39,99 zł
Po ucieczce z Grodu Rosomaków Mirra i Sigurd wraz z towarzyszami kontynuują poszukiwanie siostry chłopca. Jednocześnie ludwisarze podejmują desperacką próbę wynegocjowania pokoju z cieniami. Wszyscy zauważają, że świat się zmienił. W Lesie, który zawsze budził grozę wśród ludzi, pojawiają się stwory przerażające nawet mieszkających w nim ludwisarzy, a znaki na niebie budzą trwogę wśród najdzielniejszych wojowników. W takich okolicznościach Sigurd znowu nie jest pewien, komu może ufać. A kiedy spotyka córkę Króla Cieni, jego wyobrażenie o mrocznym plemieniu wywraca się do góry nogami. Czy kolejny dzwonek, Pocieszyciel, pomoże chłopcu pogodzić się ze stratą siostry? Pocieszyciel to druga część trylogii Milcząca Trójka. Jeszcze bardziej tajemnicza, jeszcze bardziej pasjonująca. Trafiamy do wnętrza gór, zatopionych korytarzy, zdradliwych jaskiń i wąwozów. Jesteśmy świadkami ataków mitycznych zwierząt, poznajemy sekrety mieszkańców Mglistej Fortecy, obserwujemy przemianę bohaterów i ich dramatyczne wybory. Dynamiczna akcja, legendarne stwory, ekscytujący pradawny świat sprawiają, że zanurzamy się w tym niezwykłym uniwersum bez reszty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 294
Tacie
– Jesteś pewien? Jesteś pewien, że wybrałeś słuszną drogę?
Słowa wiszą w powietrzu jeszcze długo po tym, jak brat sobie poszedł. On zaś stoi z zamkniętymi oczami, słucha, jak kroki brata się oddalają i zamykają się za nim drzwi, słucha echa, które powtarza:
– Jesteś pewien?
Otwiera oczy i patrzy na dzwon. Zastanawia się, ile czasu mu jeszcze zostało. Jak długo zdoła powstrzymywać rebelię, tłumić narastający w nich gniew.
Podchodzi do dzwonu. Delikatnie przesuwa palcem po przejrzystym metalu, po mglistej, wirującej bieli. Metal wygląda, jakby żył, jakby stale się poruszał, ale w dotyku jest gładki i chłodny. Czubkiem palca obwodzi wieniec. Próbuje sobie wyobrazić, jak by zabrzmiał, gdyby mógł. Ale nie może. Dzwon jest milczący. Tak bardzo, że nawet gdyby w tej chwili zaczął walić w niego młotem, dzwon, choć piękny i potężny, nie wyda z siebie najmniejszego dźwięku.
Tylko w nim samym coś się wówczas zmieni.
– Jesteś pewien?
Obchodzi dzwon dookoła. Niepewnie podnosi młotek leżący obok. Jest lekki jak piórko. To byłoby takie proste. Podnieść – uderzyć – zapomnieć.
– Jesteś pewien?
Odkłada młotek i już ma odejść, kiedy sobie uświadamia, że to już się dzieje. Szybciej, niż się spodziewał. Czuje nawet lekki zawód. Miał nadzieję, że wątpliwości zostaną rozstrzygnięte na jego korzyść. Ale nie, nie ma mowy o pomyłce. Niepokój ma swoje źródło gdzieś w głębi skały i narasta w miarę zbliżania się do powierzchni. Najpierw odczuwa go w stopach. Wkrótce spowija całe jego ciało. Powietrze jest rozedrgane, ciemność szepcze frenetycznie, cała góra pod nim wibruje.
Nadchodzą.
Mirra obraca strzałkę w palcach i bacznie się jej przygląda. Nałożyła na nią tyle kurary, ile tylko się dało, ale wciąż nie jest pewna, czy to wystarczy. Drugą dłonią przesuwa po niewielkim nożu, który zawsze nosi przy pasku.
Wówczas będę musiała sięgnąć po inne środki.
Wkłada strzałkę do skórzanej sakiewki, gdzie trzyma pozostałe, i schodzi z drzewa. Nadal znajdują się w Krainie Ognisk, ale jak na razie udaje jej się przekonać ludzi, żeby nocowali w pobliżu drzew.
Podchodzi Grå, patrzy na Mirrę pytająco.
– Nie dzisiaj – odpowiada ludwisarka ciepłym tonem. Uczy tę małą polować z dmuchawką, ale dziś woli jej ze sobą nie zabierać. – Idę zapolować – rzuca w stronę mężczyzn siedzących przy ognisku, wyczerpanych po całym dniu jazdy.
Sigurd patrzy na nią zaskoczony.
– Idę z tobą – mówi szybko.
– Lepiej nie. Za bardzo hałasujesz.
– Będę cicho – nie odpuszcza chłopak i marszczy brwi.
Grå bacznie im się przygląda, za to pozostali nie zwracają na nich uwagi.
On mi nie ufa, myśli Mirra i czuje bolesne ukłucie. I niestety ma rację.
Zmusza się do uśmiechu, który ma go uspokoić.
– Nie, Sigurdzie, naprawdę dziękuję. Bardziej mi pomożesz, jeśli przypilnujesz moich rzeczy. – Rzuca mu do stóp skórzany worek ze wszystkim, co posiada. Sigurd patrzy na niego z wahaniem. – Za parę godzin będę z powrotem – dodaje Mirra.
Chłopak rezygnuje. Właśnie na to liczyła: powierzając mu swój dobytek, przekonała go, że nie zamierza uciec. Uciec z Opiekunem.
– Niech ci będzie – zgadza się. – Byle nie za długo, żebyśmy nie musieli cię szukać. Coś ci się przecież może stać.
– Tak, wiem.
Grå mruży oczy i Mirra, oddalając się od obozowiska, niemal czuje, jak dziewczynka wwierca się nimi w jej plecy.
Kiedy tylko znika im z pola widzenia, zaczyna biec. Dobrze wie, co słyszała. Czuje, co mówi ziemia i pojedyncze smagane wiatrem drzewa – że trzeba się śpieszyć.
Zapach wody uderza ją w nozdrza, zanim zauważa rzekę. Przystaje na grani i patrzy w dół na Odnogę, jeden z dopływów Rybiego Potoku oraz naturalną zachodnią granicę Królestwa Rosomaków.
W dole panuje poruszenie. Mirra wytęża wzrok. I zaczyna jej walić serce.
Ludzie. Mnóstwo ludzi. Na wschodnim brzegu zgromadziły się nieprzebrane rzesze mężczyzn i koni. Wygląda na to, że znaleźli bród i zamierzają przekroczyć rzekę. Mirra nie jest w stanie rozróżnić szczegółów ich strojów, ale widzi, że wszyscy trzymają miecze i tarcze.
To armia Olufa Nora.
Nowy wódz rosomaków ma, zdaje się, więcej problemów, niż sądzi.
Drobna łowczyni przykłada ucho do ziemi i nasłuchuje. Odgłosy koni i mężczyzn w dole zagłuszają dźwięk, którego szuka. I który kazał jej opuścić obóz.
Jest. Dwa konie, z południa. Bardzo blisko.
Zsuwa się ze wzgórza, chowając się przed wojownikami. Są daleko i raczej jej nie zauważą, ale lepiej nie ryzykować. Kiedy jest pewna, że jej nie widzą, zaczyna biec na południe.
Dostrzega ich przy kilku samotnych drzewach tuż nad wodą. Przystanęli, żeby napoić konie. Zachowują się swobodnie, popuścili wodze, gawędzą. Dwaj mężczyźni w pomarańczowych tunikach i kolczugach. Wyglądają znajomo.
Ludzie Saxego.
Wszystko się w niej przewraca na myśl o tym, co zamierza zrobić, i przez jedną szaloną chwilę kusi ją, żeby ich zignorować. Nie ma wątpliwości, że ci ludzie to obława na nią i Sigurda. Że Saxe kazał im ich wytropić i wziąć odwet za to, co zaszło w dzwonnicy na Zamku Rosomaków. Ale może zarzucą pościg, gdy zobaczą armię Olufa Nora, i wrócą ostrzec Saxego?
Mirra przywołuje w pamięci twarz wodza rosomaków, kiedy go zostawili pod Dzwonem Halbjørna. Jego wściekły wzrok, nienawiść w oczach. Potem znów patrzy na mężczyzn nad rzeką. Nigdy nie odważą się wrócić do Saxego z pustymi rękami.
Wzdycha ciężko, unosi dmuchawkę i wyjmuje strzałkę. Konie zanurzyły łby w wodzie, a mężczyźni siedzą w siodłach, odwróceni do niej tyłem. Każdy ma przy boku miecz, a na plecach łuk. Mirra próbuje ocenić, który może mieć lepszy refleks.
Ten mniejszy. Drugi jest duży i silny, więc pewnie powolniejszy.
Mruży oczy i celuje w drobniejszego. Sigurd powiedziałby, że tylko tchórze celują w plecy. Uśmiecha się dobrotliwie na myśl o jego naiwności. Po czym nabiera powietrza w płuca i wypuszcza strzałkę.
Trafia mężczyznę w kark, blisko dużej tętnicy szyjnej. Dokładnie o to jej chodziło. W ten sposób trucizna szybciej rozejdzie się po ciele.
Strażnik z krzykiem odwraca się, trzymając się za kark. Na jego twarzy widać niedowierzanie, kiedy odnajduje Mirrę, stojącą w lekkim rozkroku u stóp wzgórza i mierzącą do niego z długiej dmuchawki.
Z wściekłym rykiem sięga po łuk, ale po sekundzie Mirra ponownie trafia go w szyję i jego ruchy stają się nieporadne. Teraz, gdy zsuwa się z siodła, na twarzy mężczyzny wyraźnie już malują się strach i zdumienie.
Drugi z wojowników zdążył umieścić strzałę w łuku i celuje w Mirrę, kiedy ona atakuje ponownie. Tym razem trafia w pierś. Klnie cicho, nie jest pewna, czy mała, zakończona pędzelkiem strzałka przeszła przez kolczugę i skórzane elementy stroju. Zanim pośle następną, słyszy świst cięciwy.
Pada na ziemię z walącym sercem. Polowanie to dla niej nie pierwszyzna, ale zwykle nie robi tego w pojedynkę, a zdobycz raczej do niej nie celuje. Drżącymi rękami umieszcza w dmuchawce następną strzałkę i ostrożnie unosi głowę.
W tym momencie ludzka strzała wbija się w grudkę zaschniętego błota kilka centymetrów od jej twarzy. Wojownik zeskoczył z konia i ukrył się w zaroślach. Najwyraźniej jest nie tylko doświadczony, ale również potrafi błyskawicznie reagować. Mirra już wie, że to jego należało się pozbyć najpierw.
Próbuje wycelować w mężczyznę, nie podnosząc się z ziemi. To niewygodna pozycja i mocno ogranicza jej pole manewru, ale boi się ujawnić, zwłaszcza że przeciwnik okazuje się znakomitym strzelcem.
Ze swej kryjówki za drzewem posyła w jej stronę kolejną strzałę. Zlokalizował dmuchawkę i tylko na tej podstawie potrafi mierzyć – z porażającą precyzją. Mirra na sekundę wstrzymuje oddech, patrząc, jak strzała ze świstem przecina powietrze i leci wprost na nią. W ostatniej chwili udaje jej się przetoczyć na bok, a grot z ogromną siłą wbija się w ziemię dokładnie tam, gdzie dopiero co leżała. Stara się nie myśleć, co z jej ciałem zrobiłoby ostrze, gdyby wbiło się w nie z taką mocą.
Zamiast tego zaczyna się modlić, aby jej pierwsza strzała jednak przebiła kolczugę i żeby trucizna wkrótce zaczęła działać. To jej jedyna szansa. Mężczyzna jest większy, silniejszy i szybszy od niej, a poza drzewami, za którymi on się chowa, innych kryjówek w okolicy nie widać.
Następna strzała trafia zaledwie metr od jej stóp. On nie przestanie, myśli ludwisarka z narastającą paniką. Robi jej się słabo. Jego atak nie stracił ani na sile, ani na precyzji. Gdyby jej strzałka dosięgnęła celu, trucizna już dawno powinna była porazić mięśnie wojownika i zaburzyć jego koordynację.
Pora na decyzję. Ucieczka czy atak?
Kiedy kolejna strzała przybija do ziemi jej rękaw i unieruchamia lewe ramię, Mirra jest zdecydowana. Z trudem udaje jej się wyswobodzić rękę, a wstając, w duchu szykuje się na przyjęcie tej, która za moment wedrze się w jej ciało.
Podnosi dmuchawkę i celuje w mężczyznę. On celuje w nią. Mirra nadyma policzki, on naciąga cięciwę.
I nagle luzuje uścisk mimowolnym, nieskoordynowanym ruchem, posyłając strzałę daleko na prawo od niej. Mirra patrzy zdumiona, jak mężczyzna wyjmuje sobie z ramienia małą strzałkę. Wtedy sama strzela. Tym razem w szyję.
Przy dwóch zatrutych strzałkach paraliż następuje szybko. Mężczyzna upuszcza łuk i upada, najpierw na kolana, potem twarzą na ziemię. Łowczyni rozgląda się gorączkowo za strzelcem, który ugodził wojownika w ramię. Czy to możliwe, że w Krainie Ognisk byli poza nią jeszcze inni ludwisarze?
W końcu zauważa Grå.
Niema dziewczynka stoi na brzegu rzeki. Dmuchawkę, zabraną zmarłemu Kalikarpowi, nadal trzyma przy ustach. Mirra wzdycha ciężko. Czuje ulgę, ale i lekki zawód. Oczywiście, że nie ma tu nikogo z jej ludu.
Schodzi do rzeki i zbliża się do pierwszego z trafionych przez siebie mężczyzn. Spadając z konia, wpadł do wody, ale zdołał się wczołgać na brzeg, zanim trucizna całkiem go poraziła. Leży teraz nieruchomo i patrzy w niebo.
– Dziękuję – rzuca krótko w stronę dziewczynki. – Nabrałaś dużej wprawy. – Postanawia nie mówić o tym, jak bardzo niepokoi ją fakt, że nie zorientowała się, że była śledzona. – Inni wiedzą, że tu jesteś? – pyta zamiast tego.
Grå potrząsa głową.
– To dobrze. – Mirra wyjmuje nóż.
Nagle nie jest pewna, czy zdoła to zrobić. Ale niepewność trwa tylko chwilę. Zamyka powieki i przywołuje w pamięci obraz zakrwawionego ciała Kalikarpa, porzuconego na stryszku stajni w Zamku Rosomaków. Tak bardzo osamotnionego i bezbronnego. Kiedy ponownie otwiera oczy, są zimne jak stal.
Grå z nagłym błyskiem zaciekawienia obserwuje, jak ludwisarka upewnia się, że tamci już nie wstaną.
Chmiel niekiedy łapie się na tym, że się na nią gapi. Na przykład teraz, kiedy powinien się skupić na polowaniu, a zamiast tego nie umie oderwać od niej wzroku.
Gladiola stoi wyprostowana, nasłuchuje, w ręce trzyma dmuchawkę, a wokół jej nóg kłębi się poranna mgła. Kilka czarnych pukli wymknęło się z warkocza i okala wysokie kości policzkowe. Jej ciemna karnacja niemal promienieje. Jakby płonął w niej ogień i sprawiał, że jej skóra i skośne oczy lśnią jak liście buku w wiosennym słońcu.
Jest podobna do Mirry.
Czyjś palec kłuje go w bok i Chmiel z irytacją się odwraca. Stokłos posyła mu wymowne spojrzenie i głową wskazuje potężną sosnę. Chmiel patrzy w tamtą stronę.
Świta. Znajdują się w nieznanej części Lasu. Szare światło sączy się między drzewami, a w powietrzu czuć resztki nocnego chłodu. Jest dostatecznie jasno, żeby Chmiel dostrzegł Gladiolę stojącą kawałek dalej. Nie widzi jednak, co się kryje wśród gałęzi sosny. Patrzy na Stokłosa i wzrusza ramionami. Stokłos ponownie trąca go w bok i wskazuje do góry.
I teraz Chmiel to zauważa. Tylko błysk, ułamek sekundy, w którym szare światło pada na oczy zwierzęcia i się w nich odbija. Chmiel nie ma jednak wątpliwości.
Tak, to on.
Ryś lwi, który podąża ich tropem od wielu dni i nocy. Za dnia wyczuwają tylko, jak krąży, przyczajony za chaszczami. Kiedy rozbijają obóz, zakrada się do nich. Czasem od dołu, powoli wspinając się po pniu drzewa, do którego się przywiązali. A czasem od góry, obserwując ich z gałęzi sąsiednich drzew. Bezszelestnie i cierpliwie wypatruje ich błędu. Czeka, aż któreś z nich zostanie w tyle albo się przewróci, albo trzymający straż zamknie powieki i wypuści dmuchawkę. Chwila nieuwagi i ostre zęby rysia lwiego zamkną się na tchawicy ofiary. To dlatego Gladiola zarządziła polowanie.
Chmiel, nie spuszczając zwierzęcia z oczu, wyjmuje strzałkę ze skórzanej sakiewki przy pasku, wsuwa ją do ustnika dmuchawki i popycha głębiej. Teraz, gdy wie, gdzie go wypatrywać, sylwetka kota rysuje mu się przed oczami całkiem wyraźnie. Zwierzę opuściło głowę i wpatruje się w Gladiolę. Małe trójkątne uszy z charakterystycznymi pędzelkami ma skierowane do przodu, a długie lekko zgięte nogi gotowe do skoku. Porusza się tylko koniuszek ogona. Powoli i sztywno, do przodu i do tyłu, co oznacza pełną koncentrację. Ryś jest przeraźliwie chudy.
To dlatego za nami chodzi, domyśla się Chmiel. Jest głodny. I zdesperowany.
Nim strzeli, jeszcze raz przenosi wzrok na przywódczynię ich wyprawy. Gladiola stoi wśród przewróconych i porośniętych mchem drzew oraz sterczących tu i ówdzie ostrych skał, których kontury łagodzi mgła. Ona również podnosi do ust dmuchawkę, niemal tak długą jak jej własne ciało. Długie uszy przesuwa w przód i w tył, ale chyba nie zauważyła rysia nad sobą.
Stokłos daje znak Chmielowi i powoli zaczyna się cofać. Chmiel od razu wie, co tamten zamierza. Ustalili, że spróbują wywabić kota z kryjówki i pozbyć się go raz na zawsze. Jeśli kot uzna, że Gladiola jest sama, mają większe szanse, że zaatakuje. Chmiel jest jednak niemal pewien, że ona nie widzi zagrożenia. Dmuchawkę wciąż trzyma w połowie drogi do ust. Gdyby zwierzę teraz do niej przyskoczyło, raczej nie zdążyłaby w porę zareagować. Chmiel potrząsa głową. Stokłos z irytacją przewraca oczami i pokazuje mu na migi: „No chodźże!”. Chmiel go ignoruje i nabiera głęboko powietrza.
Na wargach czuje znajomy dotyk wypolerowanego ustnika. Ludwisarz zasłania otwór językiem i kieruje broń w stronę rysia. Wstrzymuje oddech. Mruży oczy. Szacuje odległość. Jest spora. Może się nie udać. Na sekundę ogarniają go wątpliwości. Może lepiej zaczekać.
A może drugiej tak dobrej okazji nie będzie. Nadyma policzki i sprężone powietrze napiera na język, który za chwilę odsunie, by wypuścić strzałkę.
Kątem oka rejestruje jakiś ruch. Pozwala sobie na moment odwrócić wzrok od rysia. Stokłos jest wściekły i energicznie wymachuje ramionami. Chmiel zżyma się w duchu, ale nie bierze oddechu i utrzymuje ciśnienie na języku. Stara się zignorować towarzysza.
Skupia się na rysiu. Ryś skupia się na Gladioli. Gladiola stoi we mgle. Chmiel ma wrażenie, jakby Las wstrzymał oddech wraz z nim.
Ryś podnosi łeb.
Stokłosie, ty stary cymbale, myśli Chmiel. Zauważył cię. Ale nagle dociera do niego, że ryś wcale nie patrzy w ich kierunku. Tak naprawdę w ogóle na nic nie patrzy. Wzrok ma rozbiegany, gwałtownie zarzuca łbem, a jego nozdrza poszerzają się i zwężają. Drapieżnika dopadła panika ofiary.
Chmiel czuje ciężar w płucach. Musi wypuścić powietrze i zaczerpnąć tchu, ale wytrzymuje napięcie i celuje ponownie.
Ułamek sekundy przed tym, jak wypuszcza strzałkę, Stokłos kładzie mu rękę na ramieniu. Dmuchawka przesuwa się tylko odrobinę, ale Chmiel wie, że to wystarczy. Strzałka przelatuje obok rysia, który zeskakuje z drzewa wprost na Gladiolę. Nagły ruch sprawia, że ludwisarka podrywa głowę i widząc, że nie zdąży strzelić, bierze zamach dmuchawką. Ryś syczy wściekle, kiedy rurka uderza go w bok. Upada, lecz błyskawicznie przewraca się na brzuch i staje na nogi. Wzrok ponownie wbija w Gladiolę. Chmiel w osłupieniu obserwuje ich konfrontację. Widzi, że przywódczyni oddycha pośpiesznie, a jej zielone oczy błyszczą. Dmuchawkę trzyma teraz oburącz, gotowa odeprzeć atak.
Ten jednak nie następuje. Ryś wpatruje się w nią i szczerzy kły. A potem odwraca się i ucieka.
Chmiel patrzy na Stokłosa z mieszanką ulgi i wściekłości.
– Dlaczego… – zaczyna, ale milknie, gdy widzi minę tamtego.
Stokłos jest przerażony. Twarz ma białą jak ściana, a w oczach taki rodzaj paniki, jakiego żadne zwierzę nie mogłoby obudzić w żadnym ludwisarzu.
W jednej chwili dociera to również do Chmiela. I wtedy rozumie, dlaczego Stokłos tak się boi. Dlaczego Gladiola nie rusza się z miejsca i tylko gorączkowo rozgląda po Lesie. Dlaczego ryś uciekł, zamiast zaatakować.
W powietrzu unosi się odrażający zapach. Jakby ktoś wyrąbał dziurę w podziemiu i ciepły odór stęchłej wody, gnijącego mięsa oraz wnętrzności podchodził ku powierzchni i oblepiał ich, osiadał na językach, wypełniał nozdrza, wciskał się do płuc. Fetor jest tak ostry, że Chmielowi zbiera się na wymioty. Razem z treścią żołądkową do gardła podchodzi mu panika. To nie jest normalny zapach Lasu.
Tak jak nienormalne były larwy w świeżo odlanym dzwonie.
Chwyta Stokłosa za ramię i zaczynają biec w stronę Gladioli. Ta nadal się rozgląda, ale już spokojniej. Chmiel rozpoznaje wyraz jej twarzy. Ludwisarka jest skupiona, analizuje sytuację i za moment podejmie decyzję.
Wskazuje kierunek, w którym pobiegł ryś.
– Tamtędy.
Pędzą ile sił w nogach, przeskakują kamienie, ostre skały, powalone drzewa, gnają przez paprocie i chaszcze. Zapach otacza ich z każdej strony, całe powietrze zmienia się w cuchnący opar. Chmiel uświadamia sobie, że szaleństwem jest próbować uciec przed czymś, co jest wszędzie. Ale ciało nie słucha, co mówi głowa, strach je napędza, każe mu biec, uciekać, byle dalej. Stopy dopasowują się do podłoża, tobołek obija mu się o plecy. Nie widzi pozostałych, przeskakuje strumień, w panice, na oślep przedziera się przez ciernie, wbiega między drzewa, przeskakuje głaz, ślizga się, upada, wstaje, biegnie. Pot cieknie mu po twarzy, zalewa oczy, a on nagle całkiem przytomnie się dziwi.
Jest ciepło. Jak może być ciepło, skoro przed chwilą czuł chłód?
Ogląda się.
Nie może się powstrzymać. Wie, że traci przez to cenny czas, że lepiej po prostu biec. Ale musi, naprawdę musi zobaczyć, przed czym uciekają.
Gdy tylko odwraca głowę, potyka się o gałąź i upada. Podrywa się niemal równie szybko jak tamten ryś, ale zaraz ślizga się na porośniętej mchem skale i upada ponownie. Gdy próbuje wstać, ostry ból przeszywa mu kostkę.
Czyjeś dłonie chwytają go pod pachami. Gladiola i Stokłos błyskawicznie przypadają do niego i stawiają na nogi.
– Możesz biec? – pyta Gladiola.
Chmiel przytakuje i znów rzucają się do ucieczki. Dzielny ludwisarz ignoruje ból w kostce, ale raptownie przystaje.
– Moja dmuchawka! – Serce mu wali, kiedy się odwraca i widzi na ściółce długą rurkę. Już ma po nią pobiec, kiedy orientuje się, że Las faluje.
Mruga dwukrotnie, nie wierzy własnym oczom.
Las za jego plecami ożył. Coś niewidzialnego, coś złego przetacza się przez gęstwinę i sprawia, że wszystko drży i bulgocze. Drzewa, paprocie, mech i skały poruszają się w niesamowitym, odrealnionym rytmie. W wielu miejscach powietrze wibruje z gorąca. Chmiel ma wrażenie, jakby podziemie zaczęło wybijać i Las zalewały ohydne, cuchnące gazy.
Już nie myśli o swojej broni, odwraca się i biegnie do pozostałych. Strach zagnieździł się w jego kończynach i go pogania. Cokolwiek opętało Las, Chmiel nie chce, aby złapało i jego. Wyprzedza Gladiolę i Stokłosa, pędzi przez poszycie, przez cierniste krzaki i zarośla, z jego ubrań zostają strzępy, a skóra krwawi. Przebiega w bród strumień, ślizga się na gładkich kamieniach, upada, wstaje i biegnie dalej.
Nie wie, jak daleko uciekł, kiedy nogi niespodziewanie się pod nim uginają. Tak po prostu przestają działać. Robi mu się ciemno przed oczami, kiedy pada na ziemię. Leży tak bezwładnie i jedyne, co słyszy, to jego własny poszarpany oddech. Próbuje unieść powieki. Próbuje patrzeć, słuchać, wąchać. Ale zmysły już nie działają.
Poddaje się i osuwa w mrok.
Sigurd dotyka czołem szyi Andrusa, kiedy czuje, jak ktoś porusza się za jego plecami. Odwraca się. To Kjartan.
Akolita stoi z kubkiem parującej cieczy w dłoniach i patrzy na chłopaka z tym swoim aroganckim błyskiem w czarnych oczach. Gdy się odzywa, głos ma jednak łagodny:
– Coś cię martwi – zauważa.
Sigurd wytrzymuje jego wzrok.
– To tylko zmęczenie. Nic więcej.
Mężczyzna odchrząkuje.
– Nic dziwnego. Masz sporo na głowie. Ale czasem człowiek potrzebuje… spokoju.
Spokoju, myśli Sigurd z goryczą. Ciekawe, jak miałbym kiedykolwiek znów zaznać spokoju.
Kjartan przez chwilę wygląda na zirytowanego przedłużającym się milczeniem Sigurda. W końcu wciąga głęboko powietrze i się uśmiecha.
– Na zamku, gdy komuś jest ciężko, kapłan podaje mu pewien szczególny napar. Taki jak ten. – Wyciąga kubek w stronę Sigurda.
Chłopak patrzy podejrzliwie na tajemniczą ciecz.
– Nie, dziękuję.
Kjartan wzrusza ramionami.
– To oczywiście twój wybór. Ale pomyśl o tym, Sigurdzie. Spokój w sercu to sen w nocy. Czy nie za tym tęsknisz? Nie tego ci potrzeba?
Jego słowa poruszają w Sigurdzie czułą strunę. Przywołują wspomnienie przytulnej antresoli w Chacie Vidara, gdzie leżał między skórami a wełnianymi kocami i czuł na ramieniu ciepły oddech Svanhild. Matka siedziała obok i głaskała go po czole, a ojciec krzątał się w izbie na dole, może rzeźbił coś w drewnie, tak jak lubił. Wspomnienie jest tak żywe, że Sigurd czuje dotyk matki, jej zapach, zapach skór i chaty na polanie.
Spokój, rozmarza się i nim się orientuje, wyciąga rękę po kubek. Napar ma intensywny miętowy aromat z ledwie wyczuwalną nutą czegoś innego, nieokreślonego, nieznanego.
– Co w tym jest? – pyta.
– To mieszanka uspokajających ziół. Zupełnie nieszkodliwa. Za to pozwala wyciszyć myśli.
Nie powinienem tego robić. Muszę mieć jasny umysł. Nie mogę ryzykować, że mnie to odurzy. Svanhild mnie potrzebuje. Oddaj mu ten kubek. Wylej to. Zrób cokolwiek, tylko nie pij.
Zamiast tego słyszy własny głos:
– Dziękuję.
Sigurd siada przy ognisku między Styrbjørnem, człowiekiem, który wystąpił z hirdu Saxego, żeby wyruszyć z Sigurdem, a Starkadem, wojownikiem niegdyś cieszącym się wielką sławą, ale dziś starym i otępiałym. Ci dwaj mężczyźni zdaniem Aud zasługiwali na zaufanie i Sigurd był skłonny się z nią zgodzić. Wydaje mi się, że mogę również liczyć na Grå, dodaje w myślach. Ale z nią nie porozmawiam. Chociaż Starkad niewiele bardziej się do tego nadaje.
Teraz jednak staruszek ma chyba jeden ze swoich bardziej świadomych momentów. Nie dłubie w nosie, a na twarzy maluje mu się bezgraniczny smutek. To zwykle oznacza, że wie, kim jest i gdzie się znajduje.
Chłopak grzeje dłonie na kubku. Zerwał się wiatr. Co jakiś czas z ogniska trzaskają iskry i wirując, lecą ku nocnemu niebu.
– To od Kjartana? – Styrbjørn wskazuje kubek.
– Mhm – potwierdza Sigurd i upija mały łyk naparu. Ma gorzkawy smak, ale nie jest najgorszy.
– Tak, tak. – Styrbjørn się zamyśla i unosi róg do ust. – Ja zostanę przy piwie.
Jakiś czas piją w milczeniu. Sigurd przygląda się, jak Mirra wspina się na drzewo i znika wśród gałęzi. Za każdym razem gdy na nią patrzy, czuje wyrzut sumienia z powodu myśli, które mimowolnie chodzą mu po głowie.
– Zdarzyło ci się kiedyś oszukać przyjaciela? – pyta nagle. – Złamać obietnicę, dopuścić się jakiejś… jakiejś zdrady?
Starkad zerka na niego przelotnie wyblakłymi niebieskimi oczami, a potem wypija spory łyk piwa i spuszczając wzrok, milczy.
Styrbjørn za to świdruje chłopaka badawczo.
– Tak, myślę, że tak – odpowiada powoli.
– Dlaczego?
Mężczyzna się namyśla.
– Czasem sytuacja sprawia, że nie ma innego wyjścia.
– Masz z tego powodu wyrzuty sumienia? – Chłopak odwraca się w jego stronę i dostrzega cień przemykający przez twarz wojownika.
– Byłem zmuszony to zrobić – tłumaczy szybko. – To nie była moja decyzja. – Duszkiem opróżnia róg i wstaje. – Chcesz piwo czy przez cały wieczór będziesz siorbał te pocieszające ziółka?
Sigurd zerka na resztki naparu w kubku. Wylewa je i podaje kubek Styrbjørnowi.
– Wolę piwo – postanawia.
Orzeł przygląda mu się płonącymi czerwonymi oczami. Svanhild leży poniżej, nieruchoma. Jej szyja jest wygięta do tyłu pod nienaturalnym kątem i chłopaka ściska w żołądku, kiedy sobie uświadamia, że jest martwa. Ostry ujada i warczy, z wściekłością skacze w miejscu, ale nie atakuje.
– Sigurdzie, dlaczego nic nie robisz?
Dobiega go głos Aud. Nie wie, skąd przyszła, ale teraz stoi przed nim i oskarżycielsko unosi zakrzywiony palec.
– Sigurdzie, dlaczego nic nie robisz, tylko leżysz bezczynnie? Powinieneś być przytomny, gotowy. A teraz sam zobacz, już za późno. Ona nie żyje.
Chłopak próbuje coś odpowiedzieć, ale nie jest w stanie wydusić słowa. Ostry nie przestaje ujadać, orzeł wciąż się w niego wpatruje, głos Aud dudni mu w uszach.
– Dlaczego, Sigurdzie, dlaczego nic nie robisz? Już za późno. To twoja wina, Sigurdzie. Już za późno…
Słońce go razi, musi się osłonić ręką. Orzeł patrzy na niego, jego oczy zaczynają się żarzyć jak węgiel, aż Sigurd czuje bijące od nich ciepło. Jest skwar, powietrze faluje, wyciska łzy. Oczy ptaka wypalają piętno w jego własnych i nagle bucha z nich ogień. Orzeł staje w płomieniach, jakby ogień żarzył się w nim od dawna i tylko czekał, aż stanie się dość silny.
Svanhild odwraca głowę i Sigurd uświadamia sobie, że wcale nie umarła, tylko wpatruje się w niego i krzyczy dziko, kiedy ogień zajmuje jej sukienkę, włosy i spowija ją całą. On próbuje do niej podbiec, ale jego ciało oblepia gęsta, twarda masa. Nie może się ruszyć, nie może mówić, ledwie może myśleć.
Nagle czuje na ramieniu żylastą dłoń Aud. Potrząsa nim i wydaje z siebie dziwny syk. W końcu uścisk słabnie.
Kiedy się budzi, skóra, którą był przykryty, płonie. Grå szarpie go, syczy, w jej oczach widać panikę. Gdy dostrzega, że się obudził, przestaje go szarpać i rzuca się na płomienie, próbując je zgasić własnym chudym ciałem. Sigurd odpycha ją, zrywa się na równe nogi i odrzuca na bok płonącą skórę. Energicznie otrzepuje ubranie, chce się upewnić, że nic się nawet nie tli. Potem odwraca się do dziewczynki. Ta stoi nieruchomo i tylko na niego patrzy. Zdaje się nie zauważać, że ogień zajął jej giezło i włosy. Sigurd rozpaczliwie szuka czegoś, czym mógłby go ugasić. Ostatecznie zaczyna ją okładać gołymi rękami i wtedy zza ogniska wyłania się jakaś postać.
– Trzymaj – mówi Styrbjørn i zarzuca Grå na głowę skórzaną płachtę.
Obaj mocno owijają dziewczynę, chociaż ta wzbrania się, kopie i syczy. Puszczają ją dopiero, kiedy nie mają już wątpliwości, że udało się ugasić ogień. Mała ze wściekłością zrzuca z siebie okrycie.
– Wybacz – tłumaczy Sigurd. – Musieliśmy to zrobić. – Prowadzi ją w stronę ogniska, żeby obejrzeć, na ile poważne są jej oparzenia. Dziewczynka znów syczy, ale posłusznie idzie za nim.
Kjartan i Rollaug, strażnik o wiecznie brudnych włosach, również się obudzili. Tylko Starkad nadal pochrapuje na legowisku. Nigdzie nie widać Ottara, wiernego giermka Rollauga.
Ten ostatni wydaje się rozbawiony sytuacją.
– Mała wreszcie pozbyła się choć części swoich łachmanów – rechocze.
– Zamknij dziób! – gromi go Sigurd.
– Uuu, ależ się ciebie boję, Sigurdzie Vidarssønie. Nauczyłeś się machać mieczem, kiedy spałem, czy co? – Mężczyzna wstaje z legowiska i podchodzi do Sigurda, patrząc na niego z wyższością.
Chłopak nie wie, co odpowiedzieć. Wtedy, w dzwonnicy Saxe powiedział coś podobnego, zanim Mirra nie strzeliła do niego zatrutą strzałką. I to była prawda, Sigurd bał się nawet dotknąć Rankora.
Żaden mężczyzna nie będzie mnie poważał, skoro nie umiem walczyć mieczem.
Odruchowo rozgląda się za Ostrym. Pies to jego jedyny atut w konfrontacji z Rollaugiem. Choć strażnik nigdy by tego nie przyznał, Sigurd widzi, jak bardzo się boi szakala.
Tylko że Ostrego nigdzie nie widać. Jest noc, pewnie poluje.
Sigurd ignoruje Rollauga i odwraca się do Grå. Ostrożnie rozrywa resztki jej koszuliny i delikatnie ją z niej zdejmuje. Materiał w wielu miejscach przykleił się do oparzeń. Kiedy go odrywa, dziewczynka pojękuje.
– Nie jest tak źle – pociesza ją.
Mała ma oparzenia na ramionach, plecach i policzku. I straciła większość włosów. Sigurd przesuwa dłońmi po jej głowie, sprawdza, czy i tam nie ma ran. Wydaje się, że nie. Gdy kończy, jego palce są czarne od sadzy i czuć od nich silny zapach spalonych włosów.
– Kjartanie, przygotuj maść, która pomoże na te oparzeliny – prosi Sigurd.
– Nie mam odpowiednich ziół… – zaczyna mężczyzna.
– Nic mnie to nie obchodzi – ucina chłopak i pociera czoło. Czaszka mu pęka. – Jesteś akolitą. Wymyśl coś. Jeśli nie masz tego, czego ci potrzeba, będziesz musiał to znaleźć. Niech ktoś ci pomoże.
– Ja nie – zastrzega od razu Rollaug. – W nocy muszę się wyspać. I jeśli chcesz znać moje zdanie, szkoda czasu i ziół na tę małą. Ona i tak jest do niczego.
Grå syczy na niego, ale wojownik tylko wykrzywia złośliwie usta.
– Ja z nim pójdę – oferuje się szybko Styrbjørn.
– Przyłóż jej do tych ran jakieś zimne okłady do czasu, aż wrócimy – mówi na odchodnym Kjartan i obaj znikają w ciemności.
– Grå nie jest do niczego. – Sigurd z wściekłością rzuca w stronę Rollauga i bierze do ręki bukłak, żeby namoczyć kawałek miękkiej skóry. – To tylko kilka oparzeń. Jeśli Kjartan dobrze się przyłoży, nawet blizn nie będzie wi…
– Nie o tym mówię – przerywa mu Rollaug. – Z bliznami czy bez, raczej nie będzie szpetniejsza niż teraz. Ale chyba nie umknęło twojej uwadze, że ona nie może mówić. Jest wybrakowana. Po co marnować czas na takie dziwadło? Dla nas wszystkich lepiej będzie, jeśli umrze od tych ran. Dla niej też.
– Ona nie jest wybrakowana – odzywa się czyjś głos.
To Mirra – zeszła z drzewa i czujnym wzrokiem śledzi całą scenę. Jej twarz jest zupełnie pozbawiona wyrazu.
Sigurd i Rollaug równocześnie odwracają się w jej stronę. Dotąd nie wtrącała się do ich dyskusji, ale teraz spokojnie wbija w Rollauga swoje lśniące zielone oczy.
– Dziewczynie nic nie dolega. Z jej językiem i ustami jest wszystko w porządku. To nie dlatego nie mówi. Sądzę nawet, że kiedyś mówiła.
– Co ty możesz o tym wiedzieć? – pyta Rollaug niby złośliwie, ale wygląda na zdenerwowanego.
Do Sigurda dociera, że Mirra budzi w tym potężnym, hardym mężczyźnie lęk, podobnie jak Ostry.
To zbir, ale również tchórz. Boi się tego, czego nie zna.
– Wiem, bo ona potrafi strzelać z dmuchawki – odpowiada Mirra. – Trenuję z nią i widzę, że posługuje się nią niemal jak ludwisarka. Nie mogłaby, gdyby z jej ustami i językiem było coś nie tak.
Sigurd ostrożnie owija mokrą skórę wokół ramienia Grå. Dziewczynka się kuli, ale nie cofa ręki. Chłopak nie jest pewien, czy sam byłby zdolny znosić ból z takim spokojem.
– To prawda, Grå? – pyta ją łagodnym tonem. – Umiałaś kiedyś mówić?
Mała najpierw patrzy na niego tymi wielkimi martwymi oczami. A potem krótko przytakuje.
– Tym gorzej – rozstrzyga Rollaug. – Skoro nie jest niemową, bo ma jakiś feler albo dlatego, że ktoś jej odciął język, to znaczy, że sama postanowiła nie mówić. Dziewucha jest szalona, to przygłup.
– Albo – zauważa Mirra – przeżyła coś, co sprawiło, że przestała mówić. Może ktoś jej zrobił krzywdę, po której coś się w niej bezpowrotnie zmieniło.
– Potwierdzasz tylko to, o czym mówię. Nic z niej nie będzie, jest do niczego. Najmądrzej będzie ją zostawić.
– Nikogo nie zostawię – oburza się Sigurd. – Teraz ja odpowiadam za Grå. A tobie nic do tego.
Mężczyzna robi krok w jego stronę.
– To, że Saxe podarował ci niewolnicę, nie oznacza, że możesz tu o czymkolwiek decydować. – W jego głosie pobrzmiewa groźba.
– Wiem, że ty przewodzisz naszej wyprawie. – Chłopak stara się mówić pojednawczym tonem, chociaż najchętniej rozkwasiłby Rollaugowi tę jego brutalną gębę. – Ale Grå należy do mnie i to ja decyduję o tym, co się z nią stanie.
Tymi słowami udaje mu się nieco udobruchać Rollauga, który wzrusza ramionami i wraca na posłanie.
– Lepsze to, niż gdyby miała być moja – rzuca na koniec.
Kiedy rany Grå zostały opatrzone i prawie wszyscy z powrotem udali się na spoczynek, Sigurd siada na zgliszczach swojego legowiska i wpatruje się w dogasający ogień. Spomiędzy rozżarzonych polan wciąż buchają iskry. Obok chłopaka siada Styrbjørn.
– Ta Grå – zaczyna – dosłownie skoczyła za tobą w płomienie.
Sigurd kiwa głową.
– Tak… kiedyś ją przed czymś uratowałem. Przed kimś. To pewnie dlatego.
– W każdym razie jest lojalna – przyznaje mężczyzna.
– Nie pierwszy raz uratowała mi życie – mówi nagle chłopak. Po czym odwraca się do Styrbjørna i ciszej dodaje: – I nie pierwszy raz ktoś próbuje mnie zabić.
Wojownik robi wielkie oczy. Pośpiesznie rozgląda się po obozowisku i pyta szeptem:
– Jak to: zabić?
– Moje legowisko się zapaliło. Stanęło w płomieniach. Skóra nie zapala się tak łatwo. Nie wierzę, że to był przypadek.
– Jest silny wiatr – zastanawia się na głos Styrbjørn. – Od ogniska cały czas idą iskry.
– Poza tym wyjątkowo trudno mnie było dobudzić. – Sigurd ignoruje uwagę kompana. – Bez przerwy czuję się zmęczony i otępiały. A wieczorem było gorzej niż zazwyczaj. Nie umiałem się obudzić, chociaż normalnie mam lekki sen.
Wojownik namyśla się krótko.
– Hm, to rzeczywiście dziwne – przyznaje w końcu. – Obawiasz się, że zostałeś otruty? Jeśli tak, to nie ma zbyt wielu podejrzanych.
– To znaczy?
Styrbjørn wskazuje drzewo, na którym śpi Mirra.
– Nie znam nikogo poza ludwisarzami, kto używa trucizny na polowaniu.
Sigurd zaprzecza.
– To nie ona. W to nie uwierzę.
Mężczyzna wzrusza ramionami.
– Pewnie masz rację. Zresztą wątpię, aby rzeczywiście ktoś próbował cię zabić. Mimo wszystko miejmy oczy otwarte. Na wszystkich.
Chłopak przytakuje. Mirra? Nie, nie zrobiłaby czegoś takiego.
Ale cichutki głosik z tyłu głowy już zaczyna szeptać:
W ogóle już z tobą nie rozmawia. Nie patrzy ci w oczy i dziwnie się zachowuje. Parę dni temu poszła sama polować i wróciła w zakrwawionym ubraniu, ale bez zdobyczy. Co ty właściwie o niej wiesz?
Ignoruje ten głos. W tej chwili coś innego nie daje mu spokoju.
– Rollaug powiedział coś… o Grå. Że nawet przed tymi oparzeniami była do niczego – zwraca się do Styrbjørna i dodaje: – Myślisz, że to prawda? Że Grå jest… wybrakowana?
Starszy wojownik marszczy czoło.
– Dlatego, że jest niemową?
Chłopak przytakuje.
Mężczyzna długo zastanawia się nad odpowiedzią.
– Myślę – zaczyna niepewnie – że wszyscy nosimy jakieś blizny. Nie wiem, czy można ich mieć aż tyle, żeby się stać… wybrakowanym. Wybrakowane może być naczynie albo miecz. Kiedy nie da się jakiegoś przedmiotu używać do tego, do czego jest przeznaczony, to uznajemy go za wybrakowany. Ale nie wiem, czy można coś takiego powiedzieć o człowieku.
Sigurd patrzy na Starkada.
– A on? Na niewiele się już może przydać.
– Niby tak. Ale to wciąż Starkad. Jak myślisz, dlaczego robi się taki smutny, kiedy ma przebłyski świadomości? Otóż dlatego, że wojownik uwięziony w tym schorowanym ciele wolałby już dawno temu zginąć w walce. Niech cię nie zwiodą pozory, Starkad wciąż tam jest i wciąż jest mężem dumnym i honorowym. Podobnie jak gdzieś tam jest Grå. Choć może nie jest już dokładnie taka jak dawniej.
– Grå to nawet nie jest jej prawdziwe imię – stwierdza Sigurd ze smutkiem i rzuca w ogień gałąź.
– Teraz właśnie tak się nazywa. Wszyscy się zmieniamy. To nie znaczy, że stajemy się mniej wartościowi.
– Mówisz, jakbyś sporo nad tym rozmyślał – zauważa Sigurd.
Styrbjørn milknie na chwilę.
– Mam siostrę. Która jest… inna.
Chłopak patrzy na niego zaskoczony.
– Nie wiedziałem, że masz siostrę…
– Mieszka w Grodzie na Wyspie. Kiedyś wyświadczyłem tamtejszemu wodzowi przysługę i on w zamian przyjął Thorę do pracy w kuchni na swoim zamku. Nikt poza nim jej nie chciał.
– Dlatego że jest inna?
– Tak. Dlatego że jest inna. Jej twarz jest od urodzenia trochę… zniekształcona. Ludzie się jej boją. Uważają jej wygląd za odrażający i wierzą, że przynosi pecha. Własny ojciec nie chciał jej znać. Zostawił nas tuż po narodzinach Thory. Matka musiała sama nas utrzymywać. Kiedy trochę podrosłem, poprosiła Skeggego, dowódcę hirdu, żeby wziął mnie na służbę. Tak trafiłem do Zamku Rosomaków.
– Ale twoja matka dalej mieszka w Grodzie na Wyspie?
– Matka zmarła wiele lat temu. Zostałem tylko ja, który jako jedyny patrzę na Thorę normalnie. Nie jak na dziwoląga czy kogoś wybrakowanego. Po prostu człowieka, który został stworzony takim, a nie innym.
Przez jakiś czas milczą.
– Mirra uważa, że Grå nie została tak stworzona – przypomina sobie Sigurd. – Jak myślisz, co jej się mogło stać?
– Nie wiem – przyznaje wojownik. – Na pewno nie miała łatwego życia, widać to po niej wyraźnie. Ale wszystko, co przeszła, uczyniło ją tym, kim jest teraz. Możliwe, że nigdy już nie będzie taka jak dawniej. Trzeba jednak pamiętać, że zmieniony wcale nie znaczy wybrakowany.
Styrbjørn idzie spać, a Sigurd jeszcze długo siedzi wpatrzony w ognisko. Rozmyśla o tamtym chudym, żylastym człowieku, u którego mieszkała Grå, zanim spotkała Sigurda. Zastanawia się, czy to przez niego przestała mówić. Wydaje mu się niesprawiedliwe, że można w ten sposób zniszczyć życie drugiego człowieka.
I zaraz przychodzą mu do głowy myśli jeszcze bardziej ponure.
Jeśli Grå spotkało coś, od czego przestała mówić… co na zawsze ją zmieniło… to co się stanie z kimś, kto przeżył coś jeszcze gorszego?
Jego myśli nieuchronnie biegną w jedno oczywiste miejsce. Próbuje je powstrzymać. Zignorować.
Bezskutecznie.
Jeśli uda mi się kiedyś odnaleźć Svanhild, to czy nadal to będzie ona? Czy stanie się kimś innym? Kimś wybrakowanym?
I czy to oznacza, że nigdy już nie odzyskam siostry… nawet jeśli ją znajdę?
Jest ciemno i deszcz ostro zacina, więc Mirra nie widzi dymu z otworu dachowego, ale czuje jego zapach. „Dom w połowie drogi” stoi dokładnie na wprost nich. To stary, typowy długi dom z kamienia, o krzywych ścianach. Zatrzymują się tam i zsiadają z koni. Jej stopy zanurzają się w lodowatym błocie.
– Dobrze będzie się napić ciepłego piwa – cieszy się Ottar. – Jeszcze chwila na tej zimnicy, a odmroziłbym sobie klejnoty – rechocze.
– Pójdę zapytać, czy możemy wprowadzić konie do stajni – oznajmia Rollaug.
– Zaczekaj – powstrzymuje go Sigurd. – Nie wiemy, kto tam jest. Może lepiej, żeby nie widzieli twojej tuniki.
Mężczyzna nie raczy odpowiedzieć, ale zanim otwiera drzwi karczmy, wiąże ciaśniej pelerynę, ukrywając pomarańczową tunikę hirdu rosomaków. Na moment, zanim drzwi ponownie się zamkną, ze środka bucha na nich ciepło, zapach jedzenia i gwar.
Mirze nie podoba się, że tu stanęli. Razem z Sigurdem usilnie starała się przekonać pozostałych, że wcale nie muszą się chronić przed burzą. Lecz gdy się rozpętała, byli już blisko zajazdu, a wojownicy mieli ochotę na ciepłe piwo i suche posłanie.
Czekanie się przedłuża. Mirra przebiera nogami. Przy każdym ruchu słychać błotniste mlaski.
– Musi ci być zimno. – Sigurd zerka na jej bose stopy. – Nigdy nie nosisz butów?
Ludwisarka wzrusza ramionami.
– W butach nie da się wspinać na drzewa. Ani słuchać, co mówi ziemia.
– Czego słu… – zaczyna Sigurd, ale przerywa mu Rollaug, który właśnie wyszedł z szynku.
– Możemy wprowadzić zwierzęta do stajni. Kundla też. – Zerka znacząco na Ostrego. – Nie chcą go tam, w środku. I uważajcie na słowa. Tam aż się roi od norlingów. Chyba widziałem nawet paru z hirdu Olufa Nora. Dlatego muszę się przebrać, a jakby kto pytał, to jesteśmy z południa, od głowaczy, jasne?
– A jeśli zechcą wiedzieć, co tu robimy? – pyta Styrbjørn. – Chłopak, niemowa, kilku wojowników od rosomaków i ludwisarka?
– To wtedy… – Rollaug urywa, bo nic nie przychodzi mu do głowy.
– Ja byłam akurat w Zamku Głowaczy, żeby dobić targu z Granem – podsuwa szybko Mirra. – A do was przyłączyłam się w drodze powrotnej.
– Tak, to brzmi rozsądnie – przytakuje Styrbjørn. – My z kolei jedziemy odwiedzić krewnych, którzy mieszkają niedaleko. Nasz młody towarzysz, Sigurd, został przyobiecany córce jednego z tutejszych gospodarzy. Grå to jego thralka. Nas, pozostałych, wysłano z nim dla bezpieczeństwa. Czasy są, jak by nie patrzeć, niespokojne.
Mirra przytakuje, ale żołądek ma ściśnięty. Lepiej, żeby nikt za bardzo nie dociekał, kim jesteśmy i co tu robimy.