Expeditionary Force. Tom 2. SpecOps - Alanson Craig - ebook

Expeditionary Force. Tom 2. SpecOps ebook

Alanson Craig

4,4
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pułkownik Joe Bishop złożył obietnicę i zamierza dotrzymać słowa, dlatego znów wyrusza w kosmos na pokładzie „Latającego Holendra”. ONZ postanawia wysłać wraz z nim siedemdziesiąt osób – elitarnych żołnierzy, utalentowanych pilotów i błyskotliwych naukowców. Bishop jest przeciwny, bo uważa, że to misja skazana na porażkę, i nie spodziewa się z niej wrócić. Ale przynajmniej tym razem Ziemi nic nie grozi, prawda?

No, nie do końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 606

Oceny
4,4 (579 ocen)
337
172
56
13
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Davius1

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobrze się czyta/słucha, sporo humoru;)
10
kacper_nowak

Nie oderwiesz się od lektury

Ale badziew, nie ma ebooka tylko audiobook. Porażka legimi.
00
Gas400

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Galimir

Nie oderwiesz się od lektury

Genialny lektor.
00
malgus13

Dobrze spędzony czas

super książka, humor nawet lepszy niż w pierwszym tomie. polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału: Expeditionary Force #2: SpecOps

Text copyright © 2016 by Craig Alanson

All rights reserved

Warszawa 2020

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-66375-51-2ISBN MOBI: 978-83-66375-52-9

Rozdział 1

„Latający Holender” znów zadrżał przy akompaniamencie jęków i zgrzytów rozrywanych kompozytów. Wyświet­lacze na mostku zamrugały, a powietrze wypełnił jazgot syren i sygnałów ostrzegawczych, które dobiegały z niemal wszystkich systemów.

– Skippy! Zabierz nas…

Okrętem ponownie zatrzęsło.

– Bezpośrednie trafienie w reaktor czwarty – oznajmił spokojnie Skippy. – Uszkodzenie zabezpieczeń reaktora. Przygotowuję go do wystrzelenia. System wystrzelenia reaktora nie działa. Pilot, lewe silniki manewrowe, odpalenie z pełną mocą na mój znak.

– Gotowa – potwierdziła Desai najbardziej opanowanym tonem, na jaki było ją w tej chwili stać.

– Teraz! – krzyknął Skippy.

Nie wiem, co oni wyprawiali, ale cokolwiek to było, przekraczało możliwości i tak już przeciążonych systemów sztucznej grawitacji i amortyzatorów inercyjnych, bo w normalnych warunkach załoga nie powinna w ogóle odczuwać manewrów okrętu. Jednak tym razem ostre szarpnięcie w prawo omal nie zrzuciło mnie z fotela dowódcy. Poczuliśmy falę wibracji, które rozeszły się wzdłuż kadłuba, a jednocześnie rozległ się głęboki, harmoniczny jęk. Żaden okręt nie powinien wydawać takich dźwięków.

– Cholera. Pozbyliśmy się reaktora czwartego, ale zahaczył o drugi. Dwójka nie działa. – Teraz w głosie Skippy’ego usłyszałem odrobinę napięcia. – Nadlatują rakiety. Przekierowuję całą pozostałą energię do akumulatorów napędu skokowego. Trzymajcie się, będzie blisko.

Sprawdziłem stan naładowania napędu. Wynosił trzydzieści osiem procent. Skippy powiedział, że thurańskie pole wytłumiające zwiększa pobór mocy, więc nawet krótki skok wymagałby czterdziestu dwóch procent. A i wtedy ryzyko uszkodzenia napędu byłoby spore. Gdyby do tego doszło, nawet byśmy się nie zorientowali. Zginęlibyśmy między jedną pikosekundą a drugą.

Szybko zbliżało się siedem ikon oznaczających rakiety. Dwie zniknęły na moich oczach – pociski uległy zniszczeniu w ogniu naszej obrony punktowej. Pozostałych pięć pędziło w kierunku „Latającego Holendra”, zygzakując i zwodząc czujniki polem maskującym. Zniknęła jeszcze jedna ikona. Zostały cztery.

Napęd skokowy osiągnął czterdzieści procent naładowania.

Nie mogłem ryzykować.

Przesunąłem dźwignię zwalniającą plastikową osłonę przycisku autodestrukcji, po czym zajrzałem przez szklaną ścianę do BCI, bojowego centrum informacyjnego.

– Podpułkowniku Chang.

Skinął mi głową i podniósł osłonę drugiego przycisku samozniszczenia.

– Sir.

Popatrzył mi prosto w oczy i zasalutował. Odwzajemniłem salut.

– Podpułkowniku Chang, przebyliśmy razem długą i dziwną drogę. To zaszczyt, że mogłem z panem służyć.

Mój lewy kciuk zawisł nad przyciskiem autodestrukcji. Okręt i tak był spisany na straty. To moja wina. Jak, do cholery, wpakowałem nas w ten bajzel?

Najlepiej zacznę od początku.

*

Nazywam się Joe Bishop. Jestem sierżantem United States Army, tymczasowo piastującym stopień pułkownika. W obecnej sytuacji szczeble w hierarchii wojskowej nie mają większego znaczenia, bo znajduję się na pokładzie kradzionego okrętu obcych ponad tysiąc lat świetlnych od Ziemi. Wierzcie albo nie, ale Siły Ekspedycyjne Organizacji Narodów Zjednoczonych powierzyły mi dowodzenie nad thurańskim lotniskowcem gwiezdnym, który nierozważnie nazwaliśmy „Latającym Holendrem”. Myślę, że posiadam zdrowy rozsądek oraz, co potwierdziłby każdy, kto mnie zna, doświadczenie w pakowaniu się w kłopoty. Poważne kłopoty. A także w wyplątywaniu się z nich. Osobiście uważam, że zawsze umiałem znaleźć się we właściwym miejscu o nieodpowiednim czasie. Nieprzychylni nazwaliby mnie cholernie fartownym skurwysynem. Moja matka wprawdzie nie para się najstarszym zawodem świata, ale coś w tym jest. Skippy – nasz starożytny kosmiczny superkomputer łamane przez gadająca puszka piwa łamane przez maskotka – twierdzi, że nie istnieje coś takiego jak fart, a ludzie wierzą w szczęście i pecha tylko dlatego, że nasze durne małpie mózgi nie ogarniają zasad działania wszechświata.

Nieważne.

Kiedy „Latający Holender” opuścił okolice Ziemi, a Skippy zamknął za nami tunel czasoprzestrzenny, muszę przyznać, że maleńka część mnie była rozczarowana, że okręt nie rozpadł się na milion kawałeczków. W jednej z ładowni mieliśmy tuzin taktycznych głowic z amerykańskiego arsenału jądrowego. Wystarczyłaby jedna, żeby okręt wyparował, a wraz z nim wszelkie ślady bytności człowieka poza rodzimym układem, ale najwyraźniej była promocja na atomówki, bo mieliśmy jedenaście sztuk w zapasie.

Kiedy Skippy potwierdził zamknięcie tunelu – że tym razem naprawdę jest dezaktywowany, a nie tymczasowo odłączony od sieci czy coś w tym stylu – maleńka część mnie miała nadzieję, że Siły Ekspedycyjne potajemnie zdetonują w tym momencie jedną z głowic.

Znacie to uczucie, kiedy człowiek stoi na skraju klifu albo na balkonie bardzo wysokiego budynku, wygląda za krawędź i czuje w brzuchu motyle ze strachu przed upadkiem, ale jednocześnie coś go kusi, żeby skoczyć? Cichy głosik nakazuje rzucić się w przepaść, a człowiek obawia się, że straci kontrolę i naprawdę to zrobi. Czytałem, że podobno jakaś część mózgu nie może znieść takiego napięcia i chce, żeby zniknęło, nawet jeśli rozwiązanie okazałoby się zabójcze. Nie? Nigdy tak nie mieliście? No cóż, ja się boję wysokości, dlatego nigdy nie poszedłem na wojskowy kurs spadochroniarstwa. Latanie śmigłowcem za bardzo mi nie przeszkadza, nawet przy otwartych drzwiach, bo dopóki słyszę nad głową szum wirnika, czuję, że nic mi nie grozi. Za to umierałem ze strachu, wchodząc na dach domu rodziców i rozwieszając lampki świąteczne. Tak się bałem, że zawsze w lutym kłóciłem się z mamą, że wcale nie trzeba ich zdejmować. Pytałem, po co się tak męczyć. Jasne, przez większość roku sąsiedzi będą gadać, że Bishopowie to zgraja obiboków, którzy wszystko odwlekają, ale w październiku albo listopadzie uznają nas za ludzi z inicjatywą.

Ten argument nigdy nie przekonał mamy. Przed finałem Super Bowl, na początku lutego, lampki zawsze były już w pudle.

Teraz jednak nie chodziło o lęk przed wysokością. Bałem się nieznanego. Byłem odpowiedzialny za ludzi na pokładzie i nie tylko. Wiedziałem, że jeśli spieprzę misję i wrogowie dowiedzą się, że ukradliśmy thurański lotniskowiec, będę odpowiedzialny za zniszczenie całej ludzkości. Ale gdyby „Latający Holender” wybuchł nie z mojej winy, nie musiałbym się martwić, że coś schrzanię.

Najwyraźniej Siły Ekspedycyjne nie ustawiły detonacji głowicy – albo może ustawiły, tylko Skippy odkrył i udaremnił ten plan. Dla wszystkich byłoby prościej, gdyby „Holender” zmienił się w kulę cząstek elementarnych. W każdym razie nadal żyliśmy, przez co musiałem kontynuować misję zgodnie z planem. Niech to.

*

Gdyby „Latający Holender” eksplodował, zginęłoby siedemdziesiąt osób. Nasza nowa Nie Aż Tak Wesoła Banda Piratów liczyła pięćdziesięciu ośmiu wojskowych i dwunastu naukowców. Tym razem byliśmy na wpół oficjalną Wesołą Bandą Piratów, bo wszyscy mieli na mundurach zaprojektowane przez Skippy’ego logo z pantofelkiem z przepaską na oku. Nawet naukowcy mieli takie naszywki na marynarkach, które dostali od dowództwa. Jak dotąd nie widziałem, żeby któryś je nosił, i nie zamierzałem robić z tego problemu. Cywilami się nie przejmowałem. Martwił mnie za to fakt, że tym razem wojskowi pochodzili z jednostek specjalnych. Elitarni żołnierze i utalentowani piloci.

Przy okazji, kiedy po raz pierwszy opuszczałem Ziemię, byłem na bieżąco z wojskowym slangiem, przynajmniej tym ze Stanów. Mimo tego okazałem się ostatnim człowiekiem na świecie, który nie wiedział, że skrót od „Siły Ekspedycyjne Organizacji Narodów Zjednoczonych” wymawia się jako „se-on-zet”. A przecież ta nazwa powstała przed moim odlotem! Przez cały czas marnowałem cenne sekundy, literując „es-e-o-en-zet”. Skippy’ego pewnie szlag trafiał, choć na swoją obronę powiem, że jemu też zdarzały się chwile roztargnienia.

Zaraz, o czym ja mówiłem?

Ach tak, SEONZ. Kiedy opuściliśmy Ziemię, rządy różnych krajów chciały podkreślić chwalebny wkład swoich sił zbrojnych w walkę z okropnymi Ruharami, więc zaczęto pomijać koniec skrótowca, który odnosi się do ONZ. Nazwa „Siły Ekspedycyjne” okazała się chwytliwa i przylgnęła do nas. Trochę później, kiedy ludzie zaczęli żałować sojuszu z Kristangami, rządy znów próbowały zaznaczyć międzynarodowy aspekt całego przedsięwzięcia – tak jakby mogły w ten sposób wywinąć się od odpowiedzialności. Jednak było już za późno. W świadomości publicznej utarła się nazwa Siły Ekspedycyjne.

Ściśle rzecz biorąc, misja podlegała pod DOS SEONZ, czyli Dowództwo Operacji Specjalnych Sił Ekspedycyjnych Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tak, wiem, trudno to wymówić na jednym oddechu. W rzeczywistości dowodziłem sam, bo kiedy „Latający Holender” opuścił orbitę Ziemi, byliśmy zdani tylko na siebie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Dowództwo Operacji Specjalnych zgarnie za to laury. Jeśli coś się spieprzy, zrzucą winę na mnie. Tak to działa.

Kiedy przydzielono nam załogę, szybko odkryłem, że wszyscy obeznani z tematem nazywają operacje specjalne „Spec­Ops”, przez „k” w środku. Niestety, gdy ja – żołnierz, który nigdy nie był w siłach specjalnych – też zacząłem mówić „Spec­Ops”, tamci krzywo na mnie patrzyli. Człowiek uczy się przez całe życie.

Powiem wam coś o siłach specjalnych. Moja wiedza o nich bynajmniej nie pochodzi z doświadczenia. Nieważne, czy to Rangers, Navy ­SEALs, brytyjski SAS, czy ktokolwiek inny, ci goście to banda kozaków i oni dobrze o tym wiedzą. Żeby się tam dostać, trzeba nie tylko spełnić wymagania fizyczne, ale też wykazać się niesamowitym zaangażowaniem i wytrzymałością psychiczną.

Kojarzycie ze szkoły średniej taki typ człowieka, który już wtedy wiedział, czego oczekuje od życia? Dziewczyny i chłopaki w świetnej formie, skupieni na celu. Tacy, co wstają o piątej, żeby przed szkołą pobiegać, popływać albo poćwiczyć na siłowni. Dostawali dobre oceny, ostro zakuwali, nigdy się nie opieprzali, dorośli zawsze ich lu­bili. Byli świetnymi sportowcami i dawali z siebie wszystko również na treningach. Co ważniejsze, byli poważni. Poważnie podchodzili do życia nawet jako nastolatki, czyli w wieku, gdy większość z nas miota się i nie wie, czego chce. Właśnie tacy ludzie trafiają do sił specjalnych. Są lepsi od większości z nas, a już na pewno ode mnie. Osobiście jestem w miarę zaangażowany w służbę wojskową i noszę mundur z dumą, ale i tak nie ma mowy, żeby mnie przyjęli. Potrafiłbym wytrenować ciało tak, aby spełnić wymogi fizyczne – w to nie wątpię. Rzecz w tym, że nigdy nie chciałbym tak ciężko ćwiczyć. Brakuje mi dyscypliny i motywacji. Zwyczajnie mi na tym nie zależy. Bardzo podziwiam ludzi, którzy są zdeterminowani, i cieszę się, że ja nie muszę taki być.

Zatem siły specjalne to elita, a na „Holendra” trafili najlepsi ludzie z Dowództwa Operacji Specjalnych, pochodzący z pięciu krajów członkowskich SEONZ. Nie wyobrażam sobie, jak zażarta musiała być konkurencja. Wiem jedno – sam w życiu bym się nie załapał.

Bałem się tej nowej Wesołej Bandy Piratów. Byli twardsi ode mnie, bystrzejsi, bardziej zaangażowani i bardziej zmotywowani. Pod niemal każdym względem byli lepsi. A ja tymi nadludźmi dowodziłem. Ja. Nie byłem godzien. Oni o tym wiedzieli i ja też.

*

Jako oficjalny dowódca misji SEONZ, a nie tylko samozwańczy kapitan statku pirackiego, musiałem odwalać góry papierkowej roboty, nawet jeśli papier zastąpiono tabletami. Nie znosiłem tego. Kiepsko sobie radziłem z nudnymi szczegółami.

W dniu, kiedy zostawiliśmy za sobą tunel czasoprzestrzenny, a ja użerałem się ze żmudnymi obowiązkami dowódcy, odezwał się Skippy:

– Joe, mam pytanie. Ściśle rzecz biorąc, skargę.

– No jacha. Napisz to na kartce i wrzuć do skrzynki na sugestie.

– Mamy skrzynkę na sugestie? – zapytał z autentycznym zdziwieniem.

– Mamy. W najbliższej czarnej dziurze. Wrzuć i czekaj na odpowiedź.

– Ha, ha, bardzo zabawne, Joe.

– Czarna dziura czy skrzynka na sugestie, to na jedno wychodzi, więc…

– Dobra, załapałem. W każdym razie przeglądałem na twoim iPadzie spis załogi…

– Weź mi nie przypominaj. I bez tego mam na głowie masę administracyjnych pierdół.

– To nic trudnego, Joe. Zauważyłem, że mnie nie uwzględniono. Nawet jako pasażera, a przecież jestem niezbędny do funkcjonowania okrętu. Powinienem figurować na liście jako członek załogi.

– Przepraszam, Skippy, nie wiedziałem, że to dla ciebie ważne.

Cholera, nasza superpotężna sztuczna inteligencja z kosmosu była wrażliwa na punkcie najdziwniejszych rzeczy. Skippy nie znosił, gdy traktowaliśmy go inaczej niż pozostałe istoty rozumne.

– Masz rację, to moja wina. Zaraz cię dodam do listy. O, widzę, że uprzejmie otworzyłeś odpowiednie okno na iPadzie. Zapisałeś raport, nad którym ślęczę od dwudziestu minut?

– Tak jakby ludzkość koniecznie potrzebowała przeczytać twój idiotyczny bełkot. Wyświadczyłbym rodzajowi małpiemu przysługę, kasując go w cholerę. Ale jasne, yy, zapisałem.

– Lepiej, żeby tak było, bo już nie pamiętam, co tam powymyślałem. Dobra, pierwsza rubryka to imię, więc dam „Skippy”. Druga to nazwisko…

– „Wspaniały”.

– Serio?

– To zupełnie adekwatne określenie, Joe.

– Aha, no wiadomo, bo wszyscy właśnie tak na ciebie mówią – odparłem sarkastycznie, przewracając oczami. Nie chciało mi się kłócić, więc wstukałem, co chciał. – Następna rubryka to stopień, bo ten plik jest przeznaczony dla personelu wojskowego.

– Poproszę „Najwyższy Czcigodny Marszałek Polny El Supremo”.

– Dobra, wpiszę „harcerzyk”. Następne pytanie…

– Hej, palant z ciebie!

– …to specjalność.

– Oczywiście „Boski Pan i Władca Wszystkich Rzeczy”.

– Tu się zgadzam. To się pisze D-U-P-E-K. Dalej…

– Hej! Gnoju, powinienem…

– Wiek? – zapytałem.

– Myślę, że co najmniej parę milionów lat.

– Mentalnie jesteś sześciolatkiem, więc tyle wpisałem.

– Joe, właśnie edytowałem plik i zmieniłem twój stopień na „wielki kupojad” – odparł ze śmiechem Skippy.

– Jesteś jednak pięciolatkiem.

– Chyba masz rację – przyznał.

– Płeć? Wpiszę „nie dotyczy”.

– Joe, zmieniłem u ciebie tę rubrykę na „bliżej nieokreślona”.

– Coś kiepsko nam idzie, Skippy.

– Sam zacząłeś!

– Bardzo dojrzale z twojej strony. Niech będą cztery lata. Może nawet dwa?

– Poddaję się – prychnął Skippy. – Zapisz ten cholerny plik i powiedzmy, że jest remis. Zgoda?

– Nie ma problemu. Powinniśmy to robić częściej, nie uważasz?

– Och, zamknij się.

Myślałem, że już po wszystkim, gdy pięć minut później połączyła się ze mną sierżant Adams.

– Sir, przeglądałam spis załogi. Skippy nosi stopień „starszego dupka”?

– O cholera. – Nie pomyślałem, że ktoś inny zobaczy ten durny plik. – Zmienię to.

– Nie trzeba, sir, to bardzo adekwatne – odpowiedziała ze śmiechem.

– Faktycznie.

– Poza tym chyba powinien pan wiedzieć, że w rubryce „wymagane szkolenia” przy pańskim nazwisku jest napisane „korzystanie z nocniczka”. I jeszcze, że musi się pan nauczyć o „pszczółkach i kwiatkach”.

– Szlag. Rozmawiałem ze Skippym przed paroma minutami i najwyraźniej jedna pogadanka nie wystarczyła.

– Myśli pan, że kolejna coś zmieni? – zapytała sceptycznie.

– Raczej nie.

*

Nie tylko ja bałem się nowej ekipy. Członkowie pierwotnego składu Wesołej Bandy Piratów też tak mieli. Drugiej nocy po przejściu przez tunel czasoprzestrzenny nie mogłem spać, więc o czwartej nad ranem poszedłem do mesy w poszukiwaniu kawy i towarzystwa. Zanim się ubrałem, sprawdziłem, jaki tego dnia obowiązuje mundur. Podpułkownik Chang, oficer wykonawczy, zamieszczał te posty. Z reguły nosiliśmy mundury polowe, ale w poniedziałki wkładaliśmy na obiad galowe. Tym razem obowiązywał standardowy mundur letni albo jego odpowiednik w danym kraju.

Kiedy wszedłem do mesy, ku swojemu zdziwieniu zastałem podpułkownika Changa, major ­Simms, kapitana Girauda i kapitan Desai. Siedzieli przy stole z przekrwionymi oczami i sączyli kawę. Nalałem sobie, a wtedy weszła sierżant Adams.

Byliśmy sami, sześcioro członków starej Wesołej Bandy Piratów. Przeszliśmy razem tak wiele – nie spodziewając się, że wyjdziemy z tego cało – że aż miałem ochotę ich uściskać. Powstrzymałem się, bo dostałbym w twarz od sierżant Adams. Zamiast przytulania przybiłem z nią piątkę i wręczyłem jej kubek kawy.

– Co za zbieg okoliczności – zauważyłem.

– Może dla pana, sir – odparła, siadając naprzeciw Girauda. – Ja za godzinę zaczynam zmianę.

– Ja też – wtrąciła się ­Simms, siorbiąc kawę.

– Nie mogłem spać – dodał Chang.

– Ja tak samo – powiedziałem. Usiadłem obok Desai i wzniosłem toast. – Za dawną Wesołą Bandę Piratów. Zwłaszcza za tych, którzy nie wrócili do domu.

Zderzyliśmy się kubkami i wypiliśmy. Kubki wprawdzie były plastikowe, więc nie wydały dźwięku, ale przynajmniej miały oficjalne logo SEONZ, a po drugiej stronie napis „UNS Latający Holender”. Jeżeli jakimś cudem wrócimy na Ziemię, pewnie ktoś je ukradnie, przeszmugluje na powierzchnię i sprzeda za grubą kasę jako przedmioty kolekcjonerskie.

Zaczęliśmy rozmawiać o tym, co u kogo słychać, bo odkąd opuściliśmy okręt, nie spędziliśmy razem zbyt wiele czasu. Nie mieliśmy kiedy gadać podczas gorączkowych przygotowań, kiedy ziemskie rządy wreszcie podjęły boleśnie oczywistą decyzję, że trzeba wysłać „Holendra” z powrotem w kosmos.

Wszyscy żyjący członkowie Wesołej Bandy Piratów zgłosili się na ochotnika. Po wielu dyskusjach i kłótniach, a także po sporej dozie politycznych przepychanek przyjąłem tylko tę piątkę, która siedziała ze mną w mesie. Choć wszyscy chcieli wrócić na okręt, nie potrzebowaliśmy ich aż tylu, a rządy wolały zachować część weteranów na Ziemi. Niektórzy z ocalałych wciąż leczyli rany. Giraud nadal miał rękę w thurańskim rękawie medycznym, a Changa bolały żebra. Doktor Skippy prognozował, że Giraud będzie zupełnie zdrowy za dwa dni, choć dla francuskiego spadochroniarza to i tak było za długo. Mówił, że ręka swędzi go, jakby ją gryzły tysiące mrówek, na co Skippy odpowiadał, że tylko mu się zdaje.

Głęboko wierzyłem, że nasza wyprawa to bezsensowna i wręcz samobójcza misja. Wesoła Banda Piratów i tak już wykorzystała swój limit szczęścia. Szaleństwem byłoby wymagać od nich więcej. Przekonywałem sierżant Adams, posiłkując się niecenzuralnym słownictwem, że nie musi z nami lecieć. Mówiłem, że nie musi nikomu nic udowadniać i że już dość wycierpiała. Nie dodałem, że choć oboje byliśmy więźniami Kristangów i wyznaczono nam termin egzekucji, w przeciwieństwie do mnie ją poddano torturom. Widziałem blizny. O kurde, ale dała mi popalić. Darła się, że mówię tak tylko dlatego, że jest kobietą, i że z facetem bym się tak nie cackał. To nieprawda, ale niestety, nie zdołałem wtrącić ani słowa.

– Z całym szacunkiem, sir, ale przypinki pułkownika niczego nie zmienią. Oboje wiemy, że jest pan tylko sierżantem. Jestem panu potrzebna.

Miała w stu procentach rację i cieszyła mnie jej obecność. Nie tylko jej, ale ich wszystkich – ludzi, których znałem i którym ufałem. Z kolei nasza nowa załoga, choć elitarna, była dla mnie zgrają obcych ludzi. Przed startem celowo unikałem spotkań naszej szóstki, żeby nowi nie pomyśleli, że faworyzuję starych kompanów. Choć oczywiście faworyzowałem. Na pokładzie znajdowali się piloci o znacznie większym doświadczeniu i lepszych kwalifikacjach niż kapitan Desai, oblatywacze, asy przestworzy, zasiadający za sterami najnowszych myśliwców. A jednak żadnemu nie pozwalałem choćby dotknąć przyrządów „Holendra” bez nadzoru Desai. Każdemu można by powierzyć okręt obcych, ale Desai sprawdziła się w praktyce. Skippy też tak uważał. Ignorując oficjalne znaki wywoławcze, które przydzielono każdemu z pilotów, Skippy każdego nazywał Pe-eN, czyli Pieprzony Nowy. Musieliśmy im wyjaśnić, że jak na Skippy’ego, to praktycznie uprzejmość. Jeden pilot, którego nie wymienię z nazwiska, wkurzył blaszaka na tyle, że ten zamiast kabiny przydzielił mu śluzę powietrzną. Musiałem interweniować, a do pechowca natychmiast przylgnęła ksywka Śluzak. Piloci już tacy są.

– Co sądzicie o nowej załodze? – rzuciłem.

Chang upił łyk kawy i odezwał się pierwszy:

– To będzie ciekawe ćwiczenie współpracy międzynarodowej.

Giraud pokiwał głową, a potem wzruszył ramionami.

– Zobaczymy.

Siedemdziesiąt osób na pokładzie. Dwanaścioro to cywilni naukowcy, siedem kobiet i pięciu facetów o specjalizacjach obejmujących wszystko – od medycyny przez biologię aż po fizykę. Wśród badaczy trwała zażarta walka o miejsce na „Latającym Holendrze”, która jednak odrobinę zelżała, gdy wyjaśniłem kandydatom, że realistycznie rzecz biorąc, nie spodziewam się, że wrócimy. Gdyby to ode mnie zależało, całkiem zrezygnowałbym z udziału badaczy. Nie potrzebowaliśmy ich, żeby wypełnić misję, a w razie porażki zginęłoby mniej ludzi. Jednak decyzja nie należała do mnie. Rządy się uparły, a na liście kandydatów znalazło się kilka tysięcy nazwisk. Ograniczenie tej liczby do dwunastu to najlepsze, co zdołałem wytargować. Moim podstawowym kryterium podczas doboru nie były osiągnięcia naukowe, lecz zdolność dogadywania się z innymi. Nie potrzebowałem zgrai genialnych mózgowców albo, cytując Skippy’ego, „odrobinę bystrzejszych małp”, których przerośnięte ego dokuczałoby nam jak wrzód na tyłku podczas długiej podróży kosmicznej. To dlatego wśród naukowców przeważały kobiety. Zbyt wielu kandydatów płci męskiej oblało testy psychologiczne w kategorii „relacje międzyludzkie”.

– Współpraca międzynarodowa – powtórzyłem ­powoli. – Nasza pierwotna załoga współpracowała całkiem nieźle.

– Bo musiała – odparł Chang. – Naszą misją było ratowanie Ziemi. Mieliśmy motywację.

– Nasza załoga składała się z tych, którzy byli pod ręką – zauważył Giraud. – Ja byłem w bazie logistycznej tylko dlatego, że dowódca mnie tam wysłał. Miałem sprawdzić, czemu zapasy docierały z opóźnieniem.

– Wysyłaliśmy to, co mieliśmy – zaoponowała Simms.

Giraud skinął głową.

– Wiem, przekonałem się na miejscu. Chodzi o to, pułkowniku, że naszą pierwszą załogę łączył wspólny cel. Los sprawił, że niespodziewanie przyszło nam ratować całą planetę. Nowa załoga nie ma tak jasnej motywacji.

– A jakby tego było mało, ci goście z sił specjalnych uważają się za nie wiadomo kogo – rzuciła kwaśno Adams. – Bez urazy – dodała, patrząc na Girauda.

– Nie ma sprawy. – Zaśmiał się. – Niektórzy z nich przerażają nawet mnie – przyznał, a przecież René Giraud przed przylotem na Paradise był elitarnym francuskim spadochroniarzem.

– Serio? – zapytałem. – Ja boję się ich wszystkich. I tego, że rywalizacja wymknie się spod kontroli.

Spięcia występowały nie tylko na tle narodowym. Martwiłem się o relacje między rangersami a Navy ­­SEALs. Oby podeszli do sprawy profesjonalnie.

Adams przybiła z Giraudem żółwika.

– Spokojnie, sir, już my ich naprostujemy.

Doświadczony duet Giraud i Adams dostał od Changa zadanie, aby opracować harmonogram ćwiczeń dla nowych członków załogi, którzy musieli przyswoić podstawową wiedzę na temat „Latającego Holendra”, „Kwiatu” i lądowników. Następnie mieli zaznajomić się z kombotami i pancerzami wspomaganymi Kristangów.

Najbardziej martwiłem się, że naszych elitarnych, rwących się do walki żołnierzy z sił specjalnych dopadnie nuda. Przed opuszczeniem orbity okołoziemskiej zgromadziłem całą załogę i naukowców w pustej ładowni. Postawiłem sprawę jasno – mam szczerą nadzieję, że walka ominie nas całkowicie i że nie zobaczymy po drodze nic ciekawego. Dla mnie udana misja to taka, w której znajdziemy magiczne radyjko Skippy’ego i odstawimy go gdzieś tam, a potem spokojnie wrócimy na Ziemię. Choć równie prawdopodobne, że kiedy Skippy nas opuści, „Latający Holender” popsuje się, a my utkniemy w przestrzeni międzygwiezdnej z malejącymi zapasami żywności, aż w końcu będę zmuszony aktywować funkcję samozniszczenia. Kiedy mówiłem, goście z sił specjalnych kiwali ponuro głowami, ale w ich oczach widziałem, że nie do końca mi wierzą. Szkolili się do akcji i właśnie akcji oczekiwali. Miałem nadzieję ich rozczarować.

W naszej nowej misji mieliśmy zachować strukturę dowodzenia Sił Ekspedycyjnych. Naukowcy byli z różnych państw, ale wojskowi pochodzili z pięciu: USA, Chin, Indii, Wielkiej Brytanii i Francji. Każdy kraj wybrał dziewięciu żołnierzy z sił specjalnych, z wyjątkiem Stanów, które wysłały ośmiu – czterech rangersów i czterech SEALs-ów, ponieważ misją dowodził Amerykanin. Każde państwo przydzieliło nam również dwóch pilotów. Giraud i Desai liczyli się zarówno jako siły specjalne, jak i piloci, więc ja, Chang, ­Simms i Adams domykaliśmy liczbę pięćdziesięciu ośmiu wojskowych.

Osuszyłem kubek i poszedłem po dolewkę. Dzbanek był prawie pusty, więc wylałem fusy i nastawiłem więcej kawy. Śniadanie nie było jeszcze gotowe, mogliśmy co najwyżej zrobić sobie tosty.

– Kto ma dzisiaj dyżur w kambuzie?

Takie szczegóły zostawiałem Changowi, choć chyba powinienem to wiedzieć. Gdzieś miałem rozpiskę. Na przykład na zFonie, ale byłem zbyt leniwy, by na niego zerknąć.

– Chiny – odpowiedział Chang. – Zaczynamy za godzinę.

– Nie szkodzi, nie jestem jeszcze głodny.

Ciekawiło mnie, jak wygląda chińskie śniadanie. Załoga składała się z naukowców, pilotów i żołnierzy. Nie mieliśmy kucharzy ani mechaników, ani w ogóle żadnego personelu wsparcia. Każdego dnia dyżur w kambuzie pełniła jedna z narodowości, a szóstą grupę stanowili naukowcy. Sytuacja z żarciem zapowiadała się interesująco, bo wśród kryteriów rekrutacyjnych nie znalazły się zdolności kulinarne. Choć, z drugiej strony, wiedziałem, że siły specjalne mają fioła na punkcie rywalizacji i będą się prześcigać także w gotowaniu.

Nalałem sobie świeżo zaparzonej kawy i z kubkiem w dłoni ruszyłem w stronę drzwi.

– Idę poćwiczyć – oznajmiłem.

Liczyłem na to, że o tej porze będę miał siłownię tylko dla siebie. Nie lubiłem trenować otoczony ludźmi z sił specjalnych, którzy co do jednego byli w lepszej kondycji ode mnie. Może o własne ego też powinienem się martwić.

Rozdział 2

Kiedy skończyłem ćwiczyć, potrzebowałem prysznica. To był intensywny trening, jeden z tych, po których płuca i mięśnie palą żywym ogniem, nogi są jak z galarety, a ręce dygoczą. Naprawdę, tak się zmęczyłem, że trzęsły mi się dłonie. Nawet palce mnie bolały. A sześciu chińskich żołnierzy, z którymi dzieliłem siłownię, trenowało jeszcze ciężej. Zaczęli, zanim przyszedłem, a gdy skończyłem, poszli pobiegać w głównym korytarzu, który ciągnął się przez całą długość „Latającego Holendra”. Ja tymczasem myślałem, że padnę na pysk.

Pod prysznicem musiałem uklęknąć, bo kabiny były przystosowane dla Thuranów, a nie zdążyliśmy z nimi nic zrobić, kiedy „Holender” przebywał na orbicie. Łóżka wymieniono na odpowiednie dla ludzi, ale dostosowanie pryszniców nie znalazło się na liście priorytetów. Moje dygoczące palce nie mogły trafić w przyciski sterujące natryskiem. Zakląłem na głos po kilku próbach.

– Coś nie tak, pułkowniku Joe? – Głos Skippy’ego był przesycony autentyczną troską. – Wydajesz się dziś rano szczególnie niezdarny.

– Szczególnie? Wielkie dzięki.

– Nie chciałem cię urazić. Niezdarna małpa to martwa małpa, Joe. Kiedy skacze w dżungli z drzewa na drzewo, spada i zjada ją lampart.

– Ha! – Rozbawił mnie tym. – W tym zakątku Galaktyki nie ma zbyt wielu lampartów, Skippy. Po prostu zmęczyły mi się ręce. Ostro trenowałem.

– Wiem, obserwowałem cię. Nie sądzisz, że trochę przesadzasz, Joe?

– O nie. Ci goście z sił specjalnych, zresztą babki też… Zwłaszcza one są strasznie szybkie. Cholera, jestem w dobrej formie, młodszy niż większość tych żołnierzy, ale i tak skopaliby mi tyłek. Chciałbym z nimi ćwiczyć, ale myślę, że jak tylko padnę na matę, a przeciwnik nawet się nie zmęczy, całkiem przestaną mnie szanować.

– Rany, ty naprawdę jesteś durną małpą. Kompletnie nic nie rozumiesz. Joe, ludzie z sił specjalnych czują się onieśmieleni. Przy tobie i pozostałych członkach pierwotnej Wesołej Bandy Piratów mają kompleksy.

– Co? – zapytałem, prychając wodą z prysznica. – Daj mi chwilkę, wytrę się. – Wciąż drżącą ręką wyłączyłem natrysk, ostrożnie wyszedłem tyłem z kabiny i wziąłem ręcznik. – Skąd wiesz? Ci ludzie przeszli najtrudniejszy trening wojskowy. To elita, są pewni siebie jak nikt.

– W większości kwestii owszem, są pewni siebie. Ale nie, jeśli chodzi o ciebie. Spójrz na to z ich perspektywy, Joe. Kiedy Siły Ekspedycyjne poleciały w kosmos, oni zostali na Ziemi. Z tego czy innego powodu ich nie wybrano, ominęła ich cała akcja. Więc już na starcie myślą, że muszą coś udowodnić tobie, Changowi i pozostałym.

– Hm, chyba masz rację, Skippy. Nie pomyślałem o tym.

– To dopiero początek. Ty nie dość, że poleciałeś w kos­mos, to jeszcze przejąłeś dwie jednostki obcych, zebrałeś bezcenne dane wywiadowcze i ocaliłeś cały gatunek przed Kristangami. Joe, oni czują przed wami respekt. Jasne, przeszli skrajnie rygorystyczny proces selekcji, który wymagał niesamowitej odporności fizycznej i psychicznej. Ale co tak naprawdę osiągnęli? Jakie są szanse, że w ciągu całej kariery wojskowej dokonają czegoś podobnego? Praktycznie zerowe i oni o tym wiedzą. Joe, nowi uważają, że to ty patrzysz na nich z góry.

– Cholera.

Miał rację, całkiem na opak zrozumiałem sytuację. Ciągle myślałem o sobie i nawet przez moment nie zastanowiłem się, jak tamci to widzą. Kiedy służyłem w dziesiątej dywizji piechoty, a nasz batalion wysłano z misją pokojową do Nigerii, miałem wielki szacunek do ludzi, którzy właśnie kończyli turę. Byli na miejscu, znali teren, uczestniczyli w walce. Oni to wszystko znali z doświadczenia, a ja tylko z odpraw. Dostrzegałem to w ich oczach. Wiedzieli, że mnóstwo żołnierzy z batalionu – w tym ja – było kompletnie zielonych i nigdy nie znalazło się na nieprzyjaznym obszarze. Różnica była zauważalna. A kiedy przyszła pora, żeby to nasz batalion wrócił do domu, byliśmy już innymi ludźmi. Nowi członkowie załogi „Latającego Holendra” byli jak my na początku – wcześniej nie latali w kosmos i pewnie nigdy nie widzieli kosmity na żywo. Przeszli na Ziemi piekło, które zgotowali im Kristangowie, a które mnie na szczęście ominęło. Ale, z drugiej strony, ja służyłem w SEONZ na Para­dise, a oni nie. Wiele jednostek specjalnych zrezygnowało z wyprawy na tę planetę, bo Kristangowie nie domagali się ich udziału, a ziemskie rządy wolały przezornie zostawić elitarne siły blisko domu. Prędzej czy później, gdyby „Latający Holender” nie pojawił się na niebie, a Skippy nie rozdeptał Kristangów jak robactwa, ci żołnierze może musieliby podjąć próbę odparcia najeźdźców. Atak na zabunkrowanych Kristangów stanowiłby pusty gest, a ich okręty na orbicie byłyby dla nas całkiem nie do ruszenia. Zryw okazałby się aktem czystej desperacji, ostatnią walką o honor ludzkości i niczym więcej. Rzadko myślałem o tym, jak pod moją nieobecność żyło się ludziom na Ziemi. To musiało być okropne i przerażające. Na Paradise zrozumieliśmy, że wszystkie nasze zapasy, w tym żywność, sprowadzano na Ziemię przez Kristangów, a pod koniec mojego pobytu transporty przychodziły coraz rzadziej. To było dołujące, uświadomić sobie, że walczymy po niewłaściwej stronie i że rzekomi sojusznicy stosują ucisk wobec naszej planety. Oraz że jeśli SEONZ przestaną wykonywać polecenia Kristangów, jaszczury mogą nas zwyczajnie zagłodzić na śmierć, odcinając dostawy.

Na Paradise martwiliśmy się głównie o przetrwanie Sił Ekspedycyjnych, jednak ludzie na Ziemi wiedzieli, że stawka jest znacznie wyższa – chodziło nie tylko o los miliardów, ale wręcz o przetrwanie całego gatunku. Odlatując, nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Podejrzewaliśmy tylko, że będzie ciężko, bardzo ciężko.

Ziemianie najpierw uważali Kristangów za wybawicieli. Obcy przypominali wielkie, brzydkie jaszczury, ale i tak uratowali nas przed najeźdźcami. Ocalili Ziemię przed Ruharami, więc kiedy zaczęli się mieszać w ludzkie sprawy, zajmować terytoria, zabierać rzadkie minerały i tak dalej, z początku uznano, że to po prostu cena, jaką płacimy za obronę przed chomikami, które chciały podbić całą planetę i zniewolić ludzkość. A kiedy większość Ziemian zorientowała się, że źle wyszliśmy na tej wymianie? Że Kristangowie, którzy w pełni kontrolowali planetę, robili dokładnie to samo, czego spodziewano się po Ruharach? Tego nie wiem. Musiałbym zapytać nową załogę. Pewnie mieliby ochotę o tym porozmawiać, wygadać się komuś, kto tego nie przeżył.

– Masz rację, Skippy, nie pomyślałem. Jestem dowódcą, powinienem wiedzieć, co podwładnym chodzi po głowie. No i… Hej, zaraz, a ty niby skąd wiesz, co oni myślą?

– To chyba oczywiste? Słyszałem, jak rozmawiają. Kurde, czasem jesteś naprawdę tępy.

– Skippy, nie wolno ci tego robić! Ludzie potrzebują prywatności.

– Joe, ja dosłownie nie jestem w stanie nie podsłuchiwać. Monitoruję w czasie rzeczywistym wszystkie systemy na pokładzie, w tym kamery i mikrofony. Przecież wiesz, że obserwuję cię, kiedy śpisz, jak jesteś pod prysznicem, podczas posiłków…

– Tak, wiem. Brzmisz jak stalker.

– Aha, tak jakby mnie obchodziło, jak małpy wyglądają nago. W ubraniach jesteście równie brzydcy.

– Dobra, nieważne. Chodzi o to, żebyś nie zdradzał ani mnie, ani nikomu innemu treści prywatnych rozmów. Potrzebujemy chociaż iluzji prywatności. Jeżeli ludzie wiedzą, że wszystko obserwujesz, to jeszcze nie ma tragedii, bo jesteś sztuczną inteligencją z kosmosu. Traktują cię jak element wyposażenia, jeden z niewidocznych systemów okrętu. Ale jeśli się dowiedzą, że są szpiegowani przez dowódcę albo innych członków załogi, to prosty przepis na zrujnowanie morale. Rozumiesz?

– Nie wiem, o co tyle szumu, Joe. W porządku, nie powiem ani tobie, ani nikomu innemu, co zobaczę i usłyszę. Jedno pytanie: co, jeśli dowiem się, że ktoś planuje zrobić głupią rzecz, która zagrozi okrętowi albo misji?

– W takim przypadku powiesz mi, ale podasz tylko niezbędne szczegóły. Załapałeś?

– Chyba tak. Rany, jak na tak nisko rozwinięty gatunek, macie strasznie skomplikowane reguły społeczne.

*

Właśnie wróciłem do swojego gabinetu – był to zaadaptowany schowek w pobliżu mostka – gdy odezwał się Skippy.

– Uwaga, pułkowniku Joe. Łysol idzie z tobą pomówić.

– Łysol? – Zaśmiałem się. – Kto to?

– Porucznik marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych Williams.

Williams dowodził czteroosobowym oddziałem ­­SEALs, a nadane przez Skippy’ego przezwisko zawdzięczał ogolonej głowie. Skippy go nie lubił, a wiedziałem o tym dlatego, że blaszak sam mi powiedział. Zresztą ja i Williams również za sobą nie przepadaliśmy. Odnosiłem wrażenie, że jego zdaniem kompletnie nie nadaję się do dowodzenia tak ważną misją, że jestem nieprofesjonalny, za mało oddany sprawie, za młody, zbyt niedoświadczony, że nie traktuję swoich obowiązków poważnie i w ogóle żaden ze mnie żołnierz. Z tym ostatnim akurat się nie zgadzałem.

– Dzięki za ostrzeżenie, Skippy.

Wyprostowałem się w fotelu, wziąłem tablet, który trzymałem na kolanach, i ustawiłem go w ergonomicznej pozycji na biurku.

Minutę później we framugę zapukał Williams. Nie mógł zapukać w drzwi, ponieważ te były na stałe schowane w ścianie. Motto „drzwi mojego gabinetu są zawsze otwarte” traktowałem dosłownie.

– Pułkowniku Bishop?

Akurat udawałem, że czytam coś na iPadzie.

– Poruczniku Williams, zapraszam, proszę siadać. Jak się panu podoba „Latający Holender”?

– Nadal mnie trochę przytłacza – przyznał. – Na początku myślałem, że będzie nam łatwiej, bo ­SEALs są przyzwyczajeni do jednostek pływających, ale widzę, że to niewiele pomaga.

Przez pięć minut rozmawialiśmy o drobiazgach. Opowiadał, jak niesamowite jest przebywanie w kosmosie, na pokładzie okrętu obcych i jak bardzo jest wdzięczny za modyfikacje, które wprowadziliśmy przed opuszczeniem Ziemi. Niektóre misterne zdobienia na mostku i w BCI stonowano albo całkiem zamalowano. Mieliśmy teraz kambuz ze stołówką, miejsce do gotowania i spożywania prawdziwych posiłków. A w ładowniach było pełno jedzenia – dość na parę lat dla siedemdziesięciu osób. Najlepszą zmianą były chyba pełnowymiarowe łóżka, które zmieściły się do kabin po usunięciu niepotrzebnych szafek. Nie trzeba było się już kulić na posłaniach dostosowanych do rozmiarów Thuranów.

Jak każdego dnia, wkrótce do gabinetu miał przyjść Chang, więc postanowiłem dowiedzieć się, czego chce Williams.

– Co pana sprowadza, poruczniku? Zakładam, że nie przyszedł pan pogawędzić o okręcie.

– Sir, doceniam doświadczenie sierżant Adams – zaczął – i chętnie słucham jej rad. Tyle że ona nie zna metod treningowych ­SEALs ani rangersów. Ani brytyjskiego SAS-u, ani francuskich spadochroniarzy…

– Zrozumiałem, poruczniku – przerwałem mu.

Chang był oficerem wykonawczym, a więc moim zastępcą. ­Simms, odpowiedzialna za logistykę, była trzecią osobą w łańcuchu dowodzenia. Desai była głównym pilotem. Giraud należał do oddziału francuskich spadochroniarzy. A Adams, zgodnie z sugestią Changa, dałem za zadanie uczyć ludzi z sił specjalnych o okręcie i nowej broni, której mieli używać.

– Nie bądź taki zarozumiały, poruczniku Williams – dodał Skippy. – Nie byłeś nawet pierwszy na liście kandydatów na dowódcę oddziału ­SEALs.

Komandosowi powieka nie drgnęła.

– Sir – powiedział, choć nie wiedziałem, czy zwraca się do mnie, czy do niewidocznej sztucznej inteligencji – wiem, że byłem drugi…

– Prawdę mówiąc, czwarty – wtrącił usłużnie Skippy.

– Czwarty? – Tym razem Williams nie zachował pokerowej twarzy.

– Pierwszy był porucznik Jerome Hansen – wyjaśnił Skippy. – Odrzucił przydział, bo nie chciał służyć pod pułkownikiem Bishopem. Odnosił wrażenie, że jesteś zbyt niedoświadczony, Joe.

– To zrozumiałe – odpowiedziałem. Pewnie tak samo uważała większość ludzi z sił specjalnych. Cholera, sam się z nimi zgadzałem.

– Porucznik Williams przyjął propozycję i pierwotnie był drugą opcją. Jednak odrzucił tajne warunki, które chciało mu narzucić wojsko.

– Jakie tajne warunki? – Rzuciłem Williamsowi ostre spojrzenie.

Przygryzł wargę i wyjaśnił:

– Ludzie z Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony chcieli, żebym przejął okręt, jeśli uznam, że to konieczne, sir. Odmówiłem.

– Zgadza się – potwierdził radośnie Skippy. – A trzecia osoba na liście też to zrobiła, więc wrócili do ciebie, tylko tym razem darowali sobie durny plan z buntem. I dlatego, ściśle rzecz biorąc, byłeś czwartą opcją.

Williams spojrzał na mnie.

– Nie wiedziałem o tym, sir. Pomysł z buntem próbował chyba przeforsować Departament Obrony i pewnie CIA.

– Doceniam, że nie wszedł pan na pokład z zamiarem przejęcia mojego okrętu, poruczniku.

Mojego okrętu. Cholera, uważałem „Latającego Holendra” za swoją własność. Kiedy do tego doszło?

– Nie gwarantuję, że nikt inny nie ma tego w planach. Na pokładzie przebywają ludzie z sił zbrojnych czterech innych krajów. Zresztą za rangersów też nie ręczę, sir.

– Trafna uwaga, poruczniku Williams – powiedział Skippy. – Pułkowniku Joe, może powinienem wystosować przez interkom stosowne oświadczenie i zademonstrować, co się stanie, jeśli jakieś durne małpy w mundurach spróbują przejąć okręt? Gdybym tak zatrzasnął wszystkie drzwi na pokładzie i wyłączył cyrkulację powietrza? O, mogę też wyłączyć sztuczną grawitację, to spowolni buntowników.

– Skippy, nie możesz tego zrobić.

– Co? Oczywiście, że mogę. Ach, dobra, rozumiem, masz rację. Zostawię powietrze i grawitację na mostku i w BCI.

– Nie o to mi chodzi, Skippy! Powiem inaczej. Nie powinieneś tego robić. Jeśli ktoś planuje bunt, muszę sobie z tym poradzić sam. Jeśli obroni mnie błyszcząca puszka po piwie, stracę w oczach podwładnych. Nie potrzebuję pomocy, Skippy, nie wtrącaj się.

– Na pewno, Joe?

– Na sto procent. Ty się znasz na nauce, ja się znam na małpach. Szlag, to znaczy na ludziach. Nie mieszaj się.

Skippy milczał przez chwilę.

– Umówmy się tak, pułkowniku Joe. Trzymam się od tego z daleka, chyba że naprawdę dojdzie do próby buntu. A wtedy niektóre małpy przekonają się, że nie zawsze jestem przyjazną puszeczką. Ktokolwiek ze mną zadrze, gorzko pożałuje. Jeśli ktoś nie wierzy, może zapytać thurańską załogę tego okrętu.

– Doskonale to rozumiemy, Skippy.

Musiałem przedyskutować temat buntu z Changiem, ­Simms i Adams. Idea siłowego przejęcia kontroli nad okrętem była niedorzeczna. Bez współpracy Skippy’ego okręt nigdy nie wróciłby do domu.

– Poruczniku Williams – powiedziałem – nie zamierzam się wtrącać w to, jak pan szkoli swój oddział, ale sierżant Adams pozostanie odpowiedzialna za całokształt ćwiczeń. Może i uczyliście się, jak działają pancerze wspomagane i komboty, ale brakuje wam doświadczenia w korzystaniu z nich, nawet na treningach. Proszę stawić się z oddziałem punkt trzynasta w ładowni, a ja pokażę wam, co mam na myśli.

*

Wzdłuż jednej ze ścian ładowni ustawiono dziesięć pancerzy wspomaganych Kristangów. W innym pomieszczeniu trzymaliśmy resztę. Z orbitującego wokół Ziemi kristańskiego okrętu wzięliśmy czterdzieści sześć sztuk, w tym czterdzieści dwie sprawne. Dobra wiadomość była taka, że jednostka transportowa wojsk posiadała sprzęt do modyfikacji zbroi, który również zabraliśmy na „Latającego Holendra”. Większość pancerzy udało się dopasować do rozmiarów przeciętnego człowieka, więc teraz mógł z nich korzystać każdy powyżej metra sześćdziesiąt siedem. Przed odlotem miałem mało wolnego czasu na treningi w zbroi, choć oczywiście pod względem doświadczenia i tak biłem na głowę nowych.

Oprócz pancerzy wspomaganych z jednostki Kristangów zabraliśmy mnóstwo karabinów, amunicji i rakiet Zinger do zwalczania celów latających. Jeśli nie liczyć thurańskich kombotów, byliśmy wyposażeni niemal wyłącznie w kristański sprzęt wojskowy, w tym zFony i gogle noktowizyjne. Rzecz jasna, cała żywność pochodziła z Ziemi.

Gdy zjawiłem się w przepastnej ładowni, gdzie urządzaliśmy treningi, była dwunasta pięćdziesiąt, a Adams i Williams byli już w zbrojach, z podniesionymi osłonami twarzy. W wojsku, jeśli nie przyszedłeś za wcześnie, to znaczy, że się spóźniłeś, więc oczywiście Williams i jego ­SEALs byli pół godziny przed czasem. Razem z Adams przyszedł Giraud, który właśnie sprawdzał zbroję Williamsa i objaśniał mu jej funkcje. Po drugiej stronie ładowni rozgrzewała się Adams – skłony, podskakiwanie na dziesięć metrów aż pod sufit, wymachiwanie karabinem jak pałeczką mażoretkową na paradzie. Generalnie się popisywała, pewnie po to, żeby wywołać respekt u Williamsa. Sądząc po jego minie, z powodzeniem.

Adams i Giraud pokazali Williamsowi, jak działa pancerz, a potem przeszli do ćwiczeń, które miały na celu oswojenie użytkownika ze zbroją. Williams był cholernie dobry i uczył się znacznie szybciej niż ja za pierwszym razem. Gdy Adams i Giraud zyskali pewność, że Williams nie zrobi sobie krzywdy, przyszła pora na przedstawienie. Na podłodze był wymalowany duży okrąg. Adams oznajmiła, że ma to być coś w rodzaju zapasów sumo. Ktokolwiek wypchnie przeciwnika z kręgu, wygra mecz. Zajęli pozycje po przeciwnych stronach, z palcami stóp na obwodzie.

– Zaczynajcie! – zawołał Giraud.

Williams wiedział, że Adams jest bardziej doświadczona, więc ugiął mocno nogi, a potem rzucił się naprzód. Zamiast próbować zaawansowanych technik walki wręcz, postanowił polegać na szybkości, sile i masie pancerza.

Adams miała inny pomysł. Nie drgnęła, a gdy tylko Williams ruszył, drzwi za jej plecami otworzyły się i do ładowni wpadł kombot. Jego stopy nawet nie musnęły podłogi. W mgnieniu oka przeciął powietrze, zderzył się z Williamsem i odepchnął go tak mocno, że porucznik upadł na plecy i przeszorował kawałek po podłodze. Siłował się z kombotem, ale pancerz wspomagany Kristangów nie miał szans z thurańską technologią. Adams stała w miejscu i kontrolowała maszynę gestami. Na jej rozkaz kombot delikatnie, acz stanowczo uniósł Williamsa niczym szmacianą lalkę i docisnął go do przeciwległej grodzi.

– Wystarczy! – oznajmił Giraud.

Adams kazała kombotowi puścić Williamsa. Porucznik podniósł osłonę twarzy, spojrzał na nią i ukłonił się.

– Sprytnie, sierżancie. W końcu mówiła pani, żebym spodziewał się niespodziewanego.

– Tutaj wszystko jest niespodziewane – powiedziałem. – Jakieś pytania, poruczniku?

Trzeba mu przyznać, że nie obraził się ani nie wściekł, tylko uśmiechnął szeroko. Nauka korzystania z pancerza wspomaganego i kombotów okazała się większym wyzwaniem, niż oczekiwał. A żołnierze sił specjalnych uwielbiają wyzwania.

– Żadnych pytań, pułkowniku – powiedział i rzucił do podwładnych: – Ludzie, to będzie ciekawe, więc słuchajcie i patrzcie uważnie.

*

Zostałem w ładowni jeszcze godzinę. Korzystałem z okazji, żeby trochę potrenować w pancerzu, bo minęło kilka tygodni, odkąd go używałem. Na szczęście szybko odzyskałem wprawę, ćwicząc wraz z oddziałem ­SEALs pod okiem Adams i Girauda. Uznałem, że żołnierze powinni widzieć, że ich dowódca zna się na rzeczy. Prawda była taka, że się popisywałem i miałem gdzieś, czy zauważą. Adams parę razy spojrzała na mnie krzywo, na przykład wtedy, gdy podskoczyłem, dotknąłem sufitu, zrobiłem przewrót w tył i zgrabnie wylądowałem. Nie wszystko zawdzięczałem umiejętnościom – czujniki pancerza wykryły podłogę i ustawiłyby mnie w pozycji pionowej, gdybym sam tego nie zrobił. Po godzinie zabawy musiałem wyjść ze zbroi i opuścić ładownię, bo moja zmiana na mostku zaczynała się za dwie godziny, a chciałem przedtem coś przekąsić.

Na korytarzu włożyłem do ucha słuchawkę zFona.

– Hej, Skippy, mnie nazywasz „pułkownikiem Joe”, na ­Simms mówisz „major Tammy”, a na Changa „podpułkownik Kong” albo „King Kong”. – Chang miał na imię Kong i okazało się, że wbrew intencjom Skippy’ego polubił swoje przezwisko. – Porucznik Williams to u ciebie „Łysol”. Dla większości osób masz jakąś ksywkę, ale sierżant Adams zawsze nazywasz po prostu „sierżant Adams”. Dlaczego? Na imię ma Margaret. Czemu nie mówisz na nią Meg albo Marge, albo, sam nie wiem, Peggy?

– Jestem pod wrażeniem. Wcześniej myślałem, że poznałem głębię twojej głupoty, ale właśnie ustanowiłeś nowy rekord. Spotkałeś kiedyś sierżant Adams, prawda?

– Wiadomo. Znałem ją, zanim spotkałem ciebie. Aha, to było pytanie retoryczne.

– Brawo. Więc powiedz, co by się stało, gdybym nazwał ją Peggy?

– Hm, skopałaby ci tyłek.

– Najprawdopodobniej. Ja chcę się pośmiać, Joe, a nie zginąć.

– Dobra. Miło było pogadać.

– Jasne. Hej, zauważyłem, że nieźle się popisywałeś w tej ładowni.

– Przywilej dowódcy, Skippy. Poza tym nie mogę stracić wprawy.

– Czemu? Jesteś dowódcą, powinieneś zostać na pokładzie.

– Nie ma mowy, żebym siedział tu cały czas, Skippy. No i czy masz stuprocentową pewność, że nigdy nie będę potrzebował pancerza?

Westchnął.

– Nie mam. Dobra, Joe, baw się dobrze, tylko nie zrób sobie krzywdy. Nie zawsze będę w stanie cię ochronić, jeśli zrobisz coś głupiego.

– Załapałem, dzięki.

Rozdział 3

Gdy zostawiliśmy w tyle obecnie uśpiony tunel czasoprzestrzenny, wyznaczyliśmy kurs na następny tunel – ale nie najbliższy, ponieważ ten prowadził w niewłaściwą stronę. Pomimo żartów Skippy’ego o wyznaczeniu kursu na przypadkową błękitną gwiazdę zmierzaliśmy do konkretnego celu. Wykonaliśmy szereg skoków z pomocą sztucznej inteligencji, a potem, będąc w pustej przestrzeni międzygwiezdnej, po raz pierwszy sami wprowadziliśmy do systemu nawigacyjnego parametry skoku. Miałem nadzieję, że nie wysadzimy okrętu.

Patrzyłem na główny wyświetlacz mostka, przeglądając kluczowe informacje o statusie jednostki. Wprawdzie miałem dostęp do tych samych danych z poziomu tabletu, ale wydawały mi się bardziej rzeczywiste, gdy siedziałem w fotelu dowódcy. W lewym dolnym rogu zauważyłem nieduży napis „UNS Latający Holender”. Umknął mi moment, kiedy Skippy dodał ten szczegół. Ten sam napis, choć znacznie większy, widniał na mosiężnych tablicach, które od niedawna wisiały nad drzwiami prowadzącymi na mostek i do BCI. Mnie to się podobało i załodze też. Całe przedsięwzięcie wydawało się dzięki temu bardziej oficjalne.

Rządy krajów członkowskich SEONZ niespodziewanie, na kilka dni przed odlotem, stwierdziły, że nie odpowiada im nazwa „Latający Holender”. Rozważano kilka innych opcji. Gdyby czas nie naglił, a sprawa nie była objęta tajemnicą, ich pijarowcy pewnie przeprowadziliby w sieci plebiscyt na nową nazwę. Oficerowie marynarki wojennej na całym świecie upierali się z kolei, że zmiana nazwy jednostki przynosi pecha. Skippy uciął spór stwierdzeniem, że podoba mu się „Latający Holender” i że to on kontroluje wszystkie systemy informatyczne na pokładzie, więc nie ma znaczenia, jaką oficjalną nazwę wybierze dowództwo. Podczas gorączkowych przygotowań do odlotu, kiedy ładowaliśmy na pokład wszystkich ludzi, sprzęt i zapasy, nie miałem czasu zawracać sobie głowy takimi pierdołami. Dla naszej Wesołej Bandy Piratów przechwycony lotniskowiec kosmitów zawsze będzie „Latającym Holendrem”.

Koniec końców, dowództwo SEONZ sobie odpuściło i dobrze, zawsze to jedno zmartwienie mniej. Pewnie zebrali zespół doskonale opłacanych ekspertów, którzy nadal debatują nad nazwą okrętu. Bez obaw, komisja zdąży złożyć raport jeszcze przed tym, jak za parę miliardów lat Słońce zniszczy Ziemię. Prawdopodobnie.

– Skok zakończony – oznajmiła Desai z fotela pilota.

– Jak tam, Skippy, czysto? Nie widać wrogich jednostek? – zapytałem.

– Ty mi powiedz. Podobno macie obsługiwać okręt bez mojej pomocy, więc sami popatrzcie na czujniki – odparł z irytacją blaszak.

Nie chciałem się kłócić, bo w sumie miał rację. Twarde fakty były takie, że teraz nie musieliśmy samodzielnie pilotować. Potrzebowaliśmy cienia nadziei, że poradzimy sobie z „Holendrem”, kiedy opuści nas Skippy. Trzymaliśmy się kurczowo tego skrawka wiary, bo stanowił on granicę między misją wysokiego ryzyka a misją samobójczą. Załoga, w tym ja, pisała się na to pierwsze. Przyznaję, że ryzyko było bardzo wysokie. Na poziomie „jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, mamy przesrane”.

– Pilot?

Desai odpowiedziała po chwili dłuższej, niżbym sobie życzył. Miała tego świadomość.

– Skoczyliśmy w odpowiednie miejsce z dokładnością do… siedmiuset tysięcy kilometrów. – W jej głosie nie słyszałem pewności. Wypuściła powietrze. – Tak. Potwierdzam. Skok zakończony sukcesem.

Odwróciła się do mnie i z bladym uśmiechem uniosła kciuk. Desai sama wprowadziła do komputera parametry skoku. Wcześniej robił to za nas Skippy. Blaszak głośno narzekał, że to długo trwa, a potem odmówił sprawdzenia obliczeń.

– Powiem tyle, że nie wskoczycie do wnętrza gwiazdy – skwitował.

Trochę go rozumiałem, bo Desai zaprogramowała skok wczoraj, a od tego czasu trzy oddzielne ekipy pilotów upewniały się, czy wprowadziła do thurańskiego komputera nawigacyjnego poprawne parametry. Skippy z ociąganiem przywrócił system operacyjny, który działał równolegle do jego własnego połączenia. I przez cały czas rzucał złośliwe uwagi. Tak naprawdę to nie był oryginalny system operacyjny, tylko jego uproszczona wersja, dostosowana dla ludzi. Skippy ostrzegał, że jeśli po jego odejściu zdarzy się błąd systemu, nie będziemy potrafili go naprawić. Odparłem, że jeśli pojawi się błąd, to będzie wyłącznie wina Skippy’ego, który najwyraźniej coś skopał albo przeoczył. Uraziłem jego nadęte ego na tyle, aby zaraz stwierdził, że oprogramowanie jest idealne i absolutnie niezawodne, bo załadował do komputera własny podprogram naprawczy. Nie powiedziałem mu, że dał się podpuścić. W przyszłości będę mógł znowu użyć tej sztuczki.

– Czujniki? – Pytanie skierowałem do ludzi przy konsolach w bojowym centrum informacyjnym za przezroczystą ścianą z diamentowego kompozytu.

– Yy, nic nie widać. To znaczy niczego nie wykryliśmy, sir.

Ta odpowiedź niezbyt mnie uspokoiła. Kiedy Skippy nie kontrolował czujników, jednostki Thuranów, Maxolh­xów, Jeraptha, Kristangów, Ruharów oraz inne, nieznanego pochodzenia nie były oznaczone odpowiednimi kolorami. W tym momencie nie miało to jednak znaczenia, bo nie dostrzegaliśmy niczego w promieniu trzech miesięcy świetlnych. W ramach skoku próbnego celowo przenieśliśmy się z jednego pustego miejsca w drugie, i to jedynie na odległość Jowisza od Słońca. Gdyby w pobliżu było coś niebezpiecznego, Skippy by nam powiedział. Chciał sobie pomarudzić, ale nie zginąć.

Wykonaliśmy bardzo krótki skok, a i tak zboczyliśmy z kursu o ponad pół miliona kilometrów. Nie ma mowy, żeby z tak parszywą celnością skakać w pobliże planety. Musieliśmy albo się poprawić, albo pogodzić z faktem, że „Holender” spędzi mnóstwo czasu, przemierzając zwyczajną przestrzeń. A na to drugie nie mieliśmy ani czasu, ani paliwa. Zapas składników na cheeseburgery też był ograniczony. Nasz pierwszy skok wypadł poniżej oczekiwań i załoga o tym wiedziała.

– Okręt nie wybuchł – zauważyłem – ani nie popsuliśmy napędu skokowego, nie pojawiliśmy się też wewnątrz planety czy pod nosem thurańskiej floty. Tyle wystarczy, jak na pierwszy raz. Jutro będziemy robić raporty i podsumowania, a w tymczasem, Skippy, czy mógłbyś zaprogramować następny skok? Trzeba lecieć dalej.

– Hej, hej, nie tak szybko, małpiszony. Przeanalizowaliście napęd? Czy cewki są skalibrowane i gotowe?

– Pilot? – zapytałem.

U dołu głównego wyświetlacza przeczytałem, że stan naładowania napędu wynosi osiemdziesiąt siedem procent. Powinno wystarczyć na kilka zwykłych skoków albo jeden naprawdę długi dzięki magicznym modyfikacjom, jakie Skippy wprowadził w tandetnym napędzie Thuranów.

– Chyba jest w porządku… – odpowiedziała po chwili Desai.

– Chyba jest w porządku! – prychnął Skippy. – „W porządku” to bardzo precyzyjne określenie. Jestem pod wrażeniem waszego profesjonalizmu. Przypominam, że jeśli napęd nie będzie „w porządku”, następny skok zrobi wyrwę w czasoprzestrzeni i wysadzi rufę, zostawiając nas bez środka transportu w przestrzeni międzygwiezdnej. Na zawsze. A mówiąc „nas”, mam na myśli siebie, bo wy oddychacie powietrzem, więc będzie po was, jak tylko padnie zasilanie. I utknę tu sam, otoczony zasuszonymi małpimi zwłokami. Moją jedyną nadzieją będzie Galaktyka Andromedy, która za cztery miliardy lat zderzy się z Drogą Mleczną. Może wtedy grawitacja rzuci w moją stronę jakiś układ gwiezdny. Mając to wszystko na uwadze, zapytam jeszcze raz. Będę mówił powoli. Czy napęd jest gotowy do następnego skoku?

– Wystarczy, Skippy – powiedziałem z nutą złości. Blaszak niepotrzebnie uczepił się Desai. – Powiem ci coś, panie mądralo. Musisz nam pokazać, jak przeanalizować status napędu skokowego. Ale nie teraz, chyba że jesteś gotowy na kolejny dzień opóźnienia. Czy napęd jest sprawny?

– Oczywiście. Nigdy nie dasz mi się zabawić.

– Znajdź sobie inną rozrywkę niż gadanie o katastrofie. Wprowadź nowe parametry do komputera i lećmy stąd wreszcie. Aha, i przygotuj na jutro sprawozdanie z tego, co zrobiliśmy dobrze, a co źle podczas dzisiejszego skoku.

– Tak jest, kapitanie. Będziesz oczarowany moim pokazem slajdów.

*

Kiedy opuściliśmy uśpiony tunel czasoprzestrzenny w pobliżu Ziemi, Skippy wyznaczył kurs prowadzący do porzuconej stacji kosmicznej Kristangów. Jaszczury zbudowały ją na orbicie pierwszej planety okrążającej czerwonego karła nie dlatego, że w samej planecie albo gwieździe było coś interesującego. Chodziło o wrak statku Pradawnych, prawdziwą skarbnicę technologii, dla której opłacało się zbudować i utrzymać stację kosmiczną. Jakieś trzysta lat temu doszło tu do walk między Kristangami albo może układ najechał wrogi klan – w każdym razie w wyniku bitwy stacja została uszkodzona na tyle poważnie, że już nigdy jej nie naprawiono.

Kristańskie ruiny były zarówno najbliższym, jak i najłatwiejszym miejscem do prowadzenia naszych poszukiwań. Mówię „najbliższym”, ale przemieszczaliśmy się okrężną trasą, przez co dotarcie do celu miało zająć trzydzieści osiem dni. Trzydzieści osiem nudnych, nijakich dni lotu przez przestrzeń międzygwiezdną, skakania, ładowania napędu i skakania ponownie. A także przechodzenia przez tunele czasoprzestrzenne od czasu do czasu.

Pierwsze dwa tygodnie po opuszczeniu Ziemi minęły nam względnie ciekawie. Wesoła Banda Piratów przyzwyczajała się do kosmosu i okrętu. Ludzi absorbowały treningi, co było niezwykle ważne w przypadku żołnierzy sił specjalnych. Dla większości załogi pierwsze dwa tygodnie były pełne nowości – pierwszy skok, pierwszy tunel czasoprzestrzenny i tak dalej. To dobrze, bo pierwsze razy są ciekawe, przykuwają uwagę i nie pozwalają popaść w rutynę.

A potem zaczęła wkradać się nuda. Nawet piloci – jedyni ludzie na pokładzie, którzy musieli robić cokolwiek oprócz jedzenia, ćwiczenia i spania – czuli się znużeni. Ich obowiązki ograniczały się w zasadzie do czekania, aż napęd się naładuje i Skippy wprowadzi parametry do komputera. Wtedy główny pilot wciskał przycisk. Zaraz po skoku zawsze towarzyszyła nam odrobina napięcia, zanim czujniki „Latającego Holendra” ustaliły, czy w pobliżu nie ma innych jednostek. Obsada BCI wbijała wzrok w ekrany, a obaj piloci trzymali palce nad przyciskami uruchamiającymi zaprogramowany wcześniej skok awaryjny. Po pięciu minutach, kiedy niczego nie wykryto, dawano sygnał „czysto” i wszyscy wracali do poczucia znużenia rutyną.

Większość czasu, nie licząc snu, piloci spędzali na nauce latania thurańskim lotniskowcem gwiezdnym, poobijaną fregatą Kristangów i lądownikami Thuranów. Jeden z nowych, francuski utalentowany pilot, który wcześniej był oblatywaczem myśliwca Rafael, powiedział, że szkolenie jest niesamowicie trudne. Wręcz przytłaczająco ciężkie, prawie niemożliwe, a przecież był jednym z najlepszych uczniów Desai. Odpowiedziałem mu, że kapitan Desai bez żadnego szkolenia siadła za sterami desantowca, później fregaty, a w końcu lotniskowca, ale facet miał trochę racji. Pogadałem z Desai i Skippym, żeby dostosować tempo nauki. Po dwóch tygodniach nowi piloci przyzwyczaili się do natłoku informacji, a Desai zaczęła sypiać po więcej niż cztery godziny na dobę.

Nuda jest kiepska nawet dla zwykłych ludzi. Dla narwańców z elitarnych sił specjalnych potrafi być zabójcza. W trzecim tygodniu naszego rejsu wycieczkowego dwóch indyjskich spadochroniarzy miało wypadek podczas treningu. Połamali sobie nogi. Dzięki zaaplikowanej przez doktora Skippy’ego magicznej thurańskiej technologii medycznej kości powinny zrosnąć się w czternaście dni, ale przez ten czas pechowcy nie mogli uczestniczyć w normalnych ćwiczeniach. Mieli świadomość, że gdy dotrzemy do pierwszego celu, będą niezdolni dołączyć do towarzyszy i albo pozostaną na pokładzie, albo będą obsługiwać komboty.

Poszedłem odwiedzić ich w ambulatorium. Nikt nie nazywał tego miejsca „izbą chorych”, tak jakby nie ­chcieli przyznać, że żołnierze sił specjalnych mogą być chorzy. A chory w ich słowniku oznacza „niezadowalająco sprawny”.

W każdym razie zastałem dwóch nieco rozgoryczonych spadochroniarzy na przykrótkich łóżkach przeznaczonych dla Thuranów. W zasadzie to nie były łóżka, tylko raczej materace z elastycznego żelu. Ich złamane nogi zostały zamknięte w twardych osłonach, a cienkie rurki łączyły je z łóżkami. Rurki dostarczały substancji odżywczych oraz nanomaszyn, które łatały uszkodzone tkanki, a całego procesu doglądał doktor Skippy, szalony naukowiec. Oczywiście obaj poszkodowani palili się do jak najszybszego powrotu do zdrowia. Już wcześniej zakazałem Skippy’emu ich przedwcześnie wypuszczać. Bałem się, że ci nadgorliwcy przesadzą z rehabilitacją i zrobią sobie jeszcze większą krzywdę.

W ambulatorium było dość ciasno. Oprócz mnie i żołnierzy przebywało tam sześciu naukowców, którzy usiłowali rozgryźć działanie technologii Thuranów.

– Uczycie się, jak to wszystko działa? – zapytałem lekarzy.

– Nie! – wtrącił się Skippy, zanim któryś zdążył odpowiedzieć. – Już mówiłem, że to byłaby tylko strata czasu. Nie potrzebujecie niezdarnych małp grzebiących nożami we wnętrznościach, skoro doktor Skippy może wszystkich wyleczyć. Z użyciem prawdziwej medycyny, a nie tego durnego zgadywania, które wy stosujecie, małpiszony.

– Tak, wspominałeś już o tym – odparłem, poirytowany, że znowu odbywamy tę samą rozmowę. – A ja odpowiedziałem, że jeśli, albo raczej kiedy odnajdziesz Kolektyw i nas zostawisz, nasi lekarze będą musieli obsłużyć ten sprzęt.

– Nie ma takiej opcji.

– To niedo…

– Joe, do cholery, przestań na jedną minutę kłapać paszczą i mnie posłuchaj, to może się czegoś nauczysz. Raczej wątpię, ale cuda się zdarzają. – Skippy wydawał się dziś bardziej poirytowany niż zwykle. – Ten sprzęt działa w oparciu o nanotechnologię. W każdej pikosekundzie kontroluję ruchy nanomaszyn, które są w stanie przemieszczać pojedyncze atomy, rekonstruując albo dekonstruując większe cząsteczki. Ten sprzęt zaprojektowano tak, aby kontrolowały go cybernetyczne wszczepy Thuranów za pośrednictwem ich medycznej SI. To bardzo głupia SI i nawet ty byś z nią wygrał w szachy. Zaraz, co ja mówię? Nie, to szaleństwo, nie wiem, co sobie myślałem. W każdym razie to ograniczona sztuczna inteligencja, a architektura systemu nie pozwala wgrać do jej pamięci nic przydatnego. Ledwo jest w stanie pomieścić szczegóły ludzkiej anatomii i fizjologii. Prawdziwej fizjologii, a nie tych ignoranckich domysłów, jakie wypisujecie w czasopismach medycznych. Beze mnie w roli koordynatora nanomaszyn cały system nie zadziała. Wasi lekarze nie posiadają cybernetycznych wszczepów, a thurańskiej cybernetyki nie da się zaadaptować do ludzkiego układu nerwowego, więc nie ma sposobu, żebyście wy, małpy, korzystali z tego sprzętu sami.

– Skończyłeś?

– Ledwo zacząłem, ale tyle wyjaśnień powinno ci wystarczyć.

– Dobra. Można się z tym kłócić, ale jesteś chyba najinteligentniejszą istotą w Galaktyce. Przynajmniej o ile nam wiadomo, prawda?

– Jestem bezsprzecznie na pierwszym miejscu. Najwyższa pora, żebyście okazali nieco szacunku.

– A skoro jesteś tak niesamowicie bystry, to powinieneś wymyślić sposób na kontrolowanie tego sprzętu przez ludzi. Przynajmniej w ograniczonym zakresie, do celów podstawowej opieki medycznej. Potraktuj to jak wyzwanie, Skippy.

– Wyzwanie? Budowa windy kosmicznej sięgającej do centrum Galaktyki to byłoby wyzwanie. Nauczenie małp, jak się korzysta z prawdziwej technologii? Niemożliwe.

– Zaskocz mnie, Skippy. – Wiedziałem, że się temu nie oprze. – Bardzo mi zaimponujesz, jeśli ci się uda.

– Dobra, jasne. Żądasz czegoś niemożliwego. Co mam zrobić, skonstruować pęsetę tak małą, że będziecie nią rozrywać cząsteczki na atomy? Durne małpy. Cholera, nie znoszę swojego życia. Lepiej już było leżeć na zakurzonej półce w magazynie.

– Na razie, Skippy, baw się dobrze.

Zostawiłem go zrzędzącego cicho.

*

Poszkodowani spadochroniarze przeprosili za to, że doprowadzili się do stanu tymczasowej niesprawności bojowej, a ja zapewniłem ich, że wypadki się zdarzają. Kiedy opuściłem ambulatorium, udałem się w pośpiechu do mesy. Dziś na obiad był łosoś albo pieczeń rzymska, a ja chciałem załapać się na to drugie.

Okazało się, że pieczeni było pod dostatkiem, brakowało natomiast ożywionych rozmów. Ludzi dopadała rutyna i dopiero teraz dotarło do nich, jak ogromną odległość mamy do pokonania. Wszyscy byli przygaszeni, a wypadek podczas treningu dodatkowo obniżył morale.

– Ech, jaka stypa. Skąd te wszystkie ponure twarze? – z głośnika pod sufitem dobiegł wkurzający głos ­Skippy’ego.

– Mieliśmy ciężki tydzień – rzuciłem zrzędliwie, nie odrywając wzroku od talerza.

Miałem za swoje – przyszedłem za późno i pieczeń trochę wystygła. Była w porządku, choć nieco dziwnie przyprawiona. Próbowałem określić, co do niej dodali. Gałkę muszkatołową? Chyba tak. Niedużo, ale kto dodaje gałkę do pieczeni rzymskiej?

Rzuciłem wzrokiem na siedzącego naprzeciwko porucznika Hendricksa, który jadł łososia w polewie klonowo­-imbirowej. Zaczynałem żałować wyboru dania. Dzisiejszy obiad ugotowały amerykańskie siły specjalne.

– A co więcej – dodałem – jesteśmy w przestrzeni międzygwiezdnej, w całkowitej ciemności. Nawet nie ma na co popatrzeć. Przydałaby się zmiana scenerii.

A jednak blaszak miał rację. Musiałem zadbać o nastroje. Może powierzyłbym komuś funkcję oficera do spraw morale? Pewnie znalazłbym coś na ten temat w którejś z tych prezentacji, które dostałem i powinienem obejrzeć. W jaki sposób utrzymywano wysokie morale załogi na atomowych okrętach podwodnych? Te jednostki tkwiły przyczajone pod wodą całymi miesiącami. Podobnie jak my, marynarze nie mieli na co popatrzeć. Zresztą w ogóle nie mieli okien.

– Wiem, w czym problem, pułkowniku Joe – oznajmił Skippy. – Potrzeba ci seksu. Hej, major Tammy, powinnaś odbyć z nim stosunek.

– Skippy! – Omal się nie zadławiłem, a major ­Simms, która właśnie wzięła do ust łyk wody, wypluła wszystko i się zachłysnęła. Siedzący obok żołnierz musiał poklepać ją po plecach.

– No co? Ty jesteś samcem, a ona samicą. Nie pachniesz tak źle, jak na małpę…

– Przestań! – wrzasnąłem. Wszyscy na mnie patrzyli.

– Sam dobrze wiesz, że potrzebujesz trochę słodkiej miłości, Joe. Major Tammy, gdybyś tylko widziała, jak mu stał dziś rano pod prysznicem…

Teraz ­Simms była bardziej rozbawiona niż zszokowana. Widziałem, że z trudem powstrzymuje śmiech. Wszyscy spoglądali na mnie z wesołością. Ukryłem twarz w dłoniach i rąbnąłem czołem o blat.

– Skippy, to prywatne informacje. Nie rozmawia się o tym publicznie. Jestem dowódcą major Simms.

– Czyli co, jak jesteś pułkownikiem, to nie możesz zerż­nąć kogoś niższego stopniem? Jakby tutaj to miało jakieś znaczenie. Dobra, to przeleć kogoś z naukowców. Dobrze się składa, bo większość kobiet ma w tym tygodniu owulację, więc będą szczególnie napalone…

Na twarzach wszystkich pań odmalowało się zdumienie.

– Skippy! Zamknij! Kurwa! Gębę! – krzyknąłem.

– Człowieku, ale jesteś niewdzięczny. Ja tylko próbuję ci załatwić trochę zabawy, bo sam kiepsko sobie radzisz. Nie proś mnie więcej, żebym był twoim skrzydłowym.

– Ani razu cię nie prosiłem! I jesteś szaleńcem, a nie żadnym skrzydłowym.

Pomyślałem, że może lepiej, żeby w przyszłości przynoszono mi posiłki do kabiny albo gabinetu.

– Major ­Simms, przepraszam…

Pokręciła głową. Nadal tłumiła śmiech.

– Pułkowniku, wszyscy wiemy, jaki jest Skippy. Nie musi pan za niego przepraszać.

– Dziękuję. Posłuchajcie, ludzie – zwróciłem się do około dwudziestu osób, które przebywały na stołówce. – Byłbym wdzięczny, gdyby to zostało między nami. A ponieważ wiem, że tak się nie stanie – dodałem, świadom faktu, że ten incydent był zwyczajnie zbyt interesujący – pamiętajcie, że to słowa Skippy’ego, nie moje.

Cholera, po czymś takim już nigdy nie spojrzę na major ­Simms, nie zastanawiając się… no… jaka jest w łóżku.

I bez tego miałem dość na głowie.

*

Skok, ładowanie, skok. Wciąż powtarzaliśmy ten monotonny cykl, a od pierwszego celu nadal dzieliła nas daleka droga. Ruszając na poszukiwania magicznego radia Pradawnych czy jakkolwiek by to nazwać, mieliśmy ten sam problem, który zmusił nas do powrotu na Ziemię. Kiedy najechaliśmy bazę badawczą Kristangów na asteroidzie, znaleźliśmy węzeł komunikacyjny Pradawnych. Skippy myślał, że dzięki urządzeniu skontaktuje się z Kolektywem. Mylił się. Cholerstwo nie działało albo Skippy nie umiał go obsługiwać, albo działało bezawaryjnie, tylko żaden Kolektyw nie istniał, albo może działało i Skippy połączył się z Kolektywem, ale tamci uznali, że jest dupkiem i postanowili go zignorować. Obstawiam to ostatnie.

W każdym razie pierwszy węzeł komunikacyjny nie spełnił oczekiwań, więc Skippy chciał przeszukać dwie inne lokalizacje, co do których miał pewność, że znajdują się tam węzły Pradawnych. Ja z kolei mówiłem mu jeszcze przed odlotem, że pozostałe dwa miejsca są dla nas nieosiągalne. Że nie ma opcji. Pierwsze znajdowało się na gęsto zamieszkanej planecie Thuranów. Drugie było oddalone od Ziemi o dziewięć i pół tysiąca lat świetlnych i leżało w strefie kontrolowanej przez gatunek o technologii bardziej zaawansowanej niż thurańska. Nawet z pomocą sił specjalnych nie mogliśmy ich zaatakować. No, może, tylko może, dzięki mieszance szczęścia, magii Skippy’ego i zbiegu okoliczności graniczącego z cudem, udałoby się splądrować miejsce numer jeden. Jednak porażka była znacznie bardziej prawdopodobna. W takim przypadku wrogowie dowiedzą się, że ukradliśmy okręt Thuranów, a Ziemię odwiedzą bardzo wkurzeni kosmici. To nie było optymalne rozwiązanie.

Z tego powodu przed odlotem przekonywaliśmy Skippy’ego – prawdę mówiąc, głównie ja przekonywałem – żeby poszerzył poszukiwania o miejsca niepotwierdzone, ale prawdopodobne, czyli duże skupiska artefaktów Pradawnych. Nawet jeśli na pobranej przez blaszaka thurańskiej liście nie figurował węzeł komunikacyjny, istniała możliwość, że tam jest. Skippy wspomniał kiedyś, że zanim Pradawni wstąpili na wyższy poziom egzystencji czy coś tam, ich węzły komunikacyjne były rozsiane po całej Galaktyce.

Skippy pomarudził, że to strata czasu i że taka analiza zajmie całe wieki. W tym przypadku „całe wieki” trwały siedem minut i dwanaście sekund. Kiedy skończył, przyznał, że istnieją dwa bardzo obiecujące miejsca w promieniu trzech tysięcy lat świetlnych od Ziemi, które są znacznie łatwiejsze do zbadania i, w razie potrzeby, splądrowania.

Pierwsze było kolejną bazą badawczą Kristangów, którą porzucono, gdy ucierpiała w konflikcie między dwiema frakcjami jaszczurów. Według informacji Skippy’ego przechowywano w niej szereg niskiej wartości artefaktów Pradawnych oraz różne urządzenia i gadżety pochodzące od bardziej zaawansowanych gatunków. Kristangowie próbowali rozpracować i odtworzyć ich działanie, bez większych sukcesów. Skippy liczył na to, że czujniki „Latającego Holendra” przeskanują chmurę szczątków wokół stacji, a nasza Wesoła Banda Piratów wejdzie do środka, żeby sprawdzić, czy ktoś nie zostawił tam jednego z magicznych radyjek. Odkąd zmienił się układ tuneli czasoprzestrzennych, Kristangowie tam nie zaglądali, więc Skippy podejrzewał, że na nikogo się nie natkniemy.

Drugie miejsce było trudniejsze do zbadania. Na tyle trudne, że miałem nadzieję znaleźć jakąś alternatywę. Dobra wiadomość była taka, że znajdowały się tam artefakty Pradawnych, co ustalili sami Maxolhxowie. Co więcej, lokalizacja była prawie niezbadana. W czasach świetności musiał to być duży i bardzo uczęszczany ośrodek Pradawnych, więc Skippy nie wątpił, że znajdziemy tam co najmniej jeden węzeł komunikacyjny.