Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Witkacy słyszał o inicjacji szamańskiej wystarczająco wiele, by skrupulatnie jej unikać. Trzyma się na dystans od Zaświatów i Przedwiecznych, którzy chętnie zmusiliby go, by podjął to wyzwanie znacznie szybciej, niż czuje się na to gotowy. Nie widzi powodu do pośpiechu – w jego życiu i bez inicjacji jest mnóstwo makabry, bólu i rozterek.
Na przykład boryka się z wychowaniem córki, nastoletniej szamanki – zbyt bystrej, zbyt ambitnej i zbyt słabo wykształconej w swojej dziedzinie, by mogło jej to wyjść na zdrowie. I nie tylko jej.
Nad Toruniem wisi apokalipsa z tysiącami nabuzowanych wściekłością duchów z czasów II wojny światowej, ale to bynajmniej nie największy problem, z jakim musi się uporać Witkacy. Bo jak powiedzieć matce dziewczyny, że owszem, Wiktoria jest jakby martwa, ale może da się to jakoś odkręcić…?
Ze wsparciem posiłków – w postaci nieobliczalnego ducha opiekuńczego Sępa i Harfiarki, która zna się na nastoletnich szamankach jak mało kto – Witkacy musi uratować świat i córkę. Nawet jeśli miałby tę przygodę przypłacić resztkami poczytalności.
Wyrusz w Zaświaty z Witkacym i Sępem. Po spotkaniu z Przedwiecznymi żaden z nich nie będzie już taki sam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rafowi – z którym nic nie jest łatwe, ale bez którego byłoby nieznośnie i niemożliwie
Magdzie Babińskiej, wspaniałej ilustratorce i jeszcze wspanialszej przyjaciółce
Przy takiej ilości krwi ciężko uwierzyć, że pochodziła z ciał tylko dwóch kobiet. Beżowy dywanik przy łóżku przesiąkł, tylko na krawędzi dało się jeszcze dostrzec pierwotny kolor. Biało-różowe magnolie na fototapecie przy łóżku czerwieniły się bardziej niż rano. Na pościeli, skotłowanej i niezbyt świeżej, kolejne rozbryzgi opowiadały historię o brutalnym ataku i szybkiej, niepotrzebnej śmierci młodej kobiety. Druga wykrwawiła się na korytarzu. Oba ciała zabrano do kostnicy, zanim się pojawiłem, ale kałuża na lśniących panelach wciąż była lepka i czerwona jak rozgniecione maliny.
Zapowiadało się ciężkie śledztwo. Byłem w stanie to ocenić na pierwszy rzut oka.
Podwójne morderstwo w środku sezonu ogórkowego, który w Toruniu trwał większą część roku, przyciągnie mnóstwo uwagi lokalnych mediów. Zabójstwa nie zdarzały się tu często, a tym bardziej podwójne. Na pewno pojawią się naciski i oczekiwanie, że w trzy godziny wskażemy i zatrzymamy sprawcę. Tymczasem nie mieliśmy świadków ani podejrzanych.
Pewnie dlatego Anita zadzwoniła do mnie mimo mojego wolnego dnia. Wyrobiła sobie niezdrowe przekonanie, że jestem magikiem, który wyciągnie jej rozwiązanie sprawy z kapelusza. Owszem, czasami widziałem nieco więcej niż normalny człowiek, ale nie tym razem. Teraz widziałem tyle samo albo nawet mniej niż każdy z kręcących się tu techników. Zbierali setki odcisków palców, a byłem niemal pewny, że większości z nich nie ma w naszej bazie danych. Kowalscy i Nowakowie odwiedzający przybytek Pink Velvet nie byli notowani, mieli normalną pracę, rodziny, tyle że po ciężkim tygodniu lubili wpaść na figle z kobietą, która, w przeciwieństwie do ich żon, nie spędziła całego dnia na uganianiu się za dziećmi. Niestety, jeden z nich nie tylko się zabawił, ale też zabił dwie osoby. I to jego będziemy musieli znaleźć. Są dni, kiedy ta robota jest po prostu do bani.
Owszem, sprawca zostawił po sobie strzępki tego, co można nazwać mentalnym odciskiem palca, ale to niewiele. Wiedziałem, że był wkurzony i niezrównoważony, jego emocje szalały po skali. Choć zmasakrowane ciała dwóch kobiet mogły mi powiedzieć to samo. Nie istniały sensowne badania nad wykorzystaniem nadprzyrodzonych zmysłów w kryminalistyce i wiedziałem tyle, ile usłyszałem od ekspartnerki, wiedźmy, która z wykorzystaniem empatii na miejscu zbrodni radziła sobie znacznie lepiej. Ja na podstawie tego, co odbierałem, mogłem tylko przypuszczać, że sprawca był młody albo bardzo niedojrzały – to właśnie zdradzały te głębokie wychylenia amplitudy. Z listy podejrzanych raczej mogliśmy wykreślić emerytów. Trudno to nazwać solidnym tropem.
– Witkacy, ta dziewczynka na schodach przyjechała z tobą? – zapytał jeden z techników, wyrywając mnie z zamyślenia.
Przez chwilę nie wiedziałem, o czym mówi, a potem nagle przyszło objawienie.
Przekląłem, uświadamiając sobie, jak bardzo spieprzyłem.
***
Siedziała na schodach. Wysoka, szczupła, w kraciastym płaszczu, z ciemnymi włosami niesfornie wystającymi spod czapki i wyciągniętymi przed siebie długimi, chudymi nogami w przetartych na kolanach dżinsach. Czerwone glany były jak wykrzykniki.
Nie widziałem jej twarzy, więc nie mogłem ocenić skali problemów, w jakie popadłem. Lekko zgarbiona i zaczytana w grubym tomiszczu, które musiała przynieść w wypchanym i zbyt ciężkim dla niej plecaku, wydawała się krucha i spięta.
Zszedłem po schodach i przysiadłem na tym samym stopniu co ona.
– Kurczaczku, przepraszam, że tyle zeszło – zacząłem. Poczucie winy wybrzmiewało w każdej sylabie. Popołudnie przeszło już w późne popołudnie, a powietrze zrobiło się znacznie chłodniejsze.
Spojrzała na mnie. Miała wielkie, ciemne oczyska swojej matki.
– Witkacy, rozmawialiśmy o tym – powiedziała tylko, zaciskając usta w wąską linię.
– Wiem, miałem mieć dzień wolny…
Pomachała mi ręką przed nosem.
– Nie to! Mówię o kurczaczkowaniu. Ustaliliśmy, że mówisz do mnie Wiktoria albo Wikta.
Przytaknąłem, bo faktycznie, prosiła mnie o to, a ja obiecałem, że się postaram.
Kurczaczek był jej dziecięcym przezwiskiem, którego tak naprawdę nie miałem prawa używać. Nie było mnie przy niej, gdy powstało. Tylko jej matka mogła wciąż nazywać ją tak od czasu do czasu, a i tak musiała się liczyć z całym tym typowym dla nastolatek wzdychaniem i przewracaniem oczami.
– Idziemy? – zapytała. – Mogą wrócić i znów się napatrzę.
– Widziałaś… – Zawahałem się przy słowie „duchy”, bo jeden z techników przenosił akurat torby z dowodami do samochodu.
– Masakra. A wiesz, co jest najgorsze?
Nie wiedziałem. Moja prawie szesnastoletnia córka – tak jak ja – widziała duchy. Była także wrażliwa na eter, a byty ektoplazmowe i graniczne, wszystkie duchy i upiory, czuły do niej pociąg niczym koty do kocimiętki. Nie były agresywne, ale dość napastliwie domagały się uwagi dla siebie, swoich niezałatwionych spraw czy porachunków.
Względem mnie trzymały się na dystans – rozeszła się fama, że w ostatnim czasie dość spektakularnie odesłałem kilka na drugą stronę. Ona wydaje im się nieszkodliwa. Być może nie wiedzą, że jest jedynym znanym mi szamanem, który jeszcze przed szkoleniem potrafił znokautować ducha za pomocą ciosu karate. Więc nie, nie wiedziałem, co w tym wszystkim uznała za najgorsze.
– Były całe pokrwawione, szalone, zapętlone na ostatnich chwilach. A ja zrobiłam się strasznie głodna – powiedziała. – Ssie mnie.
– To naprawdę najgorsze – przyznałem i zacisnąłem usta, by nie zacząć się śmiać.
– Dlatego nie możesz mnie winić za to, co zrobiłam. Byłam głodna, mój mózg nie działa dobrze, gdy jestem głodna – zaznaczyła.
– Co zrobiłaś?
– Rozejrzałam się – powiedziała niewinnie.
– Nie wchodziłaś chyba do środka? – zapytałem, bo byłem tak zajęty, że mogłem nie zauważyć mojej córki przeskakującej nad kałużami krwi.
– Nie, no coś ty. Ale chyba powinieneś coś zobaczyć… – Zamknęła książkę i wstała ze schodka. – Wyniuchałam coś, co chyba ma związek z twoją sprawą.
– Wyniuchałaś? – zapytałem z rezygnacją.
– Pachniało ciasteczkami. A ja byłam głodna. Rozumiesz.
Rozumiałem. Mały talent Kurczaczka do znajdowania tajemnic i rzeczy, jakie ludzie chcą trzymać w ukryciu, poznałem już jakiś czas temu, gdy w moim mieszkaniu znalazła zakopany gdzieś na dnie szuflady z bielizną stary świerszczyk, a potem, co gorsza, dokopała się do skrytki z magicznymi księgami, które miałem naprawdę dobrze schowane w specjalnie skonstruowanym sejfie za regałem. Gdy zapytałem, jakim cudem je znalazła, powiedziała, że ładnie pachniało i że czasami znajduje coś, bo pachnie ciasteczkami albo kręcą się nad tym świetliki. Im bardziej ktoś próbuje coś ukryć, tym mocniejszy zapach. Ten dzieciak wiedział stanowczo za dużo o sekretach swoich nauczycieli, sąsiadów… i najwyraźniej moich. Ustaliliśmy wówczas twarde reguły – ona będzie trzymała się na dystans od moich pachnących ciasteczkami szuflad, a ja nie wspomnę jej mamie o tym skandalicznym naruszeniu zasad. Przejęła się wizją donosu tylko dlatego, że mogłoby wyjść na jaw, iż niektóre szuflady Konstancji też pachną ciasteczkami.
Podniosła plecak, zarzuciła go na ramię i ruszyła zdecydowanym krokiem przed siebie, jak Alicja za białym króliczkiem. Poszedłem za nią. Maszerowała dalej dobre pięćdziesiąt metrów, wreszcie przeszła na drugą stronę przez pasy koło przystanku i zatrzymała się przy betonowym koszu na śmieci.
Zajrzałem do niego i natychmiast zauważyłem zwinięty kłąb szarej bawełny. Bez rozwijania rzucała się w oczy plama krwi na materiale.
– W środku jest coś jeszcze – powiedziała.
– Dotykałaś tego?
– Nie jestem głupia, Witkacy. Skoro zostawił to zabójca, masz dowód, nie?
– Jesteś pewna, że to on?
– Ciasteczkowy ślad, zaufaj mi, to on.
No ładnie. Szanse na to, że technicy sprawdzaliby kosz na śmieci na przystanku autobusowym pięćdziesiąt metrów dalej, nie były duże. Po drodze stało kilka innych, bliżej bliźniaka zajmowanego przez przybytek Pink Velvet, a chyba nikt z nas nie pomyślał, że sprawca może odjechać autobusem miejskim.
– Poczekasz na mnie jeszcze chwilę? – zapytałem pełen wyrzutów sumienia, bo naprawdę nie tak się umawialiśmy.
– Przyprowadź któregoś z mądrali, niech zrobią to porządnie. Nie chcemy, żeby w czasie procesu odrzucono dowody, bo łańcuch dowodowy został zerwany – powiedziała poważnym tonem. Oglądała stanowczo za dużo procedurali.
Zostawiłem ją na przystanku i pobiegłem po technika.
Borowski obfotografował kosz i okolicę, po czym rozłożył arkusz folii na chodniku i wyciągnął kłąb bawełny, który okazał się szarą bluzą z rysunkiem buldoga na piersi, ledwie widocznym spod plam krwi. W środku tłumoczka faktycznie było coś więcej – składany nóż z ułamanym czubkiem. Zarówno on, jak i rączka były pokryte krwią.
– No ładnie, Witkacy, jak to znalazłeś? – zapytał, starannie pakując dowody.
– Wiesz, solidna policyjna robota.
– Widzę tu przynajmniej jeden całkiem ładny odcisk palca. Dobra nasza. – Technik wyszczerzył się w uśmiechu.
– Dziesięć punktów dla Gryffindoru – szepnęła konspiracyjnie Kurczaczek.
Zachowałem kamienną twarz tylko dlatego, że miałem mój moment profesjonalisty. Borowski puścił jej oko.
– Dobra, zmywam się, jutro przejrzę fotografie i to, co znaleźliście.
– Zaczniesz od noża? – zapytałem.
– Jasne. Teraz wierzę, że mamy szansę dopaść go do końca tygodnia. Może nie znajdziemy kolejnych pociętych dziewczyn.
– Oby – powiedziałem, bo gwałtowne emocje pozostawione przez sprawcę były niepokojące.
***
Mój poobijany jeep zaparkowany był prawie na końcu ulicy, bo wcześniej radiowozy, samochody techników i furgonetka do przewożenia zwłok zajmowały wszystkie miejsca bliżej miejsca zbrodni. Otworzyłem drzwi od strony kierowcy i sięgnąłem od środka, by odczepić kawałek drutu, który blokował drzwi pasażera. Zamek centralny zepsuł się jakiś czas temu, rok, może dwa. Kurczaczek wpakowała się szybko do środka i powiedziała stanowczym tonem:
– Jeśli mnie nakarmisz pizzą, nie powiem mamie, że zabrałeś mnie na miejsce zbrodni.
– Zgoda. Capricciosa?
– Z dodatkowym bekonem. Mówiłam, że jedna z nich była naga?
– Bekon, zanotowano.
Zadzwoniłem do pizzerii, gdy ruszaliśmy. Do mieszkania powinniśmy dotrzeć na kilka minut przed dostawcą. Byliśmy na lewym brzegu. Odbierałem młodą ze szkoły dla magicznie uzdolnionych dzieci, prowadzonej przez półanioła i szpiega Nisima, dobrego znajomego mojej przyjaciółki Ti. Nie dość dobrego, by wpłynęło to na wysokość czesnego Kurczaczka, ale dość, by przyjął moje dziecko do szkoły w środku semestru i nie kazał nam czekać do września.
Co tydzień spędzała w szkole po kilka godzin w sobotę i niedzielę. Wydawała się to lubić. Dziś, gdy ją odebrałem, opowiadała mi o trzech typach bytów granicznych, pojawiających się tylko w wigilie świąt, przesileń i równonocy. Właśnie wtedy zadzwonił mój telefon, a na zielonym ekranie starej nokii – jedynej komórki, która nie smażyła się nawet po bliskim kontakcie z upiorem – wyświetlił się numer mojej szefowej, Anity.
Wysoki Sądzie, naprawdę próbowałem go ignorować, przysięgam, w końcu to był mój wolny dzień, do tego dzień z córką! (A Wysoki Sąd w mojej głowie miał twarz Konstancji). Jednak telefon dzwonił i dzwonił, aż Kurczaczek przestała mówić i patrzyła na mnie, jednocześnie zniecierpliwiona i ciekawska.
– Zamierzasz to odebrać? – zapytała.
– Nie.
– Dlatego, że tu jestem?
– Tak.
– Nie chcę ci się kojarzyć z ograniczeniami. Przecież wiem, że jesteś dorosłym facetem i masz jakieś życie osobiste.
Prawie się roześmiałem na samą myśl, że miałbym je mieć. Ostatnia – i pierwsza od lat – dziewczyna, z którą się spotykałem, zerwała ze mną delikatnie i dyplomatycznie, jeszcze zanim w moim życiu znowu pojawiła się Konstancja, moja pierwsza miłość i pierwsze złamane serce. Z moją pierwszą i – mam nadzieję – ostatnią córką, o której dotąd nie wiedziałem. Byłem policjantem, który wyrabiał drugi etat jako jedyny pracujący szaman w tym mieście, a poza tym uczyłem się być ojcem. Gdybym miał wolne popołudnie, pewnie zrobiłbym pranie i się przespał.
– To praca.
– Jestem córką pielęgniarki i policjanta. Nie wydaje ci się, że powinnam już rozumieć, co to jest nagły telefon z pracy? – Machnęła ręką i dodała: – Mama by odebrała.
Więc odebrałem. I dostałem w splot słoneczny monologiem Anity – że wszytko zawsze musi się pierdolić, kiedy nie ma jej w mieście, jakby nie mogło poczekać do poniedziałku, aż wróci, że Wilk odeszła, Zając siedzi w psychiatryku, a ten opijus Nowakowski jest nawalony jak świnia i ona nie pozwoli mu w takim stanie wejść na miejsce zbrodni, bo może puścić pawia, więc właściwie nie mam wyjścia, że to i tak będzie moja sprawa, a ona nie da podwójnego morderstwa nowicjuszowi. A potem podała adres oddalony o dziesięć minut jazdy od szkoły Nisima. Reszta była historią.
***
– Więc jak zamierzasz złapać tego, który im to zrobił? – zapytała moja córka, napychając sobie policzki pizzą jak wyrośnięty chomik.
– Jak zwykle, cierpliwością, upierdliwością i odrobiną szczęścia – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Gdybym miał wskazać, który z przymiotów jest w tej pracy najbardziej przydatny, postawiłbym na upierdliwość. Nikt nie ma ochoty dzielić się informacjami, nikt nie chce się mieszać w śledztwo, nikt nie marzy o tym, by łączono jego nazwisko ze współpracą z policją. Komuna dawno minęła, ale policjanci wciąż płacili za grzechy milicji. Taka karma.
– One się tego zupełnie nie spodziewały, wiesz? Nie bały się go, nie myślały o nim jak o zagrożeniu – powiedziała po chwili ciszy.
Nie naciskałem. Cokolwiek widziała, wyraźnie nią to wstrząsnęło. A ja nie zamierzałem wzmagać jej traumy przesłuchaniem.
– Blondynka zginęła pierwsza. Ta druga zdążyła jeszcze krzyczeć i wzywać pomocy, zanim ją dopadł. Ale to i tak była chwila, wiesz? Nigdy nie myślałam, że tak szybko może być po wszystkim…
– Były zapętlone? – zapytałem, bo w przypadku gwałtownej i brutalnej śmierci takie duchy zdarzały się najczęściej. Nie miały dość energii, by uformować bardziej wyrazisty i świadomy byt, ale przemoc zatrzymywała duszę na ziemi, nie pozwalając jej przejść na drugą stronę. Odtwarzały więc ostatnie chwile swojego ziemskiego żywota, na wpół oszalałe, aż energia wyczerpywała się całkiem i było po wszystkim.
– Tak. Szkoda, że były tylko one, a nie zabójca, mogłabym ci teraz wszystko powiedzieć i złapałbyś go, i dopilnował, żeby jego dupa nie ujrzała światła dziennego poza aresztem.
Kurczaczkowi gniewne tyrady nie przeszkadzały w spożywaniu pizzy.
– A, i jeszcze jedno – dodała po chwili. – Lepiej, by ta cała sprawa ze mną na miejscu zbrodni pozostała między nami.
Przytaknąłem. Gdyby Konstancja wiedziała, pewnie ciosałaby mi kołki na głowie, całkiem słusznie zresztą. Ale dla Kurczaczka kluczowe było to, że mama by się martwiła.
Przez lata ukrywała, że widzi duchy, żeby nie martwić mamy. Była bardzo opiekuńcza i czasami wydawała mi się aż zbyt dojrzała.
Niepokojące, gdy twoje dziecko zawstydza cię na tym polu.
Przegrzebywałem się przez wydruki i raporty techników jak pijana żaba przez muł. Po latach w tej robocie rozumiałem już naukowy żargon na tyle, by się orientować, co mniej więcej chcą powiedzieć, ale nie byłem w nim biegły i moje szare komórki pociły się jak na intelektualnej siłowni. Owszem, na nożu, który znalazła Kurczaczek, były ślady krwi – trzy różne grupy, dwóch kobiet i faceta. Był też odcisk palca, całkiem wyraźny, niestety jak dotąd nie znaleźli go w bazie danych. Przeglądałem zdjęcia – stos matowych odbitek z miejsca zbrodni, zrobionych, zanim się tam pojawiłem, kiedy jeszcze ciała leżały na podłodze. I nie mogłem się oprzeć pewnemu wrażeniu, natrętnemu jak komar, które pojawiło się już wtedy, gdy oglądałem mieszkanie na żywo.
To nie było zaplanowane morderstwo, a sprawca nie jest wcieleniem zła. To była – właściwie miałem co do tego pewność – jedna z tych głupich, bezsensownych zbrodni w porywie chwili i złego nastroju, godzina głupoty, która już kosztowała życie dwóch osób, a będzie i trzecia ofiara, kiedy go znajdziemy. Smutne, ale ta robota składa się głównie ze sprzątania po idiotach. Oczywiście filmów i książek o tej części nie tworzą. Seryjni zabójcy, błyskotliwi przestępcy wymagający od policjantów intelektualnej woltyżerki byli znacznie ciekawsi. Tymczasem złapanie takiego porywczego idioty wcale nie jest łatwe. Tego z Pink Velvet nie znaleźli w bazie danych, może był za młody, by tam trafić.
Mieliśmy jego krew, a więc i DNA, badanie zrobią błyskawicznie, bo sprawa ma wysoki priorytet – podwójne zabójstwo! bliskie wybory samorządowe! – ale co z tego, skoro nie ma z czym porównać próbki. Śladów, które pozostawił zabójca, nie było wiele, a jeszcze mniej znalazłoby się punktów zaczepienia. Żadnego nazwiska, nawet rysopisu. Nikt z sąsiadów nic nie widział, nikt nic nie wiedział ani nie miał ochoty na rozmowy z policją.
Taka filozofia dzielnicy.
Wpatrywałem się więc w matowe zdjęcia masakry, targając dłonią włosy, które według Kurczaczka wymagały strzyżenia już rok temu, i próbowałem dojrzeć tam coś, czego właściwie nie było.
– Już przyszedł czas na modlitwy? Nie za wcześnie? – usłyszałem nad sobą głos szefowej.
Coś w jej wyglądzie wzbudziło mój niepokój. Na pozór jak zawsze prezentowała się doskonale. Ciemne włosy spięła elegancko, ale grzywka nadawała im nieco mniej formalny charakter. Delikatny makijaż dobrze podkreślał wyrazistą twarz, bardziej przystojną niż piękną. Wiśniowy żakiet idealnie układał się na silnym, zgrabnym ciele, czarne spodnie uwydatniały długie nogi i pełne biodra, a jedwabna kremowa bluzka była zaskakująco kobieca z tą miękką falą dekoltu. Trzymała się świetnie jak na swoje lata, których żaden zdrowy na ciele i umyśle facet nie wypomniałby jej w twarz, choć jej syn był już prawie dorosłym chłopakiem. A jednak od kilku dni nie mogłem przestać się zastanawiać, co ją gryzie, bo wyglądała na sfrustrowaną i zmartwioną. Nie pytałem, spodziewałem się raczej zimnego przyjęcia mojej troski. Anita nie traktowała lekko choćby sugestii, że sobie z czymś nie radzi. Podejrzewałem, że cokolwiek jej dolega, wiąże się z tym, ile razy w ostatnim miesiącu dostawała wezwania na spotkania z górą.
Zawsze był to nagły telefon, z krótkim terminem na reakcję, cokolwiek robiła. Więcej niż raz widziałem, jak musi przerwać w pół słowa odprawę, bo szef nie mógł poczekać choćby pół godziny. Coś się działo. Atmosfera na korytarzach była podgrzana, plotki krążyły jak tłuste gołębie, a wszystko odbijało się w oczach Anity.
– Więc co? Wymodliłeś rozwiązanie?
– Chyba nie jestem ulubieńcem niebios.
– Wpadnij do mnie, jak przejrzysz już wszystko. Opowiesz mi, co mamy – powiedziała, a po chwili, już na odchodnym, dodała: – Poza tym musimy porozmawiać.
Coś w sposobie, w jaki się wyraziła, postawiło mi włosy na karku. Nie chodziło tylko o to, że wzywanie na dywanik zapowiadało burę. Nie brzmiała groźnie. Nie wyglądała na złą. Raczej mi współczuła. A to napędziło mi pietra bardziej niż rzucanie przedmiotami o ścianę.
Idąc do jej gabinetu, robiłem rachunek sumienia. Akurat pierwszy raz od dawna nie miałem sobie do zarzucenia zbyt wiele. Obecność Kurczaczka motywowała. Za cholerę nie chciałem dawać jej złego przykładu, a jeszcze bardziej nie chciałem jej zawieść.
Anita siedziała za biurkiem, ale obróciła się na krześle tak, że patrzyła na okno, nie na drzwi wejściowe. Paliła papierosa, szara chmura dymu otaczała jej sylwetkę. W szklanym słoiku po oliwkach były niedopałki.
– Nie wiedziałem, że palisz – powiedziałem, nie wiem po co, przecież to nie była moja sprawa.
– Nie palę. Rzuciłam dziesięć lat temu – odparła. A potem popatrzyła na słoiczek w połowie wypełniony petami i westchnęła. – Chyba znów palę. Za dużo nerwów. Alternatywą była butelka wódki w szufladzie, starą tradycją, ale chyba mimo wszystko wolę papierosy.
Usiadłem na krześle naprzeciw biurka.
– Cisną o tę sprawę? Dopiero zaczęliśmy, przecież nie jestem jasnowidzem i nie wyciągnę od zmarłych nazwiska sprawcy – powiedziałem defensywnie.
– Szkoda, prawda? To by nam tak ułatwiło życie. – Pokręciła głową. – Też czasami tęsknię za Wilk.
– Ona też tego nie potrafiła.
– Tak mi w kółko powtarzaliście, ale kto was tam wie, diabelskie nasienie. – Uśmiechnęła się lekko. – Nie martw się sprawą, pracuj w swoim tempie, znajdziesz go, przecież wiesz. Powstrzymam górę przed pakowaniem nosa w twoje śledztwo.
– Więc co cię gryzie, szefowo?
– Nie mnie, tylko nas, i nie gryzie, a podgryza, Witkacy. Próbowałam im to wybić z głowy, ale zdaje się, że zmiany dopadną i nas. Zmiana klimatu i twarde wdrożenie dekomu.
Przez chwilę próbowałem zrozumieć, co ustawa dekomunizacyjna ma z nami wspólnego. Jak ostatnio sprawdzałem, żadne z nas nie było pieszczochem starej władzy.
– Przecież nas to nie dotyczy, szefowo. Pracuję tu od którego? Dwa tysiące pierwszego? Można mieć różne opinie o trzeciej RP, ale na pewno trudno ją nazwać komuną.
– Mów za siebie, przyjacielu. Ja pracuję od marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego. A to oznacza, że przez miesiąc pracowałam nie dla tej policji co trzeba.
– Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się tego miesiąca czepiać i nie wrzuci cię do jednego worka z generałem ZOMO.
– Nikt przy zdrowych zmysłach, co niewiele zmienia w mojej sytuacji. – Skrzywiła się.
– Ile ci brakuje do pełnej emerytury?
– Cztery lata. I to się raczej nie uda. Nie wiem, czy przetrwam rok. Zmiana nastąpi, ale dla nas będzie za późno. Bo moja pozycja jest obecnie za słaba, bym wciąż dała radę cię bronić.
– Potrzebuję ochrony? – zapytałem zaskoczony.
– A kiedyś nie potrzebowałeś, przyjacielu?
Wrzuciła niedopałek do słoiczka po oliwkach i wyciągnęła następnego papierosa z prawie pustej paczki, po czym podsunęła mi ją, bym się poczęstował. Pokręciłem głową i wygrzebałem z kieszeni swoją papierośnicę. Prezent od Kurczaczka, z Kłapouszkiem na wieczku. Anita potrząsnęła zapalniczką, aż pojawił się ledwo pełgający płomyk. Wystarczył, by zapaliła swojego papierosa i podsunęła mi ogień. Jeśli to była rozmowa na fajkę za fajką, przyjmowałem konwencję bez marudzenia, zwłaszcza że w budynku zwykle obowiązywał kategoryczny zakaz palenia.
– Ten zespół zawsze był im solą w oku. Banda wyrzutków, cyrk i poskramiaczka dzikich zwierząt. Tak o nas mówili. A potem Zając trafił do psychiatryka, Wilk się zwinęła, już oficjalnie, swoją drogą. Nowakowski był zawsze kukułczym jajem, którego nikt nie chciał, ale miał za mocne plecy, by go wywalić. Teraz chyba nie wróci, ma już ponad dwadzieścia dziewięć lat służby. Aktualnie wycinają mu wyrostek, czy może woreczek, ale pewnie dociągnie te kilka miesięcy na L4. Wie, co w trawie piszczy, lepiej niż ktokolwiek z nas. Zostaje kilku świeżaków. I ty.
– Robię swoje.
– Robisz. Ale jeśli każą ci nasikać do kubeczka, wylatujesz szybciej, niż ja przeliteruję „autorska mieszanka tytoniu”.
– No dobra. Wywalą ciebie, mnie, Nowakowskiego… Kto im będzie sprawy rozwiązywał? – zapytałem, bo nie mieściło mi się to w głowie.
To nie tak, że do pracy w policji pchają się tłumy. W każdym komisariacie są wolne etaty, których nie ma kim obsadzić. Pobór z roku na rok był słabszy, nawet po obniżeniu kryteriów przyjęcia, tak że niewiele się różniły od tych do straży miejskiej.
– Gdyby wybiegali myślą tak daleko w przyszłość, nie byłoby problemu w ogóle. Powiem ci, na czym stoimy. Od dwóch miesięcy masz prawo do wcześniejszej emerytury. Radziłabym ci z niego skorzystać.
– Mam trzydzieści dziewięć lat. Emerytura przed czterdziestką?
Nie odpowiedziała.
– Jakie są alternatywy? – zapytałem, bo jak nigdy zależało mi na tym, by utrzymać tę robotę.
Starałem się o dzieloną opiekę nad Kurczaczkiem. Potrzebowałem pracy, by Konstancja czuła, że może mi zaufać i zmieniłem się na tyle, by mogła powierzyć naszą córkę mojej opiece. Że jestem innym facetem niż szesnaście lat temu, kiedy uciekła ode mnie, nie mówiąc nic o ciąży. Nie było mnie przez pierwsze piętnaście lat życia Kurczaczka. Nie zamierzałem tego teraz spieprzyć.
– Alternatywą jest dyscyplinarka. Tak mi to przedstawili.
– Za co?
– Możesz nasikać do kubeczka i dowieść niewinności? – zapytała.
Przeklinałem w duchu. Nie, nie mogłem. Byłem szamanem. Używałem wielu niedozwolonych substancji. I nie, nie mogłem wyjaśnić zwierzchnikom, że narkotyki nie mają na mnie takiego wpływu jak na zwykłych ludzi, są mi za to potrzebne do poszerzania świadomości i otwierania bramy do Zaświatów. Mogłem wyliczyć trzy zakazane substancje, które znajdowały się w moim papierosie domowej roboty. Nawet nie zgadywałem, co było w kapsułkach skrótu, ułatwiających mi uzupełnianie energii za pomocą pasm eteru, ale podejrzewałem, że to też trafia do nerek i moczu.
– Przemyśl to, przyjacielu. Nie chcę, by stała ci się krzywda. Nie chcę też, by w zapomnienie poszło piętnaście lat twojej służby. Lubię cię. Przypominasz mi trochę mojego syna.
– Mam córkę – przyznałem się, choć wcześniej starannie omijałem ten temat. – Skończyła piętnaście lat. Potrzebuję pracy i stabilizacji.
– Chciałabym powiedzieć, że przeczekamy, ale zanim coś się zmieni, po nas nie będzie tu śladu. Przykro mi.
Wierzyłem jej. A jednocześnie nie mogłem na nią patrzeć w tym momencie, taką zrezygnowaną i przybitą. Anita Czarny była żywiołem, siłą witalną, przed którą drżała Dora Wilk i każdy rozsądny koleś na tym posterunku.
– Przez wszystkie lata trzymaliśmy się z dala od polityki. Szkoda, że ona nie odwdzięczyła się nam tym samym – powiedziałem.
– Wydymała nas, przyjacielu. I nawet nie postawiła kolacji.
Coś w tym było. Stanowczo czułem się wydymany. I nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić.
A to był dopiero początek chujowego dnia.
Po kilku godzinach grzebania w papierach, bazach danych i wydzwanianiu do potencjalnych świadków, którzy odstawiali trzy małpki – nic nie widzieli, nic nie słyszeli i nic nie powiedzą – wróciłem do swojego mieszkania zmęczony, zmarznięty (choć był koniec marca, wiało jak podczas styczniowej zawieruchy) i głodny, bo przez to wszystko zapomniałem wyjść po cokolwiek do jedzenia, a w maszynie vendingowej zostały tylko paluszki i zaklinowany snickers, który nie spadł nawet po tym, jak kopnąłem ją kilka razy.
W planach miałem zjeść cokolwiek z lodówki, paść na łóżko i podumać nad tym, jak wszystko zmierza ku nieuchronnej katastrofie i jak będę wyglądał w oczach Konstancji, kiedy powiem jej, że mogę wpadać na wszystkie wywiadówki u Kurczaczka, bo skoro nie mam pracy, nie mam też problematycznego grafiku, nocnych dyżurów i wezwań do nagłych wypadków. Same korzyści! To nie tak, wcale nie potwierdzają się twoje obawy, że jednak jestem nic niewartym gnojkiem, który nigdy nie dorośnie i z którym nie powinnaś zostawiać swojej piętnastoletniej córki.
Plany wzięły w łeb, gdy wsunąłem klucz do zamka. Nie przekręcił się. Pewnie dlatego, że patent był otwarty. Choć przecież – pamiętałem dokładnie – rano go zamknąłem. Normalni ludzie pewnie wezwaliby policję, ale po pierwsze – sam jeszcze w niej byłem, po drugie – miałem graniczące z pewnością przeczucie, kto włamał mi się do mieszkania. Kolejny raz.
Myślałem, że ustaliliśmy zasady, kiedy poprzednim razem zabrałem ci klucze – powiedziałem w progu.
– Zabroniłeś mi się włamywać – powiedział Sęp, wrzód na mojej dupie łamane przez duch opiekuńczy. W poprzednim wcieleniu musiałem być draniem bez sumienia, łupieżcą, inkwizytorem, a może nawet kimś, kto dla pustej frajdy i seksualnego dreszczyku miażdżył króliczki, skoro trafił mi się taki duch opiekuńczy.
– A ty złamałeś tę zasadę z jakiegoś konkretnego powodu? – Założyłem ręce na piersi, automatycznie wchodząc w rolę tego dorosłego w mieszkaniu.
Nigdy nie mieszkałem w akademiku, rodzice zarabiali odrobinę za dobrze, bym dostał przydział. Teraz, patrząc na Sępa, który wbił mi się na chatę, siedział półnago na moim materacu i kończył wyżerać resztki z lodówki, cieszyłem się niezmiernie, że to doświadczenie zostało mi oszczędzone. Choć z drugiej strony dostawałem nim teraz między oczy, z nawiązką.
Zapewne powinienem się cieszyć, że był sam i brakowało mu odzieży tylko od pasa w górę, ale jakoś nie potrafiłem znaleźć w sobie tej radości.
– Nie włamałem się – powiedział stanowczo – dorobiłem sobie klucze.
– A to jest dużo lepsze z jakiegoś konkretnego powodu? – warknąłem, zaglądając do pustej lodówki. Skoro zostawiał w niej tylko światło, równie dobrze mógłby ją umyć z plam po ketchupie, skoro przerastało go zamykanie opakowania.
– Nie musisz wymieniać zamków. – Wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste.
– Masz swoje mieszkanie, po drugiej stronie korytarza, złupione biednemu emerytowi.
– Nie miałem nic w lodówce – wyjaśnił.
– To całkiem jak ja – wycedziłem.
– No, czyli powinieneś zrobić zakupy. Może ta twoja dzierlatka mogłaby zadbać o prowiant?
Nie wiedziałem, czy miał na myśli Kurczaczka, czy Konstancję, ale w obu przypadkach nie podobało mi się założenie, że miałyby pilnować stanu mojej lodówki.
Czy też jego, bo pewnie myślał o sobie. Jak zawsze.
– Całkiem dobrze radzisz sobie z kupowaniem gorzały. Wystarczy, że pójdziesz do sklepu z jedzeniem i powtórzysz ten proces.
– Ktoś tu jest zrzędliwy – zauważył w chwili objawienia. – Nie podoba mi się, gdy mówisz do mnie takim tonem. Jest pozbawiony szacunku.
– Ktoś nie jest u siebie, więc jak mu się nie podoba mój ton, swobodnie może wyjść. Może też wrócić do Zaświatów i pozwolić mi samodzielnie wybrać ducha opiekuńczego, z którego będę miał jakikolwiek pożytek.
Nie trzeba było sięgać po policyjne techniki obserwacji, by zauważyć, że na samo wspomnienie Zaświatów wyraźnie zmarkotniał. I nagle zacząłem coś podejrzewać. Fakt, że siedział w moim małym i nieszczególnie wygodnym mieszkaniu, a nie u siebie, gdzie miał wypasione skórzane meble, stereo warte więcej niż mój samochód w chwili chwały, telewizor na pół ściany i inne gadżety, które kupował bez opamiętania, był czymś więcej niż wkurzaniem mnie i naruszaniem moich granic.
– Czy ty się tu ukrywasz? Wkurzyłeś kogoś na tyle, by cię szukał? – zapytałem z rezygnacją. Nie był facetem z gatunku tych, którego ścigają ojcowie uwiedzionych nastolatek czy niezadowolone byłe, więc musiało chodzić o coś poważnego.
Sęp był… nie wiem czym, ale wyglądało na to, że podpadł Przedwiecznym w Zaświatach, zresztą pewnie nie tylko. Gdy kiedyś zapytałem, powiedział, że żyje dość długo, by się wrogów uzbierało, ale na więcej szczegółów nie mogłem liczyć. Chyba że interesował mnie jakiś facet w Arizonie, który rzuca butelką i ta staje na korku, albo dzieciak w Budapeszcie, śpiewający piosenki Adele lepiej niż sama Adele. Sęp nie dzielił się ze mną niczym istotnym, za to swoją historią wyszukiwania na YouTubie, przed którym zdawał się spędzać pół dnia – notorycznie.
– A co? Będziesz mnie chronił? – zapytał z przekąsem.
– Wyślę im twój aktualny adres pobytu, bo podejrzewam, że na ich gniew solidnie zapracowałeś. Może wchodziłeś do ich mieszkań bez pytania i wyżerałeś wszystko z lodówki? Tak więc w ramach wspólnoty doświadczeń chętnie cię przytrzymam, gdy cię będą tłuc.
Coś w mowie jego ciała się zmieniło. Usztywnił się, zaczął unikać mojego spojrzenia. Po najbardziej wyluzowanym kolesiu z akademika nagle nie było śladu.
– Gdyby coś… ktoś… Pamiętaj, że uratowałem ci dupę wtedy, w Zaświatach. I być może przyjdzie czas, gdy będziesz musiał spłacić swój dług – oświadczył.
– A nie spłacam go wtedy, gdy wyżerasz moje żarcie? I kiedy jestem na tyle miły, by nie aresztować cię za włamanie? – sarknąłem.
Nagle zupełnie spoważniał. Oczy z jasnobłękitnych stały się czarne, ptasie i upiorne jak koraliki bez źrenic. Nawet głos mu się zmienił, był teraz niższy i bardziej skrzekliwy:
– Jesteśmy połączeni, Witkacy. Jestem twoim duchem opiekuńczym, nie da się odpuścić pewnych profitów z tego układu i korzystać z innych.
Zwykle emanacja istoty, która żyła sobie w ciele blondaskowatego playboya, przerażała mnie do szpiku, bo czułem, że czymkolwiek jest, włada magią wystarczającą, by zmieść mnie z powierzchni ziemi. Tym razem jednak byłem zmęczony, głodny i prawie bezrobotny, więc odpyskowałem:
– Przypomnij mi, kurwa, jakie są te korzyści? To ta rozległa wiedza, którą wciąż nie masz ochoty się ze mną dzielić? Pomoc w szkoleniu Kurczaczka, którą obiecywałeś i której nie mogę się doprosić? A może załatwienie sprawy w Zaświatach tak, bym mógł się tam pojawić bez ryzyka spotkania wieśniaków z pochodniami, co, jak twierdziłeś, jest banalnie proste? Od miesięcy nie mogę wykonywać swojej roboty tak, jak powinienem. Myślisz, że łatwo odsyła się upiory i duchy, gdy nie można otworzyć bramy szerzej niż na kilka centymetrów? Przypomnij mi, proszę, które z tych obiecywanych korzyści już na mnie spłynęły?! – krzyczałem. Te awantury podejrzanie przypominały małżeńskie spory.
– Może trzeba było się zachować jak facet, przejść tę cholerną inicjację i mieć to wszystko za sobą? Nie pomyślałeś o tym? Wolisz to zwalać na mnie? – odpowiedział bez podnoszenia głosu. – A twoja mała musi najpierw opanować podstawy, wiedza, którą mogę jej przekazać, jest zbyt zaawansowana. A na inne rzeczy musi poczekać, bo wydajesz się robić strasznie dużo szumu z okazji jej niepełnoletności.
– Pierdol się. I trzymaj się od niej z daleka, zboku.
– Zdecyduj się.
– Szkoda, że nie dawałeś mi wyboru jakiś czas temu. Mogłem trafić na jakiegoś miłego kruka czy sowę.
– I kiedy przyszedłby czas, miałbyś modelowo skopany tyłek.
– Jakbym z tobą nie miał!
– Nie wszystko musisz wiedzieć, nie wszystko możesz wiedzieć, jeszcze mniej powinieneś wiedzieć.
– Wyjdź z mojego mieszkania – powiedziałem, bo naprawdę miałem dość.
Nie czekając, aż posłucha, zadzwoniłem po pizzę. W tej sytuacji tylko na głód mogłem coś poradzić.
Wyszedł. Obrażony. Minie mu, gdy wyczuje dostawę pizzy przez swoje drzwi. Jak doszło do tego, że przez te kilka miesięcy nasza relacja popieprzyła się aż tak bardzo? Nie prosiłem się o ducha opiekuńczego. Sam się pojawił, kiedy Przedwieczni kopali mi dupę w Zaświatach. I miał rację, uratował mnie wtedy przed brutalną inicjacją. Tyle że z tego, co wyczytałem w podręczniku, duch opiekuńczy był najpotężniejszym narzędziem szamana, pomocnikiem, nauczycielem, wsparciem w robocie i po drugiej stronie.
I każdemu szamanowi przysługiwał tylko jeden, więc jeśli utknąłem z irytującym współlokatorem z akademika – a na to wyglądało – nie miałem szans na nowy przydział.
I miałem przesrane. Nawet Jeździec Burzy, mój mentor z Trójprzymierza i powietrzny szaman, umył ręce, odkąd towarzyszył mi duch opiekuńczy. Byłem pieprzonym samoukiem, próbowałem zapamiętać, ile się da, z książek, grimuarów i podręczników, ale wiedziałem, że to wciąż niewiele. I gdyby chodziło tylko o mnie, miałbym na to wyjebane – ale przecież chciałem przekazywać wiedzę Kurczaczkowi. Owszem, zaczęła naukę w szkole dla magicznie uzdolnionych dzieci, ale ponieważ musiała opanować podstawy, czyli to, co magiczne dzieciaki zwykle przerabiają w przedszkolu, była sfrustrowana i niecierpliwa. I wystawiona na niebezpieczeństwo. Bo jako kilkuletnia dziewczynka przez większość dnia byłaby otoczona opieką i gdyby duch, upiór czy inny granicznik pozwalał sobie na zbyt wiele, opiekun po prostu by się go pozbył. Jako nastolatka chodziła samopas, więc zależało mi, by wiedziała, jak się bronić. I bałem się, że nie wystarczy mojej wiedzy do nauczenia jej tego. Młodzi szamani są szczególnie wrażliwi na opętania, a przyciągają graniczników jak miód misie. I o to byłem bardziej zły na Sępa niż o wyżeranie zapasów i regularne włamania. On jednak miał to równie mocno w poważaniu.
Kończyłem pizzę, gdy rozdzwoniła się komórka. Jacek, jeden z młodziaków.
– On znowu uderzył – oświadczył bez powitania.
– Mamy kolejne ciało?
– Dziewczyna przeżyła. I chyba go mamy. Przyjeżdżasz?
– Jasne. Dokąd?
– Niedaleko ciebie, na Koniuchach – powiedział i podał dokładny adres.
Coś mi się kołatało, że byłem w tym miejscu kilka lat wcześniej. Zakłócanie spokoju, napaść, niedozwolone substancje – wszystko tworzące jedyny w swoim rodzaju koktajl z nielegalną prostytucją i dziwnym fetyszem „matka z od niedawna pełnoletnią córką w pakiecie”.
Gdy dojechałem na miejsce, miałem już pewność, że pamięć mnie nie zawiodła.
Wysoka i doskonale wyposażona brunetka, wyraźnie roztrzęsiona, otulała się kocem, pod którym miała chyba niewiele poza bielizną, i patrzyła na ręce ratownikowi, opatrującemu jej młodszą wersję. Podszedłem sprawdzić, w jakim stanie jest dziewczyna. Na szczęście zamiast głębokich ran ciętych miała tylko kilka siniaków, w tym podbite oko, które już wyglądało jak duża, mięsista śliwka, i płytkie nacięcia na przedramionach, typowo defensywne. Ratownik sprawnie je opatrywał szerokimi bandażami i powtarzał, że może być spokojna, że wszystko jest dobrze i nic jej nie grozi. Młoda kobieta była spokojna, za to jej matka trzęsła się z każdą chwilą mocniej i bałem się, że zaraz zemdleje. Ratownik też to zauważył i poprosił, by usiadła w karetce obok córki.
– Nic mi nie jest, nic mi nie jest, nic mi nie jest – powtarzała jak mantrę, szczękając zębami. Była w szoku i wiedziałem, że wiele się od niej nie dowiem. A przynajmniej nie teraz.
Wszedłem do domu. Żadnego szyldu na zewnątrz, tylko dyskretne ciemnoróżowe zasłony podświetlone neonem w kształcie serduszka, pozwalającym koneserom snuć fantazje o tym, jakie usługi świadczą panie Moroz. Przez ten czas, który minął od mojej ostatniej wizyty, niewiele się zmieniło. Panna Moroz miała już dwadzieścia parę lat, podobnie jak wykładzina w korytarzu i pokoju.
Po pomieszczeniach kręciło się kilku funkcjonariuszy i techników, słyszałem jakiś żarcik o tym, że w tym miejscu aż strach używać ultrafioletu ze względu na ilość materiału biologicznego. Minąłem ich i przeszedłem w głąb domu, w stronę, jak się okazało, kuchni, skąd dobiegał niski i stanowczy kobiecy głos. Przez chwilę łudziłem się, że Ti wróciła, ale nie – to Anita pouczała kogoś o jego prawach. Chwilę później na własne oczy zobaczyłem sprawcę.
Dzieciak miał z osiemnaście lat, może niewiele ponad. Ponieważ Anita nie wzywała nikogo od nieletnich, wnioskowałem, że jest już dorosły, ale nie było to oczywiste. Ważył nie więcej niż sześćdziesiąt pięć kilo i miał może metr siedemdziesiąt, do tego mierną muskulaturę i szczurzą twarz. Wydawał się równie wystraszony, jak pani Moroz przed domem, ale nie bał się policji, o nie. To Jaś Szafa napędził mu strachu – ochroniarz przybytku. Pani Moroz była doświadczoną w fachu niewiastą i doskonale wiedziała, że niektórzy chętnie dorzucali jej w gratisie bicie. Jaś Szafa był lekarstwem na te niechciane napiwki. Nie było to jego prawdziwe nazwisko, ale pasowało dużo lepiej niż Leśmian. Tak, ten wielki ciężarowiec nazywał się Jan Leśmian. Śmianie się z nazwisk jest raczej niesmacznym żarcikiem, ale Jan Leśmian… no właśnie. Jaś, mimo rozmiarów i lat nadużywania sterydów, był naprawdę łagodnym facetem, nieszukającym zwady, ale bardzo opiekuńczym wobec pani i panny Moroz. Tę drugą musiał znać, odkąd była małą dziewczynką, bo jego związek z matką trwał już dobre piętnaście lat.
Tylko po zawziętych spojrzeniach Jasia Szafy, spłoszonej postawie szczeniaka i obrażeniach dziewczyny w karetce zrekonstruowałem potencjalny przebieg wypadków, zanim jeszcze Anita się do mnie odezwała.
– Odciski pasują – oświadczyła z satysfakcją – właśnie dali znać. Wyniki krwi będą jutro, ale już teraz możemy go zwinąć za podwójne morderstwo i próbę zabójstwa.
– Co z Julitką? – zapytał Jaś, splatając na piersi ramiona szersze niż moje udo.
– W porządku – zapewniłem – już ją opatrzyli, pewnie nawet nie musi jechać do szpitala.
Tak jak się spodziewałem, rozluźnił się natychmiast.
– Co tu się właściwie stało? – zapytałem.
– Ten tu – Jaś skinął głową na szczeniaka – zamiast zapłacić za to, co dostał, wyciągnął nóż i próbował zaszlachtować Julitkę. Maria była w pokoju z nimi, więc skoczyła na niego i podniosła alarm. Przez to, co się stało w Pink Velvet, wszyscy jesteśmy nieco bardziej drażliwi, więc nie siedziałem u siebie, ale w kuchni. Zjawiłem się naprawdę szybko. Mimo wszystko za wolno, bo już zdążył ją pociąć. – Rzucił szczeniakowi takie spojrzenie, że na jego miejscu pewnie popuściłbym w gacie. – Więc na nim usiadłem, a Maria wezwała policję. I go wam oddałem, choć mogło po nim nie zostać nawet śladu.
– Doceniamy, naprawdę. Moglibyśmy go szukać i szukać, bez widoków na sukces – powiedziałem z uśmiechem.
Było w Jasiu Szafie coś, co zawsze budziło mój uśmiech. Może to, że wypowiadał się tak ładnie i pełnymi zdaniami, bo przecież zanim zaczął swoją profesjonalną karierę łamignata i ochroniarza, zanim postawił nogę na siłowni, zanim jeszcze poznał smak sterydów, studiował pedagogikę. Z resocjalizacją.
– Mam stryja ze świńską fermą – dodał już do wiadomości sprawcy, nie mojej, i uśmiechnął się do niego jak głodny rekin. – Pamiętaj o tym, jakby ci przyszło kiedykolwiek do głowy, by zbliżyć się do moich kobiet.
– Dostanie pewnie trzy dychy, jeśli nie więcej, więc świnie będą musiały zostać przy diecie wegetariańskiej – powiedziałem i poklepałem Jasia po ramieniu.
Spisał się i gdyby nie on, miałbym w ciągu dwóch dni kolejne podwójne morderstwo i wielkie nic. Postawiłbym mu piwo, ale uznałby, że jestem „jego człowiekiem w psiarni”, a za chwilę oczekiwał, że umorzę mu mandat. Tak to działa.
– No, lepiej, żeby tak było – mruknął wciąż rozdrażniony.
Anita podała mi dowód osobisty zatrzymanego. Zerknąłem na dane.
Dziewiętnaście lat. Mieszkaniec Brodnicy. Wenancjusz Kapusta. Matko i córko, z takim zestawem każdy mógłby poczuć potrzebę mordu. Posterunkowy wyprowadził go w kajdankach i wiedziałem, że sprawa jest właściwie skończona. Jeśli uzgodnili odciski, a za chwilę dopasują krew – nie wywinie się. Wciąż uważałem, że to cholerna strata. Dwie martwe dziewczyny i ani śladu motywu.
– Powiedział, czemu je zabił? – zapytałem Anitę dyskretnie. Wiedziałem, że chłoptaś wypaple mi wszystko podczas przesłuchania, ale znałem Anitę i jej siłę przekonywania. Nawet gdyby waga Jasia Szafy, siedzącego delikwentowi na plecach, nie wystarczyła jako narzędzie nacisku, moja szefowa wymusiłaby z niego zeznania samym spojrzeniem.
Skinęła głową i równie cicho odpowiedziała:
– Podobno próbowała go obrobić. Zasnął po seksie, a gdy się obudził, dziewczyna przeszukiwała jego portfel, więc złapał nóż i ją zabił. Podobno tego nie planował i nigdy nie myślał, że będzie zabijał dziwki, jego słowa. A burdelmama usłyszała krzyk dziewczyny i przybiegła na pomoc. Więc ją zadźgał, bo na pewno wzięłaby stronę złodziejki, znów jego słowa.
– Ja pierdolę – westchnąłem.
– Wiesz, ile miał w portfelu? – zapytała.
– No ile? Stówę? Nie wyglądał na takiego, który miałby więcej.
– Trzy dychy.
– Zabił dwie osoby dla trzech dych?
– Taaa. Jeśli kupujesz jego historię. Może po prostu nie chciał zapłacić za coś, co uważał, że powinien mieć za darmo – dodała głośniej.
– Kapitalizm niektórych po prostu przerasta – oświadczył filozoficznie Jaś Szafa, i nic nie poradzę, ale znów się uśmiechnąłem.
– Podrzucisz mnie do domu? – zapytała Anita. – Jutro załatwimy papiery. Ważne, że jest już pod kuratelą i nie zginie kolejna dziewczyna.
Potarła twarz zmęczonym gestem. Dopiero teraz zauważyłem, że jest bez makijażu i ma na sobie błękitne dżinsy z rozszerzanymi nogawkami, z wyhaftowanym na udzie smokiem, sweter i trampki.
– Byłam z Bogną i chłopcami w kinie, zostawiłam im samochód, przyjechałam taksówką – wyjaśniła, lekko się rumieniąc.
No przecież. Ona i nasza patolog się przyjaźnią i mają synów w podobnym wieku. Czasami zapominałem, że ma jakieś życie poza komendą. Jej chyba też zdarzało się o tym zapominać. Ale jeśli za chwilę to się zmieni – dobrze, że miała rodzinę i przyjaciół.
– Jasne, jeśli nie przeszkadza ci, że sprężyny fotela kłują w tyłek – odparłem i przepuściłem ją w drzwiach. Rzuciła mi kpiące spojrzenie, jakby mnie przyłapała na używaniu osobnego widelczyka do ryb.
– Cóż, zamknę oczy i wyobrażę sobie, że to końskie zaloty. Minęło już całkiem sporo czasu, więc uznam to za dodatkową atrakcję – powiedziała.
Parsknąłem. A potem raz jeszcze, gdy zobaczyłem jej minę na widok jeepa.
Sięgnąłem nad fotelem kierowcy, by otworzyć drzwiczki. Wahała się o kilka sekund za długo. Dotknęła kawałka drutu, którym przywiązane było boczne lusterko, obejrzała dziurawy fotel przykryty grubym kocem i westchnęła.
– Witkacy, na Boga, chyba nie wozisz tym dziecka? O kobiety nie pytam, bo te przy zdrowych zmysłach nie wsiądą tu z własnej woli.
– Ty wsiadłaś.
– Po tylu latach ze świrami nie mogę być całkiem normalna – stwierdziła. – Czy on w ogóle ma przegląd?
Pokręciłem głową, nie ma mowy, by moje auto przeszło przegląd. Jeździło na przekleństwa, dobrą wolę, WD-40 i taśmę izolacyjną. A także kilka metrów strategicznie umieszczonego drutu.
– Mówiąc całkiem poważnie, musisz go zmienić. Wiesz, co by się stało z dzieckiem na fotelu pasażera, gdyby ci ten rzęch nawalił w czasie jazdy i na przykład straciłbyś władzę nad kierownicą czy hamulcami?
Skrzywiłem się.
– Nie jesteś już wolnym elektronem, przyjacielu. Jako rodzic musisz być trochę bardziej odpowiedzialny.
Skinąłem głową. Owszem, przyzwyczajałem się do myśli, że mam dziecko, ale wciąż nie bardzo potrafiłem myśleć o sobie jako o rodzicu. Może niektórzy mają większe predyspozycje, by zostać odpowiedzialnym ojcem. Może to jak z szamanizmem – musisz mieć w sobie odpowiednią kość i w czasie skomplikowanej inicjacji znajdujesz ją w ciele i pokazujesz światu. Z matkami jest chyba prościej – same narodziny dziecka są inicjacją, po której nie muszą już sobie niczego udowadniać. Ja wciąż miałem przed sobą wszystkie inicjacje tego świata. Może poza jedną czy dwiema, które wiązały się raczej z przyjemnością niż bólem i potem. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, oboje zamyśleni, i mogłem się założyć, że nie tylko ja nie myślę o sprawie, martwych dziewczynach i zabójcy.
– Myślałeś nad tym, o czym rozmawialiśmy, Witkacy? – zapytała cicho.
Wzruszyłem ramionami, bo to, że myślałem, nie znaczyło, że mam odpowiedzi.
– Posłuchaj starszej koleżanki, która popada w nieznośnie starczy ton, skoro jest na progu emerytury. – Skrzywiła się w wymuszonym uśmiechu. – Nie myśl o tym, co tracisz. Spróbuj pomyśleć, co zamierzasz ze sobą zrobić. Skup się na tym, co masz poza policją. Ja przez dwadzieścia sześć lat myślałam tylko o policji i o synu. Nie miałam czasu i energii, by zająć się czymś jeszcze. I teraz zostanę z niczym.
– Bartek nie zniknie razem z pracą.
– Ale za chwilę zrobi maturę i pójdzie na studia. Pewnie na tyle daleko, by się wyemancypować. I zostanę sama. Nie popełniaj moich błędów, Witkacy. Policjant, przechodząc na emeryturę, nie może znaleźć się w pustce. Jeśli tak się dzieje, szybko się rozpija albo umiera, traci motywację do życia. Zaufaj mi, przyjacielu, widziałam to zbyt często.
– Wiesz, że nie stoisz nad grobem i jeszcze wszystko przed tobą? Może poza udziałem w igrzyskach olimpijskich.
– To samo dotyczy ciebie – powiedziała i poklepała mnie po ramieniu.
– Jestem młodszy, może mógłbym powalczyć na olimpiadzie.
– Bardzo śmieszne.
– A myślałaś o sanatorium? Słyszałem, że na fajfach można wyrwać niezłe ciacha ledwie po sześćdziesiątce – zażartowałem.
– Uważaj, bo przestanę protestować, kiedy następnym razem usłyszę, że powinnam cię zesłać do drogówki.
– Nic nie mówiłem. Musiałaś się przesłyszeć.
– Tak bywa na starość.
Spojrzałem na nią kątem oka. Stanowczo nie była staruszką. Wiedziałem, że jest pod pięćdziesiątkę, ale nie wyglądała na tyle. A już na pewno nie w miękkim, wełnianym swetrze i dżinsach, z włosami związanymi w niesforny kucyk. Mogła i chciała pracować.
Tyle że góra uważała nas za balast, który musiał zniknąć.
Nie wyobrażałem sobie pracy poza policją. Służba stanowiła kawał mojego życia i dawała jakieś ramy, które pozwalały się trzymać prostej ścieżki nawet w najbardziej popieprzonym czasie, czyli po odejściu Konstancji, gdy mrok wzywał błękitnymi smugami eteru. Ostatnie dwa lata sporo zmieniły w moim życiu i możliwe, że policja nie była jedynym pewnikiem. Wiedziałem już, że jestem szamanem, miałem konkretne obowiązki i robotę do wykonania. Miałem Kurczaczka. I w jakiś pokręcony sposób – też Konstancję, która wróciła równie niespodziewanie, jak kiedyś odeszła. Dwa lata temu informacja, że idę na zieloną trawkę, mogłaby mnie pchnąć na dno. Teraz martwiłem się o kwestie formalne i kasę, ale nie chwiała mi się w posadach cała tożsamość.
Nie byłem pewien, czy Anita mogła powiedzieć to samo. Teraz, gdy zniknęło jej żelazne wcielenie w garsonce i z ostrym jak brzytwa spojrzeniem, wyglądała na kogoś, komu zawalił się cały świat. I nie miałem pojęcia, jak jej pomóc.
Od rana na komendzie w powietrzu huczało jak w ulu. Panowało napięcie i niewyjaśnione poczucie zawieszenia, bo oficjalnie nikt nic nie mówił – nawet miejscowe duchy. Komenda dorobiła się już sześciu stałych bywalców i winiłem za to siebie – przypałętały się za mną i odkryły, że to terytorium nie ma gospodarza. Zaczęły się plątać po korytarzach, przełazić przez ściany i zaglądać do pokoju przesłuchań, zwykle w najmniej oczekiwanych momentach. Więcej niż raz w ostatnich miesiącach wychodziłem na obłąkańca, który chodzi po korytarzach i mówi do siebie albo krzyczy na kogoś niewidzialnego. Ćwiczyłem się w szlachetnej sztuce ignorowania ich, bo nie dawały mi żadnych podstaw, by je odesłać. Nie były agresywne, nie łamały praw graniczników, były za to do wyrzygania przyjazne. Nie nawiązywałem kontaktu wzrokowego, by ich nie ośmielać. Na próżno. Jeden stał po pas w moim biurku, drugi wsadzał głowę do szafy pancernej z dokumentami, a reszta jego pękatego ciała unosiła się nad podłogą, powiewając połami kraciastej koszuli. Między moim biurkiem a korytarzem kursował duch, który wyglądał jak pierwszy sekretarz z gminy Kopytkowo, do granic przejęty wizytacją. Nie wiem, czy przypomniały mu się wszystkie inspekcje centrali, jakie przeżył za swego urzędowania, ale nie mógł opanować buzującej w nim paniki.
– Zamówili kawę! Dużo kawy! – krzyczał. – To się nie może dobrze skończyć, skoro mają czas na kawę!
Znikał za drzwiami, a po chwili wpadał, wymachując rękoma, i z prawdziwą grozą w głosie oznajmiał:
– Zażądali teczek wszystkich pracujących dłużej niż dziesięć lat! Wszystkich!
Plotki żywych zgadzały się z tymi rozpuszczanymi przez duchy. Przyjechał ktoś z Centralnej i odstawiali ważenie dusz. Moja nagle zrobiła się cięższa na samą myśl, że za chwilę ktoś się pojawi i każe mi sikać do kubeczka. Zasiane przez Anitę ziarno wątpliwości kiełkowało za szybko, by nie miało się to odbić na mojej psychice.
Sama Anita zamykała się w gabinecie tylko po to, by po kilku minutach biec na wezwanie do szefa. Wracała szara na twarzy i podminowana, trzaskała drzwiami i zapach tytoniowego dymu owijał się miękko wokół rozwieszonych na ścianach tabliczek z napisem „Zakaz palenia”, które sama jakiś czas temu porozwieszała.
Nerwowa atmosfera udzielała się każdemu. A ja nie bardzo miałem czym się zająć.
Napisałem tę część raportu, którą mogłem, zanim przyjdzie ostateczne potwierdzenie zgodności DNA aresztowanego ze śladami krwi na nożu, choć była to raczej formalność, bo grupa krwi, rzadkie AB Rh-, się zgadzała.
– Witkacy, pozwól tu na chwilę! – zawołała zza drzwi szefowa.
– Masz kłopoty, stary! Masz kłopoty! – krzyczał pierwszy sekretarz Kopytkowa.
Stwierdziłem, że chyba jednak go odeślę. To było działanie na szkodę moralną żywych. Znajdę na niego paragraf, kiedy tylko wyjdę od Anity. Trzeba wiedzieć, jak ustalać priorytety.
Wszedłem więc w litą ścianę dymu. Słoik po oliwkach wypełnił się po pokrywkę, nową popielniczką była filiżanka z kwiatuszkami wiśni.
– Nie masz czasem nic do załatwienia na mieście? – zapytała spokojnie.
– Piszę raport…
– Nie zrozumiałeś. Musisz wyjść na miasto, rozumiesz?
– Oczywiście, szefowo. Obywatele będą spokojniejsi, wiedząc, że nie kisimy się za biurkami – odpowiedziałem, gdy dotarło do mnie przesłanie.
– Bardzo słusznie. I kup sobie koszulę. Jutro może ci się przydać. Coś jasnego, co faktycznie wymaga prasowania.
– Jutro ląduję na grillu?
– Skoro nie dopadną cię dziś, bo masz coś pilnego na mieście? Kto wie. Może zadowoli ich dzisiejszy stos i jutro pójdą szukać czarownic gdzie indziej.
– Dzięki za cynk.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedziała sucho, ale mrugnęła.
Tym sposobem w samym środku marcowego dnia miałem wolne i nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Normalnie ucieszyłbym się z laby, lecz w tej sytuacji nie oznaczała niczego dobrego.
Powinienem znaleźć milion produktywnych sposobów na spędzenie popołudnia, ale przychodziło mi do głowy tylko zrobienie zakupów i pranie. Ekscytujące.
Rozważałem nawet odwiedziny u przyszpitalnych duchów, by się dowiedzieć, jak tam ich pośmiertny żywot, odkąd pozbyłem się terroryzującego je upiora. Rzecz jasna samo podejrzenie, że poszedłbym tam, ponieważ w tym właśnie szpitalu pracowała Konstancja, uznałbym za nieuzasadnione i absurdalne. Telefon wybawił mnie od łatki sentymentalnego durnia.
– Hej, Witkacy, miałbyś dla mnie godzinkę czy dwie? – zapytała Katia na powitanie.
– Jasne. Mój departament czy twój? – zapytałem wprost.
Jeśli miała problem z duchami, to była moja działka, jeśli zombie czy inna forma ożywieńców – jej. Nasze domeny się zazębiały, jeśli chodziło o coś, co od jakiegoś czasu było martwe, ale nie w wystarczającym stopniu. A znałem Katię dość długo, by dosłyszeć niepokój w jej tonie.
– A nie przyszło ci do głowy, że chcę spędzić z tobą trochę czasu? – zapytała flirciarsko.
Jej niski głos przywodził mi na myśl płynną czekoladę. Miała tę umiejętność dotykania cię głosem na odległość, którą kojarzyłem z gwiazdami złotej ery Hollywood.
Była wspaniałą kobietą. A także moją eks. O dziwo, nie przeszkadzało nam to się dogadywać i chyba nawet przyjaźnić.
– Przyszłoby, gdybyś zaczęła tak od razu. Więc lepiej powiedz, który cmentarz.
– Za dobrze mnie znasz. Żwirki i Wigury. Inwazja grobowych robali i przesadnie podekscytowane duchy. Dasz radę dziś lub jutro? Jeśli nie ogarnę robali przed równonocą, będzie grubo.
– Co powiesz na za kwadrans? Akurat mam wolne popołudnie.
– Cudownie, wiesz, jak uszczęśliwić dziewczynę.
– Tak mówiłaś, a potem ze mną zerwałaś – zażartowałem, bo sprawy okrzepły na tyle, by móc o tym mówić.
– Gdyby to było takie proste, mój drogi. Czekam przy głównej bramie. I stawiam obiad po wszystkim – rzuciła i się rozłączyła.
Propozycja z tych bezpiecznych. Jej departament był zwykle tak obrzydliwy, że po wszystkim raczej nie zamówiłbym trzydaniowego posiłku. Pod tym względem z duchami było dużo prościej – śmierdzące rozkładem zdarzały się naprawdę bardzo rzadko.
***
Stała przy bramie, w wysokich żółtych kaloszach i płaszczu przeciwdeszczowym.
Nie padało, nie zanosiło się też na deszcz, na niebie nie było nawet pół chmurki, a prawie wiosenne słońce grzało na tyle mocno, że musiało jej być naprawdę gorąco. A to stanowiło niezłą wskazówkę co do tego, jak paskudna i brudna czeka nas robota.
– Masz coś dla mnie? To mój ostatni płaszcz – powiedziałem.
Jeśli kiedyś powstaną związki zawodowe szamanów i nekromantów, na pewno zgłoszę wniosek o deputat na ciuchy. Nigdy nie miałem ich zbyt wiele, ale szamańskie fuchy i asystowanie nekromantce skutecznie przetrzebiły moją garderobę. Trudno sprać z ubrań nietoperzowe i szczurze odchody, woń rozkładu, płyny ustrojowe zombiaków, krew czy ektoplazmę.
– W bagażniku. – Wskazała na swojego malutkiego fiata.
Kombinezon wyglądał jak jeden z tych, które noszą malarze czy technicy na miejscu zbrodni. Zdjąłem prochowiec i sweter (wełna przechodziła zapachami szybciej niż sztuczne tkaniny), po czym naciągnąłem na siebie uniform. Wyglądałem idiotycznie, a po zasunięciu suwaka okazało się, że sztywny plastik przy każdym kroku uwiera mnie w delikatnych miejscach. Wolałem jednak to, niż wrócić do domu w ciuchach przesiąkniętych jakimś gównem. Obok ubrań zostawiłem plecak, wcześniej wyciągnąwszy z niego bransoletkę z małych dzwoneczków – moje podstawowe narzędzie szamańskie – i papierośnicę.
Katia wyjęła z bagażnika swoją łopatę i wręczyła mi coś, co wyglądało na skrzyżowanie kilofa i szpadla – ostry szpikulec z jednej strony, płaskie ostrze z drugiej, na długim trzonku.
Albo używała jakiegoś zaklęcia, które odwracało od nas uwagę, albo ludzi ogarnęła zbiorowa apatia, bo żaden z mijających nas przechodniów nie poświęcił nam nawet sekundy uwagi, choć wyglądaliśmy jak jedna z tych dziwnych ekip z serialu Z Archiwum X – wiecie, ci goście, którzy pojawiali się, by posprzątać po kosmitach. Brakowało nam tylko zielonkawej poświaty. Gdy użyłem znaku widzenia, zobaczyłem, że jednak nie brakuje – poświata była, tyle że fioletowa, pulsująca trupią energią.
Przeszliśmy przez bramę i natychmiast wyczułem, że coś jest nie tak. Miałem gęsią skórkę, a w nosie kręciło mnie od smrodu zgnilizny i pleśni.
– Więc to, z czym mamy do czynienia, to te trupie robale? – zagaiłem, rozglądając się ostrożnie.
– Grobowe robale – sprostowała i skrzywiła się z obrzydzeniem.
Postawiła torbę na ławce przy nagrobku i wyciągnęła miedziany pręt grubości mojego kciuka oraz półlitrową butelkę wody, zapewne święconej, którą wsunęła sobie do kieszeni.
– Co robią? – zapytałem, a gdy nie załapała, doprecyzowałem: – Gryzą, plują, zmieniają się w zombie?
– Są jak termity, tylko wielkości kotów. Kopią, robią dziury w ogrodzeniu, pełzają.
– Nie brzmi groźnie.
– Powiedz to siostrom Brontë.
– Jeśli je spotkam. Ale nie słyszałem, by ich śmierci towarzyszyło cokolwiek nadprzyrodzonego.
– Ich śmierci nie. Ale już śmierci ich matki i kilkuset mieszkańców wsi Haworth owszem. Pech tym większy, że kościół i cmentarz były na wzgórzu, więc trupia energia spływała z każdym deszczem. Mieli tyle pogrzebów, że musieli zatrudnić drugiego pastora, bo jeden nie wyrabiał z sześcioma nabożeństwami dziennie. Tym drugim był ojciec Brontë. A wkrótce wdowiec Brontë.
– Zamiast drugiego pastora powinni zatrudnić nekromantę.
– Nie inaczej. – Uśmiechnęła się. – Ale gdyby nie tragedia w rodzinie i życie we wsi, w której każdego dnia odbywa się kilka pogrzebów, kto wie, czy siostry Brontë nabawiłyby się gotyckiej wyobraźni i stworzyły Wichrowe Wzgórza czy Dziwne losy Jane Eyre.
– Interwencja nekromanty mogła sprawić, że nie powstałyby perły literatury?
To był urok obcowania z Katią. Podchodziła do swojej roboty z entuzjazmem i miała w zanadrzu mnóstwo historyjek. Na początku, gdy jeszcze się umawialiśmy, oszczędzała mi ich, by „nie wyjść na tę dziwną”, jednak odkąd randkowanie mieliśmy za sobą, przestała się ograniczać. I dobrze. Moje życie byłoby uboższe, gdybym nie wiedział, że grobowe robale zabiły matkę sióstr Brontë.
– Sam widzisz, musimy mieć wyczucie. Ale tym razem zaryzykuję czyjąś karierę literacką, skoro po drugiej stronie ulicy jest szkoła. Robale przegryzają krąg wokół cmentarza, więc osłona przestaje działać. Na pierwszy rzut oka nic nie widać, ale trupia energia przesącza się do wód gruntowych i skaża ziemię. Ludzie zaczynają chorować i szybko trafiają na cmentarz.
– A co duchy mają z tym wspólnego? – zapytałem, bo wcześniej o nich wspomniała, ale teraz nie widziałem żadnego.
– Pomagają o tyle, że gromadzą się przy gniazdach robali, jednak są upite grobową energią i nawet te zazwyczaj spokojne mogą być agresywne. Poradzisz sobie?
Wzruszyłem ramionami. Dopóki nie były upiorami na sterydach, powinienem sobie poradzić. Zaletą budowania reputacji przez ostatni rok było to, że część bitew wygrywałem, tylko pokazując się na miejscu i grzechocząc bransoletką.
– Jesteś gotowy? – zapytała Katia.
– Od urodzenia. Dajesz, mała.
Uśmiechnęła się słodko, a potem zaczęła śpiewać. Jej magia, jak moja, była związana ze śmiercią, a śmierć jest zaskakująco muzykalna. Melodia, jaką zanuciła Katia, przywodziła na myśl irlandzki folk. Potem doszły słowa w języku, którego nie umiałem zidentyfikować; zawierały mnóstwo przeciąganych samogłosek. Była w tej melodii słodycz i tęsknota, coś, co dotykało serca zimnymi palcami. Pod stopami poczułem lekkie drżenie. Ziemia odpowiadała na miłosną pieśń Katii. Wciąż mnie to zaskakiwało. Katia zamilkła i wsłuchała się w odpowiedź. Wysokie dźwięki przypominały gwizdek czy godowy krzyk jakiegoś tropikalnego ptaka.
– Okej, jest ich naprawdę sporo – powiedziała. – Zaczniemy tam. – Kiwnęła głową w stronę wschodniego rogu cmentarza.
Zapaliłem papierosa, bo między nagrobkami zobaczyłem pierwszego ducha.
Chwiał się nieprzytomnie, jakby tańczył do muzyki, której nie słyszał nikt poza nim. Oczy płonęły mu zielonkawą poświatą. Założyłem, że to właśnie trupia energia, bo stanowczo nie wyglądał normalnie. Pojawiły się kolejne duchy. Równie odurzone. Wysunąłem się przed Katię i wydmuchałem kłąb dymu, by przyciągnąć ich uwagę. Zwykle reagowały natychmiast, lecz dziś potrzebowały dłuższej chwili, a ja musiałem podejść znacznie bliżej. Kiedy wreszcie zwróciły na mnie uwagę, dzielił nas może metr i jeden nagrobek.
– Szaman – powiedział błyskotliwie facet w okolicach sześćdziesiątki, łysawy, w marynarce i kamizelce w kratę. Do pasa tkwił w nagrobku.
– Panowie i panie – powiedziałem, bo zza rzeźby anioła wyłoniła się starsza kobieta z rozpuszczonymi włosami, unoszącymi się wokół twarzy jak aureola z wodorostów – nie przyszedłem tu po was, ale jeden nierozważny ruch, jedno bezczelne słówko albo nieuprzejme spojrzenie na nekromantkę, a wyczyszczę ten cmentarz do zera i rozpiszę szybki przetarg na tę miejscówkę.
– Nie ma powodu, by być nieuprzejmym – powiedziała starsza kobieta.
– Też tak uważam. Więc odsuńcie się, z łaski swojej.
– Dostaniemy ziółek? – zapytał staruszek w piżamie w paski.
– Jeśli będziecie miłymi duszkami i pokażecie nam, gdzie są gniazda robali.
– One są takie pyszne… – zajęczała młoda kobieta z czarnym warkoczem owiniętym wokół bladej szyi jak sznur wisielczy.
– A w Zaświatach jest chłodno o tej porze roku. Poza tymi miejscami, gdzie rzeka lawy wypala do kości nawet tych, którzy nie mają kości.
– Współpracujemy! – zapewnił duch w kamizelce. – Nie ma powodu, by być nieuprzejmym, szamanie. Wituś wam pokaże. – Przywołał chłopca, może dziesięcioletniego, z ulizanymi włosami i przedziałkiem. – On nie jest tak wrażliwy na ich jad.
Cała reszta wycofała się, formując ciasną gromadę przy postumencie rzeźby płaczącego anioła.
Chłopiec popłynął między nagrobkami i wskazał miejsce jakiś metr od muru cmentarnego, będącego przy okazji kręgiem ochronnym wokół poświęconej ziemi.
Katia zaczęła kopać. Łopata wbijała się w nieco twardy grunt z głuchym odgłosem.
Już po kilku ruchach i odrzuceniu niewielkiej kupki ziemi podłoże zaczęło się wić, jakby roiło się tam od larw.
– No to zabawa się zaczyna – powiedziała Katia z obrzydzeniem.
Raz po raz uderzała łopatą, przecinając na pół wijące się ciała. Smród zgęstniał.
Robale miały dobrze powyżej czterdziestu centymetrów, były grube jak spasłe mopsy, ale nawet w ułamku procenta nie tak pocieszne. Wyglądały jak larwy much, lecz jeśli zachować proporcje, wyrosłyby na muchy wielkości krów. Wściekłe piski raniły uszy.
Z każdą sekundą ich przybywało, jakby ruszyły do ataku niczym mrówki w obronie mrowiska. Zabijałem te, które wymykały się z zasięgu łopaty Katii. Nadziewałem je na kilof, ciachałem szpadlem. Rozbryzgiwały się z mokrym plaśnięciem, a śmierdzące rozkładem i pleśnią bebechy oblepiały mój kombinezon do wysokości kolan. Trupia energia unosiła się nad powierzchnią ziemi zielonkawą mgłą. Wituś cofnął się za nagrobek, wyraźnie niechętny, by się w niej taplać.
Trwało to może piętnaście minut – niedługo, jeśli siedzisz przed telewizorem, cholernie długo, jeśli w tym czasie siekasz, machasz szpadlem, odpierasz ataki zmutowanych robali.
Katia zagłębiła łopatę w ziemi jeszcze raz czy dwa, upewniając się, że żaden się nie ukrył.
– Tu mamy chyba wszystkie. Czy twój pomocnik może wskazać następne gniazdo? – zapytała, bo choć widziała duchy, nie potrafiła się z nimi komunikować.
– Jest ich więcej? – zapytałem przygnębiony.
– Trzy albo cztery gniazda, skoro nad cmentarzem tej wielkości widzisz poświatę.
Załatwiliśmy jeszcze dwa. Ostatnie nawet większe od pierwszego. Gdy skończyliśmy, byłem spocony, zmęczony, a kombinezon obciekał bebechami i zielonkawą mazią.
– A teraz, przyjacielu, musimy się ich pozbyć na dobre – powiedziała Katia bez śladu zadyszki. Nic dziwnego, że miała świetną kondycję, choć nie chodziła na siłownię.
Machanie łopatą to ćwiczenia siłowe i cardio w jednym.
Zepchnęliśmy szczątki na trzy stosy. Robali uzbierało się dobrze ponad setkę, może nawet bliżej dwustu. Gdy skończyliśmy, Katia pokropiła wszystkie stosy wodą święconą, dotykała też miedzianym prętem gleby przy każdym z nich. Magia spływała z jej palców, sunęła przez pręt, wnikała głęboko pod powierzchnię. Katia zaśpiewała kolejną miłosną pieśń do Matki Ziemi, a ta przyjęła dar, który jej zostawiliśmy. W ułamku chwili robale zniknęły, pochłonięte przez piaszczyste podłoże. Nie było po nich nawet śladu.
Katia odetchnęła z ulgą, a ja zapaliłem papierosa. Intensywny zapach mieszanki ziół i tytoniu na chwilę przytłumił trupi smród. Duchy wychynęły spomiędzy nagrobków – widać obserwowały nas z bezpiecznej odległości. Wypaliłem jednego skręta, a potem drugiego, aż stały się wyluzowane i przyjazne. Zawsze dotrzymywałem obietnic. Poza strachem i reputacją właśnie to pozwalało mi na niezłe relacje z granicznikami. A im były one lepsze, tym mniej duchów musiałem odsyłać, a więc i rzadziej ryzykować, że Przedwieczni wpadną z kolejną ofertą nie do odrzucenia.
Zdjąłem kombinezon, ostrożnie, by nie pobrudzić spodni i koszuli, i wrzuciłem do śmietnika przy bramie. Katia schowała narzędzia do bagażnika, zdjęła płaszcz i strzepnęła go energicznie, tak że większość płynów ustrojowych skapała na ziemię. Rozłożyła reklamówkę na asfalcie i stanęła na niej boso. Kalosze i zwinięty w kłąb płaszcz zostawiła w zamykanym plastikowym kontenerze w bagażniku. Zawsze była doskonale przygotowana i zorganizowana. W zamszowych kozakach, aksamitnej kurtce, z wielką torbą na ramieniu wyglądała jak milion dolarów. Nikt by się nie domyślił, czym zajmowała się przez ostatnie półtorej godziny.
– Masz jakieś konkretne życzenia co do obiadu? – zapytała.
– Cokolwiek, byle ciepłe.
Zabrała mnie do Montenegro, restauracji niedaleko cmentarza. Wygląda na to, że w Czarnogórze też jedzą pizzę, kebab i makarony – jak wszędzie.
Kiedy czekaliśmy na pizzę, powiedziałem Katii, skąd ten mój wolny dzień i jaki mam wybór – wcześniejsza emerytura albo dyscyplinarka – a także, jak bardzo zmiany nie są mi teraz na rękę.
– Czasami to, czego się boimy najbardziej, jest nam najbardziej potrzebne – powiedziała, wodząc palcem po krawędzi szklanki.
– W tym momencie potrzebuję ubezpieczenia i stałych dochodów. Dobijam czterdziestki. Pracowałem tylko w policji. Nie mam innego doświadczenia i obawiam się, że nie będę najbardziej rozrywanym człowiekiem na rynku pracy. Poza tym nie każdą robotę da się pogodzić z etatem szamana i obecnością duchów, które umiarkowanie szanują definicję przestrzeni osobistej.
– Rozumiem cię, Witkacy, naprawdę. Ale myślałam o tym ostatnio, wiesz?
– O mojej pracy? – Nie zrozumiałem.
– Też. Jesteśmy potrzebni temu miastu, ty i ja. Pilnujemy, by martwi nie wchodzili w drogę żywym. Dziś ocaliliśmy dzieciaki z podstawówki. Nie tak dawno ratowałeś niemowlęta przed upiorem. Jak nazywasz to, co robimy?
Wzruszyłem ramionami. Odkąd się dowiedziałem, że jestem szamanem, robiłem to, co do szamana należy. Nie szukałem nazwy, bo mój słownik nie bardzo radził sobie z opisaniem wszystkich nowości od czasu objawienia.
– Popatrz: tak ważne dla społeczności zadania Gardiasz zleca wolontariuszom. Gdybyśmy któregoś dnia postanowili zastrajkować albo wyprowadzić się do Tomaszowa czy Sopotu, zostałby bez szamana i bez zdrowego na ciele i umyśle nekromanty, bo przecież całą resztę trapi trupia choroba. Gdy cokolwiek odbiega od normy, wzywa nas i opieprza. Jakie właściwie ma do tego podstawy? Płaci nam? Podpisał z nami jakąkolwiek umowę o pracę?
– Myślisz, że jesteśmy za starzy na wolontariat? – Uśmiechnąłem się szeroko, bo podobał mi się jej tok rozumowania.
– Narażasz życie i zdrowie. Widziałam, w jakim stanie byłeś po starciu z upiorem czy Różą, łatałam cię więcej niż raz po odsyłaniu duchów, gdy nie chciały odejść dobrowolnie. Czy masz chociaż ubezpieczenie zdrowotne pokrywające obrażenia magiczne? Wszystkie te, z którymi nie możesz pójść do ludzkiego szpitala? Nie masz. Ja też nie mam. Gdy pogryzł mnie ghul i leżałam tydzień z gorączką, nie mogłam pracować, nie zarabiałam, ale musiałam opłacić ZUS, wykupić paskudnie drogie mikstury lecznicze… Ile wydajesz miesięcznie na kapsułki skrótu?
Skrzywiłem się, bo kwota była spora i mocno nadwerężała mój budżet.
– Może czas pomyśleć o tym, że nie jesteśmy frajerami na wiecznym wolontariacie?
– Mówisz, jakbyśmy mieli założyć związki zawodowe. – Roześmiałem się.
Katia pozostała poważna.
– Witkacy, dlaczego nie? Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a w kwestii pracy i świadczeń Thorn utknął w dziewiętnastym. Tyle że wtedy funkcjonowały mecenaty, stypendia ze szkatuły miejskiej, a większość z nas miała rodziny, które nas wspierały, czy majątki przynoszące dochód. Jaki masz majątek dziś? Kawalerkę i samochód, którego nikt już od ciebie nie kupi, bo jest za stary i zbyt zdezelowany. U mnie jest niewiele lepiej, ciągle spłacam kredyt. Jeśli tobie duchy połamią kości albo mnie zombie wyłączą z życia na dłuższą chwilę… Czy mamy ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków? Nie mamy. Bo przecież nawet teraz nikomu nie wmówisz, że jeśli w środku nocy władujesz się pod samochód czy spadniesz z przęsła mostu, to byłeś na służbie.
– Naprawdę o tym myślałaś!
Pokiwała głową.
– Mam znajomą, też nekromantkę, węższa specjalizacja niż moja. Miała wypadek, dwa cmentarne ghule połamały jej nogi i mocno poharatały. Dziewczyna wydobrzała, ale ma za sobą długie leczenie i rehabilitację. Tyle że ona mieszka w Londynie i jest oficjalnie zatrudniona przez Starszyznę City. Ubezpieczenie pokryło jej leczenie, opłaty za mieszkanie na czas, kiedy była wyłączona z pracy, pielęgniarkę, która opiekowała się nią przez te miesiące, a nawet pieprzony hotel dla jej kotów, gdy była w szpitalu. I to nie było odszkodowanie, tylko zabezpieczenie jej bytu, kiedy dochodziła do siebie po tym, jak została zraniona na służbie. Doceniają ją, bo jej usługi są potrzebne miastu i dzięki niej zwykli ludzie są bezpieczni. Czym różni się to, co robi ona, od tego, co robimy my?
Miała rację, byliśmy potrzebni. Przede mną w Toruniu i Thornie nie było szamana.
Gdy zaczynały się problemy z duchami, Starszyzna na gwałt ściągała jakiegoś z innego miasta. Czasami pojawiali się już po miesiącu czy dwóch, a do tego czasu ludzie starali się omijać nawiedzone miejsca i trzymali kciuki, by duch czy upiór nie narozrabiał naprawdę grubo.
– I wiesz, o czym pomyślałam, gdy mi o tym wszystkim pisała? Że gdyby coś takiego spotkało mnie, miałabym przesrane. Gdyby ghule połamały mi nogi, nie byłabym w stanie zarabiać, płacić ZUS-u na firmę czy sprzedawać moich kubków. Nie byłoby mnie stać na prywatną służbę zdrowia, a w państwowej czekałabym miesiącami na wizytę u ortopedy, a potem miesiącami na rehabilitację. Albo wzięłabym kredyt, by dostać opiekę medyczną. I miałabym cholerny kłopot, by go spłacić. Tak nie powinno być, Witkacy. Ile godzin w ostatnim miesiącu zapieprzałeś jako szaman?
– Nie liczyłem – przyznałem – ale drugi etat wyrobiłem jak nic.
– Widzisz, policja sobie poradzi bez Witkacego policjanta, ale czy miasto sobie poradzi bez Witkacego szamana? Masz córkę, potrzebujesz dla niej czasu.
– Nawet nie pytaj, ile wynosi czesne w szkole Nisima. Żałuję, że odmówiłem, gdy Dora proponowała, że załatwi mi zniżkę.
– Czemu dajemy się wykorzystywać? – zapytała retorycznie.
Byliśmy naiwniakami.
– Wiesz, że Dorze też nie zamierzali płacić za to, że jest Namiestniczką? – kontynuowała. – Dopiero Roman zaprotestował, bo w przeciwieństwie do reszty Starszyzny on rozumie siłę pieniądza. Gardiasz nigdy nie był człowiekiem, nie mieszkał w realnym mieście, jest martwy od zawsze, więc nie potrzebuje ubezpieczenia i opieki medycznej. I jako bóstwo ma jak pączek w maśle.
– Nie musisz już przekonywać przekonanego. Co robimy? – zapytałem.
– Wystosuję w naszym imieniu pismo do Gardiasza i Starszyzny. Postawię ich przed faktem: albo nas zatrudnią i zapewnią przysługujące benefity, albo niech biorą naszą robotę i sami zasuwają.
– Podoba mi się to. – Uśmiechnąłem się. – A jeśli się nie zgodzą?
– W Londynie zawsze potrzebują szamanów i nekromantów, mają ogromne cmentarze.
– Nie zostawię Kurczaczka.
– Konstancja jest pielęgniarką. Myślisz, że jak długo musiałbyś ją przekonywać do przeprowadzki?
– Wszyscy nie wyjedziemy.
– Nie musimy wyjeżdżać wszyscy. Wystarczy, by pomyśleli, co się stanie, gdy wyjadą ci, którzy są im niezbędni do funkcjonowania.
– Jesteś niesamowita.
– Wiem. Ty też masz w sobie potencjał. – Uśmiechnęła się do kelnerki, która przyniosła nam zamówienie.
Zaczęliśmy jeść. A potem nagle, między jednym kęsem a drugim, Katia zapytała:
– A co tam z Konstancją?
– Nic – odparłem niemal zgodnie z prawdą.
– Po latach wraca miłość twojego życia, ta, która zepsuła cię dla wszystkich innych kobiet, i nic?
– Mamy córkę – powiedziałem pozornie bez związku.
– To powód do radości, nie przeszkoda – wierciła niestrudzenie.
– Nie chcę ryzykować – przyznałem. – Spieprzę to, jak zawsze, a zawali się więcej niż zwykle.
– Dlaczego miałbyś to spieprzyć?
– Z tobą spieprzyłem, czyż nie? – pozwoliłem sobie na odrobinę sarkazmu.
Pokręciła głową i upiła łyk coli, a potem powiedziała: