Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto Maria, nauczycielka muzyki, która nawiązała romans z nieletnim uczniem. Tuż obok widzimy jej przyjaciółkę, szczęśliwą żonę i spełnioną matkę, podejrzewającą męża o zdradę. Ten w kącie to Filip, początkujący pisarz i niedoszły samobójca. Mija go właśnie Robert, wieczny student i kelner, zakompleksiony na punkcie swojego wzrostu. Dalej - Nicole, paryżanka o żydowskich korzeniach, wraz z partnerem, a jeszcze dalej wykładowca akademicki z córką, oraz para znajomych. W ten kwietniowy wieczór wszyscy wybrali się do winiarni na koncert klezmerski. Za chwilę dojdzie eksplozji, a wtedy okaże się, że drzwi wejściowe są zamknięte…
Opowieść krąży wokół tego zdarzenia, próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy aby na pewno do wybuchu doszło w wyniku zbiegu okoliczności, ale posuwa się też wstecz: przez słowa i gesty ostatniej godziny życia, przez jednostkowe losy, ku mrocznym sekretom rodzinnym i zawiłościom historii. Zestraja ze sobą różne czasy, by przedstawić świat w stanie permanentnego rozpadu.
Zacząć od trzęsienia ziemi, po czym wzmagać stopniowo efekty – radził Alfred Hitchcock, lansując model polemiczny wobec pomysłu Jorge Luisa Borgesa, aby każde z wydarzeń podsuwało dwie kontynuacje, tworząc labiryntowy ogród o rozwidlających się ścieżkach. Jerzy Franczak sięga po wzór pośredni: najpierw eksplozja, a potem złożone rekonstrukcje ciągów przyczyn, za sprawą których ofiary znalazły się w fatalnym dla siebie miejscu i czasie. To wzór „Mostu San Luis Rey” Thorntona Wildera: zamiast mostu mamy winiarnię, zamiast Peru – dzisiejszy Kraków, ale pytanie: „palec boży czy gra losu?” wciąż jawi się równie aktualne.
Eliza Kącka
Żadna z osób, które cudem przeżyły, nie była w stanie powiedzieć, o której Jerzy Franczak wszedł do winiarni Semi di Vino, o której wyszedł i czy na pewno wyszedł. Wybudzona ze śpiączki literaturoznawczyni wyrecytowała wiersz Wisławy Szymborskiej o terroryście, który patrzy, a jej mocno poturbowany mąż, z zawodu filozof, oświadczył, że w miejscu, gdzie siedział Franczak, stała drewniana skrzynia pomalowana na zielono, taka z poematu Maksa Jacoba. Cała nadzieja w czytelniczkach i czytelnikach – tylko one i oni zdołają ustalić, czyje odciski palców znajdują się na kieliszku z okładki. Warto spróbować, zanim zawali się sufit.
Darek Foks
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
opieka redakcyjna, korekta: Aleksandra Zoń
korekta: Michał Trusewicz
okładka i ilustracje:Zuza Charkiewicz / Podpunkt
© Copyright by Jerzy Franczak, 2022© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022
Wydanie pierwsze, Warszawa 2022
Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
skład wersji elektronicznej: Michał Latusek | konwersja.net
ISBN: 978-83-8196-400-5
Na suficie pojawiają się rysy
Kiedy w winiarni Semi di Vino dochodzi do eksplozji, Filip siedzi w kinie, popija colę, obżera się popcornem i ogląda Mad Max 4. Obok niego siedzi para nastolatków w identycznych dżinsach, tak samo podziurawionych na kolanach, firmowo spranych i poprzecieranych. Czasem chwytają się za ręce, na krótką chwilę, jakby chcieli zapewnić się o swojej obecności, a potem oboje dyskretnie wycierają spocone dłonie o uda. Tyle Filip może dostrzec, spuszczając wzrok, poza tym nie patrzy w ich stronę. Film nie jest szczególnie zajmujący. Zaczyna się od sceny pościgu, która trwa niemiłosiernie długo. Kiedy po brawurowej akcji w sercu burzy piaskowej Mad Max upada na pylistą równinę, sala wydaje ciche westchnienie ulgi. Minuta przerwy, na złapanie oddechu. Łyk zimnej, słodkiej lury, od której bolą zęby. Rzut oka w głąb tekturowych kubków, na dnie których bieleje parę zimnych, przesolonych ziarenek. Oto rusza kolejna gonitwa. Wszyscy wpatrują się w ekran jak zahipnotyzowani, ale Filip nie potrafi już skupić się na filmie. Jego spojrzenie wędruje w bok, przesuwa się wzdłuż rzędów krzeseł: głowy, potylice, ramiona, twarze streszczone w półprofilach i ćwierćprofilach. Panuje półmrok, ciemność rozjaśniają lampki podłogowe, więc nie widać wiele, większości trzeba się domyślać. Rozbłyski ekranu zupełnie odrealniają ten obraz.
W końcu Filip zerka raz jeszcze w bok, na swoich sąsiadów. Dziewczyna siedzi za daleko, zasłonięta przez chłopaka. Ten może mieć szesnaście, siedemnaście lat. Jego twarz pokrywa rzadki, dość długi zarost – pewnie stara się zapuścić brodę, ale ewidentnie minie parę wiosen, nim upodobni się do modeli z billboardów i zacznie przypominać drwala. Ponieważ nie zauważa, że jest podglądany, Filip czuje się bezkarny i przypatruje mu się z rosnącym niesmakiem. Włosy nieokreślonej barwy, ułożone na żelu, opadające na krótko ostrzyżoną skroń. W małżowinie ucha tunel – czarne kółko, wokół którego błyszczy naciągnięta skóra. Gałki oczne poruszające się chaotycznie na wszystkie strony, jak w fazie snu paradoksalnego. Ręka podnosząca się do ust w mechanicznym geście, ładująca do otworu gębowego popcorn. Żuchwa mieląca pokarm. Grdyka skacząca w górę raz po raz, gdy biała papka wędruje w dół przełyku, do żołądka.
Filipowi robi się słabo. Myśli o tym, że niczym nie różni się od swojego sąsiada, i przez chwilę wyobraża sobie wnętrze własnego brzucha: zwały mięsa, przez które przeciska się wybełtana, czarno-biała breja. Pełen odrazy, rozgląda się raz jeszcze po sali i widzi stado dziwnych zwierząt, jednakowo godnych pogardy, tym bardziej że nie mają pojęcia o swojej zwierzęcości. Lubił to uczucie od zawsze, wywoływał je w sobie celowo. Wiedział, że najpierw pojawia się wstręt, potem ta dziwna słabość, bliska omdleniu, a na koniec przerażenie i coś w rodzaju natchnienia. Teraz z lubością zanurza się w ten stan. Pozwala się ogarnąć niemocy, powierza się całkowicie tej obezwładniającej sile, a jednocześnie jakaś instancja w nim wie doskonale, że wszystko odbywa się zgodnie z programem: po prostu znajduje się w połowie fury road między obrzydzeniem a paniką. Jest 21.05. Chłopak kończy opróżniać tutkę z popcornem i znowu łapie dziewczynę za rękę. Filip osuwa się na fotel i wbija wzrok w sufit. Mad Max szamocze się z jedną z księżniczek. Filip wyobraża sobie, że na suficie pojawiają się rysy i że te rysy rosną, czego oczywiście nikt prócz niego nie widzi… I podczas gdy ogłupiały tłumek wpatruje się hollywoodzkie świecidełka, on jeden obserwuje zbliżającą się katastrofę. To fantazja kontrolowana i raczej umowna, zresztą jeszcze inna instancja w umyśle Filipa sufluje bez przerwy, że przecież to istna dziecinada, a na pewno coś wstydliwego, do czego nie można przyznać się nawet najbliższej osobie.
Pobudki, jakimi kierował się Filip, przychodząc do Multikina na Nocny Maraton Postapo, pozostają niejasne. Owszem, jest fanem gatunku, ale nie gustuje w pościgach dużych resorówek i walkach o ropę toczonych przez pogrobowców punka. W obrazach zagłady poszukuje czegoś innego, a mianowicie tego dreszczu, który towarzyszy Sądowi Ostatecznemu. Niczym samobójca, który czuje wewnętrzny spokój dopiero wtedy, gdy szczegółowo zaplanuje swoją śmierć i zaczyna żegnać się ze światem, Filip potrzebuje fantazji o końcu wszystkiego. Niestety, nie jest to przypadek Mad Maxa. Co więc robi na seansie? Chyba po prostu nie wiedział, co ze sobą począć w ten kwietniowy wieczór. Źle wybrał – myślał, że film będzie lepszy. Możliwe, że chciał złagodzić „ból samotności” i wybrał najbanalniejsze remedium, czyli postanowił „wtopić się w tłum”. Ostatnia hipoteza – z którą na razie nie wiadomo, co zrobić – głosi, że Filip szukał alibi w związku z eksplozją w Semi di Vino.
To lubię!
Jest dokładnie 19.26, kiedy Maria wchodzi do środka: wnętrze utrzymane w ciepłych kolorach, sala pełna, przyjemny gwar. Maria po raz pierwszy znajduje się w tym miejscu, choć mijała je codziennie dwa razy w drodze do i z pracy. Robi parę kroków do przodu i przystaje, szukając wzrokiem Joasi. Okulary całkiem jej zaparowały, więc zdejmuje je, przeciera rękawem i zakłada z powrotem. Zanim wykona tę prostą czynność, ma chwilę zawahania, bo nie wie, co zrobić z torbą, która zsunęła jej się z ramienia – ostatecznie odkłada ją na moment na podłogę. Czuje się jak mała dziewczynka, a przez jej głowę przemyka wspomnienie kolonii, na których jako dziesięciolatka… Zupełnie absurdalne wspomnienie, nie na miejscu i nie na temat. Maria zauważa, że ktoś macha do niej z najdalszego stolika, ustawionego pod szklanym przepierzeniem, za którym zielenią się jakieś egzotyczne rośliny. Joasia ewidentnie obserwowała ją przez tych parę sekund – dlaczego nie zawołała? Dlaczego nie wstała i nie podeszła do niej? Całe szczęście Maria nie jest uwrażliwiona na takie towarzyskie ceregiele i szybko odpędza od siebie tę myśl.
– No heeeeej! – Joanna jak zwykle przeciąga ostatnią sylabę w tym swoim przywitaniu. Jest w tym coś zaczepnego i uroczo nastoletniego. W ustach ma jakieś cukierki, rozgryza je i uśmiecha się do przyjaciółki.
– Cześć. Czekałaś na mnie długo? – Marysia zdejmuje swój nowy wiosenny płaszczyk. Chce przewiesić go przez oparcie krzesła, ale przez chwilę waha się.
– O, jaki ładny!
– Japan Style.
– Jak dla mnie może być i Russian Style. – Joasia parska śmiechem, ale jakoś tak przepraszająco, żeby zatuszować nieudany żart. – Widać, że dobry materiał. I te guziki… Czad! Skąd go masz?
– Ze sklepu, a skąd? – Maria dziwi się teatralnie, a potem jakby mięknie. – No dobra, z Allegro.
– To lubię! – Przyjaciółka puszcza oko i wskazuje palcem wolno stojący wieszak. – Możesz go powiesić tam.
Po trzech minutach zamieszania – bo wieszak jest przepełniony, bo krzesło stoi krzywo, jedną nogą na dywaniku, bo kelner podaje kartę – dziewczyny siedzą naprzeciw siebie, uroczyste i rozpromienione. Nie wyglądają na swój wiek: ubierają się modnie (a zarazem elegancko), chodzą na zajęcia ruchowe (Maria na jogę, Joanna na aqua aerobik), stosują różne maseczki, kuracje farmaceutyczne i diety cud. Jasne, upływ czasu daje o sobie znać; ta pierwsza ma mnóstwo zmarszczek mimicznych wokół oczu, ta druga zniszczoną skórę na szyi i klatce piersiowej, coś jakby permanentną gęsią skórkę, dlatego unika dekoltów i chętnie używa apaszek. Obie lekko posiwiały, czego nie widać, bo farbują włosy (odpowiednio: Garnier 6.46, miedziana czerwień i L’Oréal 70, naturalny ciemny blond). Przede wszystkim jednak – czują się młode. W innej epoce byłyby kobietami w wieku balzakowskim, szykowałyby się do nowych ról życiowych – matrony, babci, strażniczki pamięci. Czasy, w których przyszło im żyć, oferowały inne możliwości: rozwijanie zainteresowań, nawiązywanie znajomości, podróże, przyjemności sportu, kuchni i seksu. W pewnym sensie miały szczęście, a w innym nie, bo znalazły się w potrzasku, pośród sprzecznych nakazów. Duch czasów mówił: „musisz się rozwijać i samokształcić, musisz swobodnie modelować swoje ja i wsłuchiwać się uważnie we własne potrzeby”. Już te rady są mocno paradoksalne, trochę na zasadzie „Bądź sobą, wybierz Pepsi”, ale jeszcze gorzej, że zupełnie co innego mówiła zasada rzeczywistości, a mianowicie: „pracuj! zarabiaj! oszczędzaj!”. Jakby tego było mało, te dwa przekazy, choć z pozoru tak różne, uzgadniały się w jednym punkcie, który mógłby stanowić pierwszy punkt nowego dekalogu: „konsumuj!”. Żyły wewnątrz tej sprzeczności, nie do końca zdając sobie z niej sprawę. Pracowały, zarabiały, oszczędzały, a równocześnie robiły rozmaite kursy, wiadomo, same studia to za mało, a równocześnie trenowały, eksperymentowały z nowymi potrawami, ciuchami, fryzurami, a równocześnie obie wychowywały dzieci, do tego czasem próbowały wyrwać się w daleką podróż, albo chociaż na wycieczkę, albo do kina, albo jak dziś, do winiarni, żeby pogadać z psiapsiółą, dla której zawsze brakuje czasu, żeby zjeść coś dobrego, napić się wina i skonsumować koncert muzyki klezmerskiej.
– Co to właściwie będzie? – zagaja Marysia, bo nie wie nawet, na jaki koncert trafiła.
– Mary… – zaczyna Joasia, a jej przyjaciółce przypomina się, że tak właśnie nazywali ją w liceum – to będzie spotkanie…
– Po latach!
– …spotkanie po miesiącach… Dwóch najlepszych przyjaciółek. Z jednej ławki.
– Z drugiej ławki.
– W pierwszym rzędzie, pod oknem.
– Tylko nie pytaj mnie, co u innych z klasy, nie wiem i nie chcę wiedzieć.
– Ja jestem zawsze ciekawa. Wiesz, ostatnio spotkałam Borysa… Pamiętasz go?
– No proszę cię! Trudno nie pamiętać! Borys Polewoj…
– Tak, Polewoj… To prawda, że nie wy… nie wylewoł… za kołnierz.
Obie parskają śmiechem i jak na komendę pociągają łyk wody z wysokich, wąskich szklanek (Joanna zamówiła jedynie karafkę wody). Ten mechaniczny gest wywołuje u nich równoczesne rozbawienie.
– Twoje zdrowie!
– Cheers!
Stukają się szkłem i upijają jeszcze po łyczku.
– Teraz jest jakimś przedstawicielem handlowym czy coś. Tłumaczył mi, ale ja, idiotka, nic z tego nie wiem!
– Za głupia na to jesteś.
– Pewnie tak.
– I co słychać…
– Jak to co? Pogadaliśmy dwie minuty, to było na stacji benzynowej…
– Co mnie obchodzi Borys! Powiedz, co słychać u innych. Pytałaś go, czy jest z kimś w kontakcie?
– No właśnie nie, bo ja się wstydzę. Nie śmiej się! Zawsze mam wrażenie, że jak się stawia te pytania, to znaczy, że rozmowa zdechła, że ktoś szuka tematów. To takie obciachowe.
– O czym my w ogóle mówimy, kochana, co? O Borysie??
Jo macha ręką lekceważąco i zabiera się za studiowanie menu. Maria jest dziwnie roztargniona, czyta nazwy potraw, ale bez zrozumienia, zresztą są to nazwy włoskie, trzeba by czytać składniki albo pytać kelnera… Tymczasem w menu ich rozmowy pojawił się niespodzianie temat, do którego nie wracała. Liceum plastyczne! Marysia miała artystyczną duszę i chciała zostać malarką, natomiast Joasia obsadzała się w roli nauczycielki. W dorosłym życiu ułożyło się całkiem na odwrót. Mary po wielu dziwnych miejscach zatrudnienia (dziwnych jak na jej formację zawodową, bo przecież nie ma nic dziwnego w górskim pensjonacie, sklepie obuwniczym czy biurze podróży) wylądowała w gimnazjum. Od lat nie stanęła przed sztalugą, chociaż, owszem, poszła do Szału i zaopatrzyła się w profesjonalny sprzęt – w razie czego, gdyby naszło ją natchnienie. Jo natomiast po krótkim epizodzie w technikum zrozumiała, że nie chce być „panią od plastyki” i zajęła się projektowaniem graficznym stron internetowych, co stanowi dla niej namiastkę artystycznej twórczości, tak że czuje się – powtarza sobie, że czuje się – zawodowo spełniona (niestety, dochody ma nieregularne i niewielkie, całe szczęście Przemek zarabia dość dobrze, oczywiście „całe szczęście” dla gospodarstwa domowego, ona sama nie czuje się z tym najlepiej i czasem, żeby się pogrążyć, mówi sobie, że jest utrzymanką, niekiedy nawet wyrzuca mu, że wywyższa się tylko dlatego, że lepiej zarabia… fakt, że Maryśka też nie zarabia fortuny, wcale jej nie pociesza, chociaż z drugiej strony, gdyby przyjaciółka osiągnęła jakiś finansowy sukces, na pewno pojawiłaby się zazdrość i kto wie, co zostałoby z ich zażyłości; trudno ukryć, że dobieramy sobie przyjaciół spośród ludzi na podobnej stopie życiowej, choć niewiele o tym mówimy, bo kwestie ekonomiczne są ostatnim tabu relacji międzyludzkich i podczas gdy coraz więcej rozmawiamy o seksie, wokół tych mrocznych i sekretnych spraw narasta milczenie).
– A co ty właściwie robiłaś na stacji benzynowej? – pyta Mary.
– Kupiliśmy nowy samochód. Seata. Przemek wybrał markę, wszystkim się zajął. Ja tylko wiem, jak kręcić kierownicą i do której dziurki nalać benzyny. Błagam, nie mówmy o takich sprawach, to jest śmiertelnie nudne!
– Just asking. – Maria podnosi dłonie w geście dobrowolnej kapitulacji. – Co zamawiasz?
– Wszystko jedno. Przede wszystkim wina chcę.
Patrzą na siebie jak zakochane. Emanuje z nich radość. Cieszą się sobą, cieszą się z tego, że wreszcie udało im się spotkać, sam na sam, bez żadnego pretekstu. Że zrobiły coś dla siebie – dla siebie nawzajem i każda z osobna dla samej siebie. Rozkosz rozmowy z kimś, kto rozumie cię w pół zdania, plus rozkosz wolnego czasu i błoga świadomość, że robi się coś dla czystej frajdy, trochę podobna do tego stanu, który Maria zna z zajęć jogi, a Joanna z aqua aerobiku. No więc są radosne, a przy tym na swój sposób uroczyste. Widać obie naraz pomyślały o tej sytuacji, zupełnie niezwykłej, gdyż nigdy dotąd nie spotkały się na kolacji, bo Joanna powiedziała:
– No, na pewno kawę mają lepszą niż w parku Jordana!
– Nawet mi nie przypominaj. – Maria wzdrygnęła się na myśl o nesce podawanej w plastikowych kubkach, pitej naprędce pod kiczowatym grzybkiem obok placu zabaw, kiedy Kacper, Róża i Ante mieli chwilę zgodnej zabawy… A że kłócili się średnio co pięć minut, gorącą, przesłodzoną lurę trzeba było bardzo szybko wprowadzać do organizmu. – A jak tam twoi?
– Dobrze. – Joanna uśmiecha się smutno. – Nawet bardzo dobrze.
– Twoja mina mówi co innego.
– Po prostu zmęczona jestem tym wszystkim. Za dużo… Za dużo spraw. Szkoła, dom, a jeszcze ja pracuję w domu, wiesz, więc jakoś tak wychodzi, że się nim zajmuję. – Spuszcza głowę. Bawi się przez chwilę widelcem. Z jej twarzy nie schodzi wysilony uśmiech. – Sama jestem z tym wszystkim. Przemek wraca późno, od kiedy…
– Od kiedy co? – wtrąca Maria, trochę za szybko, jakby chciała wydobyć z przyjaciółki jakiś sekret. Ta unosi głowę i spogląda na nią z niebotycznej dali.
– Nic. Po prostu zmęczona jestem.
Przenosi spojrzenie na stolik obok, gdzie jakiś szpakowaty jegomość emabluje towarzystwo. Udaje jej się nawet wyłowić fragment ich przekomarzań.
– Meloman? Brzmi prawie jak megaloman – powiada siedząca obok niego dziewczyna.
– „Prawie” robi różnicę – odparowuje tamten i rechocze.
Joanna odkłada widelec, prostuje się.
– Jestem tym taka zmęczona, że nawet nie mam siły o tym mówić – zaczyna zupełnie innym tonem, siląc się na wesołość. – Uprzedzając twoje kolejne pytania: z Przemkiem układa mi się dobrze, jest OK, przynajmniej jak na weteranów, dzieci są cudne, chociaż dają w dupę, Róża jest w czwartej klasie…
– Tylko nie przesadź tym updatem! Bo się obrażę!
– …i dalej kocha taniec.
– Ante natomiast jest w pierwszej gimnazjum i kocha robotykę.
– Właśnie, że nie!
– Bo?
– Bo?
– Co kocha Ante?
– Nie „co”, tylko „kogo”, moja droga…
Maryśka otwiera szeroko oczy i rozdziawia usta, w takim „aaaaaa” osoby nagle w coś wtajemniczonej, po czym krzywi się, ściągając w dół kąciki ust, i kiwa głową z aprobatą.
– No nie pogadasz… To już ten wiek! A jak ona ma na imię?
– Bardzo oryginalnie. – Joanna tłumi śmiech. – Marysia!
Jej przyjaciółka wykonuje tę samą minę co poprzednio, tylko jakby ujętą w jeszcze większy cudzysłów.
– A kim są jej rodzice?
Joanna sięga po serwetkę i rzuca nią w Marię, po czym obie wybuchają śmiechem.
– Gdzie to wino?
Na powrót są wesołe, rozochocone, gotowe do zabawy. Zaczynają rozglądać się za kelnerem, wygłupiają się nawet – ale tak dyskretnie, żeby nikt nie widział – pstrykając w palce i wołając teatralnym szeptem: „garçon”, aż w końcu udaje im się złapać jednego „chłopca” (wiek trudny do oszacowania, niski wzrost, biały fartuch, kruczoczarna czupryna) i pośród chichotów i porozumiewawczych spojrzeń zamawiają wino (jakie? oczywiście najtańsze, ale tak przecież nie mogą powiedzieć… znają zestaw wybiegów, który pozwala ukryć niezamożność i zachować klasę, tym razem robią nonszalanckie miny i mówią jedna po drugiej, jakby recytowały scenariusz: „– Bo ja wiem? – Najzwyklejsze. – Takie stołowe. – Całą karafkę”… A kelner w mig rozumie ten kod i idzie nalać im najpospolitszego sikacza).
– Za nasze spotkanie. – Stukają się delikatnie lampkami.
– Za to i wszystkie kolejne.
Upijają trochę wina, nie komentując ani słowem jego smaku (jest to portugalskie Douro z dziesięciolitrowego boxu). Gdy kelner wraca, składają zamówienie:
– Ja poproszę tagliatelle al tartufo nero.
– Dla mnie carpaccio z polędwicy.
Kelner kłania się staromodnie, a one wymieniają spojrzenia, znowu nic nie mówiąc, choć obie zauważają, że są to jedyne dwie pozycje, które nie przebijają pułapu trzydziestu złotych. Widać czytały menu identyczną metodą, czyli zaczynając od ceny. Za to Mary jak zwykle komentuje kwaśno:
– Wciąż jesz padlinę.
– Jestem drapieżna, kochana, wiesz o tym?
– Jesteś zwyczajną hieną.
– A ty diplodokiem.
To były ich rytualne przekomarzania. Maria wcale nie sądziła, że przekona przyjaciółkę do kuchni wegetariańskiej, zresztą nie odczuwała żadnego posłannictwa. Sama nie jadła mięsa, bo jej nie służyło, a że przy okazji mogła to przedstawiać jako odruch etyczny – tym lepiej, to wizerunkowo bardzo korzystne.
– A Kacprowi też nie dajesz mięsa? – Nie wiadomo, czy Joasia naprawdę interesuje się tą kwestią, czy skorzystała z pretekstu, żeby uczynić zadość ekonomii rozmowy: o jej dzieciach przecież już gadały!
– Ja to mu mogę dać… – Maria wznosi oczy do góry, szukając dobrej riposty. – Popalić!
– Czego? Marychy?
Maria skrywa twarz w dłoniach, udaje, że jest załamana poziomem rozmowy.
– Po prostu on jest na takim etapie, że sam się karmi – odpowiada całkiem serio. – Zostawiam mu obiady, czasem je sobie odgrzewa, a czasem nawciąga się fast foodów i ma dość.
– Szczęściara jesteś, gotowanie ci odpada – mówi Joasia z rozmarzeniem. – Przemek je w pracy, dzieci niby w szkole, na stołówce, ale nie zawsze im podejdzie to, co tam podają, więc i tak im gotuję… Pełne dania, wiesz, ja mam dwójkę…
Chce ugryźć się w język, za późno. Wie dobrze, że to drażliwy temat! Maria zawsze marzyła o tym, żeby Kacper miał rodzeństwo, ale z Mirkiem nie wyszło, rozstali się, gdy mały miał trzy lata, potem próbowała zbudować stały związek – Krystian, Marcin, Rene, ten Austriak, przecież Joanna pamiętała nawet ich imiona! – ale nic z tego nie wyszło. Co gorsza, właśnie to marzenie o drugim dziecku było przeszkodą: albo za wcześnie się z nim ujawniała, albo jakoś to wychodziło między wierszami, no i każdy z jej partnerów wycofywał się, bo „to działo się tak szybko” (Marcin), bo za duża odpowiedzialność, za dziecko własne i za to drugie, całkiem duże, nieufnie nastrojone do nowego taty (Krystian), wreszcie dlatego, że czuł się urażony, przecież nie jest „Zuchttier” czy „Zuchtstier” (aczkolwiek Maria z trudnością rozumiała styryjski akcent Rene, to akurat do niej dotarło: „rozpłodnik” albo „byk rozpłodowy”, zapamięta te wyrazy na całe życie).
– A gdzie on dzisiaj jest? – Joanna szybko zmienia temat.
– Kacper? U kolegi. Grają na playstation. Do upadłego.
– A może potem pójdziemy potańczyć? Do upadłego?
– Taaaa. I pośpiewać.
– Czemu nie? Kobiety, wino i śpiew. Pamiętasz, kiedy ostatnio byłyśmy razem na potańcówie?
Obie pamiętały. Dwa lata temu stuknęła im czterdziestka. Mary obchodziła ją hucznie – że niby, jak żartowała, „każde urodziny ma się raz w życiu, ale czterdzieste zwłaszcza” – zarezerwowała stoliki w Pięknym Psie dla kilkorga starych znajomych i paru koleżanek z pracy. Był alkohol, rozmowy, alkohol, tańce, trawa, głębokie rozmowy, zwierzenia, łzy, alkohol, znowu tańce i powrót do domu o bladym świcie, pierwszym tramwajem, jak za dawnych czasów, jak w Bielsku-Białej, kiedy miały po naście lat. A Jo nie obchodziła tych urodzin wcale, uznała, że nie ma czego świętować – albo że nie ma się czym chwalić.
– Może chociaż tu potańczymy? – pyta Jo bez przekonania.
– A, właśnie! Kiedy pytałam cię na początku, co to właściwie będzie, miałam na myśli koncert!
– Jacyś klezmerzy, ale tacy lekko jazzujący. Nazwa wyleciała mi z głowy. Akordeon, skrzypce, kontrabas i perkusja. Jak jesteś ciekawa nazwy, to na drzwiach wisi plakat.
Marysia ogląda się za siebie, szacuje odległość – nie, jednak nie chce jej się wstawać. Ponieważ zaczęły mówić o koncercie, po raz pierwszy zwraca uwagę na muzykę sączącą się z niewidzialnych głośników: pianino, gitara, klawisze, kołyszący rytm, taki smooth jazz (w istocie to Song for My Father Stanleya Jordana, speca od muzykoterapii).
– Dziwne miejsce jak na koncert klezmerski. O której zaczynają?
– Dlaczego dziwne? Uważasz, że powinni grać w synagodze?
Marysia śmieje się, ale tak, jakby wypuściła parę z samowara, to śmiech zmieszany z pogardliwym fuknięciem, który daje do zrozumienia, że żart był głupi (choć udany) i zabawny (choć idiotyczny).
– Mają zacząć o ósmej, ale wiesz…
– …Jacy oni są, ci artyści – chciałaś powiedzieć!
Zerkają na zegarki, Joasia na swoją Genevę, różową w białe kropeczki (za jedyne 15,90 złotych), a Marysia na swój Retro Vintage na potrójnej skórzanej bransoletce z plecionką i dzielonym paskiem (dostała go w prezencie od mamy, kosztował 40 złotych).
Jest 19.56, o czym informuje średniej wielkości zegar, dyskretnie tykający w porcie barmańskim, za ladą.
– No to ja jeszcze pójdę przypudrować nosek – rzuca Mary, a Jo przytakuje na znak, że zrozumiała greps. Też należy do pokolenia wychowanego na Pulp Fiction, rozumie, o co chodzi, choć wie, że jej przyjaciółka nie ma amfy i nie naspiduje się w kiblu.
– Ja tymczasem dam se w palnik. – Joanna demonstracyjnie podnosi kieliszek i puszcza oko.
Przez moment jakby wstydzą się tej zgrywy… A zaraz potem czują się w niej dobrze, bo niby co? Bo nie wypada? Pionowa zmarszczka na czole Marysi pojawia się i znika w ułamku sekundy. Tak, wszystko im wolno, mogą zachowywać się idiotycznie, mogą być niedbałe, wesołkowate, głupkowate. Obie wysyłają do siebie ten sam komunikat: „Bądź jaka bądź, i tak cię kocham!”, po czym jedna oddala się do toalety, a druga wspiera brodę na złączonych dłoniach i ciężko wzdycha.
Nie da się ukryć – czuje pewną ulgę. Owszem, są bardzo wyluzowane, ale i wielce teatralne. Są bardzo sobie bliskie, ale wracają z daleka – po długim niewidzeniu – i podchodzą do siebie ostrożnie, stopniowo niwelują dystans. Teraz Joanna pogrąża się w błogim rozkojarzeniu, pozwala rozsupłać się wszystkim wątkom i rozpierzchnąć myślom. W jej spojrzeniu przesuwa się ogniskowa, gałki oczne rozjeżdżają się na boki, obraz zachodzi mgłą.
Koło drzwi wejściowych siedzi chłopak, na oko dwudziestoparolatek. Jakoś nie pasuje do tego miejsca, może dlatego, że ma na sobie popielaty kangurek? Albo dlatego, że jest samotny?
Keyboard, trąbka. Przez salę przepływa pogodna i banalna melodia, jakby nieco głośniejsza od poprzedniej.
Bliżej, po lewej, siedzi kobieta… Znieruchomiałe spojrzenie Jo obejmuje dywanik ciągnący się środkiem sali, dolne partie stolika, czyjeś buty. Gałki oczne automatycznie poprawiają zbieżność i wzrok wyostrza się: to czarne szpilki czółenka z noskiem w szpic i klamerką z cyrkoniami. W jednym tkwi noga, drugi jest pusty, a nad nim huśta się miarowo stopa, przez cienkie rajstopy widać pociągnięte lakierem paznokcie i duży palec z haluksem. Joannie przypominają się reumatycznie powykręcane paluchy babci Krysi. Wieńczyły je ostre, twarde szpony, które dwa razy do roku trzeba było odmaczać w balii pełnej wody z mydłem i wzywać pedicurzystkę, panią… Bożenkę? „To bez znaczenia”. Joanna prostuje się i upija łyk wina. Zerka na telefon – żadnych wiadomości. Donikąd jej się nie spieszy. Chyba jest szczęśliwa. Nie czuje w ciele żadnego bólu… Jak w tym znanym wierszu. Nie ma na ziemi rzeczy, którą chciałaby mieć. Nie zna nikogo, komu warto byłoby zazdrościć. Co przydarzyło się złego, zapomniała. Nie wstydzi się myśleć… Jakoś tak. Był taki wiersz Miłosza, pamięta go ze szkoły, recytowała go na jakimś konkursie.
„Pani Halinka chyba”.
Uśmiecha się do siebie.
Muzyków wciąż nie widać, ale w winiarni zaszła pewna zmiana. Wszyscy niespostrzeżenie przekroczyli niewidzialną granicę. Zaczyna się chwila, która trwać będzie wiecznie.
Puste losy nie istnieją
Maria wysikała się, stojąc nad muszlą klozetową w głębokim przysiadzie, tak by nie dotykać sedesu (taki nawyk, a raczej mikrofobia wszczepiona przez przemysł reklamowy – wiadomo, zarazki czają się wszędzie… Tymczasem winiarnia należała do lokali z klasą, sanitariaty były utrzymywane w czystości, na ścianie wisiała Karta Kontroli Czystości i Dezynfekcji z widocznym podpisem niejakiej Krystyny Buczko w rubryczce wskazującej na godzinę 17.00). Podtarła się, wciągnęła spodnie, spuściła wodę i opuściła kabinę. Umyła ręce, potrzymała je przez minutę pod automatyczną suszarką. Wsparła się ciężko o obudowę umywalki i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Rozciągnęła szeroko usta i zmrużyła oczy, a potem podniosła brwi i zmarszczyła czoło. Czoło było jak dla niej spoko, najbardziej nie podobały jej się kurze łapki w kącikach oczu i drobne zmarszczki pod dolnymi powiekami. Wyciągnęła puderniczkę (MicroSmooth Sephory za 55 złotych, tutaj nie oszczędzała tak rygorystycznie) i poprawiła makijaż. Nie spieszyła się – nikt nie pukał do drzwi, przyjaciółka poczeka. Zlustrowała się raz jeszcze i pomyślała sobie, że „nigdy nie była szczególnie urodziwa”, ale równocześnie z tą myślą pojawiły się dwie inne: „uroda nie jest najważniejsza, chodzi o to, żeby mieć w sobie to coś” oraz „i tak się podobałam mężczyznom”.
Komu się podobała? Mężowi, tak, jemu na pewno, przynajmniej na początku. Wcześniej nie miała chłopaków, w każdym razie tak „na poważnie”. Poznali się jeszcze w Bielsku-Białej, w czasach nastoletnich. On chodził do zwykłego ogólniaka, to znaczy bez profilu artystycznego, bo „zwykłym” trudno je nazwać – słynna „piątka”, najlepsza szkoła średnia w województwie bielskim, panowała tam ogromna dyscyplina i presja na wyniki, zwłaszcza w konkursach międzyszkolnych i olimpiadach. Był od niej o rok starszy. Wpadli na siebie podczas imprezy u Pietuszki (skąd ta ksywka, nie wiadomo, złośliwi wołali na nią „Pierduszka”) i od razu zaiskrzyło. Potem okazało się, że Mirek ma blisko ze szkoły (ul. Lompy) do niej, do domu jej rodziców (ul. Czysta), więc zjawiał się regularnie po południu i chodzili na spacery nad Białą. Dalej wszystko szło jak się należy, jak w komedii romantycznej: trzymanie się za ręce, pierwszy pocałunek, pierwsze nieporozumienie, jedno przeprasza, a drugie przebacza, pierwszy seks (u niego; jego starzy – którzy byli autentycznie starzy, czyli pod siedemdziesiątkę – wyjechali do sanatorium), oświadczyny, pierwsza poważna kłótnia, po której wracają do siebie jeszcze bardziej spragnieni miłości. Potem ślub, narodziny Kacpra, rosnąca frustracja… Tu tonacja ulega zmianie, horyzont zaciemnia się; jednak oglądamy melodramat. Mamy kłótnie, wspólną ucieczkę do Zakopanego, ratowanie związku, znowu kłótnie i ostateczne rozstanie. Otwarcie nowego rozdziału, żałoba, samotność, pokątne romanse, kruche związki i nagłe rozwiązki…
Maria odgania od siebie te myśli. Nie ma ochoty zastanawiać się, co u Mireczka. Przypomina sobie o nim dość często, bo Kacper jest nieprzyzwoicie podobny do ojca: ma coś z niego w układzie oczu, rysunku brwi oraz kształcie nosa i kiedy zasłania usta, na przykład szalikiem czy chustką, wygląda jak jego nieukończony portret. Przypomina sobie wtedy o nim i myśli: „Nie potrzebujemy cię, dobrze nam we dwoje”. Nie, nie wie, co u niego słychać. Kiedy się rozstawali, w roku 2001, był redaktorem dużego portalu internetowego, a dla pewności pracował też w darmowej gazecie. Nie wiedząc o tym, stał w rozkroku na dwóch tonących łodziach. Wtedy jeszcze odwiedzał Kacpra, ale potem, gdy pękła bańka internetowa, a rynek prasy papierowej zaliczył trzęsienie ziemi, Mirek stracił wszystkie punkty oparcia, wpadł do głębokiej wody – i nie poradził sobie. To znaczy dopłynął do brzegu, ale nie tego, co trzeba. Podobno wyjechał do Anglii, tak mówił ktoś ze znajomych. Najpierw płacił „alimenty” – czyli kwotę, na którą się umówili, bo rozwodu nie wzięli – a potem zapadła cisza. Maria nie szuka go. Rozumie, że to cena jej wolności.
Do czego wykorzystuje tę wolność? Przypomina sobie znowu Krystiana, Marcina i Rene, wszystkie te męczące niby-związki, nieudane, nieskonsumowane i przedwcześnie zakończone… A potem w jej myślach pojawia się Wojtuś. I gdy tak stoi nad umywalką i gapi się w lustro, postanawia nagle, że opowie o nim Joannie. Komu ma się zwierzyć, jeśli nie przyjaciółce? Lepszej okazji nie będzie. Przecież nie powie o tym mamie. Z matką rozmowa jest zawsze taka sama, sprowadza się do kilku prostych formuł: „Jestem z ciebie dumna, zawsze wierzyłam, że coś osiągniesz w życiu”, „codziennie modlę się o twoje szczęście”, „zastanów się, co robisz”, „nie podoba mi się to, wiesz, że nie mogę tego pochwalić”… Tych formuł jest więcej, ale sprowadzają się do pochwały, ponaglenia i nagany. Prosty, skuteczny system komunikacji, jak przystało na urzędniczą rodzinę. Matka pracowała w sanepidzie, ojciec w Wojskowej Komisji Uzupełnień – on nie wypracował sobie żadnego zestawu gotowych formuł, bo też nie szukał kontaktu z córką. Już lepiej dogadywał się z zięciem, choć i tu stawiał na pozasłowne porozumienie: na majsterkowanie i drinkowanie.
No więc znowu on: jej ślubny, jej jedyny… Maria odpędza myśl o nim. Nie ma pojęcia, że w tym samym momencie Mirek jest na krakowskim dworcu i wsiada w autobus do Wrocławia. Przed niespełna godziną niemal otarli się o siebie na Plantach. Co by było, gdyby na siebie wpadli? Zaczęliby rozmawiać? Maria odwołałaby spotkanie z przyjaciółką? Udałaby, że go nie poznaje i poszłaby w swoją stronę? Nie wiadomo, bo nic takiego się nie wydarzyło; w tej loterii puste losy nie istnieją. Ta gra losowa nie pozwala też powiedzieć, że „minęli się jak lunatycy” i „każde ruszyło w stronę swojego przeznaczenia”. Wszystko jest jawne i niecelowe. Wszystko jest jasne i niepotrzebne.
Tyle dają za morderstwo w afekcie
Mirek idzie Plantami w stronę dworca. Dochodzi 19; za trzy kwadranse wsiądzie do busa; za trzy godziny wysiądzie na dworcu we Wrocławiu, wskoczy w tramwaj i pojedzie na Krzyki; pół godziny później zapuka do drzwi Rafała. Próbuje sobie wyobrazić jego minę, ale nie umie. Nie pamięta zbyt dobrze, jak wygląda jego kuzyn.
Tego dnia obudził się o późno. Krzysiek ściągnął z niego koc, zaczął się krzątać po pokoju, włączył radio. Oczy miał jak przecinki, odór niestrawionego Jägermeistra bił od niego. Mówił, że pora wstawać, że on idzie do biura, że sorry, ale kluczy mu nie zostawi, bo wraca późno i w ogóle. Wszystko, co mówił, układało się w czytelny przekaz: Mirek przekimał u kumpla trzy noce i chyba wystarczy, w sumie fajnie było pobawić się w binge drinking, ale trzeba wrócić do normalności, mamy po trzydzieści lat, a jak dobrze policzyć, to ponad czterdzieści. Było fajowo, ale teraz stop zabawa, pora na detoks, pora na rutynową depresję i dekompresję, otwieramy się z powrotem na świat, to znaczy każdy na swój. Mieli wstać rano, a jest po południu, Krzysiek wraca do kancelarii dopiero jutro, ale musi przejrzeć papiery, żegna Mirka z satysfakcją i westchnieniem ulgi, wiadomo, każdy gość cieszy dwa razy, kiedy przyjeżdża i kiedy odjeżdża.
Mirek nie miał co ze sobą zrobić. Że Krzysiek o tym nie wiedział, to nie jego wina, bo Mirek przez parę wieczorów zgrywał szczęśliwego freelancera, co noc tańczył przed nim taki happy hardcore, że niby nic nie musi, wszystko może, jest ryzyk, ale chwali sobie wolność. Ani słowa o pustym koncie, jakoś nie wypadało. Ani słowa o złamanym sercu.
I wtedy pojawiła się myśl, że przecież Rafał wisi mu kasę. Ta myśl miała w sobie coś z nagłego olśnienia, co może wydawać się śmieszne, bo każdy mniej więcej pamięta, ile komu pożyczył, a już zwłaszcza ktoś kompletnie spłukany. W tym przypadku chodzi o to, że Rafał jest jego kuzynem; Mirek pożyczył mu tysiaka na rok, tamten miał spłacać co miesiąc po sto złotych, no ale nic z tego nie wyszło. Działo się w czasach, kiedy jeszcze Mirek miał na życie, potem uznał pieniądze za stracone i odpuścił; był tausend, nie ma tausenda. Zupełnie o tym zapomniał. Aż do owego niedzielnego ranka: tadaam! Epifania. Trzeba jechać na rodzinną rewindykację.
Jedząc jajecznicęi siorbiąc kawę, Mirek myślał sobie, że tysiąc to niby niewiele, ale do końca miesiąca styknie. Trzeba jechać do Wrocławia. Niech to będzie jakiś początek, pierwsze ogniwo… Nowe rozdanie. Zawali ostatnie zlecenie, straci dwieście złotych (brutto), nie zrobi tej ekologii, zniknie z oczu swoim dwóm kontrahentom, nie wyliczy im ochrony środowiska, ani tej firmie transportowej, ani budowniczym dróg i mostów, niech zatruwają atmosferę, niech płacą kary, on wyjeżdża. Pora coś zmienić w życiu.
Pochmurne popołudnie. Zbierało się na burzę. Mirek brnął przez blokowiska – Rżąka, Wielicka, Stare Podgórze – szedł na piechotę, bo szkoda mu było pięciu złotych na bilet, i myślał o całej akcji, ale też przypomniała mu się… Tak, znowu go to dopadło, pewnie dlatego, że jest sobota… W każdą sobotę Marysia prosiła o śniadanie do łóżka. Przynajmniej raz w tygodniu – mówiła – możesz mnie trochę rozpieścić, a on chętnie ulegał tej zachciance, tym bardziej że to „rozpieścić” brzmiało słodko i dwuznacznie. Schodził do piekarni po bagietkę, szykował posiłek – jajka na miękko, marmolada, herbata – potem jedli wspólnie, półleżąc, gadając o wszystkim i niczym, podczas gdy delikatne podmuchy wiatru wpadały przez okno i poruszały firanką. Czasem zapadali ponownie w sen. Czasem kochali się i dopiero potem zasypiali ponownie.
Taki obrazek utrwalił się w jego wspomnieniu: malowanka na szkle, kadr z hollywoodzkiego romansu. Naprawdę było trochę inaczej. Owszem, sobotnie poranki to było święto, chwila wyjęta z czasu, ale już po południu trzeba było jechać do jej rodziców. Teść angażował go zwykle przy naprawie auta albo przy innych reparacjach, nieważne, elektryka czy hydraulika, potrzebny mu był asystent – ktoś, kto podaje narzędzia, patrzy i podziwia. Marysia pomagała mamie w sprzątaniu, w zakupach i przygotowaniu obiadu. Teściowie byli już na emeryturze, odpoczywali po życiu spędzonym na urzędoleniu, celebrowali życie w bloku na Górnym Przedmieściu. Ponieważ Mirek nie miał rodziny – rodzice w międzyczasie umarli, zostawiając mu dom i kawałek ziemi w Malcu, spadek jeszcze po dziadkach, z resztą familii nie utrzymywał kontaktu – każdy weekend zarezerwowany był dla nich. Popołudnie przeciągało się zwykle do wieczora, kobiety serwowały ciasto i kawę, chłopaki otwierały piwo, wszyscy razem oglądali Panoramę i Teleexpress.
Mieszkali wówczas na ulicy Wzgórze, tuż nad antykwariatem, w wynajętym dwupokojowym mieszkaniu. Maria pracowała na akord w biurze podróży Ewa Travel, musiała schować do kieszeni swoje malarskie ambicje i handlować pobytami na rajskich riwierach, wciskać pakiety pobytowe i all inclusive – czyli to wszystko, co było poza zasięgiem ich możliwości. Nie da się ukryć, że sprzedawała kota w worku – ona sama raptem trzy razy w życiu wyściubiła nos poza własne województwo. Mirek za to podróżował sporo, głównie po B.-B. i okolicach, marzył o jakiejś robocie dziennikarskiej, ale „póki co” rozwoził przesyłki kurierskie InCity.
Od tamtych czasów oddziela go jakby inne, osobne życie: krótki okres narzeczeństwa, ślub, skromne wesele na dziesięć osób w karczmie na Straconce, potem – w kwietniu – ciąża Mary, radość, wspólne spacery, wyciskanie soków ze świeżych owoców, smarowanie brzucha kremem przeciw rozstępom, kino i Scrabble… A potem wszystko, jak za sprawą tajemnej klątwy, zaczęło się psuć. Ona straciła pracę, nie miała nic do gadania, bo była na umowach śmieciowych. Wpadła w przygnębienie i zachorowała, płód był zagrożony, musiała przeleżeć w szpitalu cztery miesiące. On w tym czasie brał wszystkie możliwe zlecenia, tak że czasem nie zdążył zjawić się u niej w godzinach odwiedzin. Wymówki, wyjaśnienia, półsłówka, niedopowiedzenia. Choroba jej ojca, która zbiegła się w czasie z narodzinami Kacpra, problemy z chemoterapią, problemy z karmieniem. Czuli się oszukani, nie mieli na opłaty, słaba laktacja, depresja, kredyt, zero czasu. Gdy ojciec Marii wyzdrowiał, matka zapadła na zdrowiu, Kacper właśnie zaczął siadać, wyrżnęły mu się pierwsze zęby i płakał po nocach. Zakupy dla dziecka, zakupy dla ojca, dwie kuchnie, dwa prania. Mary wściekła, przygnieciona obowiązkami, chodziła z wózkiem do parku Włókniarzy i tam kręciła się w kółko po tych pięciu zapętlonych alejkach. Matka wyszła ze szpitala, ale nic się nie zmieniło. Mirek brał zlecenia na Oświęcim, dojeżdżał na noc do pustego domu w Malcu, trochę go remontował, ale przede wszystkim oglądał mecze i pił. Deszczowe lato, dżdżysta jesień, ciepła zima, przeżyte jak w koszmarnym śnie z rzadka rozświetlanym drobnymi radościami. Aż wreszcie, gdy Kacper miał około roku, gdy udało im się sprzedać dom wraz ze stodołą i dwoma hektarami pola, zdecydowali się na ucieczkę. Tak, to była ucieczka – przed jego pracą, przed nocami poza domem i przed samotnym piciem, przed jej ciasnym odtąd–dotąd, przed brakiem perspektyw. Ucieczka z miasta, które zdążyli znienawidzić, i ze wsi, której się bali, z życia, które stało się powolnym umieraniem. Działali instynktownie, na oślep, chcieli zacząć od nowa.
Padło na Zakopane, bo Maryśka znalazła pracę menedżerki w pensjonacie, w miarę dobrze płatną, chociaż nie na etat. Spędzili tam wspólnie szesnaście miesięcy. Potem Mirek przeprowadził się do Krakowa, pracował w Polskiej Platformie Internetowej, równocześnie robiąc fuchy dla „City Magazine”… A potem wszystko się posypało.
Wyjazd do Londynu. Dziesięć lat, jak psu w dupę. Tyle dają za morderstwo w afekcie.
Nie widzieli się od dwunastu lat. Kacper ma siedemnaście lat. Podobno od sześciu lat Maria pracuje w szkole.
Mirek liczy lata i miesiące, porównuje, poszukuje regularności. Buchalteria rozpaczy.
Wrócił do Krakowa i nie śmie nawet ich szukać. Spieprza stąd najbliższym busikiem, jakby uciekał z miejsca zbrodni.
Początkowo odwiedzał ich regularnie, owszem, Mary czasem utrudniała ich spotkania, twierdziła na przykład, że chłopak ma wycieczki z przedszkola albo że oboje wyjeżdżają co weekend, ale w sumie jakoś to funkcjonowało. A potem przestał płacić alimenty, zwyczajnie nie miał z czego po tym, jak rozwiązali PPI, a kiedy wyjechał… Dziesięć lat na budowie i na zmywaku, w sutenerze w Harlesden i na ławce w parku Hampstead Heath. Nie miał tam nikogo. Wylądował na samym dnie.
Po powrocie podłapał fuchę i obliczał „ekologię” dla firm. Ekologia! Mirek nienawidzi tego słowa, nienawidzi wszystkiego, co się z nim wiąże – ograniczania emisji dwutlenku, segregowania śmieci, oszczędzania energii elektrycznej i wody, mody na rowery, katalizatorów spalin, oczyszczalni ścieków… Niech przyjdzie potop i oczyści Ziemię z ludzkiego pasożyta. Najpierw pracował dla takiego cwaniaczka, potem na własną rękę, pod własnym szyldem, oczywiście legalnie, bo w tym interesie inaczej się nie da. Jak odliczy VAT i całą resztę, wyciąga od tysiaka do półtora miesięcznie.
Maria nie wniosła sprawy, widać pieniędzy starcza jej na wszystko. Widać uznała, że ma go z głowy. Sama płaci sobie co miesiąc te alimenty – to jakby taksa za święty spokój.
Czasem wyobraża sobie, że szuka jej w Krakowie – to chyba nie byłoby trudne? Jej i Kacpra. Ale co miałby im powiedzieć? Nie, nie jest jeszcze gotów.
Czasem śni mu się, że idzie ulicą Partyzantów, że przechodzi obok ich dawnego mieszkania, okno jest otwarte, poprzez koronkę tańczącej firanki widzi zarys łóżka…
Teraz sunie Plantami; zmierza w stronę dworca i myśli już tylko o niespodziewanej wizycie, którą złoży kuzynowi (po jedenastej? przed północą? czy to na pewno dobry pomysł?). Wybiera alejkę bliżej murów miejskich i właśnie dlatego mija się z Marią, spieszącą na spotkanie równoległą alejką. Na wysokości ulicy Siennej jest świadkiem wypadku; rozpędzony rowerzysta próbuje ominąć grupę turystów, wpada w poślizg i uderza z całym impetem w ławkę. Ci, którzy przed sekundą uniknęli zderzenia, podbiegają do niego i dopytują, jak się czuje („are you alright?”). Mirek przystaje na chwilę i przygląda się temu obojętnie.