Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nagradzana, bestsellerowa powieść o rodzinie tureckich emigrantów.
Po trzydziestu latach pracy w Niemczech Hüseyin spełnia swoje największe marzenie i kupuje mieszkanie w Stambule, jednak, gdy nadchodzi dzień przeprowadzki, umiera na zawał. Na jego pogrzebie cała rodzina po raz pierwszy od dawna spotyka się w komplecie… Poznajemy historię sześciu całkowicie różnych osób, jakby przez przypadek ze sobą spokrewnionych, z których każda skrywa własne tajemnice, pragnienia i urazy. Łączy ich jedno: poczucie, że ktoś obserwuje mieszkanie Hüseyina.
W „Dżinach” Fatma Aydemir szuka odpowiedzi na pytanie, czym jest rodzina i czy jesteśmy w stanie sobie przebaczyć. To także napisana z czułością, a jednocześnie pełna żalu historia losów setek tysięcy emigrantów, którzy w latach 60. przyjechali z Turcji do Niemiec w poszukiwaniu lepszego życia.
Otwierająca oczy lektura.
Denis Scheck, ARD druckfrisch
Naprawdę wyjątkowa książka. Aydemir wykazuje się z jednej strony talentem do pisania w sposób jasny i analityczny, z drugiej – ogromną empatią wobec każdego z opisywanych bohaterów; jednocześnie zachowuje dystans i zbliża się do nich.
Sylvia Schwab, Deutschlandfunk
Porywająca historia rodzinna. We współczesnej literaturze bolączki wynikające z dziedziczonych z pokolenia na pokolenie ograniczeń i wyzwalanie się od nich rzadko opisywano w tak przekonujący sposób.
Nicole Henneberg, Frankfurter Allgemeine Zeitung
Powieść tak dobra, że nie można się od niej oderwać: Fatma Aydemir opisuje konflikty w rodzinie, która wyemigrowała z Turcji i tak naprawdę nigdy nie odnalazła się w Niemczech.
Eva Thöne, Der Spiegel
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Fatma Aydemir, 2023
Copyright © 2022 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2023
Copyright © for the Polish translation Zofia Sucharska 2023
Wydanie I
Warszawa 2023
Dla R.
…obrazy, których nigdy nie widzieliśmy, zanim nam o sobie przypomniały
WALTER BENJAMIN
HÜSEYINIE… CZY WIESZ, kim jesteś, gdy w szybie drzwi balkonowych rozpoznajesz pobłyskujące kontury swojej twarzy? Gdy otwierasz drzwi i wychodzisz na balkon, ciepłe powietrze muska twoją twarz, a słońce, które zachodzi między dachami bloków w Zeytinburnu, świeci niczym gigantyczna pomarańcza? Przecierasz oczy. A może, myślisz sobie, każda przeszkoda i rozterka w twoim życiu pojawiła się tylko po to, byś w pewnym momencie stanął tu, na górze, ze świadomością: zapracowałem sobie na to. W pocie czoła.
Pierwszy wieczorny azan słyszysz z balkonu swojego mieszkania – swojego znajdującego się na czwartym piętrze przestronnego mieszkania z salonem i czterema sypialniami. Pracowałeś i oszczędzałeś na ten cel prawie trzydzieści lat, w czasie których wychowałeś czwórkę dzieci i zapewniłeś żonie wprawdzie skromne, ale godne życie. Dni dzieliłeś na trzy zmiany, Hüseyinie, pracowałeś w niedziele i święta oraz brałeś nadgodziny, usiłowałeś korzystać ze wszystkich dodatków, które oferowały zakłady metalurgiczne, żeby utrzymać rodzinę, żeby młodszemu synowi kupić buty do piłki, żeby spłacić długi starszego, żeby coś jeszcze odłożyć. I wreszcie ci się udało. Masz pięćdziesiąt dziewięć lat i nieruchomość. Gdy za kilka lat Ümit skończy szkołę, a ty nareszcie wyjedziesz z tego zimnego, pozbawionego serca kraju, jakim są Niemcy, wówczas będziesz miał to mieszkanie tutaj, w Stambule, ze swoim nazwiskiem na domofonie. Hüseyinie! Nareszcie znalazłeś miejsce, które możesz nazwać domem.
Hüseyinie, ciesz się chwilą. Posłuchaj, jak muzyka dudniąca w sklepach na dole nagle milknie i rozlegają się tylko azan, klaksony i głosy milionów ludzi, którzy dalej krążą po ulicach, zajęci swoimi sprawami. Wsłuchaj się w krzyk mew. Odetchnij dusznym powietrzem, przepełnionym zapachem spalin i palonych śmieci. Jeszcze na kilka minut zatrzymaj wzrok na rozbieganym tłumie tam, na dole, między domami, zanim pójdziesz się modlić.
Spójrz, naprzeciwko otwarto kolejną restaurację serwującąlahmacun, należącą do Ibrahima Tatlısesa. Tak kiedyś lubiłeś jego piosenki, Hüseyinie, kupiłeś sobie jego płytę, codziennie wieczorem w ośrodku otwierałeś butelkę klarownego pszenicznego piwa, po syku kapsla rozlegał się szum adaptera, brzmienie bağlamy otwierające Tükendi Nakdi Ömrün. Hüseyinie, czy pamiętasz, jak słuchałeś tej piosenki i wypalałeś tyle papierosów, że twoje ciało zamieniało się w jedną wielką chmurę białego dymu, w wąskiej kuchni ośrodka na końcu korytarza, tego długiego, ciemnego korytarza? Ibo trafiał do ciebie, bo w swoich utworach śpiewał o wszystkich tych ludziach, których nikt nie chciał słuchać – o tych biednych, ciężko pracujących, pochodzących ze wsi ludziach o ciemnej karnacji, takich jak ty, Hüseyinie. Ibo przemawiał do ciebie również dlatego, że on także porzucił język swoich rodziców niczym worek nieprzydatnych otoczaków.
Teraz jednak nie możesz go już znieść, brzydzisz się Ibo, który w każdy piątkowy wieczór pajacuje i opowiada głupoty w swoim programie telewizyjnym, wlepia wzrok w kobiety wykonujące taniec brzucha. Brzydzisz się tym pozbawionym honoru mężczyzną, na zlecenie którego zastrzelono prostego handlarza na targu w Urfie, bo ten nie chciał go obsłużyć. Tak przynajmniej pisali w gazetach.
Nie, Hüseyinie, z całym szacunkiem, to nie jest typ człowieka, którego kasety chcesz kupować i ich słuchać. Poza tym Ibo przerzucił się z muzyki ludowej na arabeskę, ty zaś dawno już wyrzekłeś się alkoholu i tytoniu, a na trzeźwo ta arabeska jest naprawdę nie do zniesienia. A nawet jeśli, to na co ci piosenki takiego człowieka? Mężczyzny, który bije swoje żony i jeszcze publicznie się tym chwali? Na nic. Mimo to Perihan, Hakan i Ümit na pewno będą pod wrażeniem restauracji – w końcu należy ona do najsłynniejszego człowieka w kraju, a ty, Hüseyinie, nie będziesz mógł zaprotestować, gdy twoje dzieci będą biegać tam i dzień w dzień opychać się tym paskudztwem.
Wręcz przeciwnie, sam będziesz je kupował, a następnie w spokoju przypatrywał się swoim dzieciom i cieszył się, że nareszcie możesz umożliwić im spędzanie każdego lata w Stambule, w tym wspaniałym mieście, o które przez tyle stuleci toczono wojny, za które przelano tyle krwi – i wszystko na nic. Nikt bowiem nie pojął, że nigdy nie uda się zdobyć tego miasta. Bo ostatecznie to miasto zdobędzie ciebie. Ostatecznie zamienisz się po prostu w kolejną warstwę pyłu na ziemi u stóp kolejnych zdobywców, którymi kierować będą nieustannie te same tęsknoty, a Stambuł wszystkich przyjmie, pochłonie i zamieni w pył, odżywi się nimi i urośnie, aż wreszcie osiągnie pełnię swojej okazałości.
Hüseyinie, już podczas pierwszej wizyty w Stambule wiedziałeś, że kiedyś tu powrócisz. Przyjechałeś wówczas pociągiem ze wsi i na tydzień zatrzymałeś się u krewnych, zanim wsiadłeś do autobusu, a następnie do pociągu i dotarłeś na południe Niemiec, by tam przyjąć pracę, którą ci przydzielono. Postawili cię w szeregu wraz z innymi robotnikami, zlustrowali wasze nagie ciała i zajrzeli wam do majtek. Była wiosna 1971 roku.
Hüseyinie, Niemcy nie były tym, czego się spodziewałeś. Liczyłeś na nowe życie, a czekała cię samotność, która nigdy nie może być nowym życiem, bo samotność jest pętlą, nieustannym odtwarzaniem w głowie tych samych wspomnień, poszukiwaniem coraz to nowszych ran w dawno już zagubionym ja, tęsknotą za ludźmi, którzy zostali na miejscu. Co jednak miałeś począć? Nie mogłeś tak po prostu wrócić do swojej wsi. Zostałeś więc i robiłeś to, co musiałeś, by twój przyjazd miał jakikolwiek sens.
Hüseyinie, jak ten czas szybko leci. Przez ostatnie dwadzieścia osiem lat swojego życia zarobiłeś pieniądze, o jakich w Turcji mogłeś tylko pomarzyć. Zarobiłeś tyle, bo nigdy nie wzgardziłeś pracą, której nie chciał wykonywać żaden Niemiec. Nie spodziewałeś się, że twoje ciało wkrótce – i to na długo przed przejściem na emeryturę – osłabnie tak samo jak niemiecka gospodarka po upadku muru. W chwili, gdy obie słabości miały zbiec się w czasie, a fabryka miała zostać zamknięta, chciałeś jak większość kolegów odejść na wcześniejszą emeryturę, niestety jednak nie wystawiono ci odpowiedniego zaświadczenia, mimo że po wszystkich tych latach spędzonych nad piecem hutniczym twoje plecy wygięły się w pałąk, a kolano już po krótkim spacerze zaczynało okropnie boleć.
A jednak, Hüseyinie, postąpiłeś słusznie, no bo z czego niby miałeś żyć, z trójką dzieci na głowie i rentą w wysokości dziewięciuset marek? Z oszczędności? Miałeś zrezygnować z tego mieszkania tylko po to, by zacząć odpoczywać zaledwie kilka lat wcześniej, ale za to zostać na zawsze w Niemczech? Oczywiście, że nie. Poszedłeś więc do innej fabryki, oferującej niższą stawkę godzinową i niższe dodatki, ale to wystarczało, by zwiększyć oszczędności, o ile trzeba, by odłożyć jeszcze trochę do emerytury. A po wieloletnim stapianiu resztek metalu w temperaturze tysiąca pięciuset stopni składania kartonów nie mogłeś już za bardzo nazwać pracą. Hüseyinie, tak harowałeś kolejnych pięć lat, aż w zeszłym roku osobiście i nad wyraz uprzejmie poprosiłeś szefa kartonowego imperium o zwolnienie. Szef wyszedł ci naprzeciw i nareszcie miałeś czas, by rozejrzeć się za mieszkaniem w Stambule. Czas, by znów skupić się na wierze, która przez wszystkie te lata więdła niczym usychający kwiat. Czas, by wsłuchać się w siebie i pogodzić ze swoimi demonami. Hüseyinie, za tydzień, gdy skończysz sześćdziesiąt lat, zacznie się twoja emerytura. Nazywają to wcześniejszą emeryturą, ale nic w niej nie jest zbyt wczesne.
Jak ten czas szybko leci. Kto wie, może wcale nie wrócisz do Niemiec, może po prostu zostaniesz tutaj. Może Emine z dziećmi też zechcą zostać, gdy już tu przyjadą i zobaczą, jak ładnie urządziłeś dla nich mieszkanie. Może Ümit skończy tutaj szkołę. Może Perihan, a nawet Hakan się tutaj zakochają i wreszcie będą chcieli wziąć z kimś ślub. Na myśl o tym, Hüseyinie, przechodzi cię dreszcz – tylko dlaczego? Czy to nie ty usiłowałeś oddać swoją najstarszą córkę Sevdę w ręce mężczyzny, który postawił jej ultimatum, gdy miała siedemnaście i pół roku? Wyjdziesz za tego albo tamtego, decyduj sama, ale musisz wybrać jednego z nich, założyć rodzinę i wówczas przynajmniej nie będziemy musieli się już martwić, co stanie się w Niemczech z naszą Sevdą, naszą Sevdą, która zawsze chce od życia więcej, która nigdy nie zadowala się tym, co ma, i tym, co może osiągnąć. Czy to nie ty, Hüseyinie, chciałeś w ten sposób zadbać o jej bezpieczeństwo? Czy to nie ty chciałeś zniszczyć jej marzenia?
Hüseyinie, biedaku, Sevda zrobiła jednak, co chciała – mimo dwójki dzieci na głowie dopięła swego. Czy tego nie widzisz? Teraz martwisz się więc o Perihan i Hakana, podczas gdy od dawna już powinieneś wiedzieć, że troska o dzieci rzadko kiedy popychała cię do podejmowania właściwych decyzji. Tak, Hüseyinie, uśmiechasz się. I masz ku temu powód – w końcu dziś jest twój szczęśliwy dzień, być może najlepszy w twoim życiu.
Przyjechały wszystkie meble. Mężczyźni poustawiali je zgodnie z twoim życzeniem – lustro i ciężkie łoże małżeńskie dla ciebie i Emine w pokoju z tyłu, wzorzyste składane kanapy dla dzieci w dwóch małych sypialniach. W salonie stoi zdobiony kredens z ciemnego polerowanego drewna, dokładnie taki, jaki lubi Emine. Spodoba jej się, co do tego nie masz wątpliwości.
Emine, którą kochasz, od kiedy pierwszy raz ujrzałeś ją w sąsiedniej wiosce. Dopiero co na wpół oszalały, wpół złamany wróciłeś ze służby wojskowej, gdy nagle uliczką przeszła ta młoda dziewczyna ze spuszczoną głową, blada niczym kwiat bawełny. Nazajutrz poprosiłeś o jej rękę – ciotkę, bo rodzice Emine dawno już nie żyli. Ciotka usiłowała powstrzymać uśmiech, starała się ukryć bezzębną szczękę, ale sprawiała wrażenie niezmiernie zadowolonej. W końcu oznaczało to jedną gębę mniej do wykarmienia.
To było trzydzieści trzy lata temu. Zawsze kochałeś Emine bardziej niż siebie samego. W ciągu tych ośmiu lat, które spędziłeś sam w Niemczech, z dala od niej, myśl o niej towarzyszyła ci nieustannie, pomagała zapaść w spokojny sen; myśl o zapachu wody różanej, którą każdego ranka wcierała za płatkami uszu, o jej skórze, chłodnej nawet pod dwoma grubymi kołdrami. Żadna z Niemek, które spotkałeś w ciągu ośmiu lat w knajpach nad rzeką, nie była w stanie zaspokoić tęsknoty za żoną, wręcz przeciwnie: im bardziej zbliżałeś się do tych kobiet, tym bardziej tęskniłeś za swoją Emine.
Aż w końcu nadeszła chwila, gdy mogłeś ściągnąć żonę z dziećmi do siebie, oczekiwanie nareszcie dobiegło końca. Wprowadziliście się do ciemnego mieszkania na parterze żółtego bloku tuż obok fabryki, w którym mieszkali sami Turcy, Włosi i starsza owdowiała Niemka. Robiliście wszystko, co tylko było możliwe, posyłając dzieci do szkół, o jakich w ojczyźnie mogliście tylko pomarzyć. Daliście z siebie wszystko, choć nie w przypadku Sevdy. Pierwsze dziecko to jednak zawsze eksperyment, nic na to nie poradzisz, ludzie popełniają błędy. Przy kolejnym było już lepiej, prawda, Hüseyinie? Tylko przy pierwszym, tylko przy pierworodnym.
A teraz, Hüseyinie, znów czekasz na Emine, z tym że ona jest w Niemczech, a ty w Turcji. Przyjadą za tydzień z Hakanem, Perihan i małym Ümitem, który wreszcie ma wakacje. Specjalnie przyleciałeś wcześniej, żeby przygotować mieszkanie. Uprzejma sąsiadka z dołu, Halime Bacı, na niedzielę zamówiła sprzątaczkę, która wyczyści wszystko tak, że aż będzie lśnić. Twój wzrok pada na kuchnię, Hüseyinie, do której prowadzą drugie drzwi balkonowe. Leżą w niej morele zawinięte w gazetę, przyniesione po południu przez Halime Bacı. Jakie to szczęście, że udało ci się trafić na tak życzliwą i przyzwoitą sąsiadkę; to już od dawna nie jest tutaj wcale takie oczywiste.
Mimo że azan dobiegł końca, nic się nie stanie, jeśli zaczniesz się modlić pięć minut później. Gwałtownym ruchem otwierasz więc drzwi, wchodzisz do kuchni i wypakowujesz owoce, a następnie puszczasz na nie strumień ciepłej wody. Drzwi balkonowe zostawiasz otwarte, chcesz pozbyć się sztucznego zapachu nowych mebli. Morele już lekko przejrzały, tak jak lubisz. Są słodkie, niemalże rozpływają się w ustach.
Próbujesz jednej, potem kolejnej. Właśnie masz iść do łazienki, Hüseyinie, żeby przygotować się do modlitwy; właśnie zdecydowałeś, że lepkich palców nie opłuczesz w kuchni, tylko od razu w łazience, gdzie i tak umyjesz dłonie, twarz, ramiona, głowę, uszy, kark i stopy. I gdy stawiasz pierwszy krok z kuchni na korytarz, nagle czujesz, jak lewe ramię przeszywa ostry ból.
Zastanawiasz się, czy w ostatnich dniach przypadkiem nie przeceniłeś swoich możliwości, gdy pomagałeś nosić przez korytarz meble – dwie zwykłe i dwie rozkładane kanapy – mimo że tragarze uprzejmie zapewniali, że nie potrzebują twojej pomocy. Kanapy wcale nie były jednak takie ciężkie.
Ból nie odpuszcza. Czujesz, jak cię przeszywa. Coraz mocniej i mocniej. Jest jak ostrze, które przecina twoje ciało na pół.
Ze strachu plecy oblewa ci pot – nie znasz tego rodzaju bólu. I nagle w piersi pojawia się ucisk, jak gdyby skurcz złapał cały tułów i zmniejszył go do rozmiarów guzika. Hüseyinie, mimo to wciąż stoisz. Stoisz tak i krzyżujesz ramiona, jakbyś chciał objąć sam siebie. I musisz usiąść. Robisz dwa kroki w stronę salonu, w którym znajdują się krzesła z obiciem i nowy stół, ale nagle ogarniają cię takie mdłości, że zamiast tego kierujesz się do łazienki. Nie dajesz jednak rady do niej dobiec, zginasz się wpół i wymiotujesz pośrodku korytarza, prosto pod drzwi wejściowe.
Kaszlesz, kucasz i wołasz Halime Bacı ile sił w płucach. Walisz obiema dłońmi w podłogę, nie wiesz jednak, czy ktokolwiek usłyszy łomot. Świat się obraca, przed oczami na fornirowanych dębowych panelach przesuwają się kawałki moreli. Czujesz, jak twoje ciało usiłuje się podnieść, ale nie daje rady. Hüseyinie, wszystko jest zbyt ciężkie, zbyt ciasne, wszystkiego jest za dużo, klatkę piersiową przeszywają nagłe skurcze. W panice nawołujesz Halime i gdy próbujesz gwałtownie wstać, tracisz równowagę i opadasz z plaśnięciem na podłogę, prosto w kałużę wymiocin.
Ze wszystkich sił starasz się nie opuszczać głowy, krzyczysz, łapiesz powietrze, krzyczysz dalej. I nagle zza drzwi dochodzi głos Halime Bacı oraz plask jej klapek, gdy kobieta wbiega po kamiennych stopniach. Ucisk w piersi na dwie sekundy mija, w tym czasie jakimś cudem udaje ci się wyciągnąć ramię w stronę klamki i otworzyć drzwi wejściowe, po czym ciało przeszywa kolejny skurcz, jeszcze bardziej gwałtowny, ból tak przenikliwy, tak silny, jak nigdy dotąd. Z twojej piersi wyrywa się krzyk, który brzmi tak dziwnie, że go nie rozpoznajesz – ten krzyk musi dochodzić z zewnątrz, sam przecież nie jesteś w stanie wydobyć z siebie takich dźwięków.
Widzisz nad sobą pociągłą, owalną, zalęknioną twarz Halime Bacı. Nie rozumiesz, co sąsiadka do ciebie mówi, ale na jej bladej, drżącej twarzy maluje się przerażenie. Hüseyinie, ona jest niczym lustro, w którym odbija się twój stan.
Mętna myśl kołacząca ci po głowie nagle staje się zupełnie jasna: to już koniec. Po prostu koniec. Czyli umierasz. We własnych wymiocinach złożonych z rozpaćkanych owoców, w mieszkaniu, o którym marzyłeś całe życie – po prostu umierasz. Nie zobaczysz błysku w oczach Emine, gdy wejdzie tu po raz pierwszy, ani młodzieńczego podekscytowania młodszej córki i dwóch synów; nie dowiesz się już nigdy, co sądzą o meblach wybranych przez ciebie, o chaotycznym sąsiedztwie i w ogóle o Stambule, który znają tylko z pocztówek i jednej czy dwóch krótkich wizyt w dzieciństwie, a także, oczywiście, z telewizji.
Podobnie zresztą jak ty, Hüseyinie. Dlaczego chciałeś przyjechać akurat do Stambułu? Co wiesz o tym miejscu? Czy naprawdę tęskniłeś za nim, czy może po prostu za wspomnieniem – ucieczki ze znanych stron, przystanku w drodze do niemieckiej fabryki, miejsca, w którym ani nie musiałeś już o niczym zapomnieć, ani jeszcze pracować? Wspomnieniem miejsca, w którym wreszcie mogłeś odetchnąć?
Chcesz oddychać, Hüseyinie, nie chcesz umierać, nie teraz, chociaż jesteś wierzący, choć zawsze mówiłeś, że jesteś gotów na przyjście Azraela – może, myślisz teraz, w duchu liczyłeś, że wiara zapewni ci długie życie w zdrowiu. Jakże byłeś naiwny! Nie jesteś na to gotów. To nie może się tak skończyć. Nie w ten sposób. Gdyby twój język nie był ciężki jak ołów, a ust nie wykrzywiał ból, który narasta, buzuje w tobie niczym niekontrolowany ogień, wzniecony, by zniszczyć jakiekolwiek wrogie życie, modliłbyś się do Allaha, błagałbyś Azraela, by ten – pod jakąkolwiek postacią się pojawi – dał ci jeszcze tydzień, proszę, chociaż tydzień, by odroczył termin po raz ostatni, tak byś sam mógł otworzyć drzwi ukochanej rodzinie i poprowadzić ją przez te jasne pokoje: to sypialnia Hakana i Ümita, to pokój Perihan, to salon, tu mamy jeden balkon, a z naszej sypialni, Emine, jest wyjście na kolejny. Chociaż tydzień, by pójść z bliskimi na spacer nad wodę, by kupić dzieciom czaj, by potrzymać córkę za rękę i powiedzieć jej, jak bardzo ją kochasz, by powiedzieć synom, że jesteś z nich dumny, by zadzwonić do Sevdy i poprosić ją o wybaczenie, by usłyszeć głosy wnuków, za którymi od lat tak bardzo tęsknisz. Może nawet trochę więcej niż tydzień, Hüseyinie, dawno już rzuciłeś palenie, a to przecież wydłuża życie, jak możesz akurat teraz umrzeć na zawał i przeoczyć wszystko to, co będzie się działo tutaj, w tym mieszkaniu?
Wytężasz wzrok, otwierasz szeroko oczy i rozglądasz się dookoła. Halime Bacı znika, po chwili jednak wraca, pojmujesz, że zadzwoniła po karetkę. Błaga cię, byś wytrzymał jeszcze chwilę, przeciera ci twarz mokrą szmatką, czujesz lodowaty chłód na czole, na nosie, w kącikach drżących ust. Przez chwilę masz wrażenie, jak gdyby w twoim sercu powstała dziura, w której znika cały ból: po prostu zapada się i nagle go nie ma.
Wiesz, Hüseyinie, że on zniknął tylko na chwilę i wróci już za sekundę. Nie wiadomo, skąd ta pewność, ale kolejny skurcz nadejdzie, tak potwornie silny, że zabierze cię daleko stąd, masz tego świadomość, więc korzystasz z ziejącej pustki w piersi i ostatkiem sił poruszasz ustami. Blada, spanikowana Halime patrzy na ciebie pytająco, przysuwa ucho, próbuje zrozumieć, co chcesz powiedzieć, a ty mamroczesz to słowo i Halime pyta: Co takiego? Co takiego? ty jednak nie masz już siły, widzisz cień padający na ścianę i czujesz krople lodowatego potu na plecach, ale, Hüseyinie, nie musisz się bać, ten cień to tylko ja. Obiecuję ci, że tu zostanę, w tym domu, w tym mieszkaniu, i będę strzec twojej rodziny, gdy tu przyjedzie, daję ci słowo, Hüseyinie, obiecuję ci to. Na ciebie nadszedł jednak czas i nawet ja nic na to nie poradzę.
Nie bój się, Hüseyinie, spróbuj wziąć wdech, choćby najmniejszy, tylko tyle powietrza, ile potrzebujesz, by odzyskać kontrolę, by wyszeptać słowa, które przygotowywałeś przez całe życie na tę chwilę, i właściwie nie chcesz ich jeszcze wypowiadać, bo wcale nie chcesz się jeszcze poddawać, nie masz już jednak na to wpływu, nie masz już wpływu na nic, Hüseyinie, i musisz to zrobić, zanim będzie za późno. Bierzesz wdech, by odpuścić, sam decydujesz, że to moment, by odpuścić. Bierzesz wdech i szepczesz: Eşhedü en la ilahe illallah…
TELEFON ZADZWONIŁ w nocy. Krzyk.
Ümit nie był pewien, czy krzyk nie rozbrzmiał w jednym ze snów, z których ostatnio za każdym razem budził się z gardłem ściśniętym na supeł. Leżał tak, aż usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i głos Hakana. Boso wymknął się z pokoju i zobaczył ich wszystkich – Peri, Hakana, swoją matkę – zebranych w środku nocy w salonie. Siedzieli z kamiennym wyrazem twarzy i nie zwrócili na Ümita najmniejszej uwagi. Jak to się mogło stać? Tak po prostu? Dlaczego nie zabrali go od razu do Niemiec? Jak to jak? Helikopterem! Co by to zmieniło? Tam nie ma sensownych lekarzy! To niemożliwe. To niemożliwe…, szemrali między sobą, aż wzeszło słońce i musieli powrócić do rzeczywistości.
Umarł baba. Musieli tam pojechać, i to natychmiast. Tylko znajdź lot do Stambułu, cztery miejsca, w samym środku wakacji. Zapomnij. Łkająca Peri, z twarzą wymiętą i pokrytą brokatem, jak gdyby właśnie wróciła z jednej ze swoich imprez, obdzwoniła wszystkie biura podróży. Hakan marszczył czoło i palił jednego papierosa za drugim, a matka Ümita, matka Ümita składała się już tylko z rozsypanych członków, które leżały porozrzucane na kanapie niczym gulasz; już chyba nigdy nie miało udać się poskładać ich do kupy.
Peri znalazła lot z Frankfurtu zamiast Stuttgartu, trzy miejsca zamiast czterech. Hakan, z puszką red bulla w ręce, dzwonił do wszystkich po kolei. Ümit w duchu cieszył się, że ominie go wizyta u doktora Schumanna, jednak na tę myśl chłopca natychmiast ogarnął wstyd. Na lotnisko, przebijając się przez korki, zawiózł ich swoją trójką BMW syn Feraye teyze, mieszkający po sąsiedzku. Polecieli liniami, o których nigdy nie słyszeli, a jedzenie – kiełbaski z purée – zostawili nietknięte. Matka Ümita i Peri płakały bez ustanku. Ümit spoglądał przez okrągłe okno na kłębiaste chmury i rozmyślał o płytach tektonicznych, o których słyszał na lekcji geografii. Unosił się nad kontynentem, wylądował z łoskotem na jego najdalszym końcu i ludzie dookoła zaczęli bić brawo, podczas gdy za oknem zaczynało zachodzić słońce – dwadzieścia kilometrów od Azji.
I znów wzeszło słońce, całkowicie obojętne na to, że właśnie dobiegło końca czyjeś życie, a rodzina jest w całkowitej rozsypce. Promienie przywierają do okna i łaskoczą Ümita po powiekach. Z zewnątrz dociera szum tysięcy pracujących silników, a chłopak leży w tym obcym mieszkaniu, które zabrało mu ojca, i marzy o tym, by świat zrobił przerwę, choć na chwilę, żeby po prostu się zatrzymał, a Ümit mógł spróbować przygotować się na to wszystko, co teraz nadejdzie, albo opracować plan, jak się stąd wymknąć. Tak naprawdę jednak chciałby po prostu przeczekać ten dzień, leżąc samemu w tym pokoju pachnącym świeżą farbą, i żeby wszyscy zostawili go w spokoju.
Nie otwiera oczu, zaciska mocniej powieki. Próbuje wrócić do tego miejsca w stanie nieważkości, w którym czasem się znajduje, gdy zasypia. Nim całkowicie się wyłączy, zagubiony krąży przez nieskończenie mroczne cienie gęstego niemieckiego lasu i wtedy następuje faza między snem a jawą, w której, otulony aksamitem, odrywa się od ziemi i powoli unosi w powietrzu – matka nazywa to şekerleme. Słodkim snem.
To wszystko jednak na nic. Ümit ma wrażenie, że zaraz się ugotuje. Czuje na języku metaliczny posmak nieznanego pochodzenia, który nie wiedzieć czemu przypomina chłopakowi czasy dzieciństwa. Z kuchni dochodzi stukot, z pokoju obok – rozmowy, na ulicy na dole trąbią samochody, a ze sklepów wylewa się muzyka; wszystko to jest lepsze niż dziki płacz wczorajszego wieczoru. Ostrożnie otwiera oczy. Sufit ma kolor lodów waniliowych. Na myśl o tym, że mieszkanie pachnie nowością, że ma tu się pojawić życie, Ümita ogarniają mdłości. Tutaj, w tym miejscu, nigdy nie pojawi się życie. Tu mieszka śmierć.
Ümit spogląda na puste łóżko stojące naprzeciwko. Na rozłożonej kanapie wciąż leży schludnie poskładane zielone prześcieradło. Czyli Hakan jeszcze nie dotarł. Czy nie miał przylecieć w nocy ze Strasburga? Oby tylko zdążył na pogrzeb, myśli Ümit. Pod żadnym pozorem nie chce zostać tu sam z zapłakaną matką i zapłakaną siostrą, którym chciałby pomóc, ale po prostu nie wie jak. Hakan potrafi robić takie rzeczy. Na pewno wkrótce się tu pojawi – świeżo ogolony, z włosami ostrzyżonymi na trzy milimetry i szeroką szczęką, której ruchy, gdy mieli gumę do żucia, maskują jakikolwiek przejaw zdenerwowania – i przynajmniej choć trochę wszystkich uspokoi, przytuli matkę, poklepie Peri po ramieniu, a Ümit jak zawsze będzie stał obok, przyglądał się i próbował naśladować brata.
W pokoju panuje duchota. Ümit z trudem łapie powietrze. Chce jednak jeszcze chwilę zostać tutaj, na rozłożonej kanapie, zanim wyjdzie do Peri i matki. Gdy wczoraj wieczorem przyjechali taksówką z lotniska, na ulicy stał już tłum mężczyzn, którzy – znudzeni paleniem papierosa za papierosem – w pośpiechu zabrali od kierowcy bagaże, by zrobić z siebie jakiś pożytek. Na górze, przed drzwiami do mieszkania, leżał stos zakurzonych babcinych butów i półbutów: czarnych, brązowych, ciemnobrązowych, ze skóry i plastiku, który wygląda jak skóra. W środku siedziało, jedna przy drugiej, co najmniej pięćdziesiąt kobiet, które modliły się, płakały i modliły, jak gdyby przez wszystkie te lata wyuczyły się nie tylko modlitw, lecz także wylewania łez. Mężczyźni wycofali się z powrotem przed dom. Kim, do diabła, byli ci ludzie? Jakim cudem tak szybko dowiedzieli się o śmierci ojca Ümita? Kto ich tu wezwał?
Ümit wyślizgnął się do łazienki i zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na brzegu wanny, cały drżący, i zaczął wsłuchiwać się w stłumione odgłosy dobiegające zza ściany. Najgłośniej nie płakała wcale matka. Nie rozpoznawał głosu, który brzmiał jak piski oszalałej małpy. Gdy w końcu przekręcił klucz w zamku, ostrożnie uchylił drzwi, przeszedł ciemnym korytarzem i powoli wkroczył do zatłoczonego pokoju, w którym ojciec urządził salon i który teraz okropnie pachniał potem starych kobiet, zobaczył, że oszalała małpa to ciotka Ayşe.
Rozpoznał ją po białych rzęsach wokół lewego oka i brakującej brwi, przez co twarz ciotki wydawała się naga. Zauważył, że również jej lewe oko przybrało teraz inny kolor niż prawe. Dziwne, że Ayşe Yenge płakała tak rozdzierająco – w końcu szwagier nie mógł być jej tak bliski. Ojciec rzadko wspominał o swoim bracie Ahmecie i jego żonie Ayşe, para nigdy nie przyjeżdżała w odwiedziny ani nie dzwoniła, nawet w Bajram. Ümit znał Ayşe z czarno-białego zdjęcia, na którym stała ona ramię w ramię z Ahmetem amcą przed krzewem róż – to musiało być już po przeprowadzce wujostwa do Wiednia. Rodzice Ümita też mieli takie zdjęcia z pierwszych dni w Rheinstadt, przy rabatkach z kwiatami albo fontannie przy Poststraße. Ümit uwielbiał oglądać te zdjęcia, być może dlatego, że opowiadały one o poszukiwaniu piękna w nowym życiu.
Ayşe Yenge, korpulentna i wszechwładna, siedziała więc po turecku pośrodku salonu, między dwiema kobietami wyglądającymi jak ochroniarki, które cierpliwie liczyły paciorki na swoich sznurach modlitewnych. Te kobiety jako jedyne nie płakały. Ich ciała okrywały długie, czarne szaty, które przypominały prześcieradła i odsłaniały jedynie okrągłe twarze. Z kolei chusta Ayşe dawno już zsunęła się jej na ramiona, kobieta raz po raz uderzała w kolana i wydobywała z siebie rytmiczne pokrzykiwania. Może się boi, pomyślał Ümit, że będzie następna. Może dlatego tak dużo płacze. Albo wciąż opłakuje swojego męża, który zmarł rok temu.
Ümit rozejrzał się za matką i Peri zdał sobie sprawę, że mimowolnie sam znalazł się w centrum uwagi. Wszystkie te kobiety, siedzące na podłodze i składanych krzesłach, zaczęły się nagle podnosić, wstawać w zwolnionym tempie, po czym ruszyły w stronę chłopaka niczym zombie w filmach, które zdarzało mu się oglądać w nocy. Ustawiły się w kolejce, by jedna po drugiej dać mu mokrego całusa, przytulić go i złożyć kondolencje w niezrozumiałym dla niego języku. Wszystkie pachniały tak samo, wodą kolonya i nieświeżym oddechem. Ümit za każdym razem próbował zachować choćby niewielki odstęp pomiędzy swoją wychudzoną klatką piersiową a ciepłymi, pełnymi piersiami kobiet – na próżno.
Kątem oka wypatrywał Peri, a gdy wreszcie ją dostrzegł, usiłował dać jej znak, by go uratowała. Peri jednak tylko stała w kącie ze wzrokiem wbitym w swoje stopy. Po tym, z jaką odrazą przesuwała grzbietem dłoni po twarzy, rozpoznał, że siostra także została wciągnięta w wir kondolencji. Mimo to Ümit wśród pocałunków obcych kobiet czuł się nieskończenie samotny, niczym osierocony chłopczyk, któremu współczuje i nad którym wylewa łzy cały świat, bo bez chroniącej dłoni ojca nad głową dziecku nic nigdy nie uda się osiągnąć. Był przegrany.
Ümit wciąż leży w łóżku. Słyszy strzępy rozmów i kroki w korytarzu, w którym umarł ojciec. Powietrze w pokoju stoi i się żarzy, jest nie do wytrzymania. Ümit chce wykonać jakiś ruch, ale nie daje rady. Leży, cały pokryty lepkim potem. Przypomina mu się obcy język kobiet-zombie i to, że jego matka posługiwała się nim wczoraj, gdy prowadziła z nimi rozmowę. Dlaczego Ümit nie wiedział, że matka zna język obcy? Dlaczego nigdy go nie słyszał? Myślał, że Emine zna tylko turecki i trzy słowa na krzyż po niemiecku. A tu nagle stała i mówiła coś, a Ümit jej nie rozumiał. Gdzie się tego nauczyła?
Ümit podejrzewa, że to musiał być kurdyjski, bo w wiadomościach cały czas mówią o Kurdach, o aresztowaniu Öcalana. Ale jak mógł nie wiedzieć, że jego matka jest Kurdyjką? To jego ojciec też był Kurdem? Kim wobec tego jest rodzeństwo Ümita i on sam? Czy po prostu nie słuchał uważnie, gdy o tym mówili, znów myślami był gdzie indziej? W wieku piętnastu lat trzeba wiedzieć, kim się jest, nie może przecież teraz tak po prostu do niej podejść i zapytać: Anne, czy jesteśmy Kurdami? To przecież absurdalne i niezręczne, takie rzeczy się wie.
Udaje mu się podnieść, robi to szybko, uchyla okno i sięga po walkmana, zanim z powrotem wślizgnie się pod prześcieradło. Wykonał zbyt gwałtowny ruch, pokój się obraca. Czuje, jak ciężka robi się jego głowa. Teraz metaliczny posmak ma nie tylko na języku – metal rozprzestrzenia się teraz w jego mózgu. Każdy wdech wydaje się mechaniczną czynnością, w uszach mu skrzypi, jak gdyby myśli były zawiasami, których dawno nie naoliwiano. Ümit wzdycha i włącza walkmana, by zagłuszyć piszczenie. And if you don’t know, now you know, woła Biggie prosto do brzęczącego ucha Ümita. Hakan podarował mu tę kasetę na krótko przed swoją wyprowadzką. Najpierw Ümit ucieszył się, że nie będzie już musiał dzielić pokoju ze starszym bratem. Ale gdy tylko zabrakło Hakana, Ümita ogarnął dziwny niepokój – a co, jeśli przez sen się udusi i nikt tego nie zauważy?
Przynajmniej tutaj znów może dzielić pokój z Hakanem, o ile ten w ogóle się zjawi, to logiczne. Ümit przesuwa taśmę do Mariah Carey, której oczywiście nie było na kasecie Hakana, to w ogóle nie w jego stylu. W miejsce jednej z nudniejszych piosenek brata Ümit nagrał lecące w radio The Beautiful Ones. Niestety w punkcie kulminacyjnym utworu, w samym środku wokalnej rywalizacji Mariah i Dru Hilla, ich popisy przerywa spiker. Dlatego Ümit postanowił kupić tutaj płytę Butterfly. Peri mówiła, że w Turcji są sklepy, w których można zamówić kasety z wybranymi piosenkami albo po prostu kupić kopie albumów za markę czy coś w tym stylu. Ümit nie ma skąd wiedzieć takich rzeczy, w końcu ostatni raz był w Turcji w wieku dziewięciu lat; wciąż pamięta kryształki cukru na herbatnikach Haylayf i małą dziewczynkę, którą przed sklepem z ciastkami przejechała ciężarówka. Jej ciało, które zabierano na oczach Ümita, było tak drobne i delikatne jak to należące do nieżywego ptaszka na skraju drogi.
Na myśl o dziewczynce sprzed sklepu Ümitowi zazwyczaj zbiera się na płacz, podobnie jak wtedy, gdy słyszy tę piosenkę Mariah Carey. Od kiedy jednak nadeszła ta wiadomość, wszystko się zmieniło. Od wczorajszego telefonu, od krzyku w nocy, a może właściwie dopiero od chwili, gdy zaspany wszedł do salonu i zobaczył swoją rodzinę – czy raczej to, co z niej zostało – zszokowaną i zalaną łzami, sam nie jest już w stanie płakać. Wyobraża sobie, że od teraz będzie musiał być kimś innym, wie, że strata jest faktem, ale jeszcze jej nie poczuł, sygnał nie dotarł do jego ciała, nic go nie boli. Na razie czuje tylko jedno: żal.
Ümit nieustannie wraca myślami do dnia, w którym w trakcie jednego z meczów piłki nożnej ojciec ustawił się na skraju boiska i stał tak, całkiem sam, na linii bocznej, i nagle wykrzyknął: Saldır! Koş oğlum!.A Ümit biegł dalej z gonitwą myśli w głowie i nie patrzył na ojca, zawstydzony, że Hüseyin przez całe boisko daje mu rozkazy po turecku, zamiast dołączyć do reszty ojców, którzy stoją spokojnie, popijają radlera i od czasu do czasu wołają coś po niemiecku. Wstydził się, że ojciec postanowił ot tak zajść na mecz, po drodze z zakupów, z pełną siatką w dłoni, i to jeszcze z Aldiego, ponieważ ostatnią rzeczą, z którą Ümit chciał być kojarzony, była właśnie siatka z Aldiego. Tego samego wieczoru poprosił ojca, by już nie przychodził na mecze. Stanął w kuchni z rękami w kieszeniach, zalękniony, i powiedział: Baba, przez ciebie nie mogę się skupić na grze, ale ojciec doskonale wiedział, o co chodzi, i rzucił synowi spojrzenie, którego Ümit wolałby nigdy nie zobaczyć.
Ümit czuje pustkę. Uczucie to towarzyszy mu od dłuższego czasu, pojawiło się jeszcze za życia ojca. Na pewno przyzwyczai się do tego, że nie ma go już z nami, w końcu człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. Tylko ile to potrwa? A co jeszcze bardziej istotne: kiedy przyzwyczają się do tego pozostali? Kiedy Ümit znów będzie mógł porozmawiać z matką bez obawy, że w jej oczach zobaczy strach?
Od wczoraj matka patrzy tak, jak gdyby cały czas była w panice; może to panika wywołana niepewnością, czy wytrzyma cały ten ból? Czy Ümit zacznie tęsknić za ojcem dopiero wtedy, gdy nie będzie już musiał się martwić o siostrę i matkę, które od tego telefonu prawie postradały zmysły? Załamały się na lotnisku i w samolocie, i w trakcie kontroli paszportowej, i na postoju taksówek. Były tak wykończone, że kucając, musiały się objąć, by nie zginąć wśród śmieci pokrywających chodnik. Ümit za każdym razem zamierał, opuszczał wzrok i próbował swoim zachowaniem nie rzucać się w oczy – jak obcy zagubiony w myślach, który zupełnie przypadkiem stanął tuż obok tych dwóch rozbitych kobiet – i marzył o tym, by znaleźć się zupełnie gdzie indziej albo chociaż dziesięć metrów dalej, bo zdawało się, że świat oczekuje od niego czegoś, czego on nie jest w stanie mu dać.
Nie żyje. Ojciec nie żyje. Co w ogóle znaczy „śmierć”? Czy to stan podobny do snu, tylko dłuższy? Nieskończony? Jak sen, tylko bez schodów, z których można czasem spaść i się obudzić? Słodki sen? Czy człowiek i tak nie umiera cały czas? Przecież każdego ranka budzi się jako nowa osoba, każdego dnia coraz bardziej zalękniona, smutna, jako ktoś, kto stopniowo traci wiarę w cokolwiek? Czy ktoś, kim Ümit był wczoraj, także nie umarł w nocy? Czy kiedykolwiek można powrócić do stanu tej samej lekkości, która przepełniała nas w wieku, powiedzmy, dziesięciu lat? Nie? W takim razie gdzie podziewa się teraz ten chłopak? No gdzie?
Ümit naciąga na głowę prześcieradło i myśli o Jonasie. Właściwie obiecał doktorowi Schumannowi, że każdą myśl o koledze odsunie od siebie niczym niepożądany komiksowy dymek, a w razie trudności będzie strzelać gumką, którą zazwyczaj nosi na nadgarstku – jedną z tych cienkich gumek, jakimi czasem jest owinięty szczypiorek w supermarkecie. Doktor Schumann nałożył mu ją na rękę niczym drogocenny prezent, istotne narzędzie, które miało pomóc zatrzymać karuzelę myśli w głowie. Doktor Schumann jest jednak daleko, a gumka leży w śmietniku na lotnisku we Frankfurcie. Ümit jest uwięziony w tym żałobnym mieszkaniu, a jedyna rzecz, która może mu pomóc się stąd uwolnić, to właśnie karuzela. Radość w oczach Jonasa, gdy strzelał bramkę. Po meczu Ümit zawsze gratulował koledze i obejmował go w przelocie – ta sytuacja, do której w nocy wracał pamięcią tysiąc razy, za każdym razem ulegała zmianie, uścisk stawał się coraz silniejszy i dłuższy, aż wreszcie obaj leżeli pośrodku boiska i pocierali się o siebie ciałami, jak gdyby chcieli wzniecić ogień.
Ümit usiłuje przypomnieć sobie zapach koszulki Jonasa, którą zdarzało mu się wąchać w kabinie, gdy wszyscy poszli pod prysznic. Pot Jonasa pachniał jak guma Juicy Fruit. Ümit wsuwa dłonie w majtki. Nic się jednak nie dzieje. W słuchawkach znów leci piosenka Hakana: Ruff Ryders Anthem. Ümit jeszcze kilkukrotnie próbuje prawą dłonią, ale wreszcie się poddaje. Dziwna sprawa. Nigdy tak nie ma. Może to przez smutek po śmierci ojca, smutek, którego wczoraj po prostu nie poczuł – a przynajmniej nie tak bardzo jak pozostali. Nie był w stanie się rozpłakać ani nie rzucił się na ziemię, po prostu stał i czuł, jak rośnie w nim potwór, który pożera wszystko: myśli, emocje i uczucie głodu.
I gdy Ümit leży tak pod prześcieradłem w dusznym półmroku i myśli, że może każdy przeżywa smutek inaczej – u matki i siostry objawia się on nieustannym załamaniem nerwowym, u Ümita zaś nieruchomym i wiotkim penisem – nagle ktoś zrywa mu z głowy prześcieradło i jego oczom ukazuje się Peri, która z włosami owiniętymi ręcznikiem patrzy na brata bez emocji. Siostra mówi coś, Ümit słyszy jednak tylko refren wykrzykiwany przez DMX-a i odruchowo szybkim ruchem wysuwa dłonie z majtek. Peri z kamienną twarzą obraca się i wychodzi z pokoju. Może wcale niczego nie zauważyła. Ümit zdejmuje słuchawki, wkłada spodenki i rusza do toalety.
Oblewa twarz lodowatą wodą tak długo, aż rozplątuje mu się supeł w gardle. Nie jadł nic od prawie dwóch dni. W salonie siostra z matką siedzą już przy stole nakrytym do śniadania. Stół, duży i okrągły, opowiada o planach wspólnych posiłków i wieczorach spędzanych na graniu w okey, czyli o rzeczach, których w tej rodzinie nikt nigdy nie robi. To wystarcza, by Ümit natychmiast znienawidził ten stół. Mimo to się dosiada, bo nie wie, co innego miałby zrobić. Wraca sąsiadka w okularach z grubymi szkłami, która mieszka piętro niżej, i napełnia szklanki herbatą. Szmer gorącej wody rozlewanej z czajnika wywołuje u Ümita ból głowy.
– Gdzie jest Hakan?
Jego pytanie rozpływa się w powietrzu.
Wszyscy przeżuwają gumowaty chleb, popijają herbatę w kolorze zajęczej krwi, udają, że jedzą śniadanie, nikt jednak nie próbuje powideł morelowych, arbuza ani niczego z rzeczy, które być może mają jakiś smak. Emine zapłakanymi oczami wpatruje się tępo w szklankę z rozświetloną rdzawą herbatą i siedzi tak, jak gdyby zupełnie uszło z niej powietrze. Peri z kolei wydaje się rozbudzona, jeszcze bardziej niż wczoraj. Świeżo umyte włosy zaplotła w mokry warkocz. Taką właśnie Peri zna Ümit: oto siedzi po turecku na krześle i z poważną miną siorbie herbatę, a w głowie ma tysiąc myśli naraz.
– Peri, gdzie jest Hakan?
– Nie zdążył na samolot. Przyleci dziś wieczorem.
Peri kątem oka spogląda w prawo, dyskretnie badając reakcję matki. Emine odstawia szklankę z herbatą i wzdycha ciężko. Peri ostrzegawczo patrzy na Ümita dużymi, ciemnymi oczami.
– Dopiero dziś wieczorem? – pyta mimo to Ümit. – Czyli nie da rady…?
Pokój wypełnia wzruszenie ramion, jak gdyby Peri z sąsiadką próbowały w ten sposób strząsnąć ze swoich barków słowo „pogrzeb”.
Sąsiadka zajmuje miejsce koło Ümita i kładzie zimną dłoń na jego dłoni. Twarz ma pociągłą i smukłą niczym maska z Krzyku.
– Twój ojciec od ponad doby czeka w hali. Nie możemy zostawić go tak na dłużej. Musimy oddać go ziemi.
Oddać ziemi? Po co ten pośpiech, zastanawia się Ümit, tym razem jednak nie odzywa się ani słowem. Matka zdejmuje z głowy jedwabną chustę, wachluje się dłońmi. Blada twarz Emine nabiera kolorów, przyjmuje gniewny wyraz. Sąsiadka wstaje od stołu i przynosi kobiecie z kuchni szklankę wody.
– Emine, proszę.
– Dziękuję, bacım – odzywa się skrzeczącym głosem matka i bierze tylko łyczek.
– A gdzie jest Sevda abla?
Peri przymyka jedno oko, a drugim rzuca Ümitowi ostrzegawcze spojrzenie, które mówi: Zamknij się wreszcie. Po prostu się zamknij.
Emine opiera łokcie na stole i obraca dłonie, jak gdyby miała zacząć się modlić.
– Rabbim! Daj mi cierpliwość!
Peri potrząsa głową. Wie, co teraz nastąpi, nie spuszcza wzroku z Ümita. Patrz, co narobiłeś.
– Ach, te dzieci – prycha matka, a jej ciało kołysze się niczym ciężki okręt na oceanie.
Także Ümit wie, co teraz nastąpi. Emine od zawsze miała w sobie tyle dramatyzmu, że pojawienie się jakiegokolwiek uczucia poprzedzały zapowiedź, gesty i westchnienia, punkt kulminacyjny zaś objawiał się skaczącym ciśnieniem. Łatwo ją wyprowadzić z równowagi, tak było zawsze. Mimo to gdy matka uderza pięścią w stół, Ümit wzdryga się ze strachu.
– Te dzieci! Mają tylko jedno zadanie! – woła Emine i unosi palec wskazujący ku niebu. – Jedno jedyne zadanie! Mają godnie pochować swoich rodziców. I nawet tego nie są w stanie zrobić! Nawet tego!
Peri przysuwa krzesło bliżej matki.
– Anne! Oboje z Ümitem jesteśmy z tobą. Nie denerwuj się tak, pamiętaj o ciśnieniu – mówi i delikatnie głaszcze ją po plecach, jak gdyby wciąż mogła zatrzymać lawinę.
– A co z Sevdą ablą? Gdzie ona się podziewa? – pyta cicho sąsiadkę Ümit, a ona kładzie mu na talerzu kawałek owczego sera i tylko potrząsa głową na znak, że nie ma pojęcia.
Matka zdążyła się już rozgniewać. Ponownie uderza w stół. Tym razem wzdrygają się wszyscy.
– Twoja siostra też nie zdążyła na samolot! Co to ma być? Ja się pytam, co to ma być?! Sevda uważa się za najmądrzejszą na świecie, myśli, że jest od nas lepsza tylko dlatego, że zarobiła trochę pieniędzy. Ale patrz, nie jest w stanie nawet na czas przyjechać na lotnisko. Nie ma z niej żadnego pożytku!
Głowa matki opada jej na dłonie. Jej ciało drży, rozlega się szloch.
– Wasz ojciec naprawdę sobie na to nie zasłużył…
Peri przewraca oczami i wstaje cicho, po czym bezradnie kręci głową. Sąsiadka daje dziewczynie znak, że zajmie się Emine, i przysiada się do matki, aby ją pocieszyć, jak gdyby znały się już od dawna. Dlaczego ta kobieta tak bardzo się o nich troszczy? Czy nie ma nic lepszego do roboty? Najwyraźniej nie ma. Skąd w niej jednak tyle współczucia, jak gdyby chodziło o jej własną rodzinę, o własną żałobę? Ümit wie, że tak naprawdę powinien być wdzięczny, zachowanie kobiety wydaje mu się jednak nieszczere, poza tym na widok twarzy przypominającej maskę przechodzi go dreszcz.
Ümit jeszcze nigdy nie słyszał, by matka płakała tak głośno. Czuje ucisk w piersi. Z pochyloną głową rozgląda się dookoła. Czy kiedykolwiek uda mu się rozpłakać razem z matką i wziąć ją w ramiona? Czy po prostu może zrobić to, na co ma ochotę, czyli wstać i ruszyć za Peri, która obróciła się i idzie do drugiego pokoju, skąd można wyjść na kolejny balkon? Czy nie może po prostu wypalić tam z nią papierosa? Ümit nie wie, co jest właściwe, więc nie rusza się z miejsca.
Myśli o Sevdzie. Nigdy nie rozumiał, na czym polega konflikt między matką a najstarszą siostrą. Kiedy Sevda wyszła za mąż i się wyprowadziła, był niemowlakiem. To historia sprzed lat, ale od kiedy Ümit sięga pamięcią, między nimi dwiema panował chłód. Ümit patrzy na zdobioną szafkę w rogu i zawieszone nad nią prostokątne lustro. Wszystko pachnie nowością, lakierem, drewnem, plastikowymi plandekami, które – tak to sobie wyobraża – rozpięto nad meblami na czas transportu. Nic nie poradzi na to, że nienawidzi tego mieszkania, w końcu było ono marzeniem jego ojca. A teraz należy do przeszłości jak on sam. Mieszkanie przypomina już muzeum – muzeum marzeń Hüseyina Yılmaza. A po co komu muzeum?
Płacz matki cichnie, sąsiadka nie przestaje jej głaskać, drugą zaś rękę wyciąga w stronę Ümita, także jemu podaje chusteczkę. Ümit chwyta ją i próbuje uronić kilka łez. Czuje, że coś tam się zbiera, coś tam jest, jednak nie na tyle szczere, by spłynąć mu po policzku. Ümit wyciera chusteczką suchą twarz.
Wczoraj nie płakał także Hakan, chyba że robił to, gdy inni sobie poszli. Istnieją tylko dwie okazje w życiu mężczyzny, gdy wolno mu płakać: śmierć własnej matki i śmierć własnego ojca. Oczywiście są jeszcze śmierć żony i śmierć dzieci, na takie rzeczy w życiu Ümita nie ma jednak miejsca, i to nie dlatego, że nie interesują go kobiety; choć nie zdarza się to zbyt często, nie da się tego wykluczyć.
W końcu jego pierwszy raz z sobą samym wydarzył się przy oglądaniu Banu Alkan, ubranej w skąpy kostium kąpielowy w jednym z filmów, które puszczano w porze obiadowej w tureckiej telewizji, tego lata, gdy musiał zostać po szkole w domu i nie wolno mu było bawić się na dworze, bo matka była zdania, że dawne zakłady metalurgiczne zatruły okolicę.
Jednak idea polegająca na mieszkaniu z kimś i posiadaniu własnej rodziny wydaje się Ümitowi absurdalna, w końcu sam niecierpliwie odlicza dni, aż wreszcie będzie mógł opuścić swoją, i to wcale nie dlatego, że jej nie kocha; jego rodzina jest dla niego wszystkim. Wszystko oznacza jednak zarówno powietrze do oddychania, jak i pętlę wokół szyi.
W ostatnich miesiącach podczas wizyt u doktora Schumanna Ümit często płakał – przez Jonasa, przez historię z listem. Ale teraz? Teraz, gdy wydarzyło się coś znacznie gorszego, Ümit nie potrafi się rozpłakać. Ma wrażenie, że gruczoły łzowe mu się zużyły, że są puste i pokryte zimnym metalem, który chłopak mimo upału czuje w głowie i kościach i który wszystko w nim utwardza, odbiera miękkość zarówno skórze powyżej kości miednicy, jak i powierzchni jego powiek. Po wczorajszym nocnym telefonie nic już nie będzie takie samo. Ani w tym ciele, ani w tej rodzinie, która nigdy już nie będzie już kompletna. Mimo to Ümitowi wszystko to wydaje się tak strasznie obojętne.
Śniadanie nagle się kończy. Wszystkie talerze jakby same powędrowały do kuchni. Ümit widzi przed sobą na stole jedynie szklankę wypełnioną do połowy herbatą i czuje, że ogarnia go niepokój. Peri z matką biegają po pokojach w poszukiwaniu długiej spódnicy, chusty, ale nie tej w kwiaty, torebki – wszystkiego, czego potrzeba dziś, w dniu pogrzebu. Ümit jeszcze nigdy nie był na pogrzebie, w głowie pojawiają mu się obrazy z amerykańskich filmów, wszyscy są oczywiście ubrani na czarno. Patrzy na matkę, ona zaś wcale nie ubrała się na czarno, tak samo sąsiadka, która na pewno będzie chciała pójść razem z nimi. Na czarno ubrała się tylko Peri. Tylko że jego siostra jest grandżówą i nie uznaje innych kolorów, od kiedy Kurt Cobain odstrzelił sobie łeb.
Sąsiadka zatacza szmatką na stole wilgotne kręgi i szepcze do Ümita:
– Synu, wypij herbatę i idź przygotować się do wyjścia. Musimy jechać do szpitala odebrać twojego ojca.
Odebrać ojca? Ümit się zrywa i zabiera szklankę z herbatą do swojego pokoju. Serce mu kołacze. W skarpetce ukrytej w plecaku czeka na niego opakowanie tabletek. Doktor Schumann przepisał mu je tydzień temu, gdy Ümit powiedział, że trik z gumką na nadgarstku nie pomaga. Bierz je tylko wtedy, gdy będziesz czuł, że już nie możesz wytrzymać, usłyszał słowa doktora Schumanna, ale mu nie wierzył i obiecał sobie, że ich nie tknie. Wczoraj w samolocie po raz pierwszy jednak nie wytrzymał i od razu po wylądowaniu łyknął tabletkę, która pomogła mu zachować pewien dystans, być tu obecnym, ale jednak nie do końca. Teraz łyka kolejną i popija ją resztką herbaty, bo zaraz ma iść odebrać ojca z jakiegoś szpitala, na co nie ma najmniejszej ochoty. Jak w ogóle mają go odebrać? W trumnie, jak Amerykanie na filmach? Czy będzie musiał zobaczyć twarz zmarłego ojca, jego gęste, zrośnięte brwi, znamię na policzku, oczy zamknięte na zawsze? Oby były zamknięte. Niektórzy umierają z otwartymi oczami, takie przypadki pokazują czasem w telewizji. Ümit odrywa jeszcze jedną tabletkę i chowa ją do kieszeni, na wszelki wypadek.
– Co ty tam robisz?
Peri stoi w drzwiach i unosi prawą brew, jak zawsze, gdy jest poirytowana.
– Nic takiego.
– Chodź, przejdziemy się, zanim będą gotowe do wyjścia. Pospiesz się.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł oryginału: Dschinns
The work of the translator was supported by a grant of the German Translators« Fund as part of the programme NEUSTART KULTRUR by the Federal Government Commissioners for Culture and Media
Projekt okładki: Agnieszka Gogola
Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś
Redakcja: Kinga Kosiba / d2d.pl
Korekta: d2d.pl
Konsultacja turecka: Marcelina Szumer-Brysz
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-67121-36-1
Wydanie I
Warszawa 2023
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]
Wydawnictwo Cyranka
ul. L. Nabielaka 15/1A, 00-743 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl