39,99 zł
Świat spowił wieczny zmierzch. Armia cieni ruszyła, by zniszczyć świat ludzi. Drzewa szepczą o śmierci. Mirra jest przerażona. Boi się, że świat ludwisarzy się skończy. Boi się, bo Sigurd, którego może już nazywać przyjacielem, pogrążył się w rozpaczy. Boi się, bo szukając ratunku, staje oko w oko ze śmiercią i mrocznymi stworami, które czają się w jaskiniach, drzewach, wodzie. Czy Mirra zaufa Oresme, córce Króla Cieni, która zdradziła swój lud? Czy Gra udowodni, jak bardzo jest oddana tym, którzy jej nie odrzucili? Czy Sigurd poprowadzi rosomaków do walki? Czy Svanhild się odnajdzie i kogo jeszcze uda się ocalić? I wreszcie, czy można pokonać śmierć i czy na pewno warto do tego dążyć…? Dzwon Śmierci to ostatnia część trylogii Milcząca Trójka. Serii jednocześnie baśniowej i mrocznej, oczarowującej fabułą i stylem, zaskakującej akcją i wyborami bohaterów.c
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 305
…Gdy Ananke zrozumiała, że matka zamierza ją zabić, uciekła do Lasu. Nieboskłon stał się wówczas świadkiem zaciekłej walki pomiędzy jej ojcem, Dniem, a matką, Nocą, która w szale napuściła na świat swoje mroczne hordy. Wylewały się z podziemia szczelinami, aż cały Las znalazł się w ich władaniu. Ratunek był jeden: powstrzymać chaos mogło tylko rozdzielenie matki od ojca tak, jak byli rozdzieleni, zanim wszystko się zaczęło. To ona stworzyła najstarszy ze wszystkich dzwonów, Dzwon Ananke, a gdy w niego uderzyła, Nocy przypisano górę i mrok, a Dniowi przypadło niebo i jasność. Mroczne hordy ponownie zanurzyły się w szczelinach i odtąd wyłaniały z nich tylko po zmroku, lękając się ognia i światła. I spokój powrócił do Lasu…
Ze zwojów cieni.
Fragment LEGENDY O ANANKE
…Odlewnikiem był w tamtym czasie Wrzosiec i to on odlał Milczącą Trójkę, dzwonki, które nie wydawały dźwięku, ale ich magiczna moc była większa niż któregokolwiek z dzwonów wykonanych wcześniej i później – z wyjątkiem Najstarszego.
O pierwszym z Trójki, Opiekunie, mówi się, że dopóki wisi nad domem ludwisarzy, miejsce, w którym osiądą, pozostanie niewykrywalne dla króla cieni.
Drugi dzwon, Pocieszyciel, podobno znajduje się wewnątrz Wzgórza Cieni. O nim mówi się, że tłumi emocje tego, kto w niego uderzy.
Trzeci dzwon to Dzwon Śmierci, który sam Wrzosiec nazwał czymś odrażającym i mrocznym, a o jego działaniu niewiele wiadomo. Wkrótce po odlaniu dzwon stopiono, a pozostałości ukryto przed światem…
Z Kronik ludwisarzy,
fragment zwoju MILCZĄCA TRÓJKA
PROLOG
Wokół małego, czarnego jak noc dzwonka ciemność wiruje niczym wzburzony tuman kurzu.
Patrzy na niego z fascynacją połączoną z przerażeniem. Tę dziwną mieszankę uczuć budzi w nim świadomość, że dzwonek jest dziełem jego rąk. Że jego ręce w niego uderzyły.
I jego ręce muszą teraz ten dzwonek zniszczyć.
Podrywa się na ostry dźwięk stali uderzającej o krzesak. Odwraca się do Pierwszej. Ta uderza ponownie i wtedy brzozowa kora kurczy się od iskier, i zapala. Po chwili mają przed sobą płonące ognisko. On wciąż trzyma dzwonek w dłoni.
– Czy na pewno dobrze robimy? – Głos Pierwszej jest ciężki od niepokoju.
– Nie możemy dopuścić, żeby oni go dostali – odpowiada. – Tyle wiem na pewno.
– Boję się, jak zareaguje Władca Góry, kiedy się o tym dowie – wyznaje ona. I po namyśle dodaje: – Ale najbardziej boję się tego, co będzie z tobą.
Nie odpowiada jej, patrzy w ogień. Na ekstatyczny taniec nienasyconych płomieni. On też się boi. Czuje w sobie ogromną siłę. Nie radość. Nie życie. Nie głód. Nie zmęczenie. Tylko siłę.
– Cóż. Nie ma innego wyjścia – wyrokuje Pierwsza i podsuwa mu tygiel.
On ostrożnie umieszcza w nim dzwonek. Bierze do ręki długie szczypce i z ich pomocą wsuwa tygiel do ognia.
Z początku nie czuje nic. Dzwonek rozżarza się do czerwoności, potem rozgrzewa do białości, a on wciąż nic nie czuje. W końcu metal ulega pod naporem gorąca i wtedy jakby w nim samym coś pękło. Kuli się z bólu. Zupełnie opada z sił. Nie czuje, gdy uderza w ziemię.
Kiedy otwiera oczy, świat leży na boku. Chwilę trwa, zanim sobie uświadamia, że to on leży na ziemi. Nie ma siły podnieść głowy, leży tylko, a przed oczami ma dziurę w skalnej ścianie. Nadal czuje ciepło ogniska gdzieś za sobą.
Z jaskini wychodzi Pierwsza. Trzyma w ręce pusty tygiel.
Kuca obok niego i głaszcze go po policzku.
– Najgorsze za nami.
Rozdział 1
WROGOWIE
W przedłużającym się zmierzchu poszeptują sosny. Mirra zatrzymuje się i przykłada ucho do karbowanej kory jednego z tych olbrzymów. Lecz drzewa nie znają odpowiedzi. Szarówka się przeciąga i boją się tak samo jak ona.
Starkad też się zatrzymuje i ostrożnie kładzie Sigurda na ziemi. Stary wojownik przez wiele godzin biegł, dźwigając go na plecach po tym, jak chłopak uderzył w dzwon i jak Oresme wyprowadziła ich ze Wzgórza Cieni. Teraz wyczerpany siada na ziemi u stóp jednego z drzew.
– Dziewczyna zniknęła – zauważa Oresme.
Jest wysoka i piękna jak wszystkie cienie. Stoi kawałek dalej i opiera się o pień innej sosny. Jej świetliste tatuaże stają się szare i przydymione, a migoczący kontur sylwetki sprawia, że w zapadającym zmroku jest prawie niewidoczna.
Mirra kuca obok Sigurda. Delikatnie chwyta go za ramię.
– Sigurdzie?
Chłopak ma już otwarte oczy i powoli przenosi na nią wzrok. W jego twarzy nie widać jednak żadnej reakcji, nic w jego spojrzeniu nie wskazuje, że ją poznaje albo zamierza się do niej odezwać.
– Nie słyszeliście, co powiedziałam? – mówi szorstko Oresme. – Dziewczyna zniknęła.
– Jeśli chodzi ci o Grå – Mirra mierzy Oresme chłodnym wzrokiem i ponownie kieruje uwagę na Sigurda – to ona ma imię.
– Z imieniem czy bez, uciekła.
Mirra mechanicznie kiwa głową.
– Wyruszyła do Krainy Ognisk. Obiecała Sigurdowi, że ostrzeże ludzi przed atakiem cieni. Za nic nie złamałaby danej mu obietnicy. – Znów delikatnie potrząsa chłopakiem. Ten nadal nie reaguje.
– Nie przeżyje samotnej wędrówki przez Las – zauważa Oresme.
– Nie jest sama. Był z nami pewien wojownik, Styrbjørn. Czekał przed Wzgórzem Cieni. Myślę, że go odnalazła i wędrują razem.
Starkad powoli staje na sztywnych nogach. Kuca obok Mirry i parę razy mocno uderza Sigurda po twarzy.
Mirra wpatruje się w chłopaka wyczekująco. Jego policzki są czerwone, a oczy patrzą na Starkada z tą samą obojętnością, z jaką patrzyły na Mirrę.
– Co ten dzwon z nim zrobił? – Starkad po raz pierwszy zwraca się do Oresme, a w jego głosie słychać gniew.
– Ten dzwon… pociesza. – Cień odpowiada mu tonem, w którym nie da się wyłapać żadnej emocji.
– Mnie on nie wygląda na pocieszonego. Powiedz od razu, coście tym razem uknuli! – Starzec podnosi głos. – Niech on natychmiast oprzytomnieje!
– Ciii… – Mirra rozgląda się nerwowo.
– On jest przytomny. – Oresme zdaje się nie zważać na złość wojownika. – Tylko po prostu… nieobecny.
– Kiedy mu to przejdzie? – pyta trzeźwo Mirra. – Byłoby dobrze, gdyby potrafił sam iść.
Twarz Oresme pochmurnieje.
– To może potrwać lata. A z Sigurdem… sama nie wiem. Nie powinien był uderzać w ten dzwon. Nie został stworzony dla ludzi.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Teraz Mirra naprawdę zaczyna się bać. – Że on może od tego umrzeć?
Kobieta-cień wpatruje się w Sigurda leżącego ze wzrokiem wbitym w pustkę.
– Ja też kiedyś uderzyłam w Pocieszyciela – wyznaje powoli. – I mnie było trudno… wrócić. Dzwon pozwala nabrać dystansu. Dzięki niemu świat staje się znośniejszy. Ale to trochę jak być zawieszonym na bardzo długiej linie. I być może… być może ten dystans czasem robi się za duży. Być może czasem nie starcza liny.
Mirra nie odpowiada. Próbuje odpędzić od siebie lęk przed ciemnością i pustym wzrokiem Sigurda. Ale ten lęk jest jak czarna maź, która zalewa jej umysł i oblepia wszystkie myśli.
Rozbijają obóz, ale nie mają odwagi rozpalać ognia. Mirra zebrała trochę grzybów, które razem ze Starkadem jedzą na surowo. Oresme też proponują, ale ta odmawia. Sigurd nadal leży i patrzy martwo przed siebie.
Mirra, żując grzyby, przygląda się Oresme.
Całe życie mówiono jej, że cienie są wrogami. I będąc we Wzgórzu Cieni, nie zobaczyła nic, co pozwoliłoby jej zmienić zdanie.
A teraz siedzę z jedną z nich.
– Powiedz prawdę – wypala nagle ostrym tonem. – Dlaczego się do nas przyłączyłaś?
Oresme podnosi na nią wzrok i Mirra przez chwilę ma wrażenie, że w chłodnych, szarych jak skała oczach cienia płonie gniew.
– To przesłuchanie?
– To pytanie.
– Nie zabrzmiało jak pytanie. Zabrzmiało jak rozkaz.
– Więc nie odpowiesz?
Oresme spuszcza wzrok. A kiedy ponownie go podnosi, w jej oczach znów trudno cokolwiek wyczytać.
– Już odpowiedziałam. Rozmawialiśmy o tym we Wzgórzu Cieni. Rozejrzyj się. – Zatacza wokół ręką. – Dzień i noc stają się krótsze. Za to zmierzch ciągnie się godzinami. Nie widzę innego wyjaśnienia niż to, że coś się stało z Dzwonem Ananke.
Mirra milczy. Wie, że Oresme ma rację. To jedyne wytłumaczenie.
– O co chodzi z tym dzwonem? – odzywa się Starkad. – O Ananke, tę z legend? Dziecko zmierzchu, córkę Dnia i Nocy?
Mirra kiwa głową.
– Dzwon Ananke jest najstarszy ze wszystkich dzwonów. To on zawisł u zarania dziejów, żeby oddzielić Dzień od Nocy.
– Noc najpierw próbowała zabić Ananke, a potem walczyła z Dniem – wyjaśnia Oresme. – Wojna między nimi wprowadziła świat w stan chaosu. Ananke stworzyła pierwszy dzwon, aby ich rozdzielić.
– I Nocy przypadła ciemność, góra i zima, a światło, niebo i lato odtąd Dzień trzyma – nuci Starkad, a gdy Mirra spogląda na niego zaskoczona, wyjaśnia: – To ze starej pieśni.
Oresme przytakuje.
– Lecz Nocy się to nie podobało. Mówi się, że cały czas dobija się, szarpie i przeciska, aby przeniknąć do świata jasności. I tylko dopóki nad Bramą Otchłani wisi Dzwon Ananke, dopóty ona nie może się zerwać z łańcuchów.
– Dla ludzi to tylko takie legendy. Przędza, z której można tkać wiersze i pieśni. – Starkad ze zdumieniem kręci głową.
Mirra uśmiecha się smutno.
– Za to dla ludwisarzy to sprawy śmiertelnie poważne. Naszym zadaniem jest dbać o Dzwon Ananke.
– A cienie wam w tym nie przeszkadzają – podkreśla Oresme. – To taka niepisana umowa. Bodaj jedyna sprawa, w której kiedykolwiek byliśmy zgodni. My, cienie, jeśli możemy tego uniknąć, nie zbliżamy się do Bramy Otchłani. Nikomu nie wyszłoby na dobre, gdyby ludwisarze nie mogli w spokoju doglądać dzwonu. Ale… – rzuca okiem na Mirrę – wygląda na to, że jednak coś jest nie tak.
– Sugerujesz, że to wina ludwisarzy? – wypala Mirra ze złością.
Kobieta podnosi ręce w proteście.
– W żadnym razie.
– Skoro cienie nie mają wątpliwości, że coś się dzieje z Dzwonem Ananke, to dlaczego nic z tym nie robią? – dziwi się Starkad, a w jego starych oczach pojawia się błysk zainteresowania.
Jego umysł się rozjaśnia, uświadamia sobie Mirra. Coraz rzadziej jest skołowany. Zupełnie jakby ta wyprawa w jakiś sposób mu pomogła.
– Właśnie też chętnie się tego dowiem – mówi na głos. – Dlaczego Moretus zamiast pomóc Gladioli, postanowił ją zabić?
– Moretus nikomu nie ufa – wyjaśnia spokojnie Oresme. – Był przekonany, że Gladiola nie mówiła całej prawdy. Podejrzewał, że ludwisarze sami mogli wywołać te zjawiska, aby wciągnąć cienie w jakąś zasadzkę.
– To dla was typowe – rzuca ludwisarka z pogardą. – Sami tak postępujecie i dlatego wydaje wam się, że wszyscy inni też tak robią.
Oresme zachowuje kamienną twarz, ale Mirra raz jeszcze odnosi wrażenie, że w jej oczach widzi żar.
– Chciał zmusić Werbenę do wyjawienia prawdy – ciągnie swoje wyjaśnienia córka Króla Cieni. – Stąd atak na Mglistą Fortecę. Ale jak wiadomo, jego plan się nie powiódł.
– A atak na Krainę Ognisk? Czy jemu się wydaje, że ludzie mają jakiekolwiek pojęcie o tym, co się dzieje w Lesie?
– Oczywiście, że nie. – Przez twarz Oresme przesuwa się mglisty uśmiech. – Czy ludzie kiedykolwiek mieli pojęcie o czymkolwiek? On chce zająć Krainę Ognisk, żeby się tam osiedlić. To właśnie jest jego plan. Opuścić Las i pozwolić, aby ludwisarze sami walczyli z istotami mroku. – W jej głosie pobrzmiewa gorycz.
– A ty tego planu nie popierasz?
– Oczywiście, że nie popieram! – Piękna twarz kobiety wykrzywia się w gwałtownej, płomiennej złości.
Mirra powstrzymuje odruch, żeby sięgnąć po nóż w samoobronie. Nagle do niej dociera, że posągowa uroda Oresme to skorupa cienka jak pergamin, która w każdej chwili może pęknąć i ulecieć z wiatrem. Kamienna twarz to kamuflaż skrywający serce, które wali jak młotem.
Tamta z kolei wciąga głęboko powietrze i dalej mówi już bardziej opanowanym głosem:
– Oczywiście, że tego nie popieram – powtarza. – Nie chcę opuszczać Lasu. To mój dom. Mieszkać pod otwartym niebem… Ty umiałabyś tak żyć?
Patrzy na Mirrę wyczekująco i w tym momencie ludwisarka uświadamia sobie coś jeszcze. Coś, o czym zawsze wiedziała, ale nigdy nie potrafiła tego zrozumieć. Że cienie i ludwisarze byli kiedyś jednym ludem.
Potrząsa głową.
– Nie, nie umiałabym.
Na chwilę obie milkną.
– To zresztą żadne rozwiązanie – ciszę przerywa Oresme. – Moretus może wybić wszystkich ludzi i zająć ich ziemię, ale jeśli Noc się rozpleni, to na pewno nie zatrzyma się na skraju Lasu. Mój ojciec myśli, że to sprawka ludwisarzy i że oni w każdej chwili mogą wszystko naprawić. Ja natomiast jestem przekonana, że się myli.
– Bo to prawda, myli się.
Mirra przypomina sobie o Arnice. Najstarsza siostra Werbeny stanęła na czele wyprawy, która ruszyła na północ, aby znaleźć źródło skażenia Lustrzanego Potoku. I pewnie już dawno zrozumiała, że ono ma jakiś związek z Dzwonem Ananke. W dodatku problem musi być poważny, skoro Arnika sama nie potrafi go naprawić.
Ludwisarkę jednak znów ogarniają wątpliwości.
– Tylko skąd ty możesz wiedzieć, że to nie ludwisarze są przyczyną tego zła? Może znasz prawdziwą przyczynę?
– Nie, nie znam – odpowiada spokojnie Oresme.
– I nie masz żadnych podejrzeń?
Cień wbija w ludwisarkę te swoje lśniące szare oczy.
– Żadnych.
Mirra wspina się na sosnę i szykuje do snu. Znalazła gałąź na odpowiedniej wysokości i obserwuje z niej Sigurda i Starkada. Stary wojownik położył się blisko chłopca, żeby spróbować utrzymać choć trochę ciepła na lodowatej ziemi. Oresme siedzi pod drzewem. Uparła się, że weźmie pierwszą wartę, i choć Mirra wciąż jej nie ufa, to musi przyznać, że sama jest zbyt zmęczona, aby dłużej czuwać. Kobieta-cień wydaje się dysponować niespożytą siłą.
Zziębniętymi palcami Mirra wyjmuje mały dzwonek, który zawsze wiesza nad sobą, zanim uda się na spoczynek. Dzwonek, który ją obudzi, jeśli pojawi się jakieś niebezpieczeństwo.
Zaczyna dzwonić, kiedy tylko wyjmuje go ze skórzanej sakiewki.
Oresme podnosi wzrok.
– Co się dzieje?
Mirra szybko chowa dzwonek, klnąc pod nosem.
– Nic takiego.
Rozgląda się, słucha swojego drzewa i ludzkich oddechów poniżej. Wszędzie spokój.
Oresme.
Innego wyjaśnienia nie ma. Dzwonek reaguje na bliskość cienia. Dopóki razem podróżują, na nic jej się zda. Tylko mi przypomina, że w tej wyprawie towarzyszy nam wróg.
Lecz Oresme miała do tej pory aż nadto okazji, żeby ich zabić. Dlatego Mirra niechętnie pakuje dzwonek do sakiewki i przywiązuje się do gałęzi.
Zasypia z uchem przy korze, a po kilku godzinach budzi się, słysząc miękkie kroki pełzacza leśnego. Uśmiecha się, na wpół śpiąc, i nasłuchuje pośpiesznego dreptania małego pękatego ptaszka, który biegnie w górę wokół pnia. Wszyscy ludwisarze lubią pełzacze. Nie polują na nie, traktują je jak przyjaciół.
Leży z zamkniętymi oczami i słucha kojącej ptasiej krzątaniny, bardzo nie chce się budzić i stawiać czoła ciemności i zimnu.
On szuka pożywienia, myśli Mirra i czeka, aż ptak się zatrzyma i wbije ostry dziób w korę, żeby wydobyć skryte w niej owady.
Ale pełzacz się nie zatrzymuje. Cały czas pnie się w górę i przystaje dopiero na wysokości twarzy Mirry.
Ludwisarka podnosi powieki. Ptak wbija w nią oczy jak czarne paciorki. Ma okrągły brzuszek i jest brązowy. Na swoich krótkich nóżkach robi jeszcze kilka kroków w jej stronę.
– Cześć – szepcze Mirra i chmura pary bucha jej z ust. – Cześć, kolego.
Ptak przechyla głowę, otwiera dziób i wydaje z siebie piskliwy dźwięk. Ludwisarka powoli wyciąga do niego rękę. Pełzacz odskakuje nieco i znów wydaje z siebie żałosny pisk.
Mirra marszczy czoło.
– Co ci jest? – mówi cicho. – Co się dzieje?
Siada raptownie. Serce w jednej chwili rusza do galopu. Pełzacz krzyczy krótko i odfruwa.
Mirra drżącymi rękami rozwiązuje linę wokół nóg i wytęża słuch.
Jest.
Szybkie kroki. Ciężkie buty na leśnej ściółce.
Cienie.
Zeskakuje na ziemię z dmuchawką w ręce i na migi komunikuje się z Oresme. Ta z początku wygląda na zaskoczoną, ale szybko łapie, o co chodzi, i budzi Starkada.
Mirra szarpie Sigurda, ale on przewraca się na plecy i dalej leży bezwładnie ze wzrokiem wbitym w pustkę. Wraca do niej obawa o chłopaka, ale teraz nie ma na to czasu.
Przykłada ucho do ziemi, nasłuchuje, a Starkad podnosi Sigurda i zarzuca go sobie na ramiona.
– Cienie? – pyta Oresme samymi wargami.
Mirra potwierdza skinieniem głowy i wskazuje kierunek, z którego dochodzi odgłos. Pokazuje trzy palce. Oresme zaciska wargi i kiwa głową. Nakłada strzałę na cięciwę łuku.
Ludwisarka omiata wzrokiem otoczenie. Gdyby była sama, schroniłaby się w koronach drzew. Teraz musi wymyślić coś innego.
Na zachód ciągnie się nieprzebyty gąszcz prastarego lasu mieszanego. W kierunku północno-wschodnim drzewa są nieco bardziej rozproszone i prawie nie ma tam poszycia.
Mirra daje znak pozostałym, żeby ruszali za nią w gąszcz.
Oresme się nie zgadza.
– Starkad nie da rady – szepcze. – W tamtą stronę będziemy mogli biec szybciej.
Lecz Mirra obstaje przy swoim.
– I tak im nie uciekniemy. Musimy się ukryć. – Kiedy Oresme nadal nie jest przekonana, Mirra dodaje: – O tym, jak się ustrzec przed cieniami, ludwisarze wiedzą najlepiej.
Tamta wciąż się waha, ale ostatecznie odpuszcza.
– Prowadź.
Mirze nie podoba się myśl, że ma jedną z cieni za plecami. Wie jednak, że nikt lepiej od niej nie poradzi sobie z torowaniem im drogi przez Las. Mimo to dość szybko dochodzi do wniosku, że trzeba było posłuchać Oresme. Sama biegnie przez gęste zarośla lekko i swobodnie, jej stopy i dłonie zwinnie pokonują powalone drzewa i cierniste chaszcze. Oresme bez problemu dotrzymuje jej tempa.
Lecz ze Starkadem sprawa ma się inaczej. Stary i potężny wojownik, w dodatku dźwigający Sigurda, zostaje w tyle. Przedziera się przez zarośla jak taran, następuje na suche gałęzie, które pękają z głośnym trzaskiem, rozkopuje spróchniałe drzewa i grzyby, które rosną tu niemal wszędzie. Ślizga się na mchu, parska i zostawia za sobą ostry zapach potu starego człowieka.
Mirrę ogarnia coraz większa panika. Hałasują i zostawiają wyraźne ślady. Za każdym razem, gdy przykłada ucho do ziemi albo kory drzewa, utwierdza się w przekonaniu, że cienie są coraz bliżej. Prawdopodobnie już są na ich tropie.
Kiedy słyszy gdzieś z przodu szum wody, wpada na pewien pomysł. A gdy dostrzega potężny stary cis, wydrążony, lecz wciąż żywy, pomysł przeradza się w plan.
Podchodzi do drzewa i ręką daje znać pozostałym, żeby ruszyli za nią.
– Chodźcie – mówi, poruszając samymi ustami. – W błocie na brzegu rzeki zostawia głębokie ślady. Pozostałym pokazuje na migi, żeby zrobili to samo.
– Chcesz, żebyśmy weszli do wody, aby oni zgubili trop? – dopytuje Oresme. – Jest ich trójka. Po prostu się rozdzielą i pójdą wzdłuż rzeki w obu kierunkach.
– Nie. Chcę, żeby pomyśleli, że próbowaliśmy ich zmylić – odpowiada ludwisarka. – Starkadzie, teraz stawiaj stopy dokładnie tam, gdzie ci pokażę.
Powrót do dziury w drzewie trwa wieki. Teraz muszą się bowiem skupić na tym, aby nie zostawić żadnych dodatkowych śladów. Mirra liczy się z tym, że ścigający ich mogą w każdej chwili wyłonić się spomiędzy drzew i puścić w ich stronę śmiercionośne strzały. Oddycha z ulgą, kiedy wreszcie docierają do celu.
To jeden z prastarych leśnych olbrzymów, liczący tysiące lat i mierzący w obwodzie co najmniej dziesięć metrów. Pień składa się z kilku części. Mirra wsuwa głowę przez otwór. W środku jest ciemno i pachnie pleśnią, i czymś jeszcze, czego nie umie nazwać. Trąca łokciem Starkada.
– Wchodź – szepcze. – Jak najgłębiej, inaczej cienie wyczują twój zapach.
Mężczyzna unosi brew, ale posłusznie znika w mroku drzewa, cały czas dźwigając Sigurda.
– Twoja kolej – oznajmia Oresme.
Mirra patrzy na nią podejrzliwie. Ta znacząco podnosi łuk ze strzałą na cięciwie.
– Moje strzały są skuteczniejsze od twoich.
– Wiem. Ale czy jesteś gotowa użyć ich przeciw cieniom?
– Posłuchaj… – Oresme zniecierpliwiona cedzi przez zęby. – Gdybym chciała was zabić, mogłam to zrobić od razu we Wzgórzu Cieni zamiast was uwalniać, biec z wami przez Las i czekać, aż postanowicie się ukryć w wydrążonym drzewie, żeby cienie was znalazły. Zaufaj mi wreszcie. Jak myślisz, co cienie zrobią ze mną, jeśli mnie znajdą? Jestem w niebezpieczeństwie tak samo jak wy.
Mirra jeszcze chwilę stoi niezdecydowana, ale musi przyznać jej rację. Byłby to dość zagmatwany plan ich zabicia. Poza tym słyszy już pościg. Szybko wchodzi za Starkadem, a za nią Oresme, tyłem i z uniesionym łukiem.
Wspina się po wewnętrznej ścianie drzewa, żeby pozostali mogli schować się jeszcze głębiej. Nie podoba jej się, że jest wciśnięta między człowieka a cień; zapachy i ciepło ich ciał wydają jej się duszące.
Wszyscy wstrzymują oddech i czekają.
Cisza. Bicie serca. Słabe drganie drzewa.
I naraz ciężkie kroki.
Rozdział 2
TO, CO BYŁO
Arnika nie rozpamiętuje przeszłości. Woli się skupiać na tym, co jest teraz. Na wodzie, którą kroi ich łódź, na plusku zanurzanych wioseł, na słońcu, które stoi wysoko na niebie.
Robi tak, odkąd pamięta.
Grzebanie się w przeszłości zostawia młodszej siostrze Gladioli, która uwielbia zakurzone zwoje w archiwum i z lubością zagłębia się w opowieści o burzliwych dziejach ich ludu.
Przyszłość natomiast składa w ręce starszej siostry. Jutro należy do Werbeny, strateżki, przywódczyni, Pierwszej spośród ludwisarzy. To na jej barkach spoczywa odpowiedzialność za przyszłe pokolenia.
Sama woli myśleć praktycznie. Lubi mieć konkretne zajęcie. Pracować rękami. Kroić, ciąć, nosić, zabijać. Jest łowczynią, bo na polowaniu istnieje tylko teraźniejszość.
Okoliczności niespodziewanie zmuszają ją jednak do refleksji. Nad tym, co było, i nad tym, co będzie.
I nad cieniami.
Patrzy na jasne, gładkie wody Lustrzanego Potoku i zastanawia się nad ostatnimi odlewami. Jest przekonana, że to cienie odpowiadają za ich wady.
W taki czy inny sposób.
To dlatego, zanim wyruszyli w drogę, zajrzała do archiwum. I dlatego odnalazła zwój, w którym opisano to miejsce. I również dlatego, kiedy teraz rozpoznaje te skały, przechodzą ją ciarki.
Ich wierzchołki przez stulecia straciły ostrość, ale Arnika nie ma wątpliwości. Trzy iglice.
– Tu rozbijemy obóz – postanawia.
Kosmatka i Jarząb zerkają na nią zdziwieni, ale nie przerywają rytmicznego wiosłowania. Płyną pod prąd i każdą chwilę przerwy trzeba potem w trudzie odrabiać.
– Już? – Pogłębiają się zmarszczki na twarzy Kosmatki. Jest członkinią Rady, podobnie jak sama Arnika, ma doświadczenie i bystry umysł. Zadaje dużo pytań.
O wiele za dużo.
Arnika wolałaby nie tracić czasu na uzasadnianie swoich decyzji. Po to jest hierarchia, żeby ją szanować. To jej Werbena powierzyła przewodnictwo wyprawie. Nie ma po co strzępić języka.
Poza tym nie wtajemniczyła pozostałej dwójki w swój plan.
– Tak – odpowiada po prostu. W myślach odtwarza instrukcje przeczytane w zwoju.
Kosmatka wygląda, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymuje.
Udaje im się wyciągnąć łódkę na brzeg bez zanurzania się w wodzie. Werbena wysłała ich, żeby znaleźli przyczynę nieudanych odlewów, a głównym podejrzanym jest woda z Lustrzanego Potoku. Na razie nie trafili na nic, co by potwierdzało tę teorię, ale wolą nie ryzykować.
Arnika sprawdza bukłaki. Wkrótce będą musieli zboczyć ze szlaku, żeby poszukać wody bezpiecznej do picia.
Ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę znaleźć to miejsce.
Jarząb i Kosmatka rozmasowują obolałe ramiona i rozglądają się za odpowiednim drzewem na nocleg.
– Idę zapolować – oznajmia Arnika.
Jarząb kiwa głową i na próbę przesuwa dłońmi po korze sosny. Ale Kosmatka natychmiast odwraca się i mruży oczy.
– Sama?
Przywódczyni wzdycha. Pytania.
– Tak – znów odpowiada krótko i odsuwa za ucho długi siwy kosmyk. Potem zarzuca sobie dmuchawkę na ramię.
Kiedy się odwraca i rusza między drzewa, czuje na plecach wzrok starszej ludwisarki.
Zmierza na północny wschód, w głąb lądu. Wokół rosną sosny, proste i wysokie. Prawie nie ma poszycia, jedynie sprężysta ściółka z igieł pod stopami. Jej ruchy są szybkie i zdecydowane, wciąż obserwuje otoczenie, ale na niczym nie zawiesza wzroku.
Kierować się może jedynie stuletnim zwojem, którego szkiców i instrukcji nauczyła się na pamięć. A przecież Las to żywy organizm. Zmienia się, podczas gdy zwój zastygł na zawsze.
Na szczęście niektóre rzeczy zmieniają się bardzo wolno, pociesza się, kiedy dostrzega charakterystyczną skałę.
Wkrótce dociera do obszaru porośniętego świerkami wężowymi. To miejsce zostało w zwoju opisane bardzo dokładnie. Arnika nabiera pewności, że jest już niedaleko.
Przecina zagajnik, z dezaprobatą spoglądając na drzewa. Ich długie, zwisające smętnie gałęzie nie tylko nadają im dziwaczny łysy wygląd, ale przede wszystkim sprawiają, że trudno się w nich ukryć, a Arnika jak wszyscy ludwisarze woli być niewidoczna.
Najpierw odnajduje ciek wodny, a potem skałę, w której powinna być jaskinia. Obchodzi ją dookoła i wypatruje. Skałę szczelnie porastają pnącza.
Nie szkodzi, jest przecież dzieckiem Lasu. Jaskinię namierza od razu, zupełnie jakby była widoczna.
Odsuwa zarośla.
Ciarki, które przechodzą jej po plecach, nie są wywołane czymś, co widzi albo słyszy. To instynkt odzywa się w niej z siłą, która niemal ją paraliżuje i nakazuje odwrócić się i uciekać. Z trudem zmusza się, żeby uklęknąć i wpełznąć do groty. W bluszczu zostawia przerwę, przez którą do środka wpada światło.
Wewnątrz powietrze jest gęste od zaklęć. Arnikę natychmiast ogarnia lęk. Coś się przebudziło, coś, po czym zostały szczeliny.
Jest tak, jakby coś… przeniknęło. Przeniknęło na powierzchnię.
Potrząsa głową. Nie przyszła tu, aby snuć domysły, ale żeby zobaczyć. Na własne oczy upewnić się, że to, co powinno się znajdować w jaskini, nadal w niej jest. Ostrożnie wchodzi głębiej, a jej oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności. Kiedy widzi rozrzucone wokół odłamki, jej serce przyśpiesza.
Ktoś rozpruł skałę.
Kuca i przesuwa rękami po odłamkach, zanurza dłonie w jednej z głębokich, wąskich jam w dnie jaskini.
Puste. Jamy są puste.
Coś każe jej natychmiast cofnąć ręce. Coś jakby buczenie, drżenie, dźwięk zbyt niski, aby dało się go usłyszeć.
Wpatruje się w jeden z otworów, ale nic w nim nie widać. Przez krótką chwilę żałuje, że nie zabrała z obozu pochodni. Trudno byłoby to jednak wyjaśnić pozostałym. A teraz nie chce opuszczać jaskini, żeby na szybko zrobić pochodnię z tego, co znajdzie w Lesie. Kiedy spowija ją to ciemne, gęste powietrze, ma wrażenie, że jeśli stąd wyjdzie, nie będzie umiała zmusić się do powrotu. Chce już mieć za sobą to, po co tu przyszła.
Wsuwa dłoń do otworu.
Nic.
Czuje, jak coś pełznie jej po skórze.
To tylko wyobrażenie, mówi sobie i powstrzymuje odruch, nie cofa ręki. Otwór jest głębszy, niż sądziła. Wsuwa rękę jeszcze niżej. Dotyka ścian.
Nadal nic.
Wykrzywia twarz i kładzie się na brzuchu. Ostre dno jaskini wbija jej się w klatkę piersiową. Wsuwa rękę najgłębiej, jak potrafi.
Tym razem dosięga dna.
Czubkami palców muska coś miękkiego i śliskiego, a zaraz pod tym jest skała. I nagle Arnika ma wrażenie, jakby to buczenie, które wypełnia jaskinię, owinęło się wokół jej dłoni i wprawiło ją w drganie na jakiejś niesłyszalnej długości fal. Błyskawicznie wysuwa rękę i zrywa się na równe nogi.
Przerażona zerka na ramię. Jest pokryte małymi, płaskimi stworzeniami przypominającymi pijawki. Wygląda na to, że to one wprawiają powietrze w to dziwne dudniące drganie, które teraz przeniosło się na jej rękę, tak że ona nie ma nad nią żadnej kontroli.
W panice zaczyna strącać pijawki. Niektóre spadają na ziemię, inne przywierają do dłoni, którą próbuje się ich pozbyć. Są płaskie i miękkie, ciasno przylegają do skóry. Nie przestaje ich odrywać. Niektóre zostawiają małe okrągłe krwawiące ślady, jakby próbowały się wgryźć.
Odrywa je, teraz metodycznie jedną po drugiej i rzuca jak najdalej. Kiedy wydaje się, że pozbyła się wszystkich, jeszcze jakiś czas ogląda ramię z każdej strony, a potem gorączkowo sprawdza kark, twarz, nogi.
I właśnie gdy jest przy nogach i przesuwa dłonią po goleni, widzi, że jedna pijawka uchowała się na jej ręce. Na środkowym palcu, na samym czubku, uczepiona skóry pod paznokciem. Arnika patrzy, jak zwierzę niczym w spowolnionym sennym koszmarze wchodzi coraz dalej.
Próbuje ją wyjąć, ale siedzi mocno i wwierca się głębiej, mimo że ona nie przestaje jej szarpać. Nie pojmuje, skąd tyle siły w takim małym stworzeniu, a jednocześnie wie, że istnieje tylko jedna odpowiedź:
Ciemność.
Ta myśl każe jej sięgnąć po nóż, który nosi przy pasku. Rozpaczliwie usiłuje wyłupać pasożyta, ale choć wbija ostrze głęboko pod paznokieć, a krew płynie obficie, nie może pozbyć się pijawki.
W końcu pijawka znika.
Ludwisarka chwilę wpatruje się w krwawiący palec. Mruga kilkukrotnie, ale zwierzę naprawdę zniknęło. Rozgląda się po jaskini za pozostałymi.
One też zniknęły. Podobnie jak drżące dudnienie.
Znów zerka na swój palec, który krwawi w miejscu, gdzie skaleczyła się nożem. Nagle nie jest pewna, co właściwie widziała. Nabiera wątpliwości, czy to wszystko nie rozegrało się tylko w jej głowie. Nie ma śladu po zwierzętach. Jaskinia wygląda normalnie. Jedynie puste jamy w skalnym dnie wskazują, że coś jest nie tak.
Drżą jej ręce, kiedy wyciera nóż z krwi i z powrotem wsuwa go za pasek.
Zobaczyła to, czego szukała.
I tym razem musi komuś o tym powiedzieć.
Pora napisać do Werbeny.
Rozdział 3
NIEOCZEKIWANE WSPARCIE
Kroki cieni zbliżają się do wydrążonego cisu. Mirra wstrzymuje oddech i wypuszcza go dopiero, kiedy słyszy, jak znów się oddalają. Pozostaje mieć nadzieję, że cienie dadzą się nabrać i ruszą wzdłuż rzeki, zamiast zawrócić.
– Au – wyrywa się Starkadowi.
– Ciii – karci go Oresme.
Starzec się wzdryga.
– Au, do diaska.
Mirra, która cały czas wisi uczepiona wewnętrznej ściany pnia, patrzy na niego z góry. Jest ciemno, ale tatuaże Oresme dają słabe światło.
Ludwisarka mruży oczy. Coś chodzi po Starkadzie. Coś małego, czerwonego i bardzo licznego.
– Nie ruszaj się – szepcze. – To tylko mrówki.
Starkad jedną ręką wypuszcza Sigurda i klepie się po łydce.
– Małe skurczybyki.
– Stoimy w mrówczym gnieździe – wyjaśnia Oresme. – Wyjdźmy już.
– Cicho bądźcie – protestuje Mirra rozdrażniona. Poci się i dziwi, że wewnątrz drzewa jest tak ciepło. – Musimy mieć pewność, że cienie nie wrócą.
Patrzy pytająco na Oresme. Ta wzrusza ramionami.
– Moim zdaniem brzmi to tak, jakby weszli do strumienia. Ale nie jestem pewna.
– Ja w każdym razie wychodzę – postanawia Starkad. – Przesuń się. Te mrówki nie żartują. – I przeciska się obok Oresme.
Mirra zeskakuje na ziemię. Mrówki atakują natychmiast. W kilka sekund jej nogi aż po uda pokrywają małe agresywne owady, które kąsają i pryskają kwasem, dlatego w ślad za pozostałymi wybiega z drzewa.
Starkad kładzie Sigurda kawałek dalej, żeby mrówki nie oblazły i jego. Po czym zaczyna je z siebie strzepywać. Mirra ogląda swoje nogi. Nabrały wściekle czerwonego koloru.
– Ciii! – wypala nagle Oresme i zatrzymuje się w pół ruchu. – Co to było?
Mirra też przystaje i ignoruje ostatnią upartą mrówkę, która gryzie ją w kostkę. Nasłuchuje.
– Wracają – mówi. – Szybko, kryć się!
– Gdzie? – pyta Starkad.
– Z powrotem w drzewie – rzuca w panice. – Szybko!
Mężczyzna się waha, ale ostatecznie ponownie wciska się do środka. Mirra już dostrzega tatuaże cieni, migoczące między drzewami.
– Sigurd! – przypomina sobie Oresme.
Ludwisarce zaciska się serce. Został tam, na ziemi. Niedaleko, ale nie zdążą po niego wrócić. Pozostaje nadzieja, że cienie go nie zauważą.
Mrówki nacierają na nich od razu. Mirra stoi wciśnięta między Oresme a Starkada, mrówki gryzą ją po nogach, a wnętrze drzewa wypełnia dusząca woń człowieka z nutką czegoś jeszcze, czegoś nieokreślonego.
Podnosi wzrok na Starkada. Wojownik stoi z zaciętą miną, a mrówki maszerują w górę jego ciała, które powoli pokrywa się zaognionymi czerwonymi śladami.
Słyszą teraz głosy cieni. Zdaje się, że jeden z nich wydaje jakiś rozkaz. Mirra tak bardzo by chciała, żeby wewnątrz drzewa było dość miejsca, aby mogła przystawić dmuchawkę do ust. Ale ręce ma dociśnięte do boków, a dmuchawka wżyna jej się w plecy. I jeszcze mrówki wspinają się po jej nogach, tułowiu i zbliżają do twarzy.
Nieruchomieje, kiedy jeden z cieni znowu coś mówi. Stoją teraz tuż przed ich drzewem. Ludwisarka czuje, jak obok niej Oresme napina wszystkie mięśnie.
Nieprzyjemny zapach się nasila, słodkawa woń zgnilizny, która unosi się w górę drzewa. Mrówki natychmiast przestają kąsać. Tak po prostu, jakby dostały rozkaz wstrzymania inwazji. Mirze przychodzi do głowy, że może to Starkad puścił wiatry. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy stary wojownik wydala z siebie powietrze o zapachu śmierci. Ale nawet on nie może sprawić, żeby mrówki leśne przestały gryźć.
– Zobaczcie tam – mówi jeden z cieni zmęczonym tonem. – Co to jest?
– Byli tu. Niedawno. – Chwila ciszy, szelest suchych liści pod stopami. Potem okrzyk i podniecone głosy. Mirze robi się zimno.
Znaleźli Sigurda.
Mrówki schodzą z jej nóg i tłoczą się na wewnętrznej ścianie drzewa. Smród staje się wprost nie do wytrzymania i nagle sama już nie wie, czy ten zapach nie bierze się z dziur w jej mózgu wydrążonych przez mrocznego stwora. Przez bardzo długą chwilę próbuje rozstrzygnąć, czy cokolwiek z tego, co się dzieje, rzeczywiście rozgrywa się poza jej głową.
Oresme z napiętym łukiem zaczyna się skradać w stronę otworu. Daje znak Mirze, aby poszła za nią. Ta zerka na Starkada. Starzec jak zahipnotyzowany patrzy na marsz mrówek w górę starego cisu.
– Starkadzie – szepcze – oni mają Sigurda. Musimy…
Wtem ziemia się pod nią wybrzusza. Mirra ręką przytrzymuje się drzewa. Przemożny smród zgnilizny zalewa jej usta i nos, aż robi jej się niedobrze. Starkad, rycząc dziko, przeciska się obok niej i wypada na zewnątrz, odpychając Oresme, która uderza w drzewo.
Słychać pokrzykiwania cieni i świst ich strzał. Wbijają się w korę cisu. Ziemia usuwa się Mirze spod nóg. Spogląda w dół. Nie ma stóp. Mruga, chce podnieść nogę, ale nie może się ruszyć. Dociera do niej, że jej stopy nie zniknęły, ale są zasysane przez spulchnioną nagle ziemię, a przy każdej próbie wyswobodzenia się, ziemia i drzewo wokół niej falują, jakby Las chciał ją pożreć.
Gorączkowo chwyta dmuchawkę. To huldra, myśli w panice. Co mi da dmuchawka w starciu z huldrą?
Ale innej broni nie ma. Huldra ciągnie ją w dół powolnym, zgniłym oddechem. Mirra krzyczy z bólu. Wciągnęło ją po kolana. Ziemia i spróchniałe drewno pulsują wokół jej nóg. Czuje się tak, jakby wszystkie mrówki z całego Lasu jednocześnie cięły jej skórę żuwaczkami i tryskały w nią kwasem. Uświadamia sobie, że jest zjadana żywcem.
Uderza dmuchawką w ziemię, a ta zaczyna wokół niej bulgotać i przez mgnienie w ziemi i we wnętrzu otaczającego ją drzewa pojawia się kobieca twarz. Mirra raz po raz uderza dmuchawką, ale wciąż nie udaje jej się wydostać.
W końcu ktoś chwyta ją od tyłu silnymi ramionami. Mirra czuje straszliwy ból, ma ochotę krzyczeć, żeby natychmiast przestali, że rozerwą ją na poł, że huldra nigdy jej nie puści. Lecz ramiona zaciskają się na niej z niepojętą siłą i wypychają jej z płuc całe powietrze, więc nie może nawet dobyć dźwięku.
I kiedy już nabiera całkowitej pewności, że zmiażdżą jej żebra, próbując ją wyrwać huldrze, ta odpuszcza. Mirra tyłem wypada z drzewa i ląduje na swoim wybawcy.
– Starkadzie… – dyszy.
Stary wojownik odsuwa ją na bok i podrywa się na nogi. Ziemia pod nimi bulgocze. Mirra podnosi się z trudem.
Na ściółce leżą dwa martwe cienie. Jeden ma w sercu strzałę Oresme, drugi został porąbany na krwawą miazgę. Mirra domyśla się, że to dzieło Starkada.
Oresme walczy z trzecim. Odrzucili łuki i pojedynkują się na długie, wygięte noże. Powietrze wypełnia chrzęst stali i lśniące kreski ich tatuaży.
Mirra nie namyśla się wiele. Cuchnący oddech huldry nadal szczelnie ją spowija. Podnosi dmuchawkę i strzela. Strzałka wbija się w pierś cienia i ta chwila dekoncentracji wystarcza, aby Oresme zyskała przewagę. Jednym precyzyjnym ruchem rozcina gardło przeciwnika i z szyi tryska krew.
Córka Króla Cieni nieruchomieje i patrzy wstrząśnięta na cień, który osuwa się bezwładnie.
– No, dalej! – krzyczy Mirra i szarpie Oresme za rękę.
Starkad podniósł już Sigurda i wraz z nim wbiegł między drzewa. Ruszają za nim, ale raptownie stają. Huldra ich nie ściga. Mirra ogląda się za siebie i już wie dlaczego. Zniknęły ciała zabitych cieni. Ziemia faluje i bulgocze zaspokojona w miejscu, gdzie leżały. Huldra się nasyciła, najwyraźniej jest jej obojętne, czy zdobyczą jest mięso żywe, czy martwe.
Ludwisarka przenosi wzrok na Oresme i niemal powala ją rozpacz, którą widzi w jej oczach. Nic nie mówi, ale mimowolnie czuje odrobinę współczucia dla towarzyszki.
Jak ja bym się czuła, gdybym musiała zabić dwójkę ludwisarzy?
Rozdział 4
ODTWARZANIE
Tego, co było, nie da się odtworzyć.
Arnika powtarza to sobie na pociechę, kiedy wychodzi z jaskini. Gałęzie świerków wydają się zieleńsze, światło ostrzejsze. Bezwiednie drapie się w palec.
Nie jest do końca pewna, dlaczego postanowiła sprawdzić jaskinię ani co spodziewała się w niej znaleźć.
Nic. Ale nic już było.
Potrząsa głową, żeby rozjaśnić myśli. Coś przemyka na skraju jej pola widzenia. Odwraca się, ale dostrzega wyłącznie drzewa.
Tego, co było, nie da się odtworzyć.
Brązowe o tej porze roku paprocie owijają się wokół jej nóg i szemrają, drażniąc jej uszy:
– Woda w Lustrzanym Potoku jest zatruta.
Zewsząd dobiega głos Werbeny. Arnika przystaje, nagle przekonana, że siostra kroczy obok niej. Rozgląda się, skołowana. Pociera czubek palca. Głos Werbeny milknie, jakby nigdy go nie było. Za to ją uderza pewna myśl.
Tego, co było, nie da się odtworzyć. Ale czy na pewno? To miałoby jednak sens, tylko jeśli…
Biegiem wraca do obozowiska.
Kosmatka i Jarząb na jej widok zrywają się na równe nogi.
– Arniko… czy coś się stało? – pyta ludwisarka.
Arnika gorączkowo przetrząsa swój tobołek.
– Muszę napisać do Pierwszej. – Wyjmuje kawałek pergaminu i szuka jeszcze pióra i małego kałamarza.
– O czym? – docieka tamta. – Dlaczego to takie pilne?
Arnika ma już wszystko, co potrzeba, i posyła Kosmatce wymowne spojrzenie, od którego ciekawska towarzyszka milknie. Następnie zanurza pióro w atramencie.
I zastyga. Nagle nie jest pewna, co powinna napisać.
Najlepiej, jeśli dowie się tylko Werbena.
Co do tego nie ma wątpliwości. Ale przecież wiadomość może przechwycić ktokolwiek.
Dotyka piórem pergaminu. Niepewnie pisze kilka słów.
To się dzieje w trakcie pisania.
Patrzy na swoją dłoń, długą i szczupłą, z widocznymi żyłami. Ta dłoń prowadzi pióro po pergaminie, z tobołkiem jako podkładką, rzeką jako tłem. Arnika czuje zapach pieczonego mięsa, które wypakowują Kosmatka i Jarząb. Słyszy ich stłumione głosy. Niepokój, jaki obudziło w niej to, co zobaczyła w jaskini, jest jak pięść, która się zaciska na sercu.
Jednocześnie przed oczami ma swoją małą, pulchną dziecięcą rączkę i słyszy karcący głos archiwisty, kiedy nie dość dokładnie kreśli litery. Kosmyk włosów, który wymknął się z jej końskiego ogona, jest czarny jak noc i spada na pergamin. Odsuwa go za ucho, ale atrament i tak się rozmazuje. Archiwista wzdycha głośno i Arnika kuli głowę.
To wspomnienie, ale wydaje się, że wcale nim nie jest. Wydaje się, że to się dzieje teraz. Że ona jest w równym stopniu małą Arniką, która uczy się pisać, i dorosłą posiwiałą przywódczynią wyprawy, piszącą zaszyfrowaną wiadomość do Pierwszej. Rzeczywistość jest jak dwa kawałki pergaminu, dwa rysunki, dwa zestawy pisma, które trzeba odczytać. Oba są napięte i nałożone jeden na drugi, oba tak samo wyraźne i oba przenika słońce.
Arnika ze strachem odrywa pióro od pergaminu. Palec znowu swędzi. Ogląda go uważnie. Począwszy od czubka, przez opuszek do końca paliczka ciągnie się rozpalony czerwony ślad. Dłoń jest miękka i opuchnięta, a zarazem chuda i korowata.
Mocno drapie zaognione miejsce.
– Arniko! – woła Jarząb i dopiero teraz znika mała Arnika, a zostaje tylko ta, która istnieje naprawdę.
Pośpiesznie odwraca skrawek pergaminu, żeby Jarząb nie przeczytał wiadomości, chociaż i tak przygląda się jej podejrzliwie.
– Co jest takie ważne, że musisz niezwłocznie napisać o tym Werbenie?
– Raport – odburkuje.
Jarząb marszczy czoło i wygląda, jakby miał ochotę jeszcze podrążyć ten temat. Przywódczyni posyła mu ostrzegawcze spojrzenie, więc ludwisarz odpuszcza.
– Możemy zasiadać do kolacji – oznajmia zamiast tego tonem na wpół pojednawczym, na wpół zrezygnowanym.
Arnika sucho przytakuje. Jarząb odwraca się i idzie z powrotem do Kosmatki.
Gdy znów zostaje sama, odwraca pergamin i czyta wiadomość. Prawie nie pamięta, że ją napisała ani dlaczego wybrała akurat te słowa.
Trzeci. Puste jamy. Ciemność przenika do środka.
Przypomina sobie małą Arnikę i zapach ziół osuszających powietrze. Ponownie zanurza pióro w kałamarzu i dopisuje:
Boję się o najstarszy.
Kiedy maleńki pakunek owinięty w nieprzemakalną skórę, kołysząc się na wodzie, oddala się na południe, Arnikę nagle ogarniają wątpliwości, czy Werbena zrozumie komunikat.
Później, przywiązana do potężnej starej osiki, długo nie może zasnąć. Zwykle wystarcza, że zamknie oczy, ale teraz miękkie liście trzęsą się i szepczą coś do wiatru, jakieś zwierzę głośno szeleści w paprociach, pohukuje sowa i Arnika czuje, jak wibruje jej w uszach. Wszystko jest ostre i obezwładniające: zapach rzeki i rozkładu i ten jesienny wiatr. Gałąź, na której leży, wbija jej się w plecy, a drzewo cały czas stęka i trzeszczy.
Świat się w nią wdziera. Ale najgorsze jest to, co w środku.
Serce, które bije.
Krew, która hałaśliwie pulsuje w żyłach.
Myśli. Uczucia.
Zwykle nie przejmuje się takimi rzeczami. Odsuwa je od siebie. Roztrząsanie ich na nic się zda.
Ale teraz nie umie się ich pozbyć, choć stara się ze wszystkich sił. Napierają z każdej strony.
To, co było. To, co jest. To, co może być…
To tylko zmęczenie. Kiedy się prześpię, wszystko zniknie.
Zaciska powieki. Z uporem ignoruje wszystko. Drżenie liści, oddechy Kosmatki i Jarzębia na gałęziach poniżej, szeptane ostrzeżenie w żyłach drzewa, słaby dźwięk czegoś, co nieskończenie wolno pełznie w górę starego, gruzłowatego pnia.
Budzi się o świcie z cienkimi czarnymi pędami owiniętymi ciasno wokół nóg. Mruga i przerażona siada na konarze. Pędy się cofają w sposób, który przywodzi jej na myśl czułki ślimaka. Obserwuje, jak zsuwają się z gałęzi i spełzają po pniu.