39,99 zł
Sigurd prowadzi spokojne życie w starym lesie. Pewnego dnia w zaskakujących okolicznościach znika jego ukochana siostra. Żeby ją odnaleźć, chłopiec musi opuścić bezpieczny dom i prosić o pomoc wuja, z którym od lat nie utrzymuje kontaktów.
Wkrótce zostaje wciągnięty w wydarzenia, które wydają się go przerastać: polityczne intrygi, podżeganie do wojny i utratę najbliższych. Kiedy spotyka Mirrę, dziwną leśną istotę, uświadamia sobie, że zniknięcie jego siostry jest związane z przebudzeniem się złowrogiej mocy. Mirra też jest w trakcie tajnej misji – poszukuje dzwonka, który chronił jej plemię przed zagrożeniem ze strony cieni. Sigurd i Mirra powoli odkrywają, że nikt nigdy nie powiedział im całej prawdy: o ich rodzicach, o świecie, w którym żyją, o okrutnej przeszłości i o tym, co czai się w ciemności…
Czy chłopiec stawi czoła własnej przeszłości i zawalczy nie tylko o siostrę?
Milcząca trójka to seria fantasy inspirowana epoką wikingów: mamy tu grody wojowników, walkę o władzę, ale także tajemnicze leśne plemiona rządzące się własnymi prawami; legendy i magiczne stwory, prawdziwą przyjaźń i przejmujące rodzinne opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 282
Nicholasowi
Zrobił, co było trzeba. Tę jedną drogę widział wyraźnie w krainie bez wytyczonych ścieżek. Stało się, teraz biegnie.
Dudnienie krwi pompowanej przez serce miesza się z szumem rzeki i zagłusza wszystko inne. Zatrzymuje się i dociska dłoń do boku. Nad Lasem zapada zmierzch. Trzeba znaleźć schronienie.
Ciemne kamienie wystają ze spienionej wody. To bród. Dla równowagi w wyprostowanej ręce trzyma łuk. Kamienie są śliskie, a woda zimna. Gdy dociera na drugi brzeg, buty ma całkiem przemoczone, ale się nie zatrzymuje. Zarzuca łuk na ramię i biegnie dalej. Co jakiś czas zerka między koronami drzew na pierwsze gwiazdy. Po zmroku to one wskazują drogę. Ścieżek w Lesie nie ma.
Nie szkodzi. On i bez nich wie, dokąd zmierza.
Gdy wbiega na polanę, noc robi się popielata, świt jest już bliski. Przystaje, rozgląda się. Jest sam.
Podchodzi do drzewa na środku polany. Dotyka kory, obchodzi je, raz jeszcze próbuje to sobie wyobrazić. Zza pazuchy wyjmuje skórzane zawiniątko. Delikatnie rozpakowuje z niego srebrzysty przedmiot. Przez chwilę widzi ich przerażone twarze, odbijają się w metalu jak duchy, które nie przestaną go nękać. Odpycha od siebie ten obraz. Zrobił, co było trzeba.
Po wszystkim siada pod drzewem i już nie walczy ze zmęczeniem. Słońce wzeszło, jest bezpieczny. Ale sen nie przychodzi.
Nie, nie będzie o tym myślał.
Zamiast tego po raz kolejny przywołuje w pamięci obraz dwojga zakochanych nad rzeką. Wspomina słowa, które wiatr poniósł między drzewa, do jego kryjówki.
Dość. Znów czuje gniew i żelazną determinację.
Zrobił, co było trzeba.
Sigurd stoi w rozkroku i rąbie drewno na opał. Siekiera jest ciężka, ale chłopak ma w tym wprawę. Pracuje szybko, kawałki drewna odskakują na boki. Jego siostra Svanhild zbiera je i układa pod ścianą chaty, cały czas uważając, żeby nie podchodzić za blisko pniaka. Zwykle pomaga mu Eskild, ale ich wielki jak dąb parobek pojechał do Grodu Rosomaków. Skończyły im się sól, żelazo i wełniana odzież – rzeczy, które w Lesie są nie do zdobycia. Dlatego dziś to ona mu pomaga.
Niebo jest błękitne, na polanie panuje przyjemne ciepło. Nad beczką z wodą brzęczy ważka. Poza tym jest zupełnie cicho.
Mimo to Sigurd czuje się dziwnie. Jakby ktoś go obserwował. Odkłada siekierę na ziemię i ogląda się za siebie. Myślał, że może to Svanhild. Ale nie, jest odwrócona plecami i próbuje ułożyć szczapę na samej górze stosu. Sigurd patrzy na dom, może Aud się im przygląda? Nie, w małym oknie nikogo nie ma.
Podchodzi do Svanhild i pomaga jej położyć równo szczapę. Dziewczynka uśmiecha się do niego, zerkając spod jasnej grzywki. Policzki ma czerwone z wysiłku.
– Ostry! – woła chłopak, kiedy skończył poprawiać drewno.
Duży, przypominający szakala pies, który drzemał pod rosnącym obok chaty dębem, podnosi łeb. Sigurd w powietrzu kreśli ręką kółko. To komenda „zrób obchód”. Ostry natychmiast wstaje. Jego żółte oczy przez chwilę intensywnie wwiercają się w Sigurda. Potem pies przeciąga się, pochyla kufę do ziemi i się oddala. Kiedy tylko znika między drzewami, Svanhild patrzy pytająco na brata.
– Przyda mu się trochę ruchu – wyjaśnia Sigurd.
Nie chce jej niepotrzebnie niepokoić. Bierze kubek i idzie się napić. Po raz drugi tego dnia ze zdziwieniem ogląda gałąź, która leży na ziemi obok beczki z wodą. Wygląda na zdrową, drewno w miejscu złamania jest świeże i rdzawe. Chłopak patrzy w górę na dąb czerwony – jego gruby pień stanowi jedną ze ścian ich chaty. Nie potrafi znaleźć miejsca, w którym odłamała się gałąź. Nie wie nawet, czy to z tego drzewa. Drzew wokół chaty rośnie więcej.
Sigurd wychował się w Lesie. Przywykł stale być czujnym, obserwować wszystko, co nietypowe. Dąb czerwony ma wyjątkowo twarde drewno, a tak duża gałąź raczej sama się nie odłamała. Zwłaszcza że prawie nie ma wiatru i od kilku tygodni lato otula ich jak ciepła kołdra.
Wzrusza ramionami, widząc, że Svanhild znów patrzy na niego pytająco. Być może niedźwiedź odłamał gałąź. Mimo że duże zwierzęta nie zbliżają się już do chaty. Jakby nadal pamiętały siłę i precyzję strzału z łuku ojca Sigurda.
Ale przecież kiedyś to wspomnienie się zatrze. Ta myśl zakłuła go nieprzyjemnie. Szybko ją odpycha i obiecuje sobie, że później razem z Ostrym poszukają tropów.
Cichy głosik z tyłu głowy pyta, dlaczego pies nie zareagował na obecność niedźwiedzia w obejściu. Sigurd postanawia ten głos zignorować, podnosi pokrywę beczki i zanurza kubek w wodzie.
Kiedy pije, gałąź ponownie przyciąga jego wzrok. W najgrubszym miejscu, tam gdzie została odłamana, widocznych jest kilka zagłębień. Okrągłe, równe ślady pokryte korą, musiały tam być od dłuższego czasu. Sigurd odstawia kubek i podnosi gałąź, żeby uważniej ją obejrzeć. Wtedy woła go Svanhild.
Stoi na drugim końcu polany i pokazuje w górę.
Wysoko nad nimi unoszą się dwa ogromne orły. Krążą, jakby wypatrywały czegoś na ziemi.
Sigurd się ich nie boi. Nigdy nie słyszał, żeby którykolwiek zrobił krzywdę człowiekowi. Tym razem jednak ptaki zniżają lot bardziej, niż mają w zwyczaju. Rzadko można oglądać te wielkie drapieżniki z tak bliska. Dlatego chłopak staje nieruchomo, wolną ręką osłania oczy przed słońcem i obserwuje. Svanhild na przeciwległym krańcu polany robi to samo.
Orły zbliżają się jeszcze bardziej. Bezgłośnie krążą nad ich głowami coraz niżej i niżej, pod światło wyglądają, jakby były czarne. Są tak nisko, że Sigurd widzi pojedyncze pióra ich ogromnych rozłożonych skrzydeł.
I wtedy nagle, jakby na czyjś znak, z przerażającą prędkością pikują. Sigurd się rozgląda, ale w zasięgu wzroku nie ma żadnej zdobyczy, na którą mogłyby polować. Poza nim i Svanhild polana jest pusta.
Ta myśl krótko wiruje mu w głowie, aż chłopak zastyga.
– Biegnij! – woła do Svanhild i sam rzuca się pędem w jej stronę.
Za późno. Orły są tuż nad nimi i wyciągają łuskowate szpony. Gdy Sigurd próbuje je odgonić gałęzią, którą – jak się okazuje – wciąż trzyma, jeden z ptaków z niebywałą siłą uderza w nią skrzydłem i wybija mu ją z ręki. Ból jak błyskawica przeszywa nadgarstek. Sigurd upada, turla się chwilę i zatrzymuje obok pniaka. Wyje z bólu, gdy spuchniętą ręką podnosi siekierę. Mimo to udaje mu się wstać i zamachnąć. Ostrze wbija się w coś miękkiego, co szamocze się i próbuje uwolnić. Gwałtowna szarpanina wywołuje tak silny ból, że Sigurd ma wrażenie, że omdlewa. Jeden z orłów wydaje z siebie przeszywający skrzek. Chłopak powstrzymuje się przed odruchowym wypuszczeniem siekiery i zasłonięciem uszu. Cały czas trzyma ją mocno i pewnie.
Orzeł na końcu trzonka nie przestaje wrzeszczeć i wściekle tłuc skrzydłami. Uderzenia są jak smagnięcia batem. W końcu ptak uwalania się i wzbija w górę. Zakrwawiona noga zwisa bezwładnie, ale ptak nie odfruwa. Wciąż krąży nad nim tak nisko, że Sigurd czuje ruch powietrza.
Ostry warczy za jego plecami i w mgnieniu oka rzuca się na drugi koniec polany. Sigurd dopiero teraz widzi to, co już dawno zobaczył jego pies. Sztywnieje. Nie potrafi się ruszyć. Może tylko stać i patrzeć.
Svanhild leży twarzą do ziemi. Na niej siedzi jeden z orłów, szponami przytrzymuje plecy dziewczynki. Na ułamek sekundy odwraca głowę i patrzy na Sigurda jednym świecącym na czerwono okiem. Sigurd odnosi wrażenie, że ptak wygląda nienaturalnie, jakby płonął z gniewu. Po chwili Ostry się na niego rzuca.
Za późno. Zrywając się do lotu, orzeł uderza w tułów Svanhild. Z jej piersi dobywa się jednocześnie jęk i szloch. Sigurd na ten dźwięk przytomnieje i biegnie do siostry. Orzeł jest już w górze, unosi ze sobą Svanhild. Ostry ujada wściekle. Dziewczynka szarpie się, próbuje się wyswobodzić, ale cały czas coraz bardziej oddala się od ziemi, od Sigurda.
W końcu chyba uświadamia sobie, że to na nic, że nie ma szans się uwolnić. Przestaje walczyć i tylko wwierca w Sigurda wzrok, który odtąd będzie go prześladował w snach. Jest w tym wzroku strach w najczystszej postaci. Oraz błaganie o pomoc.
Pomoc, której on nie umie jej udzielić.
– Svanhild – mówi i wyciąga ręce, chociaż wie, że jej nie dosięgnie.
Orzeł nabiera prędkości, drugi ptak do niego dołącza. Wkrótce są już tak daleko, że Sigurd ledwie widzi swoją siostrę.
Ale ją słyszy, bo znów zaczęła krzyczeć. Jej krzyk łączy się ze szczekaniem Ostrego i jego własnym szlochem.
Wreszcie również krzyk Svanhild cichnie w oddali. Ujadanie psa przechodzi w skowyt, za to płacz Sigurda ustaje. Chłopak kładzie rękę na psim karku, próbuje uspokoić zwierzę. Ostry wydaje z siebie ostatni cichy lament, siada i już tylko patrzy w ten skrawek nieba, w którym zniknęła Svanhild.
Na polanie wszystko nieruchomieje, panuje absolutna cisza. Po jakimś czasie Sigurd odwraca się w stronę chaty. Dopiero teraz dociera do niego, że nie są już z Ostrym sami.
W drzwiach stoi Aud. Staruszka również nie jest w stanie się poruszyć, i tylko patrzy na chłopca i psa. Jej oczy są zarazem pytające i wszystkowiedzące. I nieskończenie smutne.
Sigurd też już wie.
Uświadamia sobie, że stało się to, czego Aud od zawsze się obawiała, i przed czym wiedziała, że nie było ratunku.
Głuszec w skupieniu rozgrzebuje leśną ściółkę. Nagle podrywa głowę, jakby coś usłyszał. Czarne oczy przeszukują okolicę. Podnosi skrzydła do lotu, kiedy niewielka strzałka wbija się w jego szyję, tuż nad lśniącą czarnozieloną piersią. Ptak pada na ziemię z głuchym łoskotem. Podrywa się jeszcze, ale za każdym razem ciężko spada, a w końcu nieruchomieje.
Mirra uśmiecha się z satysfakcją. Bez słowa, wciąż trzymając w ręce dmuchawkę, rusza w stronę głuszca. Wygląda jak człowiek, tylko jest mniejsza niemal o połowę. Do tego jest chuda, ma czarne włosy i ciemną skórę, zielone skośne oczy i wysoko osadzone kości policzkowe. Ma na sobie wygodne spodnie z miękkiej skóry i koszulę z niebarwionych roślinnych włókien. Butów nie nosi. Jej długie, wąskie stopy są bose.
Wygląda, jakby to sam Las ją uformował, doskonale się z nim stapia i jest prawie niewidoczna. Choć dopiero co zabiła zwierzę, porusza się, jakby sama była zwierzyną. Jej wzrok ani razu nie pada na zdobycz. Zamiast tego nieustannie rozgląda się, bacznie obserwuje prześwity między drzewami. Jej stopy dopasowują się do podłoża i poruszają niemal bezgłośnie, a długie spiczaste uszy bez przerwy odwracają się w przód i w tył. Jest łowczynią, ale również zdobyczą.
Gdy dociera do ptaka, odkłada dmuchawkę i patrzy na niego ze współczuciem. Zwierzę śledzi wzrokiem jej szybkie ruchy, w jego oczach Mirra widzi strach. Trucizna już poraziła mięśnie i wkrótce go zabije. Mirra tego nie zmieni. Dlatego obejmuje dłońmi szyję głuszca i zaciska, aż słyszy chrupnięcie. Gdy rozluźnia palce, głowa ptaka bezwładnie upada na ziemię. Mirra kładzie stopę na jego pierzastej piersi, chwyta strzałkę dwoma palcami i ciągnie. Skórzaną szmatką wyciera strzałkę z krwi. Przesuwa palcami po delikatnych piórkach na jej końcu i ostrym końcem do dołu wkłada ją z powrotem do małej skórzanej torebki, którą nosi przewiązaną w pasie. I ogarnia ją zwątpienie, bo nie bardzo wie, jak zanieść do domu tak dużą zdobycz.
– Ja to wezmę – szepcze głos za jej plecami.
Mirra odwraca się przestraszona i zaraz się uśmiecha. Chmiel za nią przyszedł. Podnosi jej dmuchawkę, przerzuca sobie rzemień przez głowę i jedno ramię i przesuwa na plecy. Z drugiego ramienia zwisa jego własna, w poziomie, gotowa do strzału. Mirra przytakuje z ulgą i lekkim niepokojem. Z długą rurką na plecach trudno byłoby jej iść, a przecież nie będzie mogła jej nieść, bo obiema rękami musi dźwigać głuszca. Z pomocą Chmiela da radę dotaszczyć ptaka do domu. Ale teraz jest bezbronna. Jeśli nie liczyć małego nożyka przy pasku. A Mirra nie lubi chodzić po Lesie nieuzbrojona.
Chwyta głuszca i z trudem zarzuca sobie na ramiona. Jest cięższy, niż sądziła, tłusty i opasły po długim lecie. Łowczyni chwilę zastanawia się, czy od razu go nie wypatroszyć, żeby był lżejszy. Ostatecznie rezygnuje. Gdyby to zrobiła tutaj, musiałaby zakopać wnętrzności. Zacieranie śladów zajmie sporo czasu, a oni już nazbyt długo są poza domem. Poza tym Mirra nie lubi, kiedy podroby się marnują. Poprawia więc sobie ptaka na plecach, żeby równomiernie rozłożyć ciężar. Potem zerka w górę i skinieniem daje znak Chmielowi, że mogą ruszać. Powinni dotrzeć do domu przed zmierzchem.
Para myśliwych porusza się szybko i cicho. Ich oczy nigdy nie odpoczywają, wciąż ślizgają się po ściółce i pniach drzew. Regularnie sygnalizują sobie coś na migi, bez słów.
Mirra sapie pod ciężarem głuszca. Ale nie prosi Chmiela o pomoc. Zdobycz trzeba samemu donieść do domu.
Słońce prawie zachodzi, zanim docierają do Kręgu Zewnętrznego. Łowcy przyśpieszają. Mirze pot płynie z czoła i osadza się na brwiach. Głuszec bardzo jej ciąży, a jego pióra przyduszają. Łowczyni z każdym krokiem boleśnie czuje w udach wagę ptaka. Na szczęście są już blisko. Mirra zna Las, jego olbrzymie drzewa, stare i dzikie. Ściany z kory, drewna i liści. Ścieżek tu nie ma, a polan jest niewiele. Lecz ona potrafi rozpoznać kształt drzewa, zapach spróchniałego pniaka, fakturę ściółki pod stopami. Mglista Forteca jest niedaleko. Nagle jej stopa wygina się na starej, suchej gałęzi. Mirra już wie, co się stanie, ale jest tak zmęczona, że nie kontroluje w pełni swoich ruchów i nie zdąża odskoczyć. Gałąź pęka z trzaskiem. Chmiel odwraca się i błyskawicznie przywiera plecami do pleców Mirry, z dmuchawką w ustach. Skośne oczy wwiercają się w ciemność między drzewami. Mirra stoi nieruchomo i czuje, jak drżą jej nogi. Powoli odzyskuje nad nimi panowanie i zaczyna świdrować wzrokiem otoczenie.
Las oddycha spokojnie.
Chmiel opuszcza rurkę i odwraca się do niej. Możemy ruszać dalej?, pyta wzrokiem. Mirra potwierdza skinieniem głowy i wciąga głęboko powietrze. Teraz będzie z górki.
Stoją niczym straż. Potężne drzewa tworzące Krąg Zewnętrzny. Topole olbrzymie są dwukrotnie wyższe od pozostałych drzew w Lesie i Mirra nie widziała, żeby rosły gdziekolwiek indziej. Ziemia pod nimi jest ciemna i naga, bo gęsty czarny dach ich koron nie przepuszcza światła. Między pniami unosi się mgła, prawie niewidoczna, czuć jednak jej wilgotny chłód.
Postacie łowców wydają się maleńkie na tle masywnych pni. Mirra nie podnosi głowy, wie, że nawet gdyby nie taszczyła głuszca i mogła to zrobić, i tak nie dostrzegłaby potężnych irydowych dzwonów wiszących pod koronami. Wystarczy sama świadomość, że tam są. Wie, że Chmiel czuje podobnie. Jego kroki stają się lżejsze, z twarzy ustępuje napięcie.
Wciąż jednak mają do przejścia spory kawałek i gdy docierają do Kręgu Środkowego, oboje są zmęczeni. Mirra musi się teraz skupiać na każdym kroku, pot rytmicznie skapuje jej z czoła. Nad nimi, ukryte między drzewami, wiszą dzwony brązowe. Milczące tak jak ich siostry z irydu. I tak samo bliskie sercu każdego łowcy. Również tu, w poszyciu nie ma roślinności, przez którą trzeba by się przedzierać. Wokół drzew wiją się za to wyraźne długie palce mgły, a w niektórych miejscach zwijają się w kłęby. Wchodzi się w nie i nagle jest się spowitym białą wilgocią. To ostrzeżenie przed tym, co czyha na zewnątrz. Spomiędzy drzew wyłania się wał ziemny wyznaczający granicę Kręgu Środkowego. Ma kształt półksiężyca i niczym mur pierścieniowy otacza miejsce, które nazywają domem. Naturalna forteca utworzona przez masy lodowe w odległej przeszłości. Łowcy trochę wchodzą, a trochę wspinają się na wał. Chmiel idzie za Mirrą, gotów w każdej chwili jej pomóc. Ale ona znów panuje nad swoim ciałem, stąpa pewnie, choć powoli, i wytrwale idzie naprzód. Na szczycie Mglistej Fortecy przystaje i ogląda się za siebie.
Mgła rozciąga się u jej stóp jak morze. Mleczną taflę przebijają tylko ciemne pnie topól olbrzymich, które wyciągają się ku niebu. Mgła sięga dziś samej krawędzi wału i przelewa się przez niego. Jej strużki spływają po zboczu. Mgliste palce muskają nogi Mirry, wiją się wokół nich przymilnie i suną wyżej, w stronę twarzy, gdzie niedostrzegalnie się rozpływają. Dobrze jest poczuć chłodną wilgoć na skórze. To dotyk bezpieczeństwa, schronienia, domu.
Zaczynają schodzić.
Mgła szybko zamyka się wokół niej i wkrótce Mirra dostrzega tylko biel. Ale przywykła do tego, zna drogę i nie musi widzieć, gdzie stawia stopy. Schodzenie z ciężkim głuszcem okazuje się trudniejsze, niż się spodziewała. Co rusz się ślizga i musi włożyć sporo wysiłku, żeby podwijać palce stóp i mocniej trzymać się podłoża. Kiedy dociera na dół, znowu drżą jej nogi.
Zatrzymuje się pod drzewem. Chmiela nie widzi, ale wyczuwa jego bliskość w bieli za sobą. Jego twarz wyłania się z mgły niespodziewanie, kilka centymetrów od jej twarzy. Jego czarne włosy są posklejane od wilgoci i mają nietypowy czerwony odcień. Mirra zrzuca ptaka, który po raz drugi tego dnia uderza ciężko o ziemię.
Łowczyni zadziera głowę i patrzy w górę, tam gdzie korony drzew znikają w kłębach mgły. Gwiżdże. Jeden raz i dwa razy. Poproszę linę.
Lina niemal od razu spada obok nich. Mirra obwiązuje nią nogi głuszca i szarpie. Wciągany ptak znika w białej chmurze. Chmiel oddaje jej dmuchawkę, którą Mirra zwinnie zarzuca sobie na plecy. Potem na tyle, na ile daje radę, obejmuje pień ramionami, zamyka oczy i mocno dociska do niego policzek. Stoi tak chwilę, jakby słuchała bicia serca drzewa. Jej długie smukłe palce z czułością przesuwają się po korze.
Wreszcie znajdują to, czego szukały, i teraz wszystko toczy się już błyskawicznie. Mirra precyzyjnymi ruchami wspina się po drzewie. Palcami u rąk i stóp wyczuwa zagłębienia i wypustki w korze, wspina się pewnie, jakby wchodziła po drabinie. Pod sobą czuje Chmiela. Poruszają się bezdźwięcznie, zanurzają we mgle.
Wreszcie Mirra przebija górną granicę mlecznej powłoki. Gdyby się teraz odwróciła, miałaby widok na całe morze bieli, mogłaby popatrzeć z góry na Fortecę. Ale się nie zatrzymuje. Powietrze staje się przejrzyste i chłodne, mgłę szybko zostawia poniżej. Pod koniec Mirra jest już tak wysoko, że opary wyglądają jak śnieg zalegający na leśnym poszyciu.
A ona jest na szczycie. Wreszcie, myśli z ulgą i rozmasowuje napięte uda. Wreszcie w domu.
Chmiel staje w przestronnej jamie w topoli chwilę po niej. A zaraz potem powietrze wokół nich wypełnia dźwięk dzwonu. Jasny, zimny, srebrny. Dzwon Konwentu.
Zdążyliśmy, cieszy się Mirra. Zanim ruszy w stronę drugiego otworu jamy i wiszącego mostu, który się za nim zaczyna, uśmiecha się do przyjaciela. Uśmiech, który posyła jej w odpowiedzi, jest niepewny.
Czuje podobnie jak ja, myśli Mirra. A przecież powinniśmy się cieszyć.
Lecz ucisk w jej żołądku na dźwięk dzwonu wcale nie jest radosny.
– Nie – mówi stanowczo Aud. Drobna, żylasta kobieta bierze gruby wełniany koc i zaczyna go zwijać. Ręce ma pomarszczone ze starości, ale silne i zwinne. – Nie, i więcej o tym nie wspominaj.
– Aud – powtarza Sigurd, coraz bardziej zdesperowany. Chociaż jest jego babcią, zawsze zwracał się do niej po imieniu. Jest matroną rodu, żoną jednego z pięciu wodzów Krainy Ognisk. Do takiej kobiety nie wypada mówić inaczej niż po imieniu. – Aud, muszę za nimi pójść. Wiem, że to niebezpieczne, naprawdę wiem… – Zawiesza głos. Jak zwykle brakuje mu słów, gdy najbardziej są mu potrzebne. Aud wzdycha, lecz zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, Sigurdowi udaje się dokończyć: – Ona żyła, rozumiesz? Te orły ją porwały i nie wiemy, co z nią robią.
Co już z nią zrobiły, poprawia głos w jego głowie, ale Sigurd go ucisza.
– Nie pomożesz jej, idąc za orłami w Las – zauważa trzeźwo Aud. I z poważną miną dodaje: – Ani sam, ani z taką starowiną jak ja. Zastanów się. Nie ma wyjścia, musisz poprosić o pomoc.
Sigurdowi zaciska się żołądek. Prosić o pomoc. Przecież jej tak naprawdę chodzi o to, że mam jego prosić o pomoc.
– Poradzę sobie. – Chłopak wysuwa brodę. – Poza tym lepiej ruszać od razu. Orły odleciały na północny zachód. Pójście do Grodu Rosomaków oznacza spore nadłożenie drogi.
– A co z tym? – Aud wskazuje głową jego rękę.
Sigurd patrzy ze złością na nadgarstek. Nawet ciasno owinięty rzemieniem nadal boli.
– Nie dasz rady napiąć łuku, a mieczem nie umiesz walczyć.
– Wezmę siekierę. Mam jeszcze drugą rękę. – Sigurd nie daje za wygraną, ale sam słyszy wahanie w swoim głosie.
– Sigurdzie… – Jej głos z kolei jest spokojny, ale nieustępliwy. – Nie wątpię, że zrobisz wszystko, aby uratować Svanhild. Ale jak zamierzasz ją znaleźć? Orły latają, nie zostawiają tropu, za którym możesz podążyć. A Las jest ogromny, większy, niż ci się wydaje, i znacznie groźniejszy, niż możesz sobie wyobrazić. Samemu trudno ci będzie tam przeżyć. A cóż dopiero mówić o odnalezieniu Svanhild.
Sigurd przestraszył się jej słów, choć i tak już się bał. Mimo to postanawia:
– Nie mam wyjścia. Ona… Ona patrzyła na mnie, a ja nie mogłem… – Głos mu się łamie, ale zmusza się, żeby dokończyć: – Ona ma tylko mnie, a ja mam tylko… Aud, ona jest wszystkim, co mi zostało. Wszystkim.
Staruszka smutnieje.
– Wiem, Sigurdzie. I rozumiem, że czasem możesz się tak czuć. Ale to nieprawda. Nie jesteście sami. Macie rodzinę. Sverting to mężczyzna surowy i nieprzejednany, lecz jest człowiekiem honoru. Pomoże ci. Pomoże Svanhild.
– I on będzie umiał ją znaleźć? Przecież też nie może pójść po śladach orłów. A im dłużej nic nie robimy, tym mniejsze… – Nie kończy. Lepiej nie mówić głośno, że tym mniejsze są szanse, że znajdą ją żywą.
Aud milczy i Sigurd dopiero po chwili uświadamia sobie dlaczego. Jego babcia płacze. Usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach, ale jej plecy się trzęsą i to ją zdradza. Sigurd patrzy na nią zdruzgotany. Tylko raz widział, jak Aud płacze, tamtego dnia przed wieloma laty, na śniegu pod starym wiązem. Ona, która zawsze jest taka silna i zawsze wie, co zrobić. Nagle dociera do niego, że nie tylko on stracił Svanhild. Że nie tylko on czuje strach, żal i zwątpienie. Ogarnia go wstyd. Nawet nie pomyślał, co musi czuć Aud, myślał wyłącznie o sobie i swojej siostrze.
Klęka przed babcią i delikatnie zdrową ręką odsuwa jej dłonie od twarzy. Są pomarszczone i suche, dużo mniejsze od jego dłoni. Kiedy ona się tak postarzała?
Aud podnosi głowę i patrzy na wnuka. Jej oczy nie są stare. Są jasne i pełne życia, gdy mówi:
– Dwójkę dzieci złożyłam do ziemi. Mój starszy syn był w twoim wieku, kiedy umarł. Miał całe życie przed sobą, tyle nadziei w nim pokładaliśmy… Ale umarł. A twoja matka… Choć zdążyła dorosnąć, jej strata nie jest przez to mniej bolesna. To ja, ja miałam umrzeć przed nimi, ale Duch Bagien chciał inaczej. Pochowałam dwójkę dzieci, straciłam zięcia i teraz Svanhild. Żadnego z was nie potrafiłam ochronić. – Łzy spływają głębokimi bruzdami po jej zapadniętych policzkach.
– Aud, to nie twoja wina – zapewnia ją Sigurd. – Jak miałabyś ochronić Svanhild czy moich rodziców? Sama powiedziałaś, że Duch Bagien miał inne plany. Nie wiem, dlaczego tak surowo nas karze, jaka klątwa ciąży na naszej rodzinie, ale cokolwiek to jest, nie ma w tym twojej winy.
– Tak uważasz? – Podnosi głowę i chwilę patrzy mu w oczy. Ale zaraz z powrotem spuszcza wzrok. – Tyle rzeczy można było zrobić inaczej. Podjąć tyle decyzji, które mogły wszystko zmienić…
Wreszcie wyciera łzy. A gdy znów się odzywa, brzmi bardziej jak dawna Aud i Sigurd wie, że więcej płakać nie będzie.
– Może już czas, żebyśmy porozmawiali. Ale nie teraz. Teraz musimy się spakować i ruszać w drogę. Muszę pomówić ze Svertingiem i Hromundem. – Wzdycha ciężko. – Jaka szkoda, że nie ma Eskilda.
– Gdyby Eskild tu był, to może nic by się nie stało. – Sigurd potakuje. Rudy Eskild pomagał im w obejściu i był wysoki i silny. – Pewnie by nie pozwolił orłom porwać Svanhild. Bo ja nie zdołałem ich powstrzymać, z goryczą dopowiada w myślach.
– Sądzę, że to by niczego nie zmieniło – uważa Aud. – Mogę się mylić, ale odkąd żyję, nie słyszałam, żeby orły porywały ludzi, dzieci też nie. To się zdarza tylko w legendach. Orły, które zabrały Svanhild, nie były zwykłymi ptakami. Ktoś kazał im to zrobić. I jeśli mam rację, to za tym atakiem kryje się coś… coś zupełnie innego. Coś, wobec czego Eskild byłby równie bezradny jak ty czy ja.
Słowa Aud wywołują mrowienie w brzuchu Sigurda. Czuje niemal ulgę na myśl, że być może to nie całkiem jego wina, że nie udało się uratować Svanhild.
Poza tym Aud ma rację.
Oczy, oczy tych orłów. Przecież to prawda, z tymi ptakami było coś nie tak.
Patrzy na Aud i pyta:
– Co masz na myśli, mówiąc, że za tym stoi coś innego?
– Coś albo ktoś… – precyzuje Aud. I zamyśla się. – Ale jak? To niemożliwe, żeby… Chyba że… – Stara kobieta nagle się ożywia i znów jest gotowa do działania. Podnosi z podłogi koc, który rozwinął się, gdy wypadł jej z rąk, i zwija go ponownie. Jednocześnie tłumaczy Sigurdowi: – W każdym razie nie jest to coś, z czym sami możemy sobie poradzić. Potrzebujemy pomocy. I dlatego najpierw pójdziemy do Grodu Rosomaków. Sverting będzie wiedział, co robić. Podaj mi tamten sznurek.
Sigurd robi to w milczeniu.
Sverting. Ostatnia osoba, którą chciałby prosić o cokolwiek.
Pośpiesznie pakują prowiant. Chleb, ser, suszone mięso. Dwa zające, które dwa dni temu złapały się w sidła Eskilda. Sigurd początkowo nie chciał ich zabierać. Uważał, że lepiej wziąć tylko takie jedzenie, którego nie trzeba przygotowywać. Lecz Aud uważała, że szkoda, żeby się zmarnowały.
– I tak po zmroku będziemy musieli rozpalić ognisko – zauważa. – Jeśli oczywiście chcemy przeżyć. Więc równie dobrze możemy przypilnować dwóch pieczonych zajęcy. – Gwiżdże na Andrusa, który pasie się za chatą.
Kucyk spłoszył się, gdy nadleciały orły, i musieli za nim wysłać Ostrego, żeby go odnalazł. Po szalonym galopie przez las jego grzywa zmieniła się w mokre od potu strąki. Sigurd cieszył się tylko, że Andrus nie złamał nogi.
– Zresztą… – Aud nadal obstaje przy zabraniu zajęcy. – Droga zajmie ledwie kilka dni. Nie popsują się, zanim dotrzemy na miejsce. – Wręcza mu martwe zwierzęta, a sama wraca do chaty. Po drodze przystaje i podnosi coś z ziemi. Uważnie przygląda się gałęzi, którą Sigurd próbował odgonić orła. – Sigurdzie! – woła. – Kiedy spadła ta gałąź? – Mówi to jakby od niechcenia, ale cały czas dokładnie bada gałąź.
– Nie wiem – przyznaje chłopak. – Zauważyłem ją dziś rano. A co?
– Nic. – Aud podnosi wzrok na koronę dębu. Ma zaciętą twarz. – Teraz to i tak bez znaczenia. – Odrzuca gałąź i wchodzi do chaty.
Z powodu spuchniętej ręki Sigurd dłuższą chwilę szamocze się z sakwami, zanim przytracza je do siodła. Na koniec przywiązuje zające. Andrus odwraca głowę, patrzy na martwe zwierzęta i rozszerza miękkie czarne chrapy. Potem rzuca Sigurdowi pełne wyrzutu spojrzenie, jakby pytał: „Mówisz poważnie?”. Ale ten koń nie raz już przynosił do domu upolowaną zdobycz i nauczył się tolerować zapach śmierci. Sigurd drapie go pod pyskiem. Imię Andrus zupełnie do niego nie pasuje, bo to dobry koń, posłuszny. I stary. Urodzony tego samego dnia co ojciec, przypomina sobie Sigurd. Dotyka czołem szyi kucyka. Ojciec, mężczyzna silny, postawny i spokojny. Pachnący ogniskiem. Młodsza wersja Andrusa, z trochę bardziej miękkim ciałem. Ojciec, który wyprzęga sanie i zdejmuje z nich martwego jelenia. Woń surowego mięsa i wnętrzności, kiedy rozpruwa brzuch zwierzęcia. Czarna krew, niebieskie jelita, piękne czerwone kawałki mięsa nadziane na rożen, trochę wędzone, a trochę suszone nad ogniskiem. Smak pieczonej wątróbki z żurawiną. I ojciec, który po jedzeniu obejmuje Sigurda ramieniem i opowiada o dniu, w którym Andrus pojawił się w jego życiu. Kucyk, urodzony tej samej nieludzko mroźnej zimowej nocy co on sam, został mu podarowany następnego ranka, bo dwie istoty, które postanawiają przyjść na świat w najzimniejszą noc stulecia, muszą do siebie należeć. I Vidara rzeczywiście łączyła z Andrusem wyjątkowa więź. Każdy to widział. Bliskość między nimi była tak naturalna, jakby stanowili jedną istotę.
Aud woła go z chaty. Szamocze się na antresoli ze stertą futer.
– Myślisz, że będą nam potrzebne? – dziwi się Sigurd.
– Tobie niemal na pewno się przydadzą – sapie Aud. – Pogoda może się zmienić w okamgnieniu. Lepiej być przygotowanym.
Sigurd w milczeniu kiwa głową. Jej słowa uświadomiły mu coś, co powinno być oczywiste. Aud nie zamierzała jechać dalej niż do Grodu Rosomaków. Ma swoje lata i zawsze unikała zapuszczania się w głąb Lasu. Najchętniej nigdy by się nie oddalała od ich chaty i polany. Sigurd słyszał co prawda o kobietach, które polują albo jeżdżą na wojny, ale sam nigdy takiej nie spotkał, a Aud zdecydowanie nie była jedną z nich. O ile mu wiadomo, nigdy nie wzięła broni do ręki.
Mimo to na myśl, że w dalszą podróż będzie musiał wyruszyć sam, robi mu się smutno. Od śmierci matki zawsze mógł na nią liczyć. Zdawał sobie sprawę z jej wieku i tego, że była kobietą, ale nigdy nie wątpił, że go kocha i pragnie chronić. A teraz być może przyjdzie mu wyruszyć w długą i niebezpieczną podróż z obcymi dla niego ludźmi.
O ile w ogóle pozwolą mi wyruszyć.
Na koniec Aud pakuje szkatułkę ze srebrem. Kiedy Andrus czeka objuczony, a bukłaki są napełnione deszczówką z beczki, Sigurd ostatni raz wchodzi do chaty. Ucisk w piersi jeszcze się nasila, gdy wodzi wzrokiem po wnętrzu, które jest jedynym domem, jaki zna. Jedną ścianę tworzy potężny rdzawy pień dębu czerwonego. Pośrodku wydrążono otwór, a w nim jeszcze jedno mniejsze zagłębienie, w którym dwaj dorośli mężczyźni mogliby swobodnie stanąć. Svanhild często w nim przesiadywała ze swoją lalką. Zapalała świeczkę i wtulała się w objęcia drzewa.
Poza tym chata była jedną dużą izbą z antresolą, na którą prowadziła drabinka. Tam spali Sigurd, Svanhild i Eskild. Łóżko Aud znajdowało się na dole.
– Za stara już jestem, żeby się wspinać po drabinach – oznajmiła, gdy się tu wprowadzała, więc ojciec Sigurda zrobił łóżko specjalnie dla niej i ustawił pod antresolą.
Na środku stoi żelazny piec, który im służy i do gotowania, i do ogrzewania chaty. Komin to jedyny element ich domu wykonany z kamienia. Płaskie łupki ułożone jeden na drugim, starannie dopasowane i uszczelnione mniejszymi kamieniami i gliną. Poza tym Chata Vidara cała jest z drewna. Półki wycięte wprost w grubych poziomach belkach ścian. Fryz biegnący wzdłuż krawędzi antresoli zdobią wyrzeźbione wizerunki leśnych zwierząt: jeleni, borsuków, dzików, zajęcy, łosi, niedźwiedzi i bobrów. Na obramowaniach niskiego stołu i taboretów, na których siadają do jedzenia albo pracy, widnieją dęby i dębowe liście. Cały dom jest wyrazem miłości Vidara do Lasu, ale również do matki Sigurda. Widać było, jak bardzo starał się umilić samotną chatkę w środku Lasu kobiecie, która była córką wodza i wychowała się w potężnym grodzie. Sigurd przez chwilę zastanawiał się, jak się żyło jego matce na tym odludziu. Czy była szczęśliwa? Czy nie tęskniła za rodziną i miastem? Szybko odsunął od siebie te myśli. Przeszłość minęła. Jego rodzice nie żyją. Za to żyje Svanhild.
Być może.
Wychodzi z chaty, zamyka za sobą drzwi i rygluje belką. Belka nie powstrzyma przed wejściem ludzi, ale jest szansa, że nie pozwoli wtargnąć do środka dzikim zwierzętom. Podchodzi do Aud, która czeka obok Andrusa.
Ruszają w dół do Szemrzącego Potoku i odtąd trzymają się wąskiej wartkiej rzeczki, która wije się i biegnie na południowy zachód. Aud idzie przodem, a za nią biegnie Ostry z wywieszonym językiem. Nie przepada za ciepłem. Ma w sobie krew szakala srebrzystego, dużego drapieżnika stworzonego do krystalicznie czystych zimowych nocy i mroźnych słonecznych dni.
Ich skromny pochód zamyka Sigurd – prowadzi Andrusa i przygląda się Aud. Kasztanowe włosy przetykane siwizną jak zawsze spięła w kok. Kroczy dziarsko, choć Sigurd wie, że wieczorem będzie cierpieć. Nie raz widział, jak po całym dniu pracy masowała obolałe kolana, jak ostrożnie podnosiła nogi, kiedy się kładła spać. Aud jest twarda, ale stara. Podejmuje ten wysiłek ze względu na Sigurda. I Svanhild.
Powinien czuć ulgę, że wyruszyli. Że nie siedzą bezczynnie, ale robią coś, żeby pomóc jego siostrze. Tymczasem każdy mięsień w jego ciele krzyczy w proteście, że idą w złym kierunku, że oni – albo on sam powinien zawrócić. One poleciały w głąb Lasu, myśli nieustannie. Orły zabrały Svanhild daleko w głąb Lasu. A ja co?
Idę na południe.
Wychodzę z Lasu.
Odlewnik z dwoma pomocnikami taszczą twardą glinianą formę na środek placu Zbornego. Widać, że się denerwuje. Ma zaciśnięte wargi i kropelki potu na czole.
A przecież Rydal jest doświadczonym odlewnikiem. Odkąd Mirra pamięta, był głównym odlewnikiem ludwisarzy, więc gdy widzi go tak niepewnym, ściska ją w żołądku. Ale twarz Rydala jest zaledwie odbiciem jej własnych obaw. I obaw wszystkich ludwisarzy.
Atmosfera na placu Zbornym, owalnej drewnianej platformie zawieszonej między dwiema topolami, jest napięta, nie ma śladu radosnego wyczekiwania, które zwykle towarzyszy rozbijaniu. Wielu ludwisarzy zerka w stronę małego dzwonka, który milcząco kołysze się pod koronami drzew. Mirra ma ochotę zrobić to samo. Widok Opiekuna działa kojąco na serca członków jej plemienia. Przypomina im, że są u siebie. W jedynym miejscu na świecie, gdzie mogą się czuć bezpiecznie, uwolnić od strachu przed obławą.
Lecz Mirra tłumi ten odruch. Woli udawać, że nie potrzebuje takiego pokrzepienia. Rozbijanie to przecież wesoła uroczystość.
Odlewnik bierze dłuto do jednej ręki, a młotek do drugiej. Jego oczy, ciemnozielone jak korony topoli nad nimi, przesuwają się po glinianej formie, aż znajdują odpowiednie miejsce. Rydal sprawdza jeszcze palcem i wreszcie umieszcza tam dłuto, zamyka oczy i wciąga głęboko powietrze. Potem bierze zamach młotkiem.
Rozlega się klaaang i z prędkością, za którą oczy Mirry przestają nadążać, dłuto się przesuwa i następują kolejne klaaang, klaaang, klaaang. Glina pęka i odpada w równych skorupach.
Lecz zanim jeszcze oczom Mirry ukazuje się schowany pod gliną dzwon, ona już wie, że się nie udał. Nie brzmi tak, jak powinien. Odlewnik też to wie. Dłuższą chwilę stoi z zamkniętymi oczami, ręce z dłutem i młotkiem zwisają bezradnie. W końcu otwiera oczy. Nie chce nawet patrzeć na dzwon, lecz od razu podnosi wzrok na Pierwszą i powoli kręci głową. Werbena odpowiada pojedynczym skinieniem. Jej twarz nie zdradza żadnych emocji. Wśród zebranych ludwisarzy podnosi się zalękniony szmer, ale ktoś zaraz go ucisza. Rydal ogląda dzwon. Doświadczonymi dłońmi przesuwa po gładkiej powierzchni, odłamuje resztki gliny, szuka skazy w strukturze, jakiegoś wyjaśnienia. Na koniec odwraca dzwon, żeby zajrzeć do środka, i natychmiast z odrazą wypuszcza go z rąk. Przerażony tłum wstrzymuje oddech, gdy się okazuje dlaczego.
Mirra czuje, jak jej niepokój przeradza się w mdłości, ale patrzy dzielnie na świeżo odlany dzwon, który leży na boku i kołysze się lekko. Wewnątrz powinien znajdować się suchy piasek odlewniczy. Należy go wysypać i wymieść szczotką. Ale w środku nie ma ani ziarenka piasku.
W środku kłębi się mnóstwo białych larw.
– Nie rozumiem tego. – Chmiel kręci głową. Siedzi ze skrzyżowanymi nogami na legowisku Mirry i załamuje ręce. – Nie rozumiem, o co tu chodzi. Dlaczego dzwony zaczęły się psuć? To przez Rydala?
– Oczywiście, że nie przez Rydala – protestuje Mirra i pociera oczy. Jest zmęczona i rozdrażniona.
– Ale to piąty raz z rzędu, kiedy dzwon się nie udał – przypomina jej przyjaciel. – Skoro to nie jego wina, to czyja?
Dobre pytanie, myśli Mirra i odpowiada:
– Posłuchaj, Chmielu. Pierwszy dzwon nie brzmiał tak, jak powinien, choć nie miał żadnych widocznych wad. Tak się czasem zdarza, to mógł być przypadek, Rydal mógł czegoś nie dopilnować. Ale drugi i trzeci dzwon miał pęknięcia od góry do dołu, a coś takiego nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło. Czwarty pękł. Pękł! Pamiętasz? Rozpadł się na tysiąc kawałków, kiedy dzwonnik po raz pierwszy w niego zabił. Słyszałeś kiedyś o czymś takim?
– Nie – przyznaje Chmiel. – Ale o robakach w dzwonie też nie słyszałem. Jak to w ogóle możliwe? Są tak wytrzymałe, że przeżyły wypalanie?
– Nie są – stwierdza i dodaje ponuro: – Dlatego nie mam wątpliwości, że to nie jest wina Rydala.
– Więc to sprawka cieni. Pękające dzwony i larwy, które nie giną w ogniu, przecież to z daleka cuchnie czarną magią.
Mirra jest skłonna się z nim zgodzić, ale nic nie mówi. Bo niby jakim sposobem czary ludu mroku miałyby działać w ich krainie? Las to groźne miejsce, ale w Mglistej Fortecy jest bezpiecznie.
Forteca jest chroniona.
– Mirra? – Kosmatka, ludwisarka o pomarszczonej twarzy i tak samo jak u Chmiela czerwono połyskujących włosach, wsuwa głowę do jamy. – Pierwsza chce z tobą pomówić. Z tobą też, Chmielu. Czeka na was w Sali Obrad.
Chmiel i Mirra zerkają na siebie.
– Chodzi o rozbijanie? – pyta Mirra. – Dowiedzieliście się, dlaczego dzwony się nie udają?
Kosmatka potrząsa głową. Jest ciotką Chmiela i członkinią Rady, ale nie chce zdradzić nic więcej, tylko ich ponagla. Nim dotrą na miejsce, muszą przejść przez wszystkie wiszące mosty i kilka dziupli. Po drodze inni ludwisarze: Jarząb, Kalikarp i Stokłos otrzymują takie samo wezwanie, i się do nich przyłączają.
Sala Obrad mieści się w jamie największej topoli. Zanim wejdą, Mirra odwraca się, żeby spojrzeć na Chmiela. Przez koronę drzewa przebija się pojedynczy promień słońca i przydaje jego oczom jasnej złotożółtej barwy. Włosy mu sterczą na wszystkie strony i uśmiecha się do niej półgębkiem. Ten uśmiech ma ją pocieszyć, Mirra dobrze go zna. Ale zna również Chmiela, to jej najlepszy przyjaciel, dlatego nie daje się nabrać. Wie, że boi się tak samo jak ona. Rada zbiera się ostatnio nader często. A dokładnie od czasu, gdy zaczęły się dziać dziwne rzeczy z odlewami. Ale o tym, co uradzono, do tej pory wszyscy milczeli. Coś wisi w powietrzu.