czy odkrył, że Joanna się z nią kontaktowała? Czy przeszukał jej laptopa? Czy ukarał ją znów tak bardzo, że nie była w stanie się komunikować?

Po raz pierwszy od dawna Maria czuła się zupełnie bezradna. Nie zasypiała utulona płaczem od czasów, kiedy z jej życia zniknął jej własny agresywny mąż. Teraz płakała ze strachu o kobietę, której nigdy nawet nie spotkała na żywo. Znały się z sieci. Raczej nie poznałaby jej na ulicy, ale znała jej najbardziej intymne myśli i obawy. Wiedziała o niej rzeczy, których Joanna nie mogła zdradzić nikomu.

Maria robiła wszystko, by jej pomóc. Ale miała coraz gorsze przeczucia.

Gdy zasypiała, po trzeciej nad ranem, okienko komunikatora wciąż było puste.

Rozdział 2

Trzy dni wcześniej

Tamara wybudzała się powoli. Narkoza obklejała ją miękkim welonem i sprawiała, że unosiła się między światami. Przytomność wracała na chwilę, czuła swoje obolałe ciało i smród środków dezynfekujących i szpitala, ale już po minucie zanurzała się w ciepłej zupie ze wspomnień i dziwnych obrazów, produkowanych przez ululany opiatami mózg.

Gdy wreszcie zdołała wbić się zębami w rzeczywistość, skupiła się na tym, by otworzyć oczy. Powieki miała spuchnięte i ciężkie jak po przepłakanej nocy. Przez cieniutką szparę wpadało jasne światło. Świadomość ciała wracała stopniowo, jakby najpierw obudziły się zakończenia nerwowe tam, gdzie ból był najsilniejszy, w nogach i na biodrze, a dopiero potem życie docierało do reszty ciała. Ból przysłaniał wszystko, silniejszy z każdą minutą, w miarę jak ustępowało działanie leków. I jedyne, co w pierwszym momencie czuła poza nim, to pieszczotliwe, delikatne muśnięcia na policzku i włosach, budzące jakieś stare wspomnienia dawne tęsknoty.

Dotarło do niej, że nie zostawił jej samej z tym koszmarem. Westchnęła i próbowała coś powiedzieć, ale język miała sztywny jak kołek, a gardło obolałe po intubacji. Jęknęła rozpaczliwie, a on jakby zrozumiał bez słów, przyłożył jej do ust kubek z dzióbkiem niekapkiem, z jakich piją małe dzieci. Wzięła łyk zimnej wody i poczuła ulgę tak silną, że oczy jej się zaszkliły. Chwyciła się strzępów przytomności i wiedząc, że wkrótce znów odpłynie w zupę z obrazów i emocji, szepnęła:

– Zabierz mnie do domu, proszę.

Za cicho, by dobrze usłyszał. Pochylił się nisko, niemal przytykając ucho do jej warg.

– Powtórz, kochanie, nie zrozumiałem – poprosił.

Rude, kręcone i nieco przydługie włosy połaskotały ją po twarzy. Od niemal dwóch dekad pachniały tym samym ziołowym szamponem. Zaskoczyło ją, że po tylu latach pamiętała ten zapach tak wyraźnie. Wszystko, co udało jej się zakopać głęboko w pamięci, teraz wydawało się zadziwiająco świeże. Może nawet uczucia, pomyślała z niepokojem.

– Chcę do domu. Nienawidzę szpitali – szepnęła, nasycając każde słowo wolą i prośbą.

Pokiwał głową, ale wciąż próbował racjonalnie jej wytłumaczyć, dlaczego to niemożliwe.

– Jesteś ranna, miałaś operację…

Zacisnęła palce na jego swetrze, przyciągając go jeszcze bliżej.

– Zabierzesz mnie do domu albo poradzę sobie sama!

Gdy próbowała mówić głośniej niż szeptem, jej głos brzmiał ochryple i zgrzytliwie, ale pasował do wykazywanej determinacji.

Patrzył na nią przez chwilę, jakby sprawdzał, czy mówiła poważnie. A potem westchnął i powiedział:

– Dobrze, Tamaro. Najszybciej, jak to możliwe. Ale nie myśl, że będę cię wykradał ze szpitala oknem. W tej samej sekundzie, w której dostaniesz od lekarza zielone światło, zabieram cię do domu.

Popłakała się. Nie chciała być w tym miejscu ani minuty dłużej. Nie chodziło o ten szpital, ale o samą ideę szpitala. Za dużo wspomnień, za dużo zbiegów okoliczności, za dużo warstw czasu nakładało się na siebie. Wszystko najgorsze, co spotkało ją w życiu, wiązało się ze szpitalami. Już sam zapach środków dezynfekujących, chemiczna woń kroplówek i leków, wywoływały z pamięci obrazy, które spychały ją na krawędź histerii.

Wydawało jej się, że wciąż słyszy zgrzyt rozdzieranej i miażdżonej karoserii, metaliczny zaduch krwi i smród spalonych włosów. Ale nie była w stanie ulokować tego zdarzenia w czasie. Czy wspomina wypadek sprzed kilkudziesięciu godzin, czy ten sprzed dwudziestu czterech lat? Ten, po którym z obrażeniami trafiła do szpitala, czy tamten, z którego wyszła właściwie bez szwanku, ale w którym straciła rodziców?

Nie miała pewności, ale czuła się tak, jakby tamten ból nigdy jej nie opuścił, jakby zamknęła go w pudełku, obkleiła je taśmą i wcisnęła najgłębiej, jak się dało, a teraz nagle je odnalazła, otwarte i wciąż pełne.

Zapach szpitala przypominał o kolejnej dotkliwej stracie. Oddział onkologiczny, jej siostra, wyniszczona chorobą, z łysą głową obwiązaną indyjską chustką, błagająca ją, by pomogła wychować jej córeczkę…

Wepchnęła wspomnienia do pudełka. Nie mogła tego rozpamiętywać, nie mogła do siebie dopuścić rozdzierającego smutku i bólu, silniejszego nawet od tego fizycznego, który dręczył ją teraz. Musiała myśleć racjonalnie, musiała wiedzieć, na czym stoi.

– Jak źle jest? – zapytała spokojnie.

Wciąż nie w pełni czuła swoje ciało. Zdołała poruszyć palcami u rąk, ale nie miała pewności, czy rusza tymi u nóg. Może czucie jeszcze nie całkiem jej wróciło, a może…

– Nie tak źle, jak właśnie pomyślałaś. Masz złamaną nogę, otwarte złamanie z przemieszczeniem kości piszczelowej, więc musieli założyć kilka śrub. Ale lekarz przysięga, że jeśli pozwolisz jej się spokojnie pozrastać, a potem będziesz grzecznie ją rehabilitować przez kilka tygodni, zatańczysz na naszym weselu bez większych przeszkód.

– Naszym weselu? – Ominęło ją więcej, niż sądziła.

– Tak właśnie. Gdy pojawi się lekarz, potwierdź moją wersję. Jesteśmy zaręczeni, kilka miesięcy przed ślubem. Wieloletni związek i w ogóle sielanka.

– Uderzyłeś się w głowę? – zapytała. To niewykluczone, przecież też brał udział w wypadku.

– Szwedzi są bardzo tolerancyjni. Nie musimy być małżeństwem, żebym mógł ci towarzyszyć w sali pooperacyjnej. Wystarcza, że jestem wieloletnim partnerem. Inaczej nie byłoby mnie tu teraz. A ty obudziłabyś się samiuteńka. Małe, białe kłamstwo, żebyś mogła uniknąć tej przykrości.

Znał ją dobrze, wiedział, czego się bała najbardziej. Patrzył, jak łzy spływają jej po posiniaczonym i poocieranym policzku. Ulga wynikająca z tego, że żyje, że jest przytomna, była obezwładniająca. Usiadł na miękkim krześle, na którym spędził ostatnich siedemnaście godzin, niemal bliski omdlenia.

Gdy zobaczył ją chwilę po wypadku, myślał, że to koniec. Leżała poskręcana jak lalka, twarz w całości pokrywała jej świeża krew, z nogawki dżinsów wystawała złamana kość. Niemal wszyscy wyszli z wypadku bez szwanku. Niegroźne otarcia, jakieś siniaki. Ale gdy ciężarówka zahaczyła o ich busik, spychając go z drogi, Tamara odbiła się w jego wnętrzu jak piłeczka kauczukowa.

Teraz więc spełniłby każde jej życzenie. Nawet gdyby oznaczało to siłowanie się z krokodylem nilowym czy szukanie karafki, do której musiałby wcisnąć słonia. Ale, uświadomił sobie, jej prośba tylko pozornie wydawała się prostsza.

– Tamaro, gdzie właściwie jest dom, do którego chcesz jechać? Czy to Łódź? – zapytał ostrożnie.

Dwanaście lat wcześniej, w czasie wielkiej awantury, wykrzyczała mu w twarz, że nie potrzebuje domu, nie ma korzeni, jest małym nomadą w wielkim świecie i kocha każdą minutę swojej wędrówki. Zarzucała mu, że proponując jej małżeństwo i dom, próbuje ją usidlić. Wyrzuciła go ze swojego życia, trzaskając mu drzwiami przed nosem. Odpuścił na jakiś czas. Znał ją. Wściekłej Tamary nikt i nic nie było w stanie przekonać. Czuł się zły i zraniony, bo odrzuciła go z taką łatwością, jakby nic dla niej nie znaczył. A gdy wyleczył zranione ego i wszystko przeanalizował, zrozumiał, jak odmiennie pojmowali pewne rzeczy, słowa, zobowiązania.

Nie tyle się poddał, ile odłożył walkę. Dał jej czas i przestrzeń, których tak potrzebowała. Rzucił się w wir pracy. Poświęcił się czemuś, w czym był dobry i doceniany. Przywykł, że niekiedy, gdy czuje się zbyt zmęczony, by się kontrolować, jego myśli same znajdują drogę do Tamary. I nagle, którejś upalnej nocy w Casablance (bo widać musiał sięgnąć dna worka z sentymentami), dotarło do niego, że tej przestrzeni między nimi są tysiące kilometrów, a do tego jakiś czas temu stuknęła dziesiąta rocznica tamtej kłótni. Jego stosunek do Tamary właściwie się nie zmienił, choć przez te lata praktycznie nie utrzymywali kontaktu. Nie wyleczył się i raczej nie zanosiło się na cudowne ozdrowienie. Każdą kobietę przewijającą się przez jego życie porównywał do niej. Przez co był nieuczciwy wobec nich i wobec siebie. Od czasu do czasu dostawał od wspólnej znajomej „aktualizacje”, niczym mały biuletyn z życia Tamary. Tego, czy ona też pytała: „Co u Czarka?”, nie wiedział.

Przez tych dwanaście lat jego życie zmieniło się niewiele, tyle że za tę samą robotę płacili mu lepiej, a hotelowe pokoje były ładniejsze i z klimatyzacją. Niekiedy odkrywał w brodzie sztywniejszy, srebrny włosek.

Ona, z tego, co słyszał, w tym czasie dokonała w swoim życiu rewolucji.

To też się u niej zmieniło. Dziś szeptała słowo „dom” z tęsknotą. Jakby nie chodziło o miejsce, ale o rodzinę. Może czekał za długo i ułożyła sobie życie z kimś innym? Czy jego źródło przemilczałoby taki detal? Niewykluczone. Robił wszystko, aby jego pytania brzmiały lekko i niezobowiązująco. Ot, grzecznościowe i rzucane mimochodem zapytanie o starą znajomą.

Przez kilka miesięcy, które spędzili w skandynawskim raju, starał się być przyjacielski i profesjonalny. Nie wypytywał, bo bał się odpowiedzi. Nie wysyłał sygnałów, które mogłyby wzbudzać napięcie, przeszkadzać im w pracy. Miał nadzieję, że wymuszona projektem bliskość wystarczy, by pobudzić tęsknotę, urobić grunt pod coś, co planował „na potem”.

Co, musiał przyznać, połamane kości, śruby i szpital komplikowały wręcz dramatycznie.

Więc czym jest dom, Tamaro? Gdzie on jest? – zastanawiał się, wpatrując się w jej twarz.

Zamknęła oczy i intensywnie szukała odpowiedzi na pytanie, które przed chwilą jej zadał. Mówiąc „dom”, czuła tęsknotę, ale nie bardzo wiedziała za czym. Jej myśli wciąż się plątały na skutek niedawnej narkozy i leków. Nie, nie chodziło o Łódź. To już zamknięty rozdział. Lubiła to miasto. Pod pewnymi względami było dla niej idealne. Nieprzeciążone historią, ale bogate. Nieco przygnębiające, ale też pulsujące jakąś witalnością miejsca, które nie skostniało w wyobrażeniu o samym sobie… Ale Łódź nigdy nie była domem, była przystankiem. Nic już jej tam nie trzymało.

Sprzedała studio fotograficzne, wypowiedziała umowę najmu mieszkania, spieniężyła albo rozdała większość swoich rzeczy. Nieliczne sprzęty warte zachowania zmieściły się w niewielkim pomieszczeniu magazynowym wynajętym na rok. Rok, przez który miała się zastanawiać, co z nimi zrobić.

Ale gdzieś przecież musiała mieć jakiś dom, prawda? Bo jeśli nie, to za czym tak tęskniła? Gdzie chciała być? Nie powiedziała Czarkowi, żeby zabrał ją stąd gdziekolwiek, a mimo to naciskała, że to ma być dom… Już prawie wpadła w panikę, ale mózg usłużnie podsunął jej wspomnienie twarzy. Uśmiechnęła się z czułością. Oczywiście. Jej dom to nie miejsce. To Magda. Jej mała kotwica na tym świecie.

– Ustka, zabierz mnie do Ustki – poprosiła.

– Niech będzie Ustka – zgodził się bez protestów.

Nie tak to zaplanował, nie zamierzał jednak darowanej łasce zaglądać w zęby. Znał Tamarę doskonale. Gdyby chciała, dostałaby się do Ustki bez jego pomocy. Była wystarczająco zdeterminowana, by wypisać się ze szpitala na własne życzenie. To, że sama nie mogła prowadzić, też raczej nie stanowiłoby dla niej przeszkody. Wystarczyłoby, żeby poprosiła o pomoc kogoś z ekipy projektu albo zaczepiła pierwszą lepszą osobę na korytarzu szpitala. Tamara, gdy tylko chciała, potrafiła być bardzo przekonująca. Zwłaszcza teraz, z nogą w gipsie, ze szwami w brwi i na czole, otarciami i siniakami, wyglądała jak siedem nieszczęść i bez trudu zagrałaby na czyimś współczuciu.

Doceniał, że dopuściła go tak blisko. Tamara nie przyjmowała rzeczy takimi, jakimi były, jeśli ich nie akceptowała. Gdyby chciała się go pozbyć, zrobiłaby to. A jednak poprosiła, by zabrał ją do domu. To dawało mu nadzieję na trzeci akt ich historii, który najwyraźniej miał się rozegrać w Ustce.

Nigdy nie orientował się za dobrze w tych wszystkich aktach, więc nie potrafił ocenić: czy dwunastoletnia przerwa oznacza, że mieli już trzy akty za sobą, a teraz zaczynają od początku, czy może Parki policzą mu to jako najdłuższy antrakt w historii?

Jednego był pewien – to jeszcze nie koniec.

*

Lekarka wybiła Tamarze z głowy pomysł z wypisaniem się na własne żądanie. Wytłumaczyła jej, że jest po operacji, a wstrząśnienie mózgu, nawet lekkie, jak w jej przypadku, zawsze stanowi zagrożenie. Poza tym ciągle ma sączek w ranie i świeże szwy. W takim stanie jej miejscem ma być szpital, nie prom. Gdyby wystąpiły jakieś komplikacje, nie mogłaby liczyć na szybką pomoc.

– Naprawdę nie dba pani o to, czy przeżyje? Nikt na panią nie czeka, poza narzeczonym? – zapytała angielskim bez śladu akcentu, jakim mówiło wielu dobrze wykształconych Szwedów. – To tylko kilka dni – dodała.

I znów Tamarze stanęła przed oczami Magda, więc tylko smętnie pokiwała głową i nie wykłócała się o szybszy wypis. Kilka dni to bardziej dwa dni czy tydzień? Nie miała odwagi zapytać.

Zresztą tak naprawdę czuła się fatalnie. Przez kolejny dzień głównie spała odurzona morfiną, a jej sny były pełne koszmarów i poczucia dojmującej straty i samotności. Gdy się budziła, Cezary siedział niezmiennie w fotelu przy łóżku.

– Powinieneś iść się przespać – powiedziała.

– Nie ma sensu wynajmować pokoju w hotelu, skoro i tak siedzę z tobą cały dzień – odpowiedział tylko.

Nie chciał jej zostawiać. Dręczyły ją koszmarne sny, dodatkowo stymulowane chemią – jęczała, płakała, wierciła się niespokojnie. Z pojedynczych słów, które wypowiadała przez sen, nie potrafił wywnioskować, czy śniła ich wypadek, czy może ten sprzed lat.

Drugiego dnia była przytomniejsza. Lekarka nie kryła zadowolenia z postępów pacjentki. Przychodziła kilka razy dziennie i zaglądała przez wycięte w gipsie okienko, by się upewnić, że nie ma zakażenia czy innych powikłań. Sprawdzała płyn, który sączył się z nogi do małego woreczka, a potem delikatnie zakładała opatrunki z gazy. Może nie chciała, żeby pacjentka zaglądała tam samowolnie? Jakby Tamara w ogóle miała ochotę widzieć tę ruinę, która kiedyś była jej nogą.

Pani doktor zredukowała też dawki leków przeciwbólowych i przeciwzakrzepowych.

– Normalnie poleżałaby pani u nas co najmniej tydzień, ale widzę, jak pani śpieszno. Jeżeli w ciągu najbliższych dwóch dni nie wystąpią żadne komplikacje i jeśli sączek okaże się niepotrzebny, możemy pomyśleć o wypisie – powiedziała.

– Czyli mogę rezerwować bilety? – zapytał Cezary.

– Tylko jeśli to bilety na prom. Latanie wykluczone, póki kości się nie pozrastają. Unieruchomienie i tak zwiększa ryzyko zakrzepicy – odpowiedziała lekarka.

Cezary starał się nie patrzeć, gdy sprawdzała stan szwów pod opatrunkiem. Widział, jak to wyglądało tuż po operacji. Jak charakteryzacja z horroru. Krwawa pręga wzdłuż goleni, szwy, ciemne strupy, opuchlizna. Wyobraźnia podsuwała mu obraz żywych kości kontrastujących z zimną stalą śrub, którymi je połączono.

Nalegał, aby Tamarze założono najlżejszy i najbardziej nowoczesny opatrunek gipsowy. Była tak drobna, że tradycyjnego piętnastokilogramowego gipsu mogłaby zwyczajnie nie unieść. Proponował, że za to zapłaci, przyzwyczajony do realiów polskich szpitali, gdzie w ramach refundacji przysługiwała tylko opcja podstawowa, a wszystko powyżej niej było „ekstra”. Administratorka szpitala uśmiechnęła się do niego pobłażliwie i zapewniła, że Tamara dostanie najlepszą opiekę medyczną bez dodatkowych opłat. Chyba podejrzewała, że próbował ją przekupić. Żenujący moment, bo w życiu nie dał łapówki i chyba nie wiedziałby nawet, jak to zrobić. Doceniał, że wszyscy członkowie projektu Scandinavia mieli wykupione ubezpieczenie zdrowotne, więc Tamara nie skończyła z długami.

A nawet gdyby, nie powiedziałby jej o tym. Zarobił w życiu dość, by miał go zrujnować zwykły rachunek szpitalny. Przynajmniej dopóki nie będzie potrzebował operacji wyrostka robaczkowego w USA.

Po zmniejszeniu dawki leków przeciwbólowych Tamara była znacznie przytomniejsza. Jej oczy przestała przesłaniać opiatowa mgła i Cezary szybko zauważył, że zaczyna myśleć o tym, co pamięta sprzed obudzenia się w szpitalu. Próbowała sobie przypomnieć wszystko, co się stało, ale miała luki w pamięci. Nie wiedziała, czy wskutek urazu głowy, czy utraty przytomności.

– Czarek, czy ktoś zginął?

– W sumie to ty oberwałaś najmocniej. Mikael doznał wstrząśnienia mózgu, gdy uderzył głową w boczną szybę, ale już go wypisali. Reszta ma tylko otarcia, mnóstwo siniaków, kilka szwów. Nic, co zostawiłoby porządniejszą bliznę. Wszystkich już wypuścili z obserwacji, tylko ty musiałaś być operowana.

Uwierzyła mu, nigdy jej nie okłamywał. Pamiętała jak przez mgłę to gwałtowne uderzenie, zgrzyt metalu, szalony pęd, który ją porwał. Stary system pasów biegnących na ukos przez ciało, ale nietrzymający w talii, nie zdołał go zatrzymać. Obijała się po wnętrzu busa jak piłeczka w maszynie losującej LOTTO. Stary wóz miał siedzenia tak obszerne, że aby wygodnie się oprzeć, musiała siedzieć po turecku. Może gdyby włożyła pod tyłek podkładkę dla dzieci, pas znajdowałby się na odpowiedniej wysokości.

– A ty? Siniaki? Otarcia? – zapytała.

Uśmiechnął się i uniósł lewą dłoń, demonstrując palec wskazujący oklejony cielistą taśmą kinezjologiczną. Coś w połączeniu tego drobnego urazu i jego poważnej miny sprawiło, że się roześmiała. Złapała się za żebra, bo zabolały. Na szczęście nie były połamane, jedynie stłuczone i tkliwe.

– Ty się nie śmiej, jeśli dobrze pamiętam, zaliczyłem tę poważną kontuzję, próbując cię złapać, gdy leciałaś na mnie jak kula wystrzelona z armaty. Nie wykluczam, że następnym razem postaram się o fotelik dziecięcy dla ciebie. Taki z pasem, którego nie zdołasz sama odpiąć. W tamtym momencie byłaś dla mnie większym zagrożeniem niż ciężarówka.

– Całe pięćdziesiąt kilo wagi – zauważyła.

– Wystrzelone z armaty, przypominam. Jeśli chcę stukać w klawiaturę laptopa, muszę to robić tymi palcami – powiedział, prostując palce środkowe. – Wiesz, jak to wpływa na mój stosunek do pracy?

Znów się roześmiała, przewidująco obejmując żebra. I tak zabolało. Nagle dotarło do niej coś, o czym powinna pomyśleć dużo wcześniej.

– Magda już pewnie wydzwania do konsulatów i komisariatów policji w całej Szwecji… Masz moją komórkę?

– Twój telefon nie przetrwał. Jeśli pamiętasz numer, możesz dzwonić z mojego.

Wyciągnęła rękę po aparat, ale szybko ją cofnęła.

– Nie, lepiej nie teraz. Kiedy wyjdę ze szpitala. Zapyta, gdzie jestem, i zwariuje do cna, gdy jej powiem, a nie mogę jej okłamać. Od razu wyczuje. To dziecko jest jak wykrywacz kłamstw. Nie chcę, żeby się zadręczała bardziej, niż to konieczne.

– Myślisz, że teraz się nie zadręcza? Rozmawiałyście prawie codziennie, a od czterech dni milczysz…

Więcej, uświadomiła sobie. Wcześniej przez dwa dni nie mogła się dodzwonić, bo byli tak daleko od wież przekaźnikowych, że jej polski telefon nie łapał zasięgu. Nie rozmawiała z Magdą prawie tydzień.

Wiedziała, że Cezary ma rację, a Magda się niepokoi. Ale wciąż pamiętała, co jej siostrzenica powiedziała krótko po pobiciu. Nadal lekko odurzona lekami przeciwbólowymi, wymamrotała, że nienawidzi szpitali, bo zabrały jej mamę.

Nie chciała budzić takich skojarzeń w i tak nazbyt aktywnej wyobraźni dziewczyny.

Cezary lekko się skrzywił. Było trochę spraw, które musieli dograć, zanim stawią się w Ustce, na progu Magdy Garstki. Przedłużające się milczenie nie wydawało się najlepszym rozwiązaniem, ale Tamara nigdy nie reagowała dobrze na naciski. Gdyby ktoś wynalazł sposób przekształcania jej siły charakteru i uporu na energię, problem odnawialnych źródeł energii przestałby istnieć. Była bardziej stabilna niż wiatr i słońce, bardziej intensywna niż fale oceanu.

I jeśli czegoś się nauczył przez ich wspólne lata, to tego, że czasami łatwiej omijać przeszkody, niż iść na czołowe zderzenie.

*

Zostawił ją dopiero, gdy zasnęła. Upierała się, że powinien odpocząć, teraz, gdy ona czuje się już znakomicie. A przynajmniej na tyle dobrze, by przy porannym obchodzie dostać zielone światło i wyjść ze szpitala.

– Nie masz nic do załatwienia, zanim wsiądziemy na prom? Spakowany i gotowy? – podjudzała.

Miała rację. Musiał się umyć, zjeść coś innego niż gotowce z kafeterii czy automatu, ogarnąć się. Od czterech dni koczował w szpitalu. Nikt mu nie powiedział słowa, ale jeszcze chwila, a pielęgniarka zaczęłaby go polewać płynem dezynfekującym.

Tym bardziej że po drugiej stronie Bałtyku czekał go prawdziwy test – czujne oko Magdy Garstki. Po trzech miesiącach wspólnej podróży wiedział, jak kluczowa będzie dla Tamary jej opinia.

Wynajął pokój w hoteliku najbliżej szpitala. Wykąpał się, przebrał w czyste ciuchy, zamówił jedzenie do pokoju. Nie czuł się na siłach wychodzić. Odpalił komputer i zdał reszcie zespołu relację z postępów Tamary w powrocie do zdrowia. Wszyscy byli przejęci wypadkiem i zamartwiali się o nią jak o członka rodziny w potrzebie. Gdyby nie twarda postawa pielęgniarki, najchętniej koczowaliby jak on, na podłodze szpitalnej sali. Cezary miał fory jako fikcyjny narzeczony. Pozostałych odesłano do domu.

Wahał się. Wprawdzie Tamara nie chciała się kontaktować z siostrzenicą do czasu opuszczenia szpitala, ale Czarek mógł sobie wyobrazić, jak przedłużające się milczenie ciotki znosi dziewczyna, która doznała w życiu tylu strat.

Po tym, jak przed laty rozstali się z Tamarą, próbował zrozumieć, co poszło nie tak. Zapisał się na terapię. I pojął, jak doświadczenie straty zmienia ludzi. Nie kontaktował się ze swoim bratem od kilku tygodni, wiedział jednak, że Daniel nie tylko to przeżyje, ale pewnie nawet nie zauważył milczenia z jego strony. Żaden z nich nie dostawał ataku paniki tylko dlatego, że abonent był czasowo niedostępny.

Nie znał numeru Magdy, ale znalezienie jej na Facebooku zajęło mu całe trzy i pół minuty. Patrzył na zdjęcie dziewczyny tak podobnej do Tamary, jakby była jej córką. Tak samo filigranowa, te same wielkie, pełne życia i humoru oczy, te same niesforne włosy kręcące się w dziwaczny sposób, jakby jeszcze minutę wcześniej plątały się na poduszce. Czuł się trochę jak stalker, kiedy kliknął na album ze zdjęciami. Uśmiechnął się, widząc je obie, Magdę i Tamarę, ciasno się obejmujące, roześmiane i odstawione, chyba podczas jakiejś imprezy rodzinnej. Może podczas tego wesela, na którym – jak wiedział – była latem, jeszcze przed wyjazdem do Islandii.

Wciąż się wahał. Wiedział, że mógł za to oberwać od Tamary. Ale nie chciał, by Magda się zamartwiała. Poza tym potrzebował jej pomocy w ustaleniu szczegółów przyjazdu do Ustki.

Więc kliknął w ikonkę „Napisz wiadomość”. Przedstawił się, napisał, że jest przyjacielem Tamary, wyjaśnił, że ta ma uszkodzony telefon, ale podaje jej swój numer, gdyby chciała zadzwonić, bo od rana będzie stale przebywał z nią na promie. I że w ciągu kilku dni powinni dotrzeć do Ustki. Chętnie przyjmie wskazówki, gdzie rezerwować noclegi. Jedyne zastrzeżenie – miejsce noclegowe musi mieć choć minimalne udogodnienia dla osób niepełnosprawnych.

Wcisnął enter i wysłał wiadomość, być może przypieczętowując swój los.

Patrzył teraz na tekst i zastanawiał się, czy mógł go napisać lepiej. Specjalnie nie wspomniał o wypadku i szpitalu, żeby nadmiernie nie niepokoić dziewczyny. Czy będzie się zastanawiała, czemu to on napisał, a nie Tamara? Pewnie tak. Czy w ogóle przeczyta wiadomość, która zapewne trafi do folderu „Inne”? Nie miał pojęcia. Mógł tylko czekać.

Po niecałej godzinie dostał odpowiedź: „Nie znam cię. Udowodnij, że jesteś znajomym cioci”.

Uśmiechnął się. Sprytna dziewczyna. Przejrzał galerię w komórce i wybrał jedno ze zdjęć, na którym on, Tamara i Ulf, norweski dokumentalista, siedzieli na promie z Islandii do Danii. Przesłał je Magdzie.

„Co się stało? Tylko bez ściemy, wiem, że coś jest nie tak. Co z Tamarą?”

Zawahał się. Ale skoro powiedział A, nie zamierzał się teraz wycofywać. „Mieliśmy mały wypadek. Jest w szpitalu, ale to nic poważnego. Ma nogę w gipsie. Chce, bym ją przywiózł do Ustki, kiedy tylko dostanie wypis”.

„Oczywiście, że masz ją przywieźć do Ustki!”

„Pomożesz z noclegami? Ona przez kilka tygodni będzie potrzebowała wózka i kul”.

„W Wielkiej Niedźwiedzicy zawsze jest dla niej miejsce. Dla ciebie też, jeśli ona tego chce”.

Znów się uśmiechnął. Nie znał tej dziewczyny, ale słyszał ton Tamary. Warunkowa akceptacja, nie przyzwyczajaj się. Jedno słowo Tamary i po nim. Lojalność to najwyraźniej cecha tej rodziny.

„Tamara nie wie, że do ciebie piszę. Chciała poczekać, aż wyjdzie ze szpitala”.

„Oczywiście, że chciała. Zwariowałabym do reszty, czekając choćby jeden dzień dłużej. Nic jej nie powiem”.

A po chwili:

„Chyba że wprost zapyta. Nie będę jej okłamywać. Mogę tylko powiedzieć, że doceniam to, co zrobiłeś, nawet jeśli nie uszanowałeś jej decyzji. Którą uważam za niemądrą. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić”.

Parsknął śmiechem. Wysłał jej ikonkę uniesionego kciuka. Zjadł kolację i położył się do łóżka. Jeśli za to oberwie, trudno. Zrobił, co uważał za słuszne.

Zasnął prawie natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. Śniło mu się, że czeka na lotnisku na Tamarę. Samolot przylatuje, wysypują się z niego ludzie, ale jej nigdzie nie ma. Pasażerowie się rozchodzą i jest tylko on w pustej poczekalni, ale Tamara wciąż nie opuściła pokładu. Stewardesy zamykają drzwi i po chwili samolot odlatuje. Absurdalnie unosi się bez kołowania na pasie. A on zostaje z nosem przyciśniętym do szyby, sam.

Obudził się z mocno bijącym sercem. Nie, nie tym razem.

Nie byli już tymi samymi ludźmi. Był mądrzejszy. Miał nadzieję, że ona też.

Martwy sezon

Copyright © by Aneta Jadowska 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Piotr Królak, Aneta Wieczorek

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-613-7ISBN MOBI: 978-83-8129-612-0

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie książki Martwy sezon:

PRODUKCJA: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

DESIGN I GRAFIKA: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

PROMOCJA: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka, Marta Ładoń

SPRZEDAŻ: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-COMMERCE: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś

ADMINISTRACJA I FINANSE: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Bieś

ZARZĄD: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Część pierwsza. Poszukiwanie portu
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Część druga. Śmierć puka do Wielkiej Niedźwiedzicy
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Epilog
Strona redakcyjna