Eksplozja w katedrze - Alejo Carpentier - ebook + książka

Eksplozja w katedrze ebook

Alejo Carpentier

5,0
50,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Eksplozja w katedrze domyka powieściowy tryptyk Alejo Carpentiera, twórcy teorii „rzeczywistości cudownej”, którego dwie pierwsze odsłony: Królestwo z tego świata i Podróż do źródeł czasu miały niedawno swoje wznowienie w naszej serii. Spina te trzy powieści napięta, pełna dramatyzmu i zawirowań relacja między Ameryką Łacińską a Europą, którą nicuje Carpentier z wielką wnikliwością. Eksplozja, uznana za arcydzieło (tytuł oryginalny można by przełożyć jako Wiek Oświecenia, obnażając ironiczną intencję autora), to fascynująca wędrówka trójki kreolskich sierot przygarniętych przez francuskiego rewolucjonistę i wrzuconych w zamęt historii. To – niepozbawione elementów magicznych i przesycone egzystencjalizmem − spojrzenie z perspektywy karaibskiej na czasy Rewolucji Francuskiej, czasy jakobińskiego terroru i Napoleona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 509

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

klasyka dla lubiących ambitną literaturę
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:El siglo de las luces
PROJEKT OKŁADKI I STRON TYTUŁOWYCH: Łukasz Piskorek / Fajne Chłopaki
REDAKTOR PROWADZĄCY: Kamil Piwowarski
OPRACOWANIE REDAKCYJNE: Ryszarda Krzeska
KOREKTA: Katarzyna Bury-Słabicka, Małgorzata Denys, Renata Kuk
SKŁAD I ŁAMANIE: Anter-Poligrafia
Serdeczne podziękowania dla Ewy Kobyłeckiej-Piwońskiej
Wydanie pierwsze
Warszawa, 2020
© Alejo Carpentier, 1962 and Fundación Alejo Carpentier © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020 © for the Polish translation by The Estate of Kalina Wojciechowska
ISBN 978-83-8196-094-6
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

Mojej żonie Lilii

Słowa nie padają w próżnię.

Zohar

Tej nocy ujrzałem znowu wznoszącą się wysoko Maszynę. Stała na dziobie niby drzwi otwarte na rozległe niebo, przynosząc nam zapachy ziemi, nad oceanem tak spokojnym, że okręt zdawał się ślizgać leciutko po jego powierzchni, zawieszony pomiędzy dniem wczorajszym i jutrem, które płynęły wraz z nami. Nieruchomy czas między Gwiazdą Polarną, Wielką Niedźwiedzicą i Krzyżem Południa. Nie wiem, bo nie moją rzeczą jest wiedzieć, czy takie były wówczas konstelacje, tak liczne, że ich punkty szczytowe stykały się z sobą i łączyły się blaski ich gwiazd, mieszając swe alegorie, w świetle pełni księżyca, pobladłym w bieli Mlecznej Drogi. Ale drzwi bez skrzydeł wznosiły się na dziobie, zredukowane do nadproża i ramy, ze swoją ekierką, swym umieszczonym w odwrotnym kierunku półfrontem, z czarnym trójkątem o stalowej przekątnej, umocowanym przy listwach. Armatura stała tu, naga i gładka, znów pochylona nad snem ludzi, niby ostrzegawczy znak dla wszystkich. Zostawiliśmy ją na rufie, bardzo daleko, wśród burz i wiatrów kwietniowych, a oto była znów przed nami, na samym dziobie, niby przewodniczka, w precyzji swych linii równoległych, w swojej nieubłaganej geometrii podobna do gigantycznej busoli. Nie towarzyszyły jej już sztandary, bębny i rozkrzyczane tłumy. Nie widziała ekstazy ani gniewu, ani łez, ani upojenia tych, którzy tam otaczali ją chórem tragedii antycznej, wśród zgrzytających wózków zdążających do jednego celu. Tutaj drzwi stały samotne, naprzeciw ciemnej nocy, nad maszkaronem opiekuńczym statku, oświetlone blaskiem ukośnie biegnącego ostrza, ze swą futryną obejmującą panoramę gwiazd. Fale otwierały się, nadbiegały, aby się otrzeć o boki okrętu, i zamykały się za nami z szumem tak nieustannym, tak miarowym, że przypominał ciszę, którą człowiek nazywa milczeniem, gdy nie słyszy słów podobnych do swoich. Cisza pulsująca życiem, cisza, która nie była w tej chwili milczeniem bladych skazańców... Kiedy ukośne ostrze spadło nagle jak gwizdek rozdzierający powietrze i nadproże ukazało się wyraźnie nad przyporami, Pełnomocnik, którego ręka wprawiła w ruch mechanizm, mruknął przez zęby: „Trzeba ją ochronić przed saletrą”. I zasłonił drzwi wielkim pokrowcem ze smołowanego płótna. Bryza pachniała ziemią, wilgocią, nawozem, kłosami i żywicą tej wyspy, oddanej kilka stuleci temu pod opiekę Matki Boskiej z Gwadelupy, tej samej, która w Cáceres, w Estremadurze i w Tepeyac, po naszej stronie oceanu, opierała stopę na półksiężycu podtrzymywanym przez Archanioła.

Za mną została młodość, a jej rodzime pejzaże były dziś, po trzech latach, tak ode mnie dalekie, jak chorowita i nędzna istota, którą byłem, nim zjawił się w naszym domu, kołacząc z całych sił we wszystkie bramy; tak dalekie, jak daleki był dla mnie teraz dawny świadek, przewodnik i nauczyciel, istniejący przed ponurym Mandatariuszem, który stał teraz przy burcie, pogrążony w kontemplacji czarnego trójkąta, osłoniętego pokrowcem inkwizycji i oscylującego niby wskazówka wagi w rytmie fal. Wodę rozjaśniał co chwila jakiś odblask łuski lub przepływający obok wieniec sargassy.

Rozdział pierwszy

I

Za jego plecami Wykonawca Testamentu zbolałym głosem podejmował na nowo sprawozdanie: człowiek niosący krzyż, responsy, ofiary, świece, kiry i welony, kwiaty, klepsydry, msza żałobna, egzekwie – a ten zjawił się w galowym mundurze, a tamten płakał, a jeszcze inny mówił o marności nad marnościami... Mimo to pojęcie śmierci nie chciało przyoblec się w barwy ponure na pokładzie tego statku przemierzającego zatokę w upalnym słońcu wczesnego popołudnia, którego blask załamywał się na falach, przedzierając się poprzez pianę i bańki, palący na odkrytej części pokładu i palący pod brezentową płachtą, kłujący w oczy, przenikający pory skóry, nie do zniesienia dla rąk szukających oparcia na burtach. Szczelnie owinięty w swoje żałobne ubrania, pachnące jeszcze wczorajszą farbą, młody człowiek spoglądał na miasto, dziwnie podobne, o tej godzinie rozżarzonych blasków i długich cieni, do gigantycznej latarni, której tysiączne szkła – zielone, czerwone, pomarańczowe – barwiły kamienne spiętrzenie krużganków, arkad, kopuł, belwederów i galerii domów, wiecznie najeżone rusztowaniami i drabinami murarzy, odkąd gorączka budowania opanowała mieszkańców wzbogaconych na ostatniej wojnie w Europie. Było to miasto wieczyście zastygłego powietrza, spragnione wiatrów morskich i lądowych: szeroko otwierające wszystkie okna i drzwi dla pierwszego świeżego podmuchu. Gdy przechodził, zaczynały brzęczeć kryształowe świeczniki, kołysać się firanki i frędzle abażurów, hałaśliwie obracały się kurki na dzwonnicach, obwieszczając, co się stało. Zatrzymywały się na moment wachlarze z liści palmowych, z chińskiego jedwabiu, z malowanego papieru. Lecz po chwili przelotnej ulgi ludzie z powrotem podejmowali nieustający wysiłek, próbując wprawić w ruch bezwładne powietrze, znów rozpostarte nieruchomo pośród wysokich ścian mieszkań. Tutaj światło natychmiast stawało się ciepłem, ledwie zajaśniał pierwszy promień, wdzierając się do najszczelniej chronionych sypialń, przebijając zasłony i moskitiery; zwłaszcza dawało się to odczuć teraz, w porze deszczowej, po gwałtownej ulewie w południe, gdy chmury rozdzierane hukiem grzmotów opróżniały się w mgnieniu oka, zostawiając ulice zalane wodą i parujące wilgocią w triumfującym na nowo, dusznym upale. Daremnie pyszniły się pałace wspaniałością strzelistych kolumn i tarcz kutych w kamieniu – o tej porze roku błoto przylegało do ich ciała jak nieuleczalna wysypka. Każdy przejeżdżający wóz ochlapywał białe ściany i rzeźbione portale wodą z kałuż, które tworzyły się wszędzie, zatapiając chodniki, łącząc się ze sobą i rozlewając w szerokie jeziora. Przystrojone w cenne marmury, sufity z rozetami i mozaiki, w żelazne koronki tak niepodobne do krat, że wyglądały jak delikatne rośliny pnące się wzdłuż okien, wspaniałe rezydencje nie mogły uwolnić się od szlamu z odwiecznych bagien, wyłaniających się z ziemi, zaledwie pierwsze krople zaczęły uderzać o dach... Carlos pomyślał, że wielu gości żałobnych musiało przechodzić przez ulice po deskach przerzuconych przez błoto lub skakać po kamieniach, by nie zostawić butów w głębinach kolein. Przyjezdni wysławiali barwny koloryt i wdzięk miasta, spędziwszy trzy dni w tawernach i spelunkach portu, gdzie tyle orkiestr zachęcało do tańca dzielną załogę, podnieconą kołysaniem bioder kobiecych; ale stali mieszkańcy dobrze znali kurz i błoto, a także saletrę, która zieleniła mosiężne kołatki przy drzwiach, nadgryzała żelazo, powlekała patyną srebro, wywoływała pleśń na starych rycinach, zaćmiewała szkło chroniące rysunki i akwaforty, których sylwetki, powyginane już od wilgoci, widać było jak przez oszronioną szybę...

Daleko, do Przystani Świętego Franciszka, przybił właśnie statek północnoamerykański i Carlos machinalnie odczytał jego nazwę: „The Arrow...”. Wykonawca Testamentu dalej roztaczał przed nim splendory pogrzebu, który niewątpliwie był wspaniały, w każdym szczególe godny męża tak wielkich cnót: tylu zakrystianów i akolitów, tyle najcenniejszego czarnego sukna, istny pożar świec, i ci wszyscy sprzedawcy sklepowi, którzy płakali dyskretnie, po męsku, jak mężczyznom przystało, od pierwszych psalmów do requiescat – ale syn wciąż był nieobecny, pogrążony w swoim smutku i zmęczeniu, po forsownym cwałowaniu od świtu po bitych traktach i wąskich, niekończących się ścieżkach. Zaledwie dotarł do hacjendy, gdzie samotność dawała mu złudzenie niezależności – mógł tam grać swoje sonaty aż do rana, przy świetle świecy, nie przeszkadzając nikomu – doścignęła go ponura wiadomość i zmusiła do powrotu. Pędził co tchu, nie dość jednak szybko, by zdążyć na pogrzeb („Nie chciałbym wchodzić w przykre szczegóły – mówił tamten – ale nie mogliśmy czekać dłużej. Tylko ja i pańska święta siostra czuwaliśmy tuż przy trumnie”). I myślał o żałobie, tej żałobie, która przez cały rok zmusi jego nowy flet, przywieziony stamtąd, gdzie wyrabiano najlepsze, do pozostania w futerale z czarnej ceraty, bo trzeba było pogodzić się z głupim przekonaniem, że w domu żałoby nie może rozbrzmiewać muzyka. Śmierć ojca miała go pozbawić wszystkiego, co lubił, krzyżując jego plany, odrywając od marzeń. Będzie teraz skazany na kierowanie sklepem, on, który nie miał pojęcia o liczbach, czarno ubrany, przy poplamionym atramentem biurku, w otoczeniu księgowych i smętnych subiektów, którzy zbyt dobrze się znali, żeby mieć sobie cokolwiek do powiedzenia. I ubolewał nad własnym losem, przyrzekając sobie uciec stąd któregoś bliskiego dnia, bez pożegnania i oglądania się wstecz, na pokładzie pierwszego lepszego statku, kiedy przybili do pomostu, gdzie ich czekał Remigio, ze zbolałą twarzą, w kapeluszu owiniętym czarną wstęgą. Ledwie kareta wjechała w pierwszą ulicę, rozpryskując błoto na prawo i na lewo, rozproszyły się zapachy portu, zmiecione przez oddech wielkich magazynów pełnych skór, solonych ryb, wosku w plastrach i cebul przechowywanych tak długo, że zaczęły już kiełkować w ciemnych kątach, obok rozsypanych podczas ważenia ziaren zielonej kawy i kakao. Dźwięk grzechotek wypełniał południe, towarzysząc codziennej wędrówce krów wydojonych na pastwiskach za miastem. O tej godzinie, bliskiej zmierzchu, który wkrótce rozpłomieni niebo na parę minut, zanim wchłonie go nagła noc, wszystko pachniało najmocniej: niedopalone drewno i deptane błoto, mokre płótno zasłon, skóra w sklepach rymarzy i siemię w klatkach z kanarkami, zawieszonych u okien. Gliną pachniały wilgotne dachy, starą pleśnią i mchem mokre jeszcze od deszczu ściany, smażoną oliwą – stragany na rogach ulic. Nad palarniami kawy na Wyspie Korzennej unosił się w spiralach brunatny dym ku klasycznym gzymsom i tkwił przez chwilę, w kłębach, między dwoma murami, aż wreszcie rozproszył się jak ciepła mgiełka, owijając się wokół jakiejś dzwonnicy. Ale przede wszystkim pachniało solonym mięsem, wszechobecnym solonym mięsem, przechowywanym we wszystkich piwnicach, którego ostra woń panowała nad pałacami, przesycała firanki, zagłuszała woń kadzidła w kościołach, wdzierała się na widownię opery. Solone mięso, błoto i muchy były przekleństwem tego emporium, dokąd zawijały wszystkie okręty świata, ale gdzie tylko posągi – myślał Carlos – nieruchome na swoich cokołach, poplamionych czerwoną ziemią, mogły się czuć dobrze. Jako antidotum solonego mięsa wypływał nagle z suteren jakiegoś ślepego zaułka szlachetny aromat tytoniu złożonego w skrzyniach, stłoczonego, przygniecionego, skrępowanego, powiązanego w bele włóknem z liścia palmowego, z widocznymi jeszcze plamami delikatnej zieleni w gąszczu liści lub złotymi oczyma na miękkiej warstwie, jeszcze żywej i roślinnej pośród solonego mięsa. Wdychając ten zapach, nareszcie miły i pomieszany z dymem z nowej palarni kawy odkrytej za jakąś kaplicą, Carlos myślał z niepokojem o życiu, które go teraz czekało, ujętym w karby rutyny, teraz kiedy umilknie jego muzyka, a on skazany będzie na to miasto otoczone barierą oceanu zamykającą drogę każdej przygodzie. Tak jakby go pogrzebano za życia, owinięto zawczasu w całun cuchnący solonym mięsem, cebulą i korzeniami. Czuł się skrzywdzony przez ojca, któremu wyrzucał – było w tym coś potwornego – zbrodnię przedwczesnej śmierci. Dręczyło go, jak nigdy przedtem, bolesne uczucie odgrodzenia od świata, myśl o zamknięciu, jakim jest życie na wyspie, przebywanie na ziemi bez dróg do innych ziem, do których można by dotrzeć na kołach, na grzbiecie końskim, na piechotę, przekraczając granice, zatrzymując się na noc w oberżach, kierując się tylko kaprysem, zachwytem, jaki wywołuje wyrastająca przed oczyma góra, wkrótce porzucona dla innej góry, albo ciało aktorki, którą poznało się w jakimś mieście, nieznanym do wczoraj, i której śladem jedzie się przez całe miesiące, ze sceny na scenę, dzieląc pełne niewygód życie wędrownych aktorów... Przejechawszy pod samym murem, gdzie wznosił się pozieleniały od saletry krzyż, powóz zatrzymał się przed nabijaną gwoździami bramą z kołatką zdobną w czarną kokardę. Sień, korytarze, patio zaścielał dywan jaśminów, lilii, białych goździków i nieśmiertelników, które osypały się z wieńców i wiązanek. W wielkim salonie czekała Sofía, z podkrążonymi oczyma, niezgrabna i sztywna w za dużej żałobnej sukni i czarnych welonach. Otaczały ją mniszki, klaryski, które krzątały się po całym domu, roznosząc filiżanki z ocukrzoną wodą, naparem z kwiatu pomarańczy, podając sole trzeźwiące i ziółka, usiłując okazać swą przydatność oczom nowo przybyłych. Głosy podniosły się chórem, zalecając odwagę, rezygnację i podporządkowanie się woli Bożej tym, którzy pozostali na ziemi, podczas gdy inni poznali już wieczną chwałę, która nie zawodzi i nie przemija. „Teraz będę waszym ojcem” – popłakiwał Wykonawca Testamentu w kącie, pośród portretów rodzinnych. Sofía zrobiła niewyraźny gest pożegnania, który żałobni goście zrozumieli, wycofując się do sieni. Na wieży kościoła Świętego Ducha wybiła siódma. „Gdybyście czegoś potrzebowali...” – powiedział don Cosme. „Gdybyście czegoś potrzebowali...” – chórem odpowiedziały mniszki... Bramę zamknięto na wszystkie zasuwy. Przechodząc przez podwórze, gdzie między malangami, niby kolumny odbijające od reszty architektury, sterczały dwie palmy, których pióropusze zacierały się w zapadającym już mroku, Carlos i Sofía poszli do pokoju, który sąsiadował ze stajniami i był może najciemniejszy i najbardziej wilgotny w całym domu, ale jednocześnie jedyny, gdzie chory na astmę Esteban mógł czasami przespać całą noc bez napadów duszności.

Teraz jednak stał przy oknie – uczepiony, uwieszony najwyższych krat, naprężony od wysiłku, z nagim torsem i wystającymi żebrami rysującymi się pod skórą, osłonięty tylko szalem okręconym w pasie. Z jego piersi wydobywał się głuchy świst, dziwnie ostry, w dwóch równoczesnych nutach, zamierających chwilami w tonach skargi. Ręce pośród prętów szukały umieszczonego najwyżej, próbując go uchwycić, jak gdyby ciało chciało wydłużyć swoją chudość porysowaną sinymi żyłami. Sofía, bezsilna wobec choroby odpornej na synapizmy i okłady z ziół, przetarła chustką umoczoną w zimnej wodzie czoło i policzki chorego. Wkrótce jego palce puściły żelazo, prześlizgując się wzdłuż krat, i uniesiony, niby zdjęty z krzyża przez brata i siostrę, Esteban opadł na wiklinowy fotel, patrząc na nich rozszerzonymi oczyma o czarnych źrenicach, nieobecnych mimo intensywności spojrzenia. Jego paznokcie były granatowe, szyja znikała między ramionami podniesionymi tak wysoko, że prawie zatykały mu uszy. Z rozstawionymi kolanami, z łokciami wysuniętymi do przodu jego woskowe ciało przypominało postać umartwiającego się ascety z malarstwa prymitywistów. „To te przeklęte kadzidła – powiedziała Sofía, wąchając czarne ubranie, porzucone przez Estebana na krześle. – Kiedy zobaczyłam, że zaczyna dusić się w kościele...” Ale umilkła, przypominając sobie, że kadzidło paliło się na uroczystym pogrzebie tego, który nazwany został najlepszym z ojców, zwierciadłem dobroci i mężem przykładnym w mowie wygłoszonej nad grobem przez proboszcza parafii. Esteban opierał teraz ramiona na prześcieradle skręconym w linę i zawieszonym między dwoma hakami w ścianie. Smutek jego bezsilności zdawał się tym okrutniejszy pośród przedmiotów, którymi Sofía od dzieciństwa starała się go zabawić podczas jego napadów: pozytywka z pasterką na pokrywce, orkiestra małp ze złamaną śrubką do nakręcania, zawieszony u sufitu balon z figurkami aeronautów, który można było spuszczać i podnosić na sznurku, zegar z brązu z tańczącą żabą, teatr marionetek z dekoracjami, które przedstawiały port śródziemnomorski i którego aktorzy – kukiełki wyobrażające kupców tureckich, żandarmów, pokojówki i brodaczy – leżeli pokotem na scenie, ten z naderwaną głową, inny z peruką nadgryzioną przez robactwo, tamten z odłamanymi ramionami. Najbardziej sponiewierany był błazen, któremu z oczu i nosa sypały się trociny. „Nie wrócę do klasztoru – powiedziała Sofía, przytulając do łona głowę Estebana, który bezwładnie opadł na podłogę, szukając chłodu kamiennych płyt. – Moje miejsce jest tutaj”.

II

Śmierć ojca niewątpliwie dotknęła ich głęboko. Jednakże kiedy ujrzeli się sami w ogromnej jadalni, której ściany zdobiły martwe natury – bażanty i zające otoczone winogronami, ryby i butelki z winem, obok ciasta tak doskonale wypieczonego, że miało się ochotę zagłębić w nim zęby – mogliby byli wyznać sobie wzajemnie uczucie błogiej wolności, jakie ogarnęło ich wokół stołu z obiadem zamówionym w najbliższym hotelu, bo nikomu nie przyszło do głowy posłać służbę na rynek. Remigio przyniósł tace nakryte serwetkami, spod których ukazały się pasztety, marcepany, gołębie w sosie crapaudine, ryby z migdałami, nadziewane i zapiekane przysmaki, bardzo różniące się od prostych potraw zwykle jadanych w tym domu. Sofía zeszła do jadalni w szlafroku i bawiło ją próbowanie wszystkiego po kolei, podczas gdy Esteban odżywał, rozgrzany ciepłem lichego czerwonego wina, które Carlos uznał za arcyświetne. Dom, zawsze oglądany oczyma przywykłymi do jego rzeczywistości, jako czegoś swojskiego i obcego zarazem, nabierał specjalnego, pełnego wymagań znaczenia, teraz, kiedy czuli się odpowiedzialni za jego trwałość i konserwację. Jasne, że ojciec – tak zajęty interesami, że wychodził nawet w niedzielę rano przed mszą, aby dokonać zakupów i zawrzeć transakcje jeszcze w porcie, wyprzedzając kupców poniedziałkowych – bardzo zaniedbał mieszkanie, wcześnie opuszczone przez matkę, która padła ofiarą najgroźniejszej w dziejach miasta epidemii influency. Brakowało kamiennych płyt na dziedzińcu, posągi sczerniały, za dużo błota z ulicy przedostawało się do sieni, umeblowanie salonów i pokoi mieszkalnych, ograniczone do luźnych, niedobranych sprzętów, wydawało się raczej przeznaczone do sprzedaży na licytacji niż do ozdoby przyzwoitego mieszkania. Od wielu lat nie tryskała woda z fontanny z niemymi delfinami i brakowało szyb w drzwiach wewnątrz domu. Liczne obrazy jednak dodawały godności ścianom przyciemnionym plamami wilgoci, mimo pomieszania tematów i stylów. To pomieszanie było konsekwencją pewnej wyprzedaży, która przyniosła do domu, bez wyboru, wszystkie niesprzedane obrazy pewnej kolekcji. Być może to, co wówczas zostało, miało dużą wartość i było dziełem mistrzów, a nie kopistów, ale w tym mieście kupców nie sposób było tego określić z braku ekspertów zdolnych ocenić sztukę nowoczesną lub rozpoznać wielki styl klasyczny na zmaltretowanym płótnie. Obok Rzezi niewiniątek, która mogła być dziełem ucznia Berruguete’a, i Świętego Dionizego, który mógł wyjść spod pędzla naśladowcy Ribery, otwierał się słoneczny ogród z arlekinami w maskach, obraz, którym zachwycała się Sofía, chociaż Carlos twierdził, że artyści z początków tego stulecia nadużywali postaci arlekina wyłącznie dla przyjemności żonglowania barwami. Wolał sceny rodzajowe, żniwa i winobrania, przyznając jednakże, że niektórym obrazom „bez tematu”, zawieszonym w westybulu – garnek, fajka, czara z owocami, klarnet spoczywający na kartce papieru z nutami – nie brakowało piękna wynikającego z czystych zalet techniki. Esteban gustował w dziełach fantazji, śniąc na jawie przed obrazami malarzy nowoczesnych, przedstawiającymi żywe stworzenia, widmowe konie, niemożliwe perspektywy: człowiek-drzewo z palcami, z których wykwitały pąki, człowiek-szafa z pustymi szufladami wychodzącymi z brzucha... Ale najwięcej lubił wielkie płótno sprowadzone z Neapolu, nieznanego malarza, który gwałcąc wszelkie prawa plastyki, przedstawił apokaliptyczną nieruchomość katastrofy. Eksplozja w katedrze – tak nazywała się ta wizja kolumn, które kruszyły się na kawałki w powietrzu, powoli zatracając linie, kołysząc się w przestrzeni, zanim runęły i rzuciły swoje tony kamienia na przerażonych ludzi. („Nie wiem, jak wy możecie na to patrzeć” – mówiła jego kuzynka, w rzeczywistości dziwnie zafascynowana bezgłośnym hukiem, ilustracją końca czasów, statycznym trzęsieniem ziemi, umieszczonym tu, w zasięgu ręki, w straszliwym zawieszeniu. „To po to, żeby się z tym z wolna oswajać” – odpowiadał Esteban, nie wiedząc dlaczego, z odruchowym uporem, jaki czasem skłania nas do powtarzania przez całe lata w tych samych okolicznościach pewnej gry słów, która nie jest zabawna i nikogo nie śmieszy). Na szczęście, nieco dalej, mistrz francuski, który ustawił pomnik swego wynalazku na pustym placu – rodzaj świątyni azjatycko-rzymskiej z arkadami, obeliskami i zwieńczeniami – wnosił nutę pokoju, stabilności po tragedii, zanim weszło się do jadalni, której inwentarz wyrażał się w walorach martwych natur i okazałych mebli: dwa ogromnych rozmiarów kredensy, które oparły się termitom; osiem wyściełanych krzeseł i wielki stół wsparty na kolumnach arabskich. Ale co do reszty: „...graty ze sklepu ze starzyzną” – mówiła Sofía, myśląc o swoim wąskim mahoniowym łóżku, od dawna stęskniona za olbrzymim łożem, gdzie mogłaby się przewracać na wszystkie boki, spać w poprzek i zwinięta w kłębek, zależnie od kaprysu. Ojciec, wierny zwyczajom odziedziczonym po dziadkach wieśniakach, sypiał zawsze w pokoju na parterze, na nędznej pryczy z krzyżem u wezgłowia, między wielką orzechową skrzynią i nocnikiem z meksykańskiego srebra, który wylewał sam co rano, do ścieku w stajni, szerokim gestem hojnego siewcy. „Moi przodkowie pochodzą z Estremadury” – mawiał, jakby to tłumaczyło wszystko, chełpiąc się surowością nieznającą wygód i ceregieli. Ubranego na czarno, jak zawsze od śmierci żony, wyniósł go don Cosme z biura, gdzie w chwili podpisywania dokumentu nagle powaliła go apopleksja i gdzie padł twarzą na nieobeschły jeszcze atrament swego kontraktu. Nawet po śmierci zachował niewzruszoną i surową twarz człowieka, który nikomu nie świadczy przysług, bo nigdy nie prosił o nic dla siebie. Sofía prawie go nie widywała w ciągu ostatnich lat, chyba czasami w niedzielę, przy obiedzie, kiedy ją sprowadzano do domu na kilka godzin z klasztoru klarysek. Carlos po skończeniu szkoły prawie cały czas spędzał w podróżach na hacjendę, dokąd go wysyłano z poleceniem wycięcia drzew, obsiania lub oczyszczenia pola – poleceniem, które można było dać na piśmie, ponieważ ziemie te nie były rozległe, przeznaczono je głównie do uprawy trzciny cukrowej. „Przejechałem osiemdziesiąt mil, żeby przywieźć dwanaście główek kapusty” – mówił młody człowiek, opróżniając sakwy po powrocie z nowej podróży na plantację. „Tak się hartują charaktery spartańskie” – odpowiadał ojciec, równie mało skłonny dostrzegać związek między Spartą a kapustą, jak tłumaczyć cudowne lewitacje Szymona Maga śmiałą hipotezą o posiadanych przez niego wiadomościach z dziedziny elektryczności. Odkładał stale projekt posłania syna na studia prawa przez instynktowną obawę nowych idei i niebezpiecznych namiętności politycznych, którym sprzyjały środowiska uniwersyteckie. O Estebana troszczył się niewiele, ten chorowity bratanek, sierota od dziecka, rósł razem z Sofíą i Carlosem, po prostu jak jeszcze jedno dziecko w domu; tego, co było dla nich, miało zawsze starczyć i dla niego. Ale kupca irytowali ludzie słabego zdrowia – zwłaszcza jeżeli należeli do jego własnej rodziny – choćby dlatego, że sam nigdy nie chorował, pracując od świtu do nocy przez cały rok. Zaglądał czasem do pokoju chorego, marszcząc czoło z niezadowoleniem, kiedy go zastawał w momencie ataku duszności. Mruczał coś o wilgoci w pokoiku, o ludziach, którzy upierają się spać w jaskiniach jak dawni Celtoiberowie, i westchnąwszy na wspomnienie Skały Tarpejskiej, ofiarowywał mu winogrona świeżo przywiezione z północy, wspominał postacie sławnych mężów złożonych niemocą, po czym odchodził, wzruszając ramionami, mrucząc słowa współczucia i otuchy, przyrzekając nowe lekarstwa i usprawiedliwiając się, że nie może tracić więcej czasu na pielęgnowanie tych, którym choroba wzbrania życia twórczego i postępującego naprzód.

Zabawiwszy dłuższy czas w jadalni, gdzie próbowali tego i owego, nie zachowując najmniejszego porządku, zjadając figi przed sardynkami, zagryzając marcepan oliwkami i kiełbasą, „mali”, jak ich nazywał Wykonawca Testamentu, otworzyli drzwi prowadzące do sąsiedniego budynku, w którym mieściły się kantor i sklep, teraz zamknięte na trzy dni z powodu żałoby. Za biurkami i kasami ogniotrwałymi zaczynały się wąskie uliczki między górami worków, bary łek, skrzyń i pudeł wszelkiego rodzaju. Za ulicą Mączną, pachnącą piekarniami zza morza, szła ulica win z Fuencarral, Valdepeñas i Puente de la Reina, między rzędami beczułek wydzielających zapach piwnicy. Ulica Sznurów i Sieci prowadziła do cuchnącego zaułka suszonych ryb, z których kapała na podłogę solanka. Idąc dalej ulicą Skór Koźlęcych, młodzi ludzie znaleźli się w Dzielnicy Korzennej z jej szufladami, których sam zapach ogłaszał obecność imbiru, szafranu, liści bobkowych i papryki z Veracruz. Na równoległych deskach leżały sery z Manczy, ciągnące się aż do Dziedzińca Octów i Oliwy, gdzie w głębi, pod sklepieniem, przechowywano najróżniejsze towary: talie kart, przybory do golenia, grona kłódek, czerwone i zielone parasolki, młynki do mielenia ziaren kakao, poncza andyjskie przywiezione z Maracaibo, laseczki tintury i książeczki z listkami pozłótki, do pozłacania i srebrzenia, sprowadzane z Meksyku. Bliżej na platformach spoczywały worki z pierzem – wzdęte i miękkie jak pierzyny – na które rzucił się Carlos, skacząc na brzuch i naśladując ruchy pływaka. Esteban roztargnionym ruchem zakręcił obrączkami globusa sferycznego, który niby symbol Handlu i Żeglugi wyrastał spośród tego świata towarów przewożonych przez tyle oceanów. Nad wszystkim unosił się zapach solonego mięsa, obecny także i tutaj, chociaż mniej dotkliwy, gdyż mięso przechowywano na tyłach budynku. Przez ulicę Miodów rodzeństwo powróciło do strefy biurek i kontuarów. „Tyle paskudztwa!” – mruczała Sofía z chusteczką przy nosie. Carlos usadowił się pod samym sufitem na stercie worków z jęczmieniem i spoglądał na roztaczającą się przed nim panoramę, z przerażeniem myśląc o dniu, w którym będzie musiał zabrać się do sprzedawania tego wszystkiego, kupowania nowych towarów, targowania się i zawierania transakcji, nie znając cen, nie umiejąc odróżnić jednego ziarna od drugiego, zmuszony zaczynać od początku, brnąć przez miliony listów, faktur, zamówień i kwitów przechowywanych w szufladach biurek. Zapach siarki podrażnił Estebana tak, że oczy mu poczerwieniały i zaczął kichać. Sofíi zrobiło się niedobrze od oparów wina pomieszanych z wonią śledzi. Podtrzymując brata, któremu groził nowy atak, wróciła pospiesznie do mieszkania, gdzie już czyhała na nią przełożona klarysek z pobożną lekturą. Carlos zjawił się ostatni, dźwigając globus sferyczny, który postanowił umieścić w swoim pokoju. Mniszka mówiła cicho o złudach tego świata i słodyczach klauzury, w półmroku salonu z zamkniętymi oknami, podczas gdy chłopcy zabawiali się poruszaniem tropików i eliptyków wokół globusa. Zaczynało się nowe życie w dusznym upale tego wieczora, nasyconym oparami rozgrzanych słońcem kałuż na ulicy. Spotkawszy się na nowo przy kolacji, przy stole pod winogronami i zwierzyną z martwych natur, młodzi ludzie zaczęli robić projekty. Wykonawca Testamentu radził im spędzić okres żałoby w hacjendzie. Sam tymczasem miał się zająć doprowadzeniem do porządku interesów nieboszczyka i transakcji zawieranych zazwyczaj nie na piśmie, lecz na podstawie ustnego porozumienia, bez jakichś trwalszych śladów, które zmarły nosił tylko w pamięci. W ten sposób Carlos zastanie wszystko w porządku po powrocie, kiedy postanowi sam objąć kierownictwo sklepu. Ale Sofía przypomniała sobie, że wszelkie próby wywożenia Estebana na wieś, „żeby odetchnął świeżym powietrzem”, zawsze przyczyniały się tylko do pogorszenia jego stanu. Stosunkowo najmniej cierpiał w swoim pokoiku na parterze, koło stajni... Mówiono o ewentualnych podróżach: Meksyk ze swoim tysiącem kopuł błyszczał przed ich oczyma po drugiej stronie zatoki. Ale Stany Zjednoczone z ich wspaniałym, wciąż postępującym naprzód rozwojem jeszcze bardziej fascynowały Carlosa, który pragnął poznać port Nowego Jorku, pole bitwy pod Lexington i wodospad Niagara. Esteban marzył o Paryżu, jego wystawach malarskich, kawiarniach intelektualistów, życiu literackim, chciał studiować w Collège de France, gdzie wykładano języki wschodnie, a choć studia te niewiele się przydawały do zarabiania pieniędzy, musiały być pasjonująco ciekawe dla kogoś, kto, jak on, zamierzałby poznać bezpośrednio z rękopisów teksty azjatyckie ostatnio odkryte. Dla Sofíi pozostawały Opera i Teatr Francuski, gdzie w westybulu można było podziwiać coś tak sławnego i pięknego jak popiersie Woltera dłuta Houdona. Wędrowali w swojej wyobraźni od gołębi Św. Marka do Derby w Epsom, od Teatru Saddler’s Wells do zwiedzania Luwru, od sławnych bibliotek do sławnych cyrków, poprzez ruiny Palmiry i Pompei, oglądanie koników etruskich i nefrytowych waz, wystawionych na Greek Street, pragnąc zobaczyć wszystko i nie decydując się na nic. Chłopców pociągał też skrycie świat swobodnych rozrywek, których pragnęły ich zmysły. Potrafią przecież odnaleźć te miejsca i skorzystać z nich, kiedy dziewczyna będzie chodzić po sklepach lub zwiedzać muzea... Po odmówieniu pacierza, nie powziąwszy żadnego postanowienia, uściskali się ze łzami, samotni na wielkim świecie, bezbronne sieroty w mieście obojętnym i bez duszy, obcym wszystkiemu, co było poezją i sztuką, oddanym handlowi i brzydocie. Nie wiedząc, gdzie się schronić przed upałem i woniami solonego mięsa, cebuli i kawy, napływającymi z ulicy, wyszli na taras w szlafrokach, niosąc pledy i poduszki, na których w końcu zasnęli, po długiej gawędzie, z twarzami zwróconymi ku niebu, o planetach niewątpliwie zamieszkanych, gdzie życie może będzie lepsze niż na Ziemi, wiecznie poddanej niszczącemu dziełu śmierci.

III

Osaczona przez mniszki, które uparcie, acz bez pośpiechu, łagodnie, lecz nieustannie nakłaniały ją do służby Bożej, Sofía, niepewna w obliczu własnych wątpliwości, z zapałem odgrywała rolę matki Estebana – matki tak zapamiętałej w swoich nowych obowiązkach, że nie wahała się rozbierać go do naga i myć gąbką, kiedy nie miał siły sam tego zrobić. Choroba kuzyna, którego zawsze uważała za brata, pomagała jej w instynktownym oporze przeciw propozycjom wycofania się ze świata, czyniąc konieczną jej obecność przy nim. Co do Carlosa, to ostentacyjnie ignorowała jego żelazne zdrowie, wykorzystując najmniejsze zaziębienie, żeby go położyć do łóżka i zmusić do wypicia szklanki mocnego ponczu, który wprawiał chłopca w doskonały humor. Któregoś dnia obeszła cały dom z piórem w ręku (kałamarz niosła za nią służąca Mulatka, trzymając go wysoko w górze, jak monstrancję), sporządzając inwentarz wszystkich nieużytecznych gratów. Jednocześnie pracowicie i skrupulatnie wypisała listę rzeczy potrzebnych, by przyzwoicie umeblować mieszkanie, i wręczyła ją Wykonawcy Testamentu, zawsze gotowemu do spełniania swoich obowiązków „drugiego ojca” i zaspokajania wszelkich życzeń sierot. Przed Bożym Narodzeniem zaczęły napływać skrzynie i paki, które umieszczano, w miarę jak przychodziły, w pokojach na parterze. Przestrzeń między dużym salonem a stajniami uległa inwazji na pół odpakowanych przedmiotów i mebli, często niewyjętych i przechowywanych nadal pod ochronną warstwą słomy lub trocin, w oczekiwaniu ostatecznego ich rozmieszczenia i doprowadzenia do porządku. I tak olbrzymi, ciężki bufet wniesiony przez sześciu murzyńskich tragarzy stał nadal w westybulu, a parawan z laki, oparty o ściany, tkwił jeszcze w swoim opakowaniu ze zbitych gwoździami deszczułek. Chińskie filiżanki spoczywały na podściółce z trocin w pace, w której odbyły podróż, podczas gdy książki, przeznaczone do stworzenia biblioteki nowych idei i nowej poezji, wyjmowane ze skrzyń tuzin po tuzinie, piętrzyły się na fotelach i stolikach pachnących jeszcze świeżym pokostem. Dywan bilardowy rozciągał się niby łąka pomiędzy rokokowym lustrem i surowym profilem biurka angielskiego wyrobu. Którejś nocy rozległ się huk: w jednej ze skrzyń pękły naprężone od wilgoci struny harfy, którą Sofía zamówiła u rzemieślnika neapolitańskiego. Zwabione najściem myszy, które przywędrowały tu z sąsiedztwa i zaczynały gnieździć się wszędzie, pojawiły się koty; ostrzyły sobie pazury na połyskujących nowością cennych meblach i darły gobeliny zamieszkane przez nosorożce, wyżły i papugi kakadu. Ale bałagan sięgnął szczytów, kiedy zaczęły nadchodzić przyrządy do Gabinetu Fizyki, obstalowane przez Estebana pragnącego zastąpić swoje automaty i pozytywki rozrywkami, które bawiąc, uczyły. Były to teleskopy, wagi hydrostatyczne, kawałki bursztynu, busole, magnesy, spirale Archimedesa, modele dźwigów, tuby akustyczne, butelki lejdejskie, wahadła i dźwignie, miniaturowe maszyny, do których rzemieślnik dołączył, aby uzupełnić brak pewnych zamówionych przedmiotów, pudełko z przyrządami matematycznymi najnowszego wynalazku. W ciągu wielu następnych wieczorów młodzi ludzie żmudnie pracowali nad montowaniem najdziwniejszych aparatów, zagrzebani w stosach arkuszy z instrukcjami, mieszając teorie, z niecierpliwością oczekując świtu, aby wypróbować użyteczność pryzmatu, zachwyceni widokiem łuku i kolorami tęczy malującymi się na ścianie. Z wolna przyzwyczaili się żyć nocą, głównie z powodu Estebana, który najlepiej spał w dzień, a w nocy wolał czuwać, bo najczęściej ulegał napadom duszności nad ranem, kiedy zaczynał drzemać. Rosaura, kucharka Mulatka, nakrywała stół do śniadania o szóstej wieczorem i zostawiała im zimny obiad, który zjadali o północy. Z dnia na dzień tworzył się w domu labirynt i każdy miał w nim swój kąt, swoje mieszkanie, swoje piętro, gdzie mógł znaleźć samotność albo przyłączyć się do dysputy na temat jakiejś książki czy wokół przyrządu fizycznego, który właśnie zaczął funkcjonować nagle, w momencie najmniej oczekiwanym. Było tam coś w rodzaju rampy lub ścieżki alpejskiej, która biegła od progu salonu ku leżącej na ziemi szafie, wspinając się na Trzy Skrzynie z naczyniami, ustawione jedna na drugiej, skąd można było podziwiać widok na dole, zanim po niebezpiecznej ścieżce połamanych desek, najeżonych tu i ówdzie gwoździami, weszło się na Wielki Taras utworzony przez Dziewięć Skrzyń Mebli pod samym sufitem, tak że kark podróżnika, który tam dotarł, przylegał do belek pułapu. „Co za przepiękny widok!” – wołała Sofía, śmiejąc się i obciągając spódniczkę, gdy wspięła się na te wyżyny. Ale Carlos twierdził, że są jeszcze inne drogi prowadzące do tego miejsca, bardziej niebezpieczne, i wybierał płaskowyż skrzyń po drugiej stronie, wdrapując się tam ze zwinnością górala, póki nie wylądował na szczycie, kładąc się na brzuchu, zziajany, dyszący szlachetnym zmęczeniem psa z Góry Świętego Bernarda. Na tych drogach i mostach lub zaszyty w swojej kryjówce każdy czytał to, na co miał ochotę: stare gazety, almanachy, przewodniki podróży, podręcznik historii naturalnej albo tragedię klasyczną czy nową powieść, wydartą myszom, której akcja rozgrywała się w roku 2240, jeśli Esteban na jakimś skalnym szczycie nie zaczął akurat w tym czasie oddawać się bezbożnej parodii któregoś ze słynnych kaznodziejów, recytując płomienny werset Pieśni nad Pieśniami, uradowany gniewem Sofíi, która zatykała sobie uszy, wołając, że wszyscy mężczyźni to świnie. Umieszczony na dziedzińcu zegar słoneczny stał się zegarem księżycowym i pokazywał godziny na odwrót: waga hydrostatyczna służyła do ważenia kotów, mały teleskop wystawiony przez zbitą szybę w oknie pozwalał dostrzegać w sąsiednich domach rzeczy, które wywoływały obleśny uśmiech Carlosa, samotnego astronoma na szczycie szafy. Nowy flet został wyjęty ze swego futerału w pokoju obitym materacami jak cela wariatów, żeby nie zakłócać spokoju sąsiadów. Tam, zwrócony profilem do pulpitu, pośród partytur zaścielających dywan, młody człowiek urządzał w nocy długie koncerty, które doskonaliły jego słuch i wprawę, albo ulegając nagłym kaprysom, wygrywał tańce ludowe na nowo nabytej fujarce. Często, w przypływie wzajemnego rozczulenia, młodzi ludzie przysięgali sobie, że nigdy się nie rozłączą. Sofía, którą zakonnice wychowywały w duchu potępienia i wstrętu do natury męskiej, oburzała się, ilekroć Esteban żartem – a może po to, by ją wystawić na próbę – mówił jej o przyszłym małżeństwie pobłogosławionym trzódką dzieci. Jakiś „mąż”, wprowadzony do tego domu, z góry był traktowany jako coś, co budziło abominację, jako zamach na ciało uważane za świętą, wspólną dla wszystkich własność, która powinna pozostać nietknięta. Razem mieli podróżować i razem poznawać szeroki świat. Wykonawca Testamentu będzie się zajmował „paskudztwami”, które cuchnęły za ścianą dzielącą dom od sklepu. Ten zresztą bardzo przychylnie odnosił się do projektów podróży, upewniając ich, że wszędzie będzie im wysyłał czeki. „Trzeba jechać do Madrytu – mówił – zobaczyć gmach Poczty i kopułę San Francisco El Grande, bo takich cudów architektury tutaj poznać nie można”. W tym stuleciu szybkość środków komunikacji usunęła odległości. Od młodych tylko zależy decyzja co do terminu, gdy zakończy się seria niezliczonych mszy zakupionych za spokój duszy ojca, w których Sofía i Carlos uczestniczyli w każdą niedzielę, spiesząc po nieprzespanej nocy na piechotę, pustymi jeszcze ulicami do kościoła Świętego Ducha. Na razie jednak nie zdecydowali się jeszcze rozładowywać skrzyń i pakunków ani ustawiać nowych mebli, praca ta z góry ich nudziła i przerażała, zwłaszcza Estebana, któremu wątłe zdrowie wzbraniało wszelkich wysiłków fizycznych. Poza tym poranna inwazja tapicerów, lakierników i obcych ludzi zmusiłaby ich do zmiany trybu życia, niedostosowanego do powszechnie przyjętych godzin pracy. Ten, na kogo przypadł dyżur, wstawał pierwszy, rozpoczynając swój dzień o piątej po południu, żeby przyjąć don Cosmego, który zdawał się bardziej ojcowski i pochlebny niż kiedykolwiek, nieoceniony w wypełnianiu poleceń, ofiarowywaniu usług, zaspokajaniu każdego kaprysu i płacenia, ile było trzeba. Interesy w sklepie szły znakomicie, jak twierdził, zawsze troskliwie pamiętając, aby Sofíi nie zabrakło pieniędzy na prowadzenie domu. Zachwycony, że przyjęła na siebie obowiązki matki, czuwając nad chłopcami, mimochodem rzucał lekkie, acz przejrzyste aluzje pod adresem chciwych mniszek, które często nakłaniają młode panny z dobrego domu do zamknięcia się w klasztorze po to, by położyć rękę na ich majątku, z czego można, a nawet należy zdawać sobie sprawę, nie przestając być wzorowym chrześcijaninem. Gość odchodził wśród niskich ukłonów i rewerencji, upewniając, że obecność Carlosa w sklepie nie jest na razie potrzebna, po czym wracali wszyscy do swoich włości i labiryntów, gdzie wszystko odpowiadało nomenklaturze tajnego kodu. Pewna sterta skrzyń, grożąca zawaleniem, zwała się Krzywą Wieżą, a kufer na dwóch szafach, który służył jako most, był Przełęczą Druidów. Kto wymieniał nazwę Irlandii, miał na myśli kąt, w którym znajdowała się harfa, góra Karmel oznaczała schronienie z na pół otwartych parawanów, gdzie Sofía ukrywała się zazwyczaj, żeby czytać tajemnicze i przeszywające dreszczem powieści. Kiedy Esteban zaczynał montować swoje przyrządy fizyczne, mówiło się, że pracuje Albert Wielki. Wszystko było nieustającą zabawą, która ustalała dystanse wobec świata zewnętrznego w arbitralnym kontrapunkcie trzech egzystencji, rozgrywających się na trzech płaszczyznach; na płaszczyźnie lądowej działał Esteban, zbyt słaby, aby wdrapywać się na wyżyny, ale zazdroszczący tym, którzy – jak Carlos – mogli skakać, wieszać się rękoma na belkach pułapu albo kołysać się w hamaku z Veracruz, zawieszonym na hakach u sufitu. Sofía wiodła życie w strefie średniej, odległej o parę stóp od podłogi, z obcasami na poziomie skroni swego kuzyna, przenosząc książki do różnych kryjówek, które nazywała swoim „obserwatorium”, lub do „nor”, gdzie mogła układać się wygodnie, przybierając dowolne pozy, rozpinać guziki, zdejmować pończochy i zakasywać spódniczkę aż po uda, kiedy było jej gorąco... Obiad nadal odbywał się o brzasku przy świetle kandelabrów, w jadalni opanowanej przez koty, gdzie manifestując swój protest wobec ogólnie przyjętej sztywności posiłków rodzinnych, młodzi ludzie zachowywali się jak barbarzyńcy, krając mięso w sposób niemożliwy, wyrywając sobie lepsze kawałki, wróżąc z kości drobiu, kopiąc się pod stołem, gasząc niespodziewanie światło, żeby ściągnąć ciastko z talerza sąsiada, kołysząc się na krzesłach i trzymając łokcie na stole. Kto nie był głodny, układał na obrusie pasjansa albo ustawiał domki z kart, a jeśli był w złym humorze, czytał powieść. Kiedy Sofía padała ofiarą jakiegoś męskiego spisku, sypała dorożkarskimi wyzwiskami, ale w jej ustach ordynarne słowo nabierało dziwnej czystości, traciło swój sens pierwotny, stając się tylko wyrazem buntu, odwetem za lata posiłków klasztornych, zjadanych z oczyma wlepionymi w talerz, po odmówieniu Benedicite. „Gdzieś się tego nauczyła?” – pytali chłopcy ze śmiechem. „W lupanarze” – odpowiadała ze swobodą osoby, która była tam naprawdę. Wreszcie, znużeni naruszaniem reguł dobrego wychowania, łamaniem utartych zwyczajów i graniem w bilard orzechami na obrusie z ogromną plamą z rozlanego kieliszka wina, wszyscy troje życzyli sobie dobrej nocy i rozstawali się o świcie, zabierając z sobą do pokoju owoc, garść migdałów, szklankę wina, w tym odwróconym zmierzchu wypełniającym się okrzykami przekupniów i odgłosem dzwonów na prymarię.

IV

Nic się nie dzieje[1]

Goya

Rok żałoby minął i zaczęła się półżałoba, lecz młodzi ludzie, coraz mocniej zakorzenieni w swoich nowych obyczajach, zaabsorbowani lekturami bez końca i poprzez książki odkrywający świat, nie zmienili w niczym trybu życia. Pozostali zamknięci w swojej skorupie, nie widując nikogo z miasta, nie dbając o resztę świata, dowiadując się tylko przypadkiem, co się w nim działo, z jakiegoś dziennika zagranicznego, który docierał do nich z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Wyczuwając możliwości „dobrych partii” w tym zamkniętym domu, różne dystyngowane osobistości, ubolewające dość ostentacyjnie nad samotnością sierot, próbowały zbliżyć się do nich i przyciągnąć ich zaproszeniami. Ale te przyjazne manifestacje przyjmowane były z chłodną rezerwą. Młodzi ludzie traktowali swoją żałobę jak cenny pretekst pozwalający im unikać wszelkich kontaktów i ignorować społeczeństwo, które przez swoje prowincjonalne przesądy próbowało poddać życie powszechnym normom, spacerując o ustalonych godzinach po tych samych miejscach, jadając podwieczorek w tych samych modnych cukierniach, spędzając Boże Narodzenie w swoich posiadłościach wiejskich, w Artemisie, gdzie bogaci hacjenderzy prześcigali się w stawianiu mitologicznych posągów na skraju plantacji tytoniu... Kończyła się właśnie pora deszczowa i ulice zaczęły obsychać z błota, kiedy pewnego ranka Carlos, pogrążony w półśnie nocy, która właśnie się dla niego zaczynała, usłyszał głośne kołatanie do głównej bramy domu. Nie byłby na to zwrócił uwagi, gdyby kilka minut później nie usłyszał stukania do bramy bocznej, a potem do wszystkich innych drzwi domu. Niecierpliwa ręka powracała do ataku na główną bramę, zanim znów zaczęła kołatać do następnych po raz drugi i trzeci. Tak jakby ktoś, kto się uparł, żeby wejść za wszelką cenę, krążył wokół domu w poszukiwaniu otworu, przez który mógłby się przecisnąć. To wrażenie było tym silniejsze, że kołatanie odbijało się echem tam, gdzie nie było żadnego wyjścia na ulicę, i obiegało wszystkie najdalsze kąty. Ponieważ była to Wielka Sobota i dzień wolny od pracy, sklep i biura, w których goście lub interesanci mogli szukać informacji, były zamknięte. Remigio i Rosaura najwidoczniej poszli na rezurekcję albo załatwiali sprawunki na targu, bo nie odpowiadali na to dobijanie się do drzwi. Znudzi mu się wkrótce! – pomyślał Carlos, kładąc głowę z powrotem na poduszce i przewracając się na drugi bok. Ponieważ kołatanie nie ustawało, zirytowany, w końcu narzucił na siebie szlafrok i zszedł do sieni. Wychylił się przez drzwi na ulicę, akurat w momencie kiedy mężczyzna z olbrzymim parasolem skręcił za rogiem najbliższej ulicy. Na podłodze leżał bilet wizytowy, który wsunięto przez szparę:

VÍCTOR HUGUES

PRZEDSTAWICIEL HANDLOWY

PORT-AU-PRINCE

Wymruczawszy parę przekleństw pod adresem nieznanego osobnika, Carlos położył się z powrotem do łóżka, nie myśląc już o tej wizycie. Gdy się obudził, wzrok jego padł na kawałek brystolu, dziwnie zabarwiony na zielono przez ostatni promień słońca przebijający jedną z zielonych kwadratowych szybek okna. Wieczorem „mali” siedzieli pośród skrzyń i paczek w salonie, a Albert Wielki zajęty był jakimś doświadczeniem fizycznym, kiedy ta sama ręka co rano zaczęła wprawiać w ruch wszystkie po kolei kołatki. Było to około godziny dziesiątej, to jest bardzo wcześnie dla nich, ale bardzo późno, biorąc pod uwagę zwyczaje panujące w mieście. Sofía przeraziła się nagle: „Nie możemy tu przyjmować obcych ludzi” – powiedziała, spostrzegając po raz pierwszy wszystko, co stworzyło naturalne ramy ich egzystencji. Poza tym przyjąć nieznajomego człowieka do rodzinnego labiryntu było to tak, jak zdradzić tajemnicę, wyjawić jakiś sekret, przerwać zaklęcie. „Nie otwieraj, na miłość boską” – zawołała do Carlosa, który już wstał z niezadowoloną miną. Ale było za późno. Remigio, przebudzony z pierwszego snu donośnym kołataniem w boczną bramę, podnosząc wysoko świecznik, wprowadzał przybysza. Był to człowiek w nieokreślonym wieku: może miał lat trzydzieści, może czterdzieści, może o wiele mniej – z twarzą jakby zastygłą w tej niezmienności, której wrażenie zawsze wywołują wczesne zmarszczki wyryte na czole i policzkach wskutek żywej mimiki i ruchliwości oblicza, przechodzącego nagle – można to było spostrzec już przy pierwszych wymówionych przez niego słowach – od najwyższego napięcia do ironicznego spokoju, od niepohamowanego śmiechu do brutalnej twardości, wyrażającej zdecydowaną wolę narzucania swoich opinii i przekonań. Śniada skóra i włosy niedbale uczesane według nowej mody uzupełniały jego energiczną, tryskającą zdrowiem postać. Ubranie zanadto obciskało muskularne ramiona i korpulentny tułów, wsparty na dwóch mocnych nogach, stąpających krokiem pewnym i równym. Wargi były wulgarne i zmysłowe, ale oczy, bardzo ciemne, wyrażały dumną wyniosłość i świeciły blaskiem tak intensywnym, że ledwie można go było znieść. Postać była charakterystyczna, ale na pierwszy rzut oka mogła równie dobrze budzić sympatię, jak i odrazę. (Tacy ludzie – myślała Sofía – potrafią zburzyć cały dom, jeżeli postanowią do niego wejść). Po ceremonialnym ukłonie, który nie mógł okupić niegrzeczności jego natarczywych dzwonków, gość zaczął mówić bardzo prędko, nie zostawiając czasu na wtrącenie żadnej uwagi. Oświadczył, że ma listy do ich ojca, o którego inicjatywie i zmyśle handlowym opowiadano mu cuda. Dodał, że obecna sytuacja wymaga nowych kontaktów i nowej wymiany, że kupcy miejscowi, mający prawo do wolnego handlu, powinni nawiązać stosunki z kupcami z innych wysp Morza Karaibskiego, że przywozi w charakterze skromnego upominku parę butelek wina nieznanego tutaj gatunku, że... Poinformowany równoczesnym okrzykiem wszystkich trojga, że ich ojciec od dawna już nie żyje, przybysz mówiący zabawnym żargonem, w którym było trochę słów hiszpańskich i przewaga niezłej francuszczyzny, urozmaiconej wyrażeniami angielskimi, przerwał swoje wywody współczującym „och”, tak pełnym rozczarowania i tak nagle hamującym rozmach jego elokwencji, że troje młodych, nie zważając na haniebną niestosowność swego zachowania, wybuchnęło śmiechem. Wszystko było tak nagłe i nieoczekiwane, że kupiec z Port-au-Prince, zmieszany i zawstydzony, w końcu zawtórował wesołości tamtych. Po chwili chłodne „Proszę was bardzo!” z ust Sofíi, która raptownie powróciła do rzeczywistości, na nowo przyoblekło twarze w wyraz powagi. Ale naprężenie znikło. Gość wszedł w głąb pokoju, choć go o to nie proszono, i zdawał się nie odczuwać najmniejszego zdziwienia na widok przerażającego nieładu panującego w domu ani przedziwnego stroju Sofíi, która dla zabawy włożyła na siebie koszulę Carlosa, sięgającą jej zaledwie do kolan i rozciętą po bokach. Ruchem znawcy prztyknął w porcelanową wazę, pogłaskał butelkę lejdejską, pochwalił wyrób kompasu, wprawił w ruch spiralę Archimedesa, mrucząc coś o dźwigniach unoszących świat, i zaczął mówić o swoich podróżach, które rozpoczął jako chłopiec okrętowy w porcie Marsylii, gdzie jego ojciec, jak to zaznaczył z dumą, był mistrzem piekarskim. „Piekarze są ludźmi pierwszej potrzeby dla społeczeństwa” – oświadczył Esteban, rad, że widzi cudzoziemca, który, znalazłszy się w tym kraju, nie szczyci się swymi tytułami. „Lepiej brukować drogi, niż wyrabiać kwiaty z porcelany” – podkreślił gość, posługując się tą klasyczną sentencją, nim zaczął mówić o swojej mamce z Martyniki, autentycznej Murzynce, która jakoby mu wywróżyła kierunek jego przyszłych podróży; bo choć za młodu marzył o szlakach azjatyckich, wszystkie statki, które go przyjmowały na swój pokład, lądowały na Antylach albo w Zatoce Meksykańskiej. Mówił o lasach koralowych na Bermudach, o bogactwach Baltimore, o Tłustym Czwartku w Nowym Orleanie, który można było porównać tylko z karnawałem w Paryżu, o wódce wyrabianej z rzeżuchy i mięty w Veracruz, po czym mijając Wyspy Perłowe i daleką Trynidad, wylądował w zatoce Paria. Podniesiony do rangi pilota dotarł do dalekiego Paramaribo, miasta, któremu mogłoby pozazdrościć wiele innych miast pretendujących do luksusu – tu dotknął stopą ziemi – i gdzie są szerokie aleje wysadzane drzewami pomarańczowymi i cytrynowymi, których pnie dla ozdoby obwieszano muszlami. Na pokładzie statków cudzoziemskich, zakotwiczonych u podnóża fortu Zelandia, urządza się wspaniałe bale, a Holenderki – dodał, mrugając porozumiewawczo okiem do chłopców – znane są ze swej łaskawości. Wszystkie wina i trunki tego świata leją się strumieniami w tej pstrokatej kolonii, gdzie podczas bankietów usługują Murzynki, pobrzękując naszyjnikami i bransoletami, ubrane w spódnice z indyjskiego kaszmiru i lekkie, niemal przezroczyste staniki, obciskające piersi drżące i twarde, i aby uspokoić Sofíę, która już zaczynała marszczyć brwi, zacytował bardzo trafnie jakiś wiersz francuski, gdzie była mowa o niewolnicach perskich w pałacu Sardanapala, przybranych w taki sam strój. „Dziękuję” – powiedziała Sofía lodowato, rozgniewana, lecz zmuszona uznać zręczność manewru. Trzeba stwierdzić, ciągnął cudzoziemiec, zmieniając znowu szerokość geograficzną, że Antyle stanowią wspaniały archipelag, gdzie można znaleźć rzeczy zdumiewające: olbrzymie kotwice porzucone na samotnych wybrzeżach, domy przykute do skał łańcuchami, żeby cyklony nie zerwały ich i nie wrzuciły do morza, ogromny cmentarz sefardyjski na Curaçao, wyspy zamieszkane przez kobiety, które zostają tam same na całe miesiące i lata, podczas gdy ich mężowie pracują na kontynencie, skamieniałe drzewa i ryby, których nie można sobie nawet wyobrazić, a na wyspie Barbados jest grób wnuka Konstantyna XI, ostatniego z cesarzy Bizancjum, którego widmo ukazuje się w burzliwe noce samotnym podróżnikom. W pewnej chwili Sofía zapytała gościa najpoważniejszym w świecie tonem, czy widział syreny w morzach tropikalnych. I zanim cudzoziemiec zdążył odpowiedzieć, pokazała mu stronice z książki Uroki Holandii, gdzie według opowiadania autora kiedyś, po burzy, która zerwała tamy w zachodniej Fryzji, znaleziono na brzegu kobietę wyrzuconą przez morze i do połowy zagrzebaną w mule. Zawieziono ją do Haarlemu, ubrano i nauczono prząść. Ale żyła tam parę lat, nie nauczywszy się języka, i zawsze instynkt ciągnął ją do wody. Jej płacz brzmiał jak skarga umierającego... Bynajmniej nie zbity z tropu tą historyjką, gość zaczął opowiadać o syrenie znalezionej kilka lat temu w Maroni. Opisał ją niejaki major Archicombie w raporcie wysłanym do Akademii Nauk w Paryżu. „Oficer angielski nie może się mylić” – powiedział z niemal drażniącą powagą. Widząc, że gość urósł o parę stopni w oczach Sofíi, Carlos znów skierował rozmowę na tematy podróżnicze. Ale brakowało już tylko opowiadania o Basse-Terre na Gwadelupie, z jej źródłami żywej wody i domami przypominającymi domy w Rochefort i w La Rochelle. Czyżby nie znali ani Rochefort, ani La Rochelle? „To musi być okropność – powiedziała Sofía. – Będziemy musieli zatrzymać się na parę godzin w takich miejscach, kiedy pojedziemy do Paryża. Lepiej proszę nam opowiedzieć o Paryżu, który pan z pewnością zna jak własną kieszeń”. Cudzoziemiec spojrzał na nią z ukosa i nie odpowiadając, zaczął mówić o swojej podróży z Pointe-à-Pitre na Santo Domingo, dokąd udał się, żeby założyć dom handlowy. W końcu osiedlił się w Port-au-Prince, gdzie obecnie miał dobrze prosperujący sklep. „Sklep z różnymi towarami: skóry, peklowane mięsa (To straszne! – zawołała Sofía), beczki przypraw korzennych – mniej więcej comme le vôtre” – podkreślił Francuz, wskazując rząd beczułek gestem, który dziewczyna uznała za szczyt bezczelności. „To nie my się tym zajmujemy” – zaznaczyła Sofía. „To nie byłaby łatwa i spokojna praca” – powiedział tamten i dodał zaraz, że przyjeżdża z Bostonu, wielkiego ośrodka handlowego, gdzie wspaniale kupuje się mąkę, po znacznie niższej cenie niż w Europie. Oczekuje teraz właśnie wielkiego transportu, który częściowo sprzeda tu, na miejscu, a resztę odeśle do Port-au-Prince. Carlos miał już zamiar grzecznie pożegnać intruza, który po interesującym wstępie autobiograficznym zbaczał teraz na nienawistne tematy sprzedaży i kupna, kiedy gość, wstając z fotela, jak gdyby był w swoim domu, podszedł do stosu książek piętrzącego się w kącie. Brał do ręki tom po tomie, głośno manifestując swoją radość, ilekroć nazwisko autora łączyło się z jakąś nową teorią w dziedzinie polityki czy religii. „Widzę, że jesteście bardzo au courant” – powiedział. Zmiękczyło to od razu opór rodzeństwa. Pokazali mu swoje ulubione książki, a gość dotykał ich z szacunkiem, wąchając papier i oprawy z cielęcej skóry. Potem zaczął oglądać narzędzia w Gabinecie Fizyki i zmontował przyrząd, którego części poniewierały się na różnych meblach. „To też służy do żeglugi” – powiedział. A że był straszliwy upał, poprosił o pozwolenie zdjęcia surduta, ku wielkiemu zdumieniu młodych ludzi, zmieszanych swobodą, z jaką cudzoziemiec przenikał do tego świata, który wydawał im się specjalnie niezwykły tego wieczora, kiedy obca postać stawała obok Krzywej Wieży lub Przełęczy Druidów. Sofía chciała go już zaprosić do stołu, choć wstyd jej było wyznać, że w tym domu śniadanie jadano o północy, i to złożone z potraw zazwyczaj spożywanych w południe, ale cudzoziemiec, umocowując tarczę w jakimś przyrządzie, którego przeznaczenie było dla nich dotychczas tajemnicą, rzucił okiem w stronę jadalni, gdzie stół stał już nakryty od chwili jego przybycia. „Przyniosę moje wina” – powiedział. I powróciwszy z butelkami, które zostawił przed wejściem na ławce w podwórzu, umieścił je ostentacyjnie na stole, zapraszając młodych ludzi, żeby usiedli. Sofía znów była zgorszona tupetem tego intruza, który przyswajał sobie w tym domu przywileje pater familias. Ale widząc, że chłopcy kosztują wina alzackiego z tak wyraźną uciechą, i myśląc o biednym Estebanie, który ostatnio tyle chorował i wydawał się prawie uszczęśliwiony obecnością Francuza, przybrała postawę dystyngowanej i uprzejmej damy, przesuwając i podając półmiski gościowi, którego nazywała teraz „Monsieur Hiug” z przesadnie krótkim na „u” akcentem. „Huuuuuges” poprawiał tamten, wydłużając „u”, nim zatrzymał się nagle na „g”. Sofía jednak nie zmieniła wymowy. Wiedziała dobrze, jak trzeba wymawiać to nazwisko, ale ze złośliwą przyjemnością zniekształcała je na różne sposoby, wymawiając Iug, Juk, Ugues, wymyślając najróżniejsze połączenia liter, które kończyły się śmiechem, i gryząc ciasta z owocami i marcepany wielkanocne, które przyniosła Rosaura. Te ciasta przypominały gościowi, że to Wielka Sobota. Les cloches! Les cloches! – wykrzyknął, wskazując niebo wyraźnie wzgardliwym gestem, który miał znaczyć, że dzwony i grzechotki w mieście za głośno brzęczały dziś przez całe rano. Potem poszedł po następną butelkę, tym razem było to wino Arbois, które młodzi ludzie, z lekka już podchmieleni, powitali z hałaśliwą radością, błogosławiąc je uroczystym gestem. Gdy już kieliszki były puste, wyszli na patio, aby odetchnąć świeżym powietrzem nocnym. „Co tam jest na górze?” – spytał pan Iug, kierując się zdecydowanym krokiem ku szerokim schodom. I po chwili, przeskakując po cztery stopnie, stał już pochylony nad drewnianą rampą, biegnącą między kolumnami wzdłuż galerii pod dachem. „Jeżeli się ośmieli wejść do mego pokoju, wyrzucę go za drzwi” – szepnęła Sofía. Ale bezceremonialny gość podszedł do ostatnich uchylonych drzwi i popchnął je lekko. „To coś w rodzaju strychu” – powiedział Esteban i wszedł za nim z podniesioną świecą do ogromnego salonu, dokąd nie zaglądał od wielu lat. Pod ścianami stały skrzynie, kufry, toboły ustawione w porządku, który wydał się komiczny przez swój kontrast z nieładem panującym na dole. W głębi stała szafa zakrystialna: drewno, z którego była zrobiona, wzbudziło zachwyt pana Iug ze względu na niezwykle piękne słoje. „Solidna... piękna!” Sofía otworzyła szafę, ukazując masywność drzwi. Ale uwagę gościa pochłonęły teraz stare ubrania zawieszone na metalowym pręcie. Stroje te należały do krewnych matki Carlosa i Sofíi, dawnych właścicieli tego domu, którzy go wybudowali. Były tu suknie prababek, uroczyste tużurki, zżółkłe atłasy, koronki, togi sędziowskie, zbutwiałe muśliny i perkale, przebrania na bal kostiumowy: strój pasterki, Cyganki wróżącej z kart, księżniczki inkaskiej, damy dworskiej sprzed wielu lat. „Patrzcie, wspaniała zabawa w portrety historyczne!” – zawołał Esteban. I nagle, ogarnięci jedną myślą, zaczęli wyciągać z szafy te zakurzone relikwie i spuszczać je na dół po mahoniowej poręczy schodów. W chwilę potem, w dużym salonie przeobrażonym w teatr, wszyscy czworo ukazali się w przebraniach, interpretując rozmaite role, które trzeba było rozpoznać. Wystarczyło zmodyfikować nieco strój wydobyty z szafy, nadać mu fason za pomocą kilku szpilek, przyjąć, że koszula nocna jest peplum rzymskim albo tuniką grecką, aby wystąpić w roli jakiegoś bohatera historycznego lub powieściowego, przy czym główka sałaty zastępowała wieniec laurowy, fajka – pistolet, a laska u pasa – miecz. Monsieur Jiug, najwyraźniej wielki znawca historii starożytnej, wystąpił jako Mucjusz Scewola, potem Gajusz Grakchus, a wreszcie Demostenes – Demostenesa zidentyfikowano zresztą od razu, gdy tylko wyszedł na podwórze poszukać garstki kamyków. Carlos w trójrożnym kapeluszu i z fletem w ręku szybko został rozpoznany jako Fryderyk Pruski, mimo uporu, z jakim usiłował ich przekonać, że zamierzał się wcielić w postać Quantza, słynnego flecisty. Esteban z ogromną żabą kauczukową przyniesioną ze swego pokoju powtórzył doświadczenia Galvaniego, ale na tym musiał zakończyć występ, bo kurz unoszący się z kostiumów podrażnił mu nozdrza, wywołując niebezpieczne kichanie. Sofía przekonana, że Monsieur Hiug musi być niezbyt mocny w historii Hiszpanii, z zapałem usiłowała odegrać rolę Inês de Castro i Joanny Obłąkanej, a wreszcie, starając się oszpecić jak najbardziej, wykrzywiając twarz w dzikie grymasy i ukazując zęby w głupawym uśmiechu – stworzyła nierozpoznawalną postać, którą określiła wśród protestów reszty towarzystwa jako „pierwszą lepszą infantkę burbońską”. Przed samym świtem Carlos zaproponował „wielką masakrę”. Rozwiesiwszy kostiumy na cienkich drucikach przeciągniętych między pniami palm i dorobiwszy im groteskowe głowy, zaczęli je strącać uderzeniami piłki. „Śmierć tyranom!” – krzyczał Esteban, dając sygnał do ataku. „Śmierć tyranom!” I padali biskupi, padali kapitanowie, padały damy dworskie, pasterze, wśród śmiechów rozbrzmiewających na otwartym dziedzińcu tak głośno, że słychać je było na całą ulicę. Dzień zaskoczył ich uszczęśliwionych zabawą, rozkrzyczanych i niestrudzenie rzucających przyciskami do papierów, doniczkami i tomami encyklopedii w kukły, których nie mogły strącić ciosy piłki. „Śmierć tyranom! – ryczał Esteban. – Precz z tyranią!” Wreszcie Remigio otrzymał rozkaz zaprzężenia powozu i odwiezienia gościa do pobliskiego hotelu. Francuz pożegnał się wylewnie, przyrzekając powrócić wieczorem. „To naprawdę ciekawa osobistość” – oświadczył Esteban. Ale teraz wszyscy musieli ubrać się na czarno i pójść na mszę do kościoła Świętego Ducha, gdzie odprawiano jeszcze jedną mszę za spokój duszy ich ojca. „A gdybyśmy tak nie poszli? – zaproponował Carlos, ziewając. – Tak czy owak msza będzie odprawiona”. „Pójdę sama” – powiedziała Sofía surowo. Ale po chwili wahania, znalazłszy wymówkę w zbliżającej się, bardzo normalnej niedyspozycji, zasunęła firanki w swoim pokoju i położyła się do łóżka.

V

Víctor, jak go nazywano, przychodził codziennie po południu, wykazując coraz to nowe, niespodziewane talenty. Jednej nocy, porwany chęcią zanurzenia rąk w cieście, lepił rogaliki, demonstrując mistrzowską znajomość sztuki piekarskiej. Kiedy indziej fabrykował wspaniałe sosy, łącząc ingrediencje najmniej nadające się do łączenia. Z zimnego mięsa przyrządzał pikantne dania wschodnie, przyprawione koprem i mielonym pieprzem, lub dolewał gorącego wina z korzeniami do każdej z potraw swojej kompozycji, którym nadawał pompatycznie brzmiące nazwy, natchniony wspomnieniami sławnych kucharzy. Odkrycie Arte Scisoria markiza de Villena pośród wielu dziwnych książek, przysłanych z Madrytu, spowodowało

„tydzień kuchni średniowiecznej” i pierwszy lepszy kawałek wołowiny zastępował sztukę wykwintnej dziczyzny. Prócz tego Víctor montował najbardziej skomplikowane przyrządy z Gabinetu Fizyki (prawie wszystkie już funkcjonowały, ilustrując teorie, analizując widma świetlne, wywołując snopy pięknych iskierek) i dyskutował na tematy naukowe w swojej malowniczej hiszpańszczyźnie, nabytej w czasie wędrówek po Zatoce Meksykańskiej lub wyspach karaibskich, wzbogacającej się co dzień o nowe słowa i zwroty, przyswajane ze zdumiewającą łatwością. Jednocześnie ćwiczył wymowę francuską swych przyjaciół, każąc im czytać jakąś stronicę powieści albo scenę z komedii interpretowanej na kilka głosów. Sofía śmiała się serdecznie, kiedy Esteban o zmierzchu, który dla niej był brzaskiem, deklamował wiersze z Le Joueur z wyraźnym akcentem marsylskim, który zawdzięczał swemu nauczycielowi.

Il est, parbleu, grand jour. Déjà de leur ramage

Les coqs ont éveillé tout notre voisinage[2].

Którejś deszczowej nocy Víctora zaproszono, żeby został i przespał się w jednym z pokojów. I kiedy inni wstali następnego dnia o zmierzchu, a koguty z sąsiedztwa zamierzały już schować łebek pod skrzydło, ujrzeli niewiarygodne widowisko. Francuz bez szelek, w koszuli w strzępach, spocony jak murzyński doker, kończył wyładowywać to, co przez tyle miesięcy tkwiło na pół rozpakowane w skrzyniach, i z pomocą Remigia rozmieszczał według swego gustu meble, dywany i wazy. Pierwsze wrażenie było przygnębiające: oto rozsypywał się cały gmach marzeń. Z wolna jednak młodzi ludzie zaczęli się cieszyć z tej niespodziewanej zmiany, znajdując więcej przestrzeni, więcej światła, odkrywając miękką głębię fotela, piękną rzeźbę bufetu, ciepłe tony jakiegoś obrazu. Sofía chodziła z pokoju do pokoju jak po nowym domu, przeglądając się w nieznanych lustrach rozmieszczonych jedno naprzeciw drugiego, tak że mnożyły jej odbicia aż do mglistych dali... A że niektóre kąty szpeciła wilgoć na ścianach, Víctor, stojąc na podręcznej drabince, tam i ówdzie zamalowywał plamy, z czołem i policzkami pochlapanymi farbą. Opanowani nagłą furią uporządkowania wszystkiego, młodzi ludzie rzucili się na to, co zostało w skrzyniach, rozwijając dywany, wieszając firanki, wyjmując porcelanę z trocin, wyrzucając na podwórze skorupy i żałując, że nie ma więcej rzeczy złamanych, żeby je roztrzaskać na tysiąc kawałków o sąsiedni mur. Tego dnia o świcie podany został galowy obiad wieczorny w jadalni, którą wyobraźnia umieściła w Wiedniu, ponieważ Sofía od pewnego czasu zaczęła czytywać z zamiłowaniem artykuły w gazetach, wysławiające marmury, kryształy i mozaiki tego miasta muzyki, oddanego pod opiekę św. Stefanowi, patronowi Estebana i wszystkich, którzy urodzili się 26 grudnia. Potem odbył się wielki Bal Ambasadorów pośród luster salonu, przy dźwiękach fletu Carlosa, którego ze względu na tak wyjątkową uroczystość mało obchodziło, co pomyślą sąsiedzi. Roznoszono na tacach poncz z pianą przysypaną cynamonem, przygotowany przez Radcę Tronu, podczas gdy Esteban, odgrywając rolę Delfina, udekorowany i zgryźliwy, stwierdzał kostycznie, że nie wiadomo, kto gorzej tańczy na tym balu: Víctor dlatego, że kołysał się jak marynarz na pokładzie, Sofía – ponieważ mniszki nie nauczyły jej tańczyć, a Carlos dlatego, że kręcąc się w takt własnej muzyki, wyglądał jak automat obracający się wokół własnej osi. „Precz z tyranią!” – krzyczał Esteban, bombardując ich orzeszkami i cukierkami. Ale nie posłużyły widać Delfinowi te żarty, bo nagle świsty w jego krtani oznajmiły początek nowego napadu duszności. W ciągu minuty jego twarz skurczyła się i postarzała w bolesnym grymasie. Zaczęły się już wydymać żyły w szyi, rozstawiał jak najszerzej kolana, a łokcie wysunął naprzód, usiłując podnieść w górę obojczyki, i krzyczał, żądając więcej powietrza, którego nie znajdował w obszernym domu. „Trzeba go zaprowadzić gdzieś, gdzie jest mniej gorąco” – powiedział Víctor. (Sofíi nigdy to nie przyszło do głowy. Póki żył ojciec, nigdy w swojej surowości nie byłby pozwolił wychodzić nikomu z domu po godzinach różańca). Víctor wziął chorego na ręce i zaniósł go do powozu, podczas gdy Carlos zaprzęgał konia. Pierwszy raz Sofía znalazła się o tej porze poza domem, pośród pałaców, które noc wyolbrzymiała, wydłużając kolumny, rozszerzając dachy z wygiętym brzegiem nad arabeskami krat z lirą, syreną, tarczą wyobrażającą głowę kozła, na której tle widniały klucze, lwy i muszle. Wyjechali na promenadę, gdzie świeciło jeszcze kilka latarń. Dziwnie pustynna, ze swymi zamkniętymi sklepami, z arkadami w mroku, ukazywała niemą fontannę i światła na statkach pośród kołyszących się masztów, które wyrastały za pomostem, gęste jak las. Ponad szmerem wody, łagodnie uderzającej o kamienny falochron, unosił się zapach ryb, smarów i gnijących odpadków. Zadzwonił zegar z kukułką w jakimś uśpionym domu i stróż nocny ogłosił godzinę i pogodę, stwierdzając, że niebo jest czyste i bez chmur. Powoli przejechali przez promenadę. Po trzech powolnych przejażdżkach tam i z powrotem Esteban na migi dał znać, że chciałby jechać dalej. Powóz skierował się w stronę stoczni, gdzie żebra kadłubów okrętów w budowie przypominały odkopane kośćce zwierząt z epoki przedhistorycznej. „Tam nie” – powiedziała Sofía, widząc, że wyjechali już poza molo i że za nimi zostały szkielety okrętów, a na wybrzeżu z wolna zaczęli pojawiać się ludzie o podejrzanych twarzach. Víctor, nie zwracając na nią uwagi, lekko smagnął konia batem. W pobliżu były światła. I skręciwszy za róg jakiegoś domu, znaleźli się na ulicy pełnej marynarzy, gdzie tawerny z otwartymi oknami rozbrzmiewały muzyką i śmiechem. Przy akompaniamencie bębnów, fletów i skrzypiec tańczyły pary z dezynwolturą, która wywoływała rumieńce na policzkach Sofíi, oniemiałej z oburzenia, lecz niezdolnej oderwać wzroku od tego motłochu zamkniętego w czterech ścianach, gdzie nad wszystkim górowały ostre dźwięki klarnetu. Mulatki kołysały biodrami, prezentując swą odwrotną stronę tym, którzy szli za nimi, i uciekając przed zaczepnym gestem, setki razy sprowokowanym. Na estradzie Murzynka w spódnicy podwiniętej do połowy ud tańczyła, wybijając obcasami rytm guaracha, w której natrętnie powtarzał się refren: „Kiedy, kochanie, kiedy?”. Jakaś kobieta prezentowała piersi za skromną opłatą jednego kieliszka wina, obok niej druga, leżąc na stole, podrzucała do sufitu pantofle, ukazując uda przy każdym ruchu. Mężczyźni wszystkich ras i kolorów przeciskali się w głąb tawern, ręką torując sobie drogę między masą pośladków. Víctor, który wymijał pijaków ze zręcznością wytrawnego dorożkarza, wydawał się zachwycony tą plugawą zabawą. Odróżniał Amerykanów po sposobie chodzenia, Anglików po ich piosenkach, Hiszpanów po skórzanych bukłakach i dzbanach czerwonego wina, które z sobą nieśli. Przy wejściu do jednego z drewnianych baraków kilka prostytutek zaczepiało przechodniów, pozwalając się obejmować, macać, ważyć na rękach. Jedna z nich, leżąca na barłogu, przywalona ciężarem jakiegoś olbrzyma z czarną brodą, nie zdążyła nawet zamknąć drzwi. Inna rozbierała chudego marynarza, zbyt pijanego, żeby potrafił sam się uporać ze swoim ubraniem. Sofía miała ochotę krzyczeć ze wstrętu i z oburzenia, ale raczej ze względu na Carlosa i Estebana niż na siebie samą. Ten świat był jej tak obcy, że patrzyła nań jak na wizję piekielną bez związku z żadnym ze znanych jej światów. Nie miała nic wspólnego z tym plugastwem, z tą wyuzdaną zgrają. Ale w twarzach chłopców widziała coś dziwnie niejasnego – czy wyczekującego – coś, co niemal wyrażało akceptację i co ją doprowadzało do rozpaczy. Tak jakby „to” nie było dla nich tak głęboko odrażające jak dla niej, jakby między ich zmysłami a tymi cielskami, wyzutymi z wszechświata normalnego, istniał jakiś cień zrozumienia. Wyobrażała sobie Estebana i Carlosa w tym domu, rozwalonych na barłogach, przyciskających do siebie te samice. Podnosząc się, wyrwała Víctorowi bat i smagnęła nim tak mocno, że koń ruszył galopem, wywracając po drodze rondle ze smażonymi rybami na straganie. Wrząca oliwa poparzyła jakiegoś psa, który zawył z bólu i zaczął się tarzać po ziemi, raniąc jeszcze boleśniej poparzoną skórę kawałkami potłuczonego szkła i ośćmi ryb. Rwetes podniósł się na całej ulicy. Za powozem biegło teraz kilka Murzynek zbrojnych w kije i puste butelki i rzucających kamienie, które trafiały w dachy, utrącając kawałki dachówek. Kiedy powóz zaczął się oddalać, posypały się takie obelgi, że prawie budziły śmiech, bijąc wszelkie rekordy plugastwa i bluźnierstwa mieszczącego się w ludzkiej wyobraźni. „W sam raz dla młodej wytwornej panienki” – powiedział Carlos, gdy znaleźli się znowu na promenadzie. Ledwie stanęli przed domem, Sofía znikła natychmiast w jego mrokach, nie życząc nikomu dobrej nocy.

Víctor jak zwykle przyszedł o zmierzchu. Po chwilowej uldze Esteban znowu dostał ataku, który stopniowo przybierał na sile w ciągu dnia, dochodząc do takich paroksyzmów, że myślano już o wezwaniu doktora – decyzja wyjątkowo poważna w tym domu, gdyż chory, zniechęcony licznymi doświadczeniami, wiedział, że środki aptekarskie, jeśli w ogóle wywierały jakiś skutek, to tylko pogarszający jego stan. Chłopak w rozpaczy ściągnął z siebie całe ubranie i stał zupełnie nagi, uwieszony u swojej kraty w oknie, zwrócony twarzą na podwórko, z żebrami i obojczykiem sterczącymi tak, jakby za chwilę miały przebić skórę. Jego ciało przypominało zasuszone zwłoki świętych w niektórych grobach hiszpańskich – szkielety obciągnięte skórą, z wyschniętymi wnętrznościami. Krew pulsująca oszalałym tętnem omal nie rozsadziła jego żył. Zwyciężony, nie mając już sił walczyć o złapanie tchu, Esteban osunął się bezwładnie na ziemię pod ścianą, z twarzą siną i niemal czarnymi paznokciami, patrząc na obecnych umierającymi oczyma. Język, nie znajdując w ustach śliny, naciskał zęby, które zaczynały się chwiać nad zbielałymi dziąsłami. „Trzeba coś zrobić”! – krzyknęła Sofía. „Trzeba coś zrobić”! Francuz, który przez kilka minut przyglądał się choremu z pozorną obojętnością, nagle, jakby powziąwszy jakąś trudną decyzję, poprosił o powóz i oświadczył, że sprowadzi kogoś obdarzonego niezwykłą władzą zwyciężania chorób. Wrócił po dwudziestu minutach w towarzystwie Metysa potężnej budowy, ubranego z wyszukaną elegancją. Przedstawił go jako doktora Ogé, słynnego lekarza i filantropa, poznanego w Port-au-Prince. Sofía skinęła lekko głową, nie podając gościowi ręki. Na próżno mógł się chełpić względną jasnością cery, była to jakby sztuczna skóra przylegająca do twarzy o szerokim murzyńskim nosie i do włosów poskręcanych w drobniutkie pierścionki. Ktokolwiek był Murzynem czy miał w sobie murzyńską krew, kojarzył się jej z pojęciem służącego, dokera portowego, woźnicy czy wędrownego muzykanta, chociaż Víctor, zauważywszy jej rezerwę, wytłumaczył, że Ogé pochodzi z zamożnej rodziny z Santo Domingo, że studiował w Paryżu i ma dyplomy akredytujące jego wiedzę. Trzeba było przyznać, że wyraża się w sposób nienaganny, używając staroświeckich, okrągłych zwrotów, kiedy mówił po francusku, robiąc przesadną różnicę między „c” i „z”, kiedy posługiwał się hiszpańskim, a jego sposób bycia świadczył o starannej edukacji. „Ale... to Murzyn” – szepnęła Sofía do ucha Víctorowi. „Wszyscy ludzie urodzili się równi” – odpowiedział tamten, odsuwając ją lekko. Słowa te wzmogły jeszcze jej opór. Mimo że zgadzała się z humanitarnością wyrażonego poglądu, nie zdecydowała się zgodzić na to, by Murzyn mógł być zaufanym lekarzem i by można powierzyć zdrowie kogoś z rodziny osobnikowi o mieszanej barwie skóry. Nikt nie powierzyłby Murzynowi zbudowania pałacu, obrony skazańca, prowadzenia sporu teologicznego czy rządzenia krajem. Ale Esteban rzęził i krzyczał z taką rozpaczą, że wszyscy pospieszyli do jego pokoju. „Dajcie działać lekarzowi – powiedział Víctor stanowczo. – Trzeba za wszelką cenę przynieść mu ulgę”. Metys, nie patrząc na chorego, nie badając go ani nie dotykając, stał przy drzwiach, węsząc wkoło w jakiś dziwny sposób. „Nie pierwszy raz to się zdarza” – odezwał się po chwili. I zwrócił spojrzenie w stronę małego okienka, umieszczonego wysoko w ścianie między dwoma belkami podtrzymującymi strop. Zapytał, co znajduje się za tą ścianą. Carlos przypomniał sobie, że było tam małe podwórko, bardzo wilgotne, gdzie złożono stare meble i niepotrzebne graty, rodzaj galerii odkrytej i oddzielonej od ulicy gęstą kratą, porosłą pnączami. Nikt nie chodził tędy od wielu lat. Lekarz zażądał, by go tam zaprowadzić. Przechodząc naokoło przez pokój Remigia, który wyszedł po jakieś lekarstwa, otworzyli skrzypiące drzwi, pomalowane na niebiesko. Widok, który ujrzeli, był dość zaskakujący: na długich równoległych grządkach posadzone pietruszka i żarnowiec, lebioda, mimozy i jakieś zioła leśne, a pomiędzy nimi kilka kęp rezedy, wspaniale rozkwitłej. Ustawione niby na ołtarzu, górowało nad tym popiersie Sokratesa, które Sofía, jak sobie przypomniała, widziała niegdyś w gabinecie ojca, kiedy jeszcze była mała; stało w niszy, otoczone dziwnymi ofiarami, podobnymi do tych, których czarownicy używali do swoich guseł: filiżanki pełne ziarn kukurydzy, kawałki siarczanu, muszle, opiłki żelazne. C’est ça – powiedział Ogé, przyglądając się maleńkiemu ogródkowi, jakby odkrył w nim coś bardzo ważnego. I nagle z rozmachem zaczął wyrywać z korzeniami krzaczki rezedy i rzucać je na stertę między grzędy. Potem poszedł do kuchni i wróciwszy z łopatą rozżarzonych węgli, podpalił rezedę i wrzucił w ogień wszystkie rośliny na podwórku. „Prawdopodobnie zniszczyliśmy źródło choroby” – powiedział i wyjaśnił swą teorię, która Sofíi przypomniała jakiś wykład czarnej magii. Według niego niektóre choroby w tajemniczy sposób łączyły się z bliskością jakiejś trawy, rośliny czy drzewa. Każda istota ludzka miała swego „sobowtóra” w istocie roślinnej. I czasami ów „sobowtór”, aby się rozwijać, pochłaniał siły człowieka, który był z nim związany, wywołując w nim chorobę w okresie swego kwitnienia lub owocowania. Ne souriez pas, mademoiselle. On sam miał możność sprawdzić to wiele razy na Santo Domingo, gdzie astma dręczyła okrutnie dzieci i młodzież, które dusiły się na śmierć lub padały ofiarą śmiertelnej anemii. Ale wystarczyło niekiedy spalić rośliny otaczające chorego – bądź w domu, bądź w pobliżu – żeby zaobserwować cudowne uzdrowienie. „Bajki czarnoksiężników – powiedziała Sofía. – Wyzdrowieli przypadkiem”. W tym momencie nadszedł Remigio, wzburzony widokiem tego, co się działo. Gwałtownie, zapominając o należnym szacunku, rzucił kapelusz na ziemię, wołając, że spalono jego zioła, że uprawiał je od bardzo dawna i sprzedawał na rynku, bo miały właściwości lecznicze; skarżył się, że zniszczyli caisimón