Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Garbaty posłaniec, niepełnoletnia matka, dziecię, któremu gwiazdy zwiastowały niezwykły los, przedsiębiorczy zdrajca…
Opowieść laureatki Nagrody Akademii Francuskiej w zaskakujący sposób łączy odległe kontynenty i stulecia.
Czy mieszaniec o oczach barwy antylskiego morza – jako niemowlę znaleziony w szopie między kopytami osła, a jako młody mężczyzna dokonujący cudów, gromadzący uczniów i rozkochujący w sobie kobiety – może być nowym Mesjaszem?
Nazwany Pascalem zapragnie rozwikłać zagadkę swojego pochodzenia w długiej podróży poprzez tropikalne wyspy, afrykańskie kolonie, aszramy, brazylijskie fawele i zachodnie metropolie. Stawiając czoło nierównościom społecznym, rasizmowi czy wyzyskowi i przeplatając je z własnym doświadczeniem piękna i brzydoty, miłości i złamanego serca, nadziei oraz porażki, wierzy, że powierzono mu misję: uczynić świat lepszym.
To ostatnia książka „cesarzowej literatury karaibskiej”. Podyktowana, a nie napisana przez autorkę, błyskotliwa i bogata w znaczenia proza jest zachwycającym dziełem literatury mówionej.
„Wspaniała gawędziarka”.
Bernardine Evaristo
„Jej pisarstwo należy do literatury światowej”.
jury alternatywnej Nagrody Nobla
„Powieść zwodniczo prosta, pełna mądrości i wyczuwalnej czułości autorki wobec ludzi i świata”.
jury Międzynarodowej Nagrody Bookera (2023)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Dla Pascale – nie było przyjaciółki, która stałaby się lepszą sekretarką.
Dla Seriny, Mahily, Fadela, Leiny, w hołdzie José Saramago.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1.
Jest to ziemia zewsząd otoczona wodą – wyspa, mówimy – nie tak duża jak Australia, ale i niemała. Raczej płaska. Ponad poziom wznoszą się tylko gęste lasy oraz dwa wulkany, z których jeden, nazywany Wielkim Kotłem, rozrabiał po swojemu do roku 1820, kiedy to zniszczył położone na jego zboczu urocze miasteczko, wreszcie stał się całkowicie nieczynny. Ponieważ na wyspie panuje „wieczne lato”, ciągną tutaj turyści, celując śmiercionośnymi aparatami fotograficznymi we wszystko, co piękne. Niektórzy z czułością nazywają wyspę „swoim krajem”, ale to nie jest kraj, to region leżący za oceanem, departament zamorski, prawda?
Tej nocy, kiedy On przyszedł na świat, Zabulon i Zapata wchodzili ze sobą w koniunkcję pośrodku nieba, promieniując światłem przy każdym poruszeniu. Nie był to pospolity widok. Kto zwykł badać sklepienie niebieskie, widzi często Mały Wóz, Wielki Wóz, Kasjopeę, Wenus, Oriona, ale ujrzeć dwa takie gwiazdozbiory wyłaniające się z ogromnej dali było czymś niesłychanym. Oznaczało, że tego, który się owej nocy narodzi, czeka niezwykły los. Jednak na razie nikt się niczego szczególnego nie spodziewał.
Nowo narodzony, skulony między kopytami osła, który go ogrzewał, przyciskał do ust maleńkie piąstki. Maya, urodziwszy w szopie, gdzie państwo Ballandra trzymali worki nawozu, pojemniki ze środkiem chwastobójczym i narzędzia rolnicze, obmyła się z grubsza wodą z kalebasy, którą na szczęście zabrała ze sobą. Po jej krągłych policzkach spływały łzy.
Nie myślała, że tak ciężko jej będzie porzucić własne dziecko. Nie spodziewała się tego bólu szarpiącego wnętrzności żelaznymi kłami. Ale nie miała wyjścia. Zdołała ukryć swój stan przed rodzicami – przede wszystkim przed matką, która wciąż roiła o czekającej córkę świetlanej przyszłości. Maya nie mogła pokazać się w domu z bękartem na rękach.
Kiedy tamtego dnia nie zobaczyła swojej krwi, zamarła. Dziecko! Ta mała lepka rzecz, która siusiała i robiła kupkę – oto, czym się skończyły jej gorące, jakże poetyckie noce.
Napisała w końcu do swego kochanka, mężczyzny o imieniu niezbyt pasującym do potężnej sylwetki: Corazón, po hiszpańsku „serce”. Ponieważ jej trzeci z rzędu list pozostawał bez odpowiedzi, udała się do biura podróży – właściciela statku „Empress of the Sea”, na którym podczas inauguracyjnego rejsu po wyspach poznała Corazóna. Gdy zjawiła się w biurze, by o niego wypytać, paradująca na wysokich obcasach Metyska chabine – o murzyńskich rysach i kręconych włosach, ale jasnej karnacji – odprawiła ją szorstko: „Nie udzielamy żadnych informacji na temat naszych pasażerów”.
Maya napisała do mężczyzny jeszcze raz. Ale znów nie doczekała się odpowiedzi. Zaczęły ją ogarniać złe przeczucia. Czy nie miała się oto znaleźć wśród licznej rzeszy porzuconych kobiet, bez męża czy bez kochanka, które w ciężkich trudach wychowują swoje dzieci? Co innego obiecywał jej Corazón. Obiecywał złote góry. Obsypywał ją pocałunkami, nazywał najdroższą i przysięgał, że nigdy żadnej kobiety nie kochał tak jak jej.
Corazón i Maya nie należeli do tej samej klasy społecznej. On pochodził z zamożnej rodziny Tejara, która od czasu zniesienia niewolnictwa wydała wielu kupców, właścicieli ziemskich i adwokatów, lekarzy i profesorów. Wykładał historię religii na uniwersytecie w Asunción, gdzie się urodził. Miał w sobie butę bogatego panicza, łagodzoną delikatnością i czarem uśmiechu. Ponieważ władał biegle czterema językami – angielskim, hiszpańskim, portugalskim i francuskim – został zatrudniony przez armatora statku, by wygłaszał pogadanki dla pasażerów pierwszej i drugiej klasy.
Mayę najbardziej niepokoił powtarzający się co noc sen. Widziała ubranego w błękitną tunikę anioła trzymającego lilię kanna – paciorecznik. Anioł zapowiadał jej, że urodzi syna, którego misją będzie odmienić oblicze świata. Nazwijmy go Aniołem, ponieważ, między nami mówiąc, była to najdziwniejsza istota, jaką Maya w życiu widziała. Na nogach miał lśniące botki z lakierowanej skóry. Siwe pukle opadały mu na ramiona. Ale najbardziej zagadkowe było coś jakby ukryta na plecach wypukłość. Czyżby garb? Kiedyś obudziła się rozzłoszczona i przegoniła go kijem od szczotki, ale następnej nocy zjawił się znowu jak gdyby nigdy nic.
Niemowlę usnęło i słychać było regularne westchnienia przez sen. Osioł posapywał nad jego głową. Kiedyś państwo Ballandra trzymali w tej szopie krowę o imieniu Placida. Ale pewnego dnia biedne zwierzę przewróciło się, tocząc z pyska obfitą pianę. „Pryszczyca”, stwierdził wezwany pospiesznie weterynarz.
Maya odwróciła się od niemowlęcia, wymknęła z szopy i spokojnie ruszyła w stronę ulicy krętą ścieżką za domem państwa Ballandra. Wiedziała: o tej porze, mimo że było jeszcze jasno, na pewno żadne z małżonków nie pojawi się nagle i jej nie zobaczy. Jak wszyscy mieszkańcy tej krainy, która niespecjalnie oferowała rozrywki, oglądali telewizję, siedząc przed kupionym niedawno pięćdziesięciocalowym odbiornikiem. Mąż, Jean-Pierre, drzemał ukojony wieloma łykami starego rumu, żona, Eulalie, w ramach swoich niezliczonych zajęć charytatywnych dziergała na drutach kaftanik.
Maya, popchnąwszy drewnianą barierkę oddzielającą ogród od ulicy, poczuła się tak, jakby wkroczyła w obszar samotności i bólu, który od tej pory miał się stać przestrzenią jej życia.
Gdy postawiła stopę na asfalcie, zauważyła Démétera, człowieka znanego w całej okolicy z pijatyk i krwawych burd, a obok niego jego dwóch równie nietrzeźwych kumpli. Leżąc w rynsztoku, w plątaninie rąk i nóg – ale bynajmniej się tym nie przejmując – wykrzykiwali coś o pięcioramiennej gwieździe, którą rzekomo ujrzeli nad domem, a Déméter podjął baranim głosem starą kolędę: „Oto gwiazda betlejemska”. Maya im się nie przyglądała. Szła dalej, z twarzą zalaną łzami.
Co by było, gdyby nie Pompette, suczka gospodyni, bezczelna i rozpieszczona, która z reguły robiła, co chciała? Ale tego wieczoru naprawdę przesadziła. Kiedy tylko Maya zniknęła, chwyciła swoją panią za skraj sukni i pociągnęła ją do szopy. Drzwi były otwarte na oścież i oczom Eulalie ukazał się nieoczekiwany, biblijny zgoła widok.
Na sianie leżało niemowlę, między kopytami osła, który je ogrzewał oddechem. Wieczorem w Niedzielę Wielkanocną! Pani Ballandra złożyła ręce i wyszeptała:
– Cud. Dar od Boga, nieoczekiwany. Dam ci na imię Pascal.
Niemowlę było śliczne, miało śniadą cerę, proste czarne włoski, jak u Chińczyka, ładnie zarysowane usteczka. Przytuliła je do piersi. Otworzyło oczy, szarozielone, barwą przypominające morze, które otaczało ich krainę.
Wyszła z szopy i przez ogród wróciła do domu. Jean-Pierre ujrzał żonę z niemowlęciem na rękach, a obok podskakującą Pompette.
– Co ja widzę?! – wykrzyknął. – Dziecko! Ale, zaraz, chłopczyk czy dziewczynka?
Pytanie to może brzmieć dziwnie, jeśli ktoś nie wie, że Jean-Pierre miał kiepski wzrok, a w tamtej chwili zdążył już wchłonąć sporą dawkę rumu. Poza tym od piętnastego roku życia – odkąd gałązka gwajawy przebiła mu rogówkę – nosił okulary.
– Chłopiec – odpowiedziała surowo Eulalie, po czym ujęła męża za rękę i kazała mu klęknąć obok siebie. Zaczęli odmawiać błogosławieństwo, ponieważ oboje byli bardzo wierzący.