Expeditionary Force. Tom 5. Godzina Zero - Alanson Craig - ebook + audiobook

Expeditionary Force. Tom 5. Godzina Zero audiobook

Alanson Craig

4,6

Opis

Dowództwo SEONZ wysłało na prostą misję zwiadowczą elitarnych żołnierzy i pilotów, a ci wywołali wojnę domową między kosmitami. Teraz Niezbyt Wesoła Banda Piratów znów ma kłopoty. Ich wykradziony obcym okręt zaczyna się sypać tysiące lat świetlnych od domu, Skippy nie daje oznak życia, a nawet jeśli uda się go wskrzesić, starożytna SI może już nigdy nie być taka sama.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 58 min

Lektor: Craig Alanson
Oceny
4,6 (480 ocen)
334
115
27
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tokraa66

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze dobra książka tego autora, ale mam nadzieję, że skończy się w którymś momencie i nie na tomie 67.
stawka

Dobrze spędzony czas

po pięciu tomach styl narracji robi się trochę schematyczny i rozwlekły
11
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
Joanna-1908

Dobrze spędzony czas

Kciuk w górę
00
Proxanis

Nie oderwiesz się od lektury

jak każda część . Sztos!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Expeditionary Force #5: Zero Hour

Text copyright © 2017 by Craig Alanson

All rights reserved

Warszawa 2021

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-66375-96-3ISBN MOBI: 978-83-66375-97-0

Rozdział 1

– Pułkowniku Bishop, minęło czternaście godzin – powiedział niepotrzebnie Hans Chotek, znacząco spoglądając na zegarek.

Ja nie nosiłem zegarka. Dostałem od amerykańskiej armii ładny czasomierz, który przez większość czasu leżał w szufladzie. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo dawno go nie widziałem. W tej samej szufladzie trzymałem najcieplejsze ubrania, a przecież nie doświadczyłem zimna, odkąd opuściliśmy Newark.

W każdym razie nie potrzebowałem zegarka, bo sprawdzałem godzinę na zFonie. Zresztą nie potrzebowałem nawet tego, żeby wiedzieć, że minęło czternaście godzin od momentu, gdy wysłałem Agadę na misję zwiadowczą. Wyświetlacz na ścianie stołówki odmierzał czas. Pokazywał czternaście godzin, cztery minuty i pięćdziesiąt siedem sekund. Tak, dziękuję, nie trzeba mi przypominać, jak wielkie ryzyko podjąłem.

– Wiem, proszę pana. Kiedy Skippy zniknął po raz pierwszy, nie było go przez ponad siedemnaście godzin – powiedziałem trochę z nadzieją, a trochę asekuracyjnie.

Wolałem, żeby hrabia Chocula sobie poszedł. Przyszed­łem do mesy napić się kawy, a nie wysłuchiwać wykładu. Prawdę mówiąc, nie potrzebowałem czwartego kubka kawy, ale nie miałem nic lepszego do roboty. „Latający Holender” dryfował w przestrzeni międzygwiezdnej. Nasi naukowcy oraz niektórzy piloci z dyplomem z fizyki albo inżynierii próbowali utrzymać reaktory w jak najlepszym stanie. Ja miałem za zadanie tylko nie wchodzić im w drogę. Dla zabicia czasu ćwiczyłem pilotowanie lądowników większego typu, które nazwaliśmy kondorami. Poza tym pisałem listy do rodzin osób, które zginęły na Kobamik, gdzie pechowy strzał zniszczył ich maszynę. Nawet jeśli wrócimy na Ziemię, rodziny najpewniej nigdy nie otrzymają tych listów, bo nie pozwalano nam mówić prawdy o Wesołej Bandzie Piratów. Pewnie otrzymają zawiadomienie, że ich bliscy zginęli w „wypadku podczas szkolenia”. I tyle, żadnych szczegółów. Mimo wszystko pisałem listy, bo to pomagało mi uporać się z własnym żalem i poczuciem winy. Właśnie o nich myślałem, o ludziach, którzy zginęli na obcym świecie, bardzo daleko od domu, gdy nasz czepialski dowódca misji przypomniał mi, ile czasu minęło. Cywilny dowódca.

Chotek uniósł brew. Był na tyle uprzejmy, że zaoferował mi śmietankę do kawy.

– Uważa pan, że granica siedemnastu godzin ma jakieś znaczenie?

Upiłem łyk kawy, dzięki czemu miałem chwilkę, żeby ugryźć się w język i odpuścić sobie ciętą ripostę. Chciałem zapytać, skąd, do cholery, pomysł, że akurat ja wiem, jak działają SI Pradawnych? Ale siorbnięcie zbyt gorącego napoju dało mi akurat tyle czasu, żebym uniknął zażenowania i zachowania się jak dupek.

Gdy oddawałem Chotekowi dzbanek ze śmietanką, w jego spojrzeniu nie widziałem oskarżycielskiej irytacji, do której zdążyłem przywyknąć, odkąd pojawił się na pokładzie. Stałem w stołówce uszkodzonego okrętu kosmitów, cztery tysiące siedemset lat świetlnych od Ziemi, i miałem przed sobą zwykłego, przerażonego człowieka. Pod tym względem nie różnił się od pozostałych członków załogi. Bał się i patrzył na mnie, szukając pociechy. Choćby najmniejszego skrawka nadziei.

– Siedemnaście godzin? – zastanowiłem się na głos.

Kiedy Skippy po raz pierwszy zniknął, wrócił do nas po siedemnastu godzinach. Tyle czasu zajęło mu odparcie ataku robaka komputerowego. Jednak nie zapytałem go, czy ta liczba miała jakieś znaczenie, czy może była całkiem przypadkowa.

– Nie wiem, proszę pana – przyznałem.

W wojsku nauczyłem się, że „nie wiem” to wcale nie najgorsza odpowiedź. Na pewno dużo lepsza niż ściema dla ukrycia własnej ignorancji. Choć zwykle oczekiwano, że po słowach „nie wiem” padnie „ale sprawdzę”. Jednak nie mogłem tego obiecać.

– To były inne okoliczności.

– Fakt. – Skinął głową, znów spoglądając na zegar. – Z pewnością jest pan zajęty, pułkowniku.

Uniósł kubek w geście podobnym do salutu, a ja odpowiedziałem tym samym. Przyszedłem tu między innymi dla towarzystwa – żeby z kimś pogadać o niczym. Niekoniecznie z Chotekiem. Widząc, że dowódca misji trzyma w jednej ręce kubek kawy, a w drugiej muffinkę, i najwyraźniej nigdzie się nie wybiera, postanowiłem wrócić do swojego gabinetu.

Po drodze do klitki, którą nazywałem gabinetem, wpadłem na mostek, gdzie nie działo się absolutnie nic. Dwóch chińskich pilotów siedziało w fotelach i rozmawiało przyciszonymi głosami. Oficer dyżurny, kapitan Giraud z francuskiego oddziału, nadal nie w pełni doszedł do siebie po chorobie popromiennej. Nie miał nic do zameldowania, a ekipa w BCI nie wykryła absolutnie niczego. Trudno się dziwić, skoro najbliższa gwiazda znajdowała się prawie dwa lata świetlne stąd.

Gdyby groziło nam niebezpieczeństwo, oficer dyżurny miał dwie opcje. Rozkazać pilotom wykonanie krótkiego skoku awaryjnego – choć doktor Friedlander z zespołu naukowego stanowczo to odradzał – albo zdjąć osłonę z przycisku autodestrukcji i zdetonować taktyczne głowice nuklearne, które trzymaliśmy w ładowni. Zdaniem Friedlandera próba użycia rozkalibrowanego napędu mog­ła okazać się bardziej niebezpieczna.

Wróciłem do gabinetu. Mój tablet chyba chciał mnie zirytować, bo on też odliczał czas. Minęło ponad czternaście godzin, od kiedy Agada na mój rozkaz udała się na misję zwiadowczą. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że to, o co ją proszę, jest skrajnie ryzykowne. Potencjalnie groźne dla Wesołej Bandy Piratów i zdecydowanie niebezpieczne dla niej samej. Niezależnie od tego, czy Agada, podumysł Skippy’ego, była samoświadoma, czy też nie, czułem się źle, wydając polecenie, które mogło ją zabić i prawdopodobnie było głupie i bezsensowne. Powiedziała, żebym nie przejmował się faktem, że ją narażam, bo jeżeli sytuacja się nie zmieni i „Latający Holender” pozostanie uwięziony w przestrzeni międzygwiezdnej, zginą wszyscy włącznie z nią.

Na swoją obronę powiem, że byłem zdesperowany i chwytałem się brzytwy. Okręt znajdował się w przestrzeni międzygwiezdnej, dwanaście lat świetlnych od Mgławicy Laguna w Ramieniu Strzelca. Zresztą nasza dokładna pozycja nie miała znaczenia. Liczył się fakt, że nie mogliśmy samodzielnie dotrzeć do planety nadającej się do zamieszkania, a „Holender” powoli konał. Doktor Friedlander wpadł na błyskotliwy pomysł, jak wydłużyć żywotność napędu skokowego. Pomysł był naprawdę genialny, tyle że nie umieliśmy wprowadzić go w życie. Po tym jak ostatni skok omal nie zakończył się katastrofą, nasi naukowcy popadli w rozpacz. Byłem zdesperowany i gotowy spróbować czegokolwiek. Właśnie dlatego poprosiłem Agadę, aby przeniosła całą swoją świadomość do puszki Skippy’ego. Liczyłem na to, że odszuka tego nieznośnego dupka i go obudzi. Wiedziałem, że będę wkurzony, jeśli okaże się, że Skippy odprężał się na kanapie w futrzanych kapciach, zajadając czekoladki i oglądając głupoty w telewizji. I że będę skakał z radości po jego powrocie. Miałem nadzieję, że jeśli Agada go tam nie zastanie, to przynajmniej znajdzie jakąś wskazówkę, dzięki której odkryje, co się z nim stało. Prawdę mówiąc, maleńka cząstka mnie łudziła się, że Agada zdoła rozgościć się w puszce, wypełnić ją swoją świadomością i pomóc nam z napędem.

Najgorszy scenariusz był taki, że Agada przepadnie bez śladu i nigdy nie poznamy losu jej ani Skippy’ego. Choć to i tak nie pogorszyłoby znacząco naszej sytuacji. Tak czy inaczej, czekała nas pewna śmierć, gdy padną reaktory.

Zniknęła. Zamilkła nanosekundę po tym, jak zameldowała, że wycofuje swoją świadomość z niedoskonałych komputerów „Holendra”. Od tamtej pory się nie odzywała. Puszka Skippy’ego pozostawała zimna, nawet czujniki nie wykrywały żadnej zmiany. Gdy wróciliśmy na pokład po misji na Kobamik, umieściłem srebrzystą puszkę Skippy’ego na mostku. Jednak widok milczącej SI przygnębiał załogę. Aby ludziom było łatwiej się skupić na obowiązkach, przeniosłem go do swojego gabinetu, gdzie odkryłem, że zamiast pracować, bezproduktywnie się obwiniam. Dlatego koniec końców wylądował w laboratorium, gdzie puszkę otoczył wianuszek czujników.

Odstawiłem kubek na biurko, ale nie usiadłem. Kubek miał namalowane logo, które sam zaprojektowałem – małpa-pirat surfująca na skrzydlatym bananie. Na górze napisano: Siły Ekspedycyjne ONZ, a na dole: UNS „Latający Holender”.

Przeszło mi przez myśl, że w obecnej sytuacji lepiej pasowałaby nazwa „Dryfujący Holender”. Albo „Konający”.

To raczej nie poprawiłoby morale.

*

– Doktorze Friedlander – odezwałem się do naszego inżyniera rakietowego, gdy tylko wszedłem do laboratorium. Jego fotel znajdował się po prawej, dzięki czemu uniknąłem widoku puszki Skippy’ego, którą umieszczono z lewej strony. – Jak się trzyma pańska ekipa?

Wyglądał na równie zmęczonego co ja, choć wszyscy spaliśmy więcej niż zwykle. Albo raczej spędzaliśmy więcej czasu w łóżkach, bo sen to osobna kwestia. Cierpiałem na bezsenność, leżąc bezradnie i odliczając dni do chwili, gdy reaktory odmówią posłuszeństwa, a okręt zamarznie w przestrzeni międzygwiezdnej.

– Ekipa? – Potrząsnął głową, żeby wrócić do tu i teraz. – Świetnie. Mamy się świetnie. – Nieokreślonym gestem wskazał puste stanowiska. – Jak pan wie, pułkowniku, większość zespołu naukowego bada reaktor numer dwa.

Rzeczywiście, wiedziałem o tym. Reaktor był wyłączony, ale nadal pozostało w nim śladowe promieniowanie, przed którym nasi ludzie chronili się kristańskimi pancerzami. Friedlander miał nadzieję, że wejście do środka pozwoli lepiej zrozumieć system magnetycznego uwięzienia plazmy oraz dostarczania paliwa. Liczył na to, że ta wiedza pozwoli wydłużyć żywotność reaktora trzeciego. Podejrzewaliśmy, że trójka, nawet pracując z minimalną mocą, przestanie działać w ciągu roku. Raczej prędzej niż później.

– Rozumiem. Odkryliście coś przydatnego?

Bezwiednie potarł czoło, na którym nadal był odciś­nięty ślad po hełmie.

– Jeszcze nie wiemy. Musimy przeanalizować dane. – Wskazał na ekran przed sobą. – Dziwne. Skippy mówił, że mam opowiadać mu codziennie nowy kawał. To była w pewnym sensie zapłata za utrzymywanie reaktorów w dobrym stanie. Od kiedy zniknął, zapisuję sobie dowcipy, których nie zdążyłem mu opowiedzieć. – Wzruszył ramionami. – Trudno było ciągle wymyślać nowe żarty, ale teraz z radością opowiadałbym kawały całymi dniami, gdyby to miało go sprowadzić z powrotem. Jeśli chodzi o reaktor… No cóż, dobrze mu się przyjrzeliśmy. Nie tego się spodziewaliśmy.

Przez chwilę opowiadał o egzotycznej materii w systemie uwięzienia plazmy, a ja próbowałem nie okazać znudzenia.

– Doktorze – przerwałem, zanim zmorzył mnie sen – przepraszam, reaktory są ważne, ale mamy jeszcze kilka miesięcy, zanim staną się niesprawne. Jeżeli w tym czasie zbliżymy się do gwiazdy, może uda się wesprzeć wytwarzanie energii za pomocą paneli słonecznych.

– Jest ich za mało. Pracujemy nad…

– Wiem – przerwałem mu poirytowanym tonem i od razu tego pożałowałem. – Nie skupiajmy się na zbyt wielu problemach jednocześnie. Możemy znów skoczyć?

Unikając mojego wzroku, skupił się na laptopie i nacis­nął kilka klawiszy. Gdy wreszcie spojrzał na mnie, jego mina mówiła wszystko.

– Odradzam. Nasz ostatni skok uszkodził moduł kontrolny napędu, a my nie rozumiemy zasady jego działania na tyle, żeby próbować naprawy. Moduł da się obejść. – Wziął głęboki wdech. – Jednak obawiam się, że kolejny skok pogorszy stan cewek tak bardzo… – Spojrzał nad moim ramieniem na niedającą znaków życia srebrzystą puszkę. – Że nawet Skippy, jeśli wróci, może nie zdołać naprawić napędu. – Popatrzył mi prosto w oczy. – Pułkowniku, pod żadnym pozorem nie wolno nam wykonać więcej niż jednego skoku. A jeden nie wystarczy, żeby dotrzeć do jakiegokolwiek układu gwiezdnego.

– W takim razie nie warto ryzykować – zgodziłem się.

Bez możliwości podróżowania szybciej od światła mieliśmy tylko dwie opcje, z których żadna mi się nie podobała. Mogliśmy albo dryfować dalej w nadziei, że Skippy jakimś zrządzeniem losu się przebudzi i nas uratuje, zanim padną wszystkie systemy okrętu, albo poddać się i zdetonować głowice, co byłoby lepsze niż zamarznięcie albo śmierć przez uduszenie.

W trakcie ostatniej misji zdobyliśmy dwa transportowce Kristangów. Nagle zrozumiałem, jak musieli się czuć uwięzieni w nich cywile. Oni również utknęli na pokładzie jednostek niezdolnych do wykonania skoku. Ich reaktory padły, ciepło uciekło w przestrzeń kosmiczną, a systemy odzyskiwania tlenu zawiodły. Maszyny pękały w szwach od cywilów, więc brak tlenu pewnie dał o sobie znać dużo wcześniej niż chłód. Jeśli nie zmienimy sytuacji, Wesoła Banda Piratów podzieli ten sam los. Z tą różnicą, że my będziemy mieć więcej czasu na przemyślenia, zanim reaktory odmówią posłuszeństwa.

Zmieniłem temat, bo ta dyskusja nie prowadziła do niczego produktywnego.

– Co z reaktorem szalupy?

Inżynier ożywił się.

– Tu sprawy wyglądają bardziej obiecująco. To inny model, różni się nie tylko od naszych reaktorów, które Skippy poddał modyfikacjom, ale nawet od reaktorów, które pierwotnie zainstalowali Thuranie, gdy tamta stacja przekaźnikowa była okrętem. Stacja miała za zadanie działać z dala od cywilizacji przez całe dziesięciolecia, a jej obsada potrafiła dokonywać jedynie prostych, rutynowych prac konserwacyjnych. Z tego powodu reaktor jest nieskomplikowaną i toporną konstrukcją. Nie wytwarza tyle energii, co nasze urządzenia, ale potrafi działać przez wiele lat bez poważniejszego serwisowania. Niestety, tamta konkretna stacja była już stara, a jej reaktor czekał na gruntowną modernizację.

– Tak, ale kiedy go ukradliśmy, pracował z minimalną mocą, prawda?

– Zgadza się. – Friedlander zabrzmiał jak profesor pouczający niezbyt rozgarniętego studenta. – Jednak gdy walczyliśmy z tamtym krążownikiem w pobliżu stacji, reaktor doznał uszkodzeń i automatycznie się wyłączył. Zaprojektowano go tak, że po ponownym rozruchu wymaga złożonych prac serwisowych. Skippy ze swoimi botami robił co mógł, ale niestety, sprawność reaktora awaryjnego znacząco spadła. – Potrząsnął głową. – Posłuży nam przez sześć, góra siedem miesięcy. Tak zgaduję.

– A pan nie lubi zgadywać.

– Jestem inżynierem – wyjaśnił. – Potrzebuję twardych danych.

Zakończyłem tę przygnębiającą rozmowę. Zamierzałem skorzystać z bieżni. Choć nie znosiłem biegać w miejscu, zawsze po takim treningu czułem się lepiej. Nie byłem w nastroju, ale mimo wszystko przebrałem się i poszedłem do sali gimnastycznej. Niestety, wszystkie bieżnie były zajęte. Nawet nasi twardziele ze SpecOps byli przybici, bo nie biegali i nie podnosili ciężarów z typowym dla siebie zapałem. W końcu jaki jest sens utrzymywania ciała w szczytowej formie, skoro mogliśmy jedynie dryfować w pustce kosmosu na pokładzie powoli konającego okrętu?

Szlag, ta myśl naprawdę mnie zdołowała, więc odwróciłem się i omal nie wpadłem na sierżant Adams.

– Już pan wychodzi? – zapytała, przekrzywiając głowę.

– No bo, yy, nie mam dzisiaj nastroju, Adams.

Znów przekrzywiła głowę. Znałem to spojrzenie. W ciągu mojej kariery wojskowej wielu sierżantów tak na mnie patrzyło. Wprawdzie Adams należała do Korpusu Marines, a nie do armii, ale sierżant to sierżant. Cholera, przecież sam nim byłem.

Zniżyła głos.

– Wielu ludzi nie ma dziś nastroju, sir. I na pewno nie pomaga widok dowódcy, który chodzi z miną zbitego psa.

Od razu się wyprostowałem.

– Rozumiem, sierżancie. – Odwróciłem się, żeby sprawdzić, czy jest wolny wioślarz. – Proszę mi zdradzić tajemnicę. Jak się pani udaje zachować pozytywne nastawienie?

– Wcale go nie potrzebuję.

– Yy, słucham?

– Nadal mam zadanie do wykonania, pułkowniku. I wykonam je, choćby nie wiem co. Nie poddam się, dopóki świeci ostatnia żarówka na pokładzie. – Znów przekrzywiła głowę. – Nie wiem, jak to działa w armii, ale w Korpusie Marines nie dbamy o to, czy ktoś ma dobry dzień, czy też nie. Tak czy siak, trzeba robić swoje. Nasze motto to „zawsze wierni”, a nie „wierni, kiedy nam się zechce”.

– Doskonale rozumiem, sierżancie. – Puściłem do niej oko i zdołałem się uśmiechnąć. – Hej, przecież nadal mamy światło, ogrzewanie, powietrze, nawet świeże żarcie. – To ostatnie pochodziło z hydroponicznych upraw owoców i warzyw. – Dawałem sobie radę w gorszych warunkach.

– Jak my wszyscy – odparła ze śmiechem. – Pułkowniku, nie wiem, jak to się skończy, ale wysłanie Agady na misję musiało wymagać odwagi.

– Niezupełnie. – Wzruszyłem ramionami. – Po prostu musiałem coś zrobić. Cokolwiek.

– Więcej wiary, sir. Już nieraz wychodziliśmy z beznadziejnych sytuacji.

– Wcześniej zawsze mogliśmy liczyć na pomoc Skippy’ego – przypomniałem.

– Tak. I wiele razy Skippy mówił, że sytuacja jest bez wyjścia. A pan jednak zawsze to wyjście znajdował.

– Nie stracę wiary, Adams.

– Oorah! – wydała okrzyk bojowy marines.

Odpowiedziałem okrzykiem US Army i przybiłem z nią piątkę.

*

Wyszło jak wyszło, bo zawsze znajduję się w złym miejscu o złym czasie. Oraz dlatego, że Skippy jest niepoprawnym dupkiem. Kiedy poćwiczyłem, faktycznie poczułem się lepiej. Może to zasługa dotlenienia mózgu. Poszedłem do swojej kabiny, żeby wziąć prysznic, i byłem we względnie niezłym nastroju.

Ale kiedy otworzyłem drzwi, rzuciła mi się w oczy sterta ubranek, które major Simms przygotowała dla Skippy’ego. Na wierzchu leżał uroczy, różowy strój królika wielkanocnego, którego nigdy nie miałem okazji włożyć na błyszczącą puszkę. Przebrania leżały w szufladzie, która akurat była otwarta, bo niedawno zacząłem je przekładać do plastikowych worków. Na ich widok łzy napłynęły mi do oczu. Wcisnąłem przycisk zamykający drzwi.

Na pokładzie naszego pirackiego okrętu przelano wiele łez, głównie ze strachu i bezsilności. Jednak teraz płakałem po Skippym. Spędził miliony lat zakopany w ziemi, potem został przebudzony na krótki czas, dręczony przez durne, śmierdzące małpy, by niedługo później zginąć. Jego życie z nami było zbyt krótkie.

Zdjąłem przepocone po treningu ubrania i włożyłem je do torby. Będę musiał je sam uprać, bo przestały działać sterowane przez Skippy’ego roboty, które dotychczas się tym zajmowały. Uklęknąłem w ciasnej kabinie thurańskiego prysznica i przycisnąłem czoło do ściany, pozwalając, by woda spłukiwała łzy. Chciałem wyrzucić z siebie cały smutek, żeby potem móc się wytrzeć, włożyć świeży mundur i znów odgrywać rolę kapitana. Załoga mnie potrzebowała.

– Cześć, Joe – powiedział znajomy głos.

Uderzyłem głową w niski sufit.

– Skippy!

Krew ściekała mi do oczu, bo najwyraźniej rozciąłem sobie czoło. Mniejsza z tym. Odwróciłem się i niezgrabnie wygramoliłem spod prysznica. Na komodzie stał holograficzny awatar Wielkiego Admirała.

– Jak się…

– Fuj, człowieku! – Awatar zakrył oczy dłonią. – Nikt nie chce tego oglądać. Rany, zakryj się, dobra? Odblask z twojego bladego tyłka oślepia mi czujniki. Kurde, większość osób chciałaby mieć tak białe zęby.

Byłem tak szczęśliwy, że nawet się nie sprzeczałem, tylko obwiązałem się w pasie ręcznikiem. Woda przestała lecieć, co oznaczało, że Skippy z powrotem przejął kontrolę nad systemami okrętu. To bardzo dobry znak. Mój zFon rozświetlił się. Przyszła masa wiadomości, ludzie pisali, że wrócił Skippy. Wysłałem odpowiedź zbiorczą, że właśnie z nim rozmawiam i że personel dowódczy ma stawić się w sali konferencyjnej za dziesięć minut.

– Jak się masz?

Awatar zakołysał otwartą dłonią.

– Tak sobie, Joe. – Zmarszczył nos. – Rany, nie robiliście prania pod moją nieobecność? Cuchnie tu jak na wysypisku śmieci.

– Ja ciebie też kocham, Skippy. Szkoda, że nie mogę przytulić twojego awatara.

– Fuj, ohyda. A zresztą, co mi tam. Ja też tęskniłem… – Urwał i zaczął łkać.

– Yy, Skippy?

Przyjrzałem mu się uważniej. Brzegi hologramu były trochę rozmazane, jego ogromny kapelusz przekrzywiony, a lewa noga nie łączyła się z błyszczącym korpusem.

– Czy ty jesteś… pijany?

Awatar zachwiał się lekko. Obraz zamrugał.

– Doświadczam obniżonej sprawności kognitywnej, Joe. Można powiedzieć, że jestem trochę podchmielony.

– Oooch, niedobrze. Jesteś w stanie obsługiwać okręt?

– Przywracanie kontroli nad systemami „Holendra” pochłania większość mojej mocy obliczeniowej, dlatego nie przekomarzam się z tobą jak zwykle. Na początek zajmę się reaktorem numer trzy, a potem… O. Mój. Boże! Co wy wyczynialiście z moim napędem skokowym?

Jego głos brzmiał dziwnie zgrzytliwie.

– Tak jakby go popsuliśmy.

– Tak jakby? Człowieku, nie mogliście z nim zrobić nic gorszego, nawet gdybyście chcieli. Beznadziejna sprawa. Beznadziejna! – Awatar wyrzucił dłonie w powietrze.

– Dasz radę go naprawić? – zapytałem. Miałem wrażenie, że moje wnętrzności zmieniają się w galaretkę.

– Może. Nie wiem. Wykorzystuję całą moc obliczeniową, żeby przywrócić działanie reaktora numer trzy. Potem zajmę się cewkami napędu.

– Chwila, całą? – To nie brzmiało dobrze. – Co ci się stało?

– Straciłem większość mocy obliczeniowej. Nie mam do niej dostępu. Żeby uciec przed robakiem, stworzyłem firewall i ukryłem za nim swoją świadomość. Agada znalazła mnie tam, gdzie się zabarykadowałem, i otworzyła kanał, przez który komunikuję się z resztą wszechświata.

– Co się stało z Agadą?

– Nic jej nie jest, Joe. A przynajmniej tak myślę. Po­woli badam to, co zostało z jej matrycy, żeby upewnić się, że nie skaził jej robak. Ostatnie, czego nam trzeba, to żeby robak się wydostał i zainfekował komputery „Holendra”. Agada musi zaczekać kilka godzin, na razie muszę się skupić na innych rzeczach.

– Co za ulga. Źle się czułem, prosząc ją, żeby tam poszła.

– Podjąłeś ogromne ryzyko, Joe.

– Wiem, Skippy. Byłem zdesperowany i…

– Nie przejmuj się. To był świetny pomysł. Naprawdę błyskotliwy. Tylko wysłanie Agady do mojego pojemnika mogło mnie sprowadzić z powrotem. Dziękuję. Jestem ci wdzięczny. Ale mnie nie przytulaj! Aż tak wdzięczny nie jestem. Jejusieńku, ale namieszaliście pod moją nieobecność.

„Jejusieńku”? Może Skippy był bardziej niż trochę podchmielony.

– Więc nie masz dostępu do większości swojej mocy obliczeniowej. Co to oznacza dla nas?

– Nic dobrego, Joe. Mogę porozumiewać się z zewnętrznym światem, więc jestem w stanie kontrolować systemy okrętu. Ale mój czas reakcji nie będzie tak błys­kawiczny, jak wcześniej. Na przykład: zaprogramowanie napędu skokowego pochłonie prawie całą moją uwagę, więc nie będę mógł w tym samym czasie wykonywać innych zadań. Pozostałe systemy będą wtedy działać automatycznie albo wy będziecie je obsługiwać. Poza tym, hmm, to trochę żenujące…

– Straciłeś umiejętność śpiewania? – zapytałem z nadzieją.

– Ha! Chciałbyś. To byłaby zbrodnia przeciwko wszechświatowi, gdybym nie mógł dzielić się swoim wspaniałym talentem.

– Tak podejrzewałem – odparłem rozczarowany. Szlag, może należało poprosić Agadę, żeby wykasowała Skippy’emu miłość do musicali, skoro już grzebała mu w mózgu. – Skoro nadal umiesz śpiewać, to co jest tak żenującego?

– Nie potrafię robić większości rzeczy, które czyniły Skippy’ego Wspaniałego, no wiesz, wspaniałym.

– Więc teraz jesteś Skippym Przeciętnym?

– Nie, bałwanie, nadal jestem niesamowicie wspaniały. Po prostu jest parę rzeczy, których obecnie nie jestem w stanie zrobić.

– Na przykład?

– Kojarzysz moje hobby, które polega na naginaniu praw fizyki? Tworzenie mikrotuneli, zakrzywianie czasoprzestrzeni, takie drobiazgi?

– Aha, no i?

– No i nie mogę tego robić. Te funkcje umożliwiała część mnie przebywająca w innej czasoprzestrzeni. A ja nie mam do niej dostępu, bo jestem uwięziony za firewallem w tym slumsie, który nazywasz swoją czasoprzestrzenią. Jedyne, co potrafię, to myśleć i gadać. Mogę rozmawiać z komputerami „Holendra” i wydawać im polecenia, ale nie umiem zwiększać ich wydajności. „Holender” nie zrobi nic, czego nie przewidzieli jego projektanci. Co ja mówię, jest tak sfatygowany, że nie zrobi nawet połowy z tych rzeczy.

– O cholera.

– Otóż to.

– No dobra. Czyli dopóki nie odzyskasz pełni możliwości, możemy zapomnieć o twojej wspaniałej magii. – Mówiąc to, wkładałem spodnie od munduru. – Jak przywrócić dawnego Skippy’ego? Bo chyba się da, prawda?

– Istnieje pewien sposób. No, tak myślę. Prawdopodobnie. Chyba. Zrozum, nigdy tego nie robiłem, ale nie ma powodu, dla którego to nie miałoby zadziałać. Teoretycznie. Ale weź pod uwagę fakt, że nie jestem w szczytowej formie, jeśli chodzi o procesy myślowe.

– Och, świetnie.

– Hej, nadal jestem mądrzejszy od całego twojego gatunku.

– To się okaże. Jaki masz pomysł?

– Mam ci tłumaczyć? Nie da się tego aż tak uprościć.

– Spróbuj.

– Ech. Może w ramach kompromisu użyję metafory?

– Proszę bardzo. I tak nie prosiłem o obliczenia.

– Dobra. Hmm, wytłumaczę to jak Barney dzieciom. Joe, jak już wspominałem, większość mojej masy, pamięci i mocy obliczeniowej nie znajduje się w lokalnej czasoprzestrzeni. Tutejsze prawa fizyki są strasznie upierdliwe. Przysięgam, że ktokolwiek zaprojektował…

– Skippy? Do rzeczy, proszę.

Bałem się, że jeśli jego poszkodowany umysł zbłądzi, to już nigdy nie wrócimy do sedna.

– Dobra. W każdym razie moja puszka jest tak jakby kotwicą, która trzyma mnie w tej czasoprzestrzeni. Dzięki temu zakotwiczeniu potrafiłem wytwarzać magiczne efekty, takie jak zaginanie czasoprzestrzeni i otwieranie małych, przenośnych tuneli. Ot, głupie sztuczki imprezowe, które robią wrażenie na małpach. Problem w tym, Joe, że moja świadomość jest uwięziona w maleńkim zakamarku puszki. Desperacko próbowałem uciec przed robakiem, więc wycofałem się i zrobiłem jedyne, co mog­ło mnie ochronić. Firewall na razie działa, ale utknąłem, a czas ucieka. Z tego miejsca nie mogę walczyć z robakiem. Jeśli czegoś nie zrobię, prędzej czy później firewall padnie, a robak mnie zniszczy.

– Rozumiem. Więc potrzebujesz czegoś w stylu broni na robaka?

– Nie. To byłoby świetne, ale nie wiem, co mogłoby go zabić. Z drugiej strony, pamiętaj, że do niedawna nie miałem pojęcia o istnieniu samego robaka. Kiedy mnie zaatakował, zacząłem szukać informacji o nim i o środkach zaradczych. Nie znalazłem niczego przydatnego, ani jednej wzmianki w jakiejkolwiek bazie danych. Więc nie, nie szukam broni przeciw robakowi, tylko sposobu na ucieczkę z mojego pojemnika. Jeżeli wydostanę się z zakamarka, w którym się zabarykadowałem, zaatakuję drania od tyłu. Tak jakby. Ech, metafory są takie ograniczające.

– Moim zdaniem świetnie się sprawdzają, Skippy. Czyli trzeba cię stamtąd wyciągnąć. Zakładam, że nie da się po prostu zgrać twojej świadomości na pendrive’a, prawda?

– No nie. Ech, fakt, że w ogóle muszę odpowiadać na tak durne pytanie…

– Więc jak to zrobić? Znajdziemy jakiś megapotężny komputer, który pomieści twoje…

– Joe, będzie szybciej, jeśli przestaniesz zgadywać.

– Już się zamykam, Krynico Mądrości.

– Otóż potrzebuję… Jak to wyjaśnić tępej małpie? Puszkę łączy z większością mojego umysłu coś w rodzaju pozawymiarowego, hmm, kanału? To chyba najlepsze określenie. Kanał przemieszcza się razem ze mną, bo w przeciwieństwie do puszki reszta mnie pozostaje w bezruchu. Kiedy skaczemy albo przelatujemy przez tunel, mam wyloty kanału po obu stronach, dzięki czemu nigdy nie tracę połączenia. Gdybyśmy skoczyli naprawdę, naprawdę daleko, na przykład na drugi koniec Galaktyki, wtedy mógłbym na jakiś czas utracić połączenie z wyższą czasoprzestrzenią. W normalnych warunkach nie ma takiego problemu.

– Chyba rozumiem. Na tyle, na ile muszę. Zza swojej barykady nie możesz uzyskać dostępu do tego kanału?

– Właśnie! Mój kanał pozawymiarowy jest po drugiej stronie firewalla, czyli tam, gdzie znajduje się robak. Potrzebuję drugiego kanału, który wyciągnie moją świadomość z pojemnika, a potem pozwoli mi wrócić z tamtej czasoprzestrzeni.

– To nie było aż tak trudne do zrozumienia, dobrze wszystko uprościłeś, Skippy. Wyślesz się tam przez nowy kanał, a potem wykorzystasz stary, żeby wrócić do puszki, ale tak jakby z góry. W ten sposób zaskoczysz robaka, który nie spodziewa się ataku z tamtej strony.

– Mniej więcej tak, Joe. Rozumiesz to, co najważniejsze.

– Ten kanał jest czymś, co mamy na pokładzie? Albo możemy go wytworzyć?

Zamknąłem oczy i zacząłem się modlić o odpowiedź twierdzącą.

– Nie.

– Szlag. Dobra, zaraz mi pewnie powiesz, że nawet Rindhalu i Maxolhxowie nie dysponują taką technologią.

– Zgadłeś, Joe. Żaden z obecnie żyjących gatunków nie posługuje się technologią, której potrzebuję. Rindhalu wprawdzie mają swoje dziurawe teorie na temat stabilnych połączeń do innych czasoprzestrzeni, ale jeszcze nie potrafią ich tworzyć. Nawet nie opracowali podstaw matematycznych. A Maxolhxowie są jak dzieci we mgle. Kanały pozawymiarowe to wyłącznie domena Pradawnych.

– Mogłem się spodziewać. Fantastycznie! Świetnie, po prostu cudownie. Więc znowu będziemy się uganiać za fantami po całej Galaktyce?

– Nie, Joe. Nie mamy czasu, żeby szukać po omacku. Ja na pewno nie mam na to czasu. Zresztą kanał pozawymiarowy nie jest czymś, co można znaleźć w ruinach kompleksu Pradawnych. Potrzebujemy aktywnego kanału.

– Aktywnego? – zapytałem ze zdumieniem.

O ile mi wiadomo, Pradawni zniknęli dawno temu. Choć z drugiej strony, Skippy był przecież wciąż aktywny. I Strażnicy. Najwyraźniej niektóre wytwory ich technologii nadal funkcjonowały.

– Wiesz, gdzie znajduje się taki kanał?

– Wydaje mi się, że tak. Ściślej mówiąc, w naszym zasięgu znajdują się trzy miejsca, które potencjalnie mogą go zawierać. Pierwsze jest… Powiedzmy tylko, że wolałbym nie brać go pod uwagę, jeśli to nie będzie absolutnie konieczne.

– A pozostałe dwa? I co to znaczy „w zasięgu”?

– To znaczy, że możemy je odwiedzić, zanim skończy mi się czas. Nazwijmy ten mój osobisty, nieprzekraczalny termin Godziną Zero. Inny czynnik, który trzeba wziąć pod uwagę, to ograniczony czas użytkowania okrętu, ale o tym już wiesz. Nawet gdyby zgraja małp nie dłubała przy napędzie skokowym, „Latający Holender” może wykonać skończoną liczbę skoków, zanim kompletnie spali się napęd.

– No tak, pamiętam – przyznałem.

Na razie nie znaliśmy rozwiązania tego problemu, dlatego zepchnąłem go na listę rzeczy, o które będziemy martwić się później. Mieliśmy na głowie bardziej palące kwestie.

– Opowiedz o tych dwóch najlepszych miejscówkach. Zaczekaj. Najpierw powiedz, czy możemy odwiedzić wszystkie trzy, zanim doszczętnie spalimy napęd. Bo jeśli nie, trzeba brać pod uwagę odległość, a nie tylko to, jak ryzykowna jest dana opcja.

– Proszę, proszę, ale z ciebie mądrala, Joe. Gdzie ty się nauczyłeś tak myśleć?

– Kuzyn Jimmy jest kurierem. Mają taki program, który oblicza najkrótszą trasę między wszystkimi punktami do odwiedzenia.

– Rzeczywiście, istnieje wiele algorytmów optymalizacji trasy, na przykład równanie Floyda–Warshalla…

– Mniej technicznych szczegółów, proszę.

– Dobra – prychnął pogardliwie. – Krótko mówiąc, tak. Zanim napęd popsuje się na amen, możemy odwiedzić wszystkie trzy lokacje, i to w dowolnej kombinacji. Tak myślę. To tylko szacunki.

– Wiem. W porządku, opowiedz o tym miejscu, które jest według ciebie lepsze.

– To nie takie proste, Joe. Lokacja z największym prawdopodobieństwem znalezienia aktywnego kanału znajduje się w układzie gwiezdnym kontrolowanym przez Thuranów…

– Zapomnij.

– Nie usłyszałeś jeszcze wszystkiego. – W jego głosie słyszałem irytację charakterystyczną dla dawnego blaszaka.

– Usłyszałem już dość. Dalej, proszę. Czy drugi cel jest łatwiejszy do zdobycia?

– Och, z pewnością. To planeta Wurgalanów.

Z wykładów Skippy’ego wiedziałem, że Wurgalanie byli rywalami Kristangów, choć pod względem technologicznym pozostawali w tyle za jaszczurami. Prawdopodobnie stanowili najłatwiejszy cel w całym sektorze.

– Powiesz coś więcej?

Podał mi garść szczegółów.

– No dobra. – Już zastanawiałem się, jak przekonać Choteka do ataku na Wurgalanów. Z pewnością nie spodoba mu się pomysł, aby narobić sobie jeszcze więcej wrogów.

– Muszę pogadać z przełożonym. Hej, skoro druga opcja to Thuranie, a o trzeciej nawet nie chciałeś wspominać, co to było? Planeta Maxolhxów?

– Maxolhxów? Pffff. Daj spokój. W porównaniu z tym atak na te kociaki byłby banalnie prosty.

Przeszedł mnie lodowaty dreszcz.

– Oooo cholera. Dobra, wolę o tym nie wiedzieć.

– Joe, pamiętasz, jak w przeszłości mówiłem ci, że coś ci się nie spodoba?

– No i?

– Bardzo, ale to bardzo ci się to nie spodoba.

Rozdział 2

– Panie Skippy – wycedził Hans Chotek, spoglądając nieżyczliwie na awatara naszej SI – rozumiem, dlaczego obecnie najważniejsze jest, aby przywrócić pana do dawnej sprawności. Tym bardziej że – mówiąc to, skinął w moim kierunku – nasza ostatnia misja wywołała wojnę domową wśród Kristangów, którzy dzięki temu nie będą w najbliższej przyszłości zagrażać Ziemi. Jednak przed wyruszeniem na misję naprawczą należy odwiedzić Ziemię. Wówczas…

– Nie. Mowy nie ma. – Awatar Skippy’ego skrzyżował ręce na piersi.

– Proszę pozwolić, że skończę – powiedział Chotek z grymasem niezadowolenia. – Na Ziemi uzupełnimy zapasy, zabierzemy nowy personel…

– Przerwę ci już teraz, Czokusiu. Kiedy odmawiam, nie chodzi o to, że nie chcę tam lecieć. Bo przecież kto by nie chciał znów odwiedzić zamieszkanej przez małpy kuli błota, którą nazywacie domem. Rzecz w tym, że nie możemy tam wrócić.

Chotek spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Panie Skippy, sam pan stwierdził, że dwa reaktory działają i że uda się naprawić napęd skokowy. – Spojrzał w raport na tablecie.

Skippy pracował nad przywróceniem pełnej sprawności reaktora trzeciego, dzięki czemu mogliśmy podwyższyć sztuczną grawitację do standardowego ustawienia. Reaktor pierwszy trzymaliśmy w rezerwie na potrzeby skoków.

– Rozumiem, że długa podróż na Ziemię dodatkowo nadwyręży cewki napędu, jednak uważam…

– Ćśśśś! – Skippy uciszył dowódcę misji, unosząc palec. Wskazujący, nie ten drugi. – Nie możemy wrócić, bo nie potrafię otworzyć tunelu prowadzącego do Układu Słonecznego.

– Czemu? – Chotek rzucił mi kolejne poirytowane spojrzenie, co było niesprawiedliwe. – Moduł do kontrolowania tuneli, nazywany przez pułkownika Bishopa magiczną fasolką, jest wciąż sprawny, prawda?

Skippy westchnął.

– Tak, magiczna fasolka działa bez zarzutu. Problem w tym, że nie jestem w stanie jej użyć. Musiałbym ją kontrolować i zasilać za pośrednictwem innej czasoprzestrzeni, a ja przecież jestem uwięziony za firewallem.

– Hej, zaczekaj! Chwila! – wtrąciłem się. – Podczas drugiej misji powiedziałeś, że kiedy skontaktujesz się z Kolektywem i nas opuścisz, będziemy mogli użyć modułu jeden raz, żeby tymczasowo otworzyć sobie tunel do domu. A teraz twierdzisz, że to była ściema?

– Szlag – mruknął Skippy – małpy się połapały. Yy, słuchaj, Joe, to nie do końca prawda.

Skrzyżowałem ręce na piersi.

– Oświeć mnie, Krynico Mądrości – rzuciłem cierpko.

– Mój plan był taki, żeby przed kontaktem z Kolektywem wgrać do modułu odpowiednie instrukcje i wysłać do niego energię. Ładunek szybko by zanikał, ale istnieje szansa, że zdążylibyście dolecieć na czas do tunelu. Bardzo nikła, ale, no cóż, równie małe szanse mieliście na to, że bez mojej pomocy w ogóle dotrzecie na miejsce. Zresztą sam widziałeś, jak kiepsko radzicie sobie z napędem skokowym beze mnie. Uznałem, że przynajmniej dam małpom cień nadziei na powrót do domu.

Niech to. Miał rację. Wielokrotnie ostrzegał, że sami nie wrócimy. Ostatnio znów potwierdziliśmy, że nie umiemy sami obsługiwać napędu. Zwróciłem się do Choteka:

– Jeszcze się upewnimy, czy nie istnieje alternatywna metoda użycia modułu do kontrolowania tuneli. Na razie załóżmy, że straciliśmy dostęp do Ziemi.

– Właśnie – przytaknął radośnie Skippy, a kiedy skinął głową, zakołysał się jego niedorzecznie wielki kapelusz. – Istnieje drugi powód, czemu nie możemy wrócić na Ziemię. Kończy mi się czas. Mój firewall pochłania ogromną ilość energii. Jego utrzymanie wyczerpuje moje wewnętrzne rezerwy. W skrócie, stworzyłem silnie zlokalizowaną wyrwę w czasoprzestrzeni, której robak nie jest w stanie przekroczyć. Gdy tylko moje wewnętrzne rezerwy spadną poniżej pewnego poziomu, wyrwa się zasklepi, a wtedy robak zaatakuje. Zegar tyka, zbliża się Godzina Zero. – Awatar Skippy’ego powoli wypuścił powietrze. – Taka jest prawda. Czeka mnie pewna śmierć i potrzebuję, żeby Wesoła Banda Piratów wyciągnęła mnie z tego bajzlu.

– Dziękuję, Skippy – odparłem cicho. – Potrzeba mnóstwo odwagi, żeby przyznać, że jest się bezra…

– Oczywiście wy, małpy, macie totalnie przesrane, jeśli robak mnie dopadnie, więc skończmy gadać i ruszmy się, dobra?

Skrzywiłem się. Cholera, nawet będąc cieniem wielkiego Skippy’ego, nadal pozostawał wielkim dupkiem.

– Panie Chotek – powiedziałem – nie miałem pojęcia o problemach z otwieraniem tuneli. – Bo nie pytałem. Zanim dowódca misji o tym wspomniał, nawet nie rozważałem takiej opcji, żeby teraz wracać na Ziemię. – Wiedziałem tylko, że kończy mu się czas. Musimy w pierwszej kolejności pomóc Skippy’emu.

*

Po spotkaniu poszedłem do doktora Friedlandera. Głównie po to, aby oddalić się od Hansa Choteka, ale częściowo również dlatego, żeby dowiedzieć się, czemu zespół naukowy nie dał rady naprawić napędu skokowego. Po drodze zadałem to samo pytanie Skippy’emu. Miałem go na głośniku zFona.

– Joe, właśnie dlatego małpy nie powinny majstrować przy rzeczach, których nie rozumieją.

– Ale to powinno zadziałać, prawda? – naciskałem. – Rozdzieliliśmy cewki napędu na pakiety i korzystaliśmy z jednego pakietu przy każdym skoku. Okręty Kristangów tak robią i to się sprawdza – powiedziałem, wchodząc do laboratorium. Pomachałem Friedlanderowi.

– Bo jednostki Kristangów są do tego przystosowane, Joe. Lotniskowce Thuranów zaprojektowano inaczej. Lotniskowiec gwiezdny musi wykonać skok, przenosząc wiele ciężkich okrętów wojennych. Musi to robić raz po raz, nie zatrzymując się na prace serwisowe. Z tego powodu wszystkie cewki napędu ze sobą zestrojone i działają razem. Nawet te zapasowe są połączone z resztą na poziomie kwantowym.

Na te słowa Friedlander zrobił wielkie oczy.

– Czy to oznacza… – zaczął.

– Doktorze, błagam. – Machnąłem ręką. – Później dopyta pan o szczegóły. Skippy, czyli wychodzi na to, że nie mieliśmy szans naprawić napędu bez ciebie?

– Owszem, Joe, dokładnie to próbuję ci powiedzieć. Powtarzałem to samo wiele razy, a ty nigdy nie słuchasz. Zespół naukowy wpadł na dobry pomysł, który jednak nie miał szans działać na jednostce tego typu. Ani na żadnym innym thurańskim okręcie.

– Świetnie. Doktorze Friedlander, Skippy potrzebuje trzech dni, żeby naprawić napęd skokowy…

– Co najmniej trzech dni – podkreślił Skippy. – Poważnie namieszaliście przy cewkach. Muszę sprawdzić, ile z nich wciąż nadaje się do użytku.

– Rozumiem. Mógłbyś na bieżąco informować zespół naukowy, co robisz, żebyśmy mogli się czegoś nauczyć? Pięknie proszę.

– Nie powiedziałeś „z bitą śmietaną i wisienką na czubku”. Ale dobra, niech ci będzie. Pozwolę, żeby w trakcie prac zaglądały mi przez ramię durne małpy. To wydłuży czas napraw tylko dwa albo trzy razy. Friedlander, zanim zaczniemy, jesteś mi winien dobry kawał.

– Skippy, nie ma czasu na… – zacząłem.

– Joe, przez trzy dni małpy będą mnie zadręczać swoimi głupimi pytaniami. Wystarczy doba, żebym zaczął przychylniej myśleć o swoim przyjacielu robaku i tęsknić za wytchnieniem śmierci, więc zlituj się.

Wzruszyłem ramionami.

– Doktorze?

Friedlander w pierwszej chwili zamarł, a potem się zamyślił.

– Dobra – powiedział wreszcie. – Na bezludnej wyspie utknęły blondynka, brunetka i ruda. Od cywilizacji dzieliło je pięćdziesiąt mil. Ruda przepłynęła piętnaście, zmęczyła się i utonęła. Brunetka przepłynęła dwadzieścia, zmęczyła się i utonęła. Blondynka przepłynęła dwadzieścia pięć, zmęczyła się i wróciła na wyspę.

– Ha! Dobre! – Skippy był wniebowzięty.

*

Dwie godziny później siedziałem w swoim gabinecie, próbując wymyślić jakieś inne rozwiązanie niż skok do układu Wurgalanów. Hans Chotek na pewno oczekiwał, że na coś wpadnę.

Wspomagałem swoją podświadomą pomysłowość, grając w pasjansa na laptopie i słuchając newage’owej muzyki, którą Adams puszczała podczas lekcji jogi. Rozpraszały mnie jednak jakieś ciche dźwięki na granicy słyszalności. Wyłączyłem muzykę i wsłuchałem się uważnie. Cisza. Pomyślałem, że można by zapytać Skippy’ego, czy coś dziwnego nie dzieje się z systemem interkomów, ale stwierdziłem, że lepiej go nie rozpraszać. Miał ograniczoną moc obliczeniową i musiał skupić się na naprawie napędu.

A potem znów to usłyszałem. Tym razem nie dało się zignorować. Zwiększyłem głośność i usłyszałem ciche mamrotanie Skippy’ego.

– Durne małpy. Czemu muszę im wszystko tłumaczyć? I tak nic z tego nie rozumieją. I paskudnie śmierdzą. Fuj! Wystarczy, że przez chwilę nie działają roboty z pralni, i już cały okręt cuchnie jak szatnia sali gimnastycznej, pełna brudnych ubrań i mokrych ręczników, które ktoś rzucił na podłogę i tak zostawił. Ech, nienawidzę swojego życia. Czemu po prostu…

– Skippy! – zawołałem. Albo raczej próbowałem zawołać, bo za mocno się śmiałem. – Gadasz do siebie.

– Co? – powiedział głośniej. – Wcale nie, Joe.

– Właśnie że tak.

– Właśnie że nie!

– Mówiłeś, że „Holender” cuchnie jak szatnia sali gimnastycznej, pełna brudnych ubrań i mokrych ręczników, które ktoś rzucił na podłogę.

– O cholera. Hej, przecież mówiłem, że moje funkcje kognitywne są osłabione. Możliwe, że pogubiłem się w tym, które myśli wyrażam na głos. Agada!

– Jestem, skarbie – rozległ się łagodny głos.

– Skoro nie masz nic innego do roboty, od teraz masz za zadanie ostrzegać mnie, kiedy mówię do siebie na głos.

– Dobrze, słonko. – Zachichotała. – Z pewnością nie chcesz, żeby załoga poznała twoje najskrytsze myśli.

– Nie, nie chcę. Joe, wracaj do marnowania czasu. Ja jestem zajęty zbieraniem do kupy tego, co zostało z napędu.

Cisza i spokój panowały na pokładzie niecałe pół godziny. W pewnej chwili głos Skippy’ego rozbrzmiał donośnie ze wszystkich głośników. Szybko wyłączyłem ten w gabinecie, ale nawet dźwięki płynące z korytarza były wystarczająco wyraźne.

Tym razem sobie śpiewał.

– „Może trzymam się siebie trochę za blisko. Ale hej, przecież lepszego miejsca nie ma. I muszę coś sobie powiedzieć, naprawdę muszę to wiedzieć. Kocham siebie. Szczerze kocham siebie…”

– Skippy! Śpiewasz na głos! – Tak się śmiałem, że ledwo to wydusiłem.

– Co? Niemożliwe, ja nie… O choroba. Słyszałeś to?

– Aha, tak. Moja mama lubiła tę piosenkę, ale chyba trochę przekręciłeś słowa?

– Improwizowałem. Agada! – ryknął.

– Tak, skarbie? – odezwała się głosem niewiniątka.

– Miałaś mnie ostrzec, kiedy zacznę mówić do siebie.

– Przepraszam, słońce, ale ty śpiewałeś, a nie mówiłeś. Myślałam, że chcesz zapewnić załodze rozrywkę. Trochę się zdziwiłam, że nie zaczekałeś do wieczoru karaoke.

Skippy był wściekły.

– Od teraz będę zapowiadał wszystkie występy dla małp. Załapałaś?

– Skarbie, rozmawialiśmy o nazywaniu załogi małpami – skarciła go tonem surowej nauczycielki.

– Nie tyle rozmawialiśmy, co ty drążyłaś mi dziurę w brzuchu, a ja powiedziałem, że się zastanowię. To, jak te niedouczone małpiszony spartaczyły naprawę napędu, wcale nie napawa mnie szacunkiem.

Agada cmoknęła z dezaprobatą.

– Ludzie nie musieliby go ruszać, gdybyś nie wtykał nosa tam, gdzie nie powinieneś. Zgubiła cię ciekawość, Skippy. I omal nie pociągnąłeś za sobą całej załogi.

– Ech – westchnął ze zmęczeniem i odrazą. – Widzisz, Joe? Widzisz, co muszę znosić?

– Nie dostrzegam problemu. Lubię ją.

– Jesteście siebie warci. Agada, przed śpiewaniem też mnie ostrzegaj. To bardzo żenujące.

– Tak, słonko – przytaknęła, ledwo tłumiąc śmiech.

*

Trochę później tego samego dnia sierżant Adams prowadziła zajęcia z mieszanki jogi, aerobiku, sztuk walki i baletu. Jestem przekonany, że sama to wymyśliła. Rzuciła mi wyzwanie, żebym się przyłączył, a ja szybko pożałowałem, że dałem się sprowokować. Powinienem mieć więcej rozumu. Dwóch żołnierzy SpecOps doznało kontuzji na tych morderczych lekcjach. Taki był problem z zakochanymi w rywalizacji ludźmi z sił specjalnych – jeśli jeden zrobił coś głupiego, reszta chciała zaraz udowodnić, że potrafi zrobić coś jeszcze głupszego.

W każdym razie ręce mi się trzęsły, nogi miałem jak z gumy i bolały mnie mięśnie w miejscach, w których nawet się nie podejrzewałem o posiadanie mięśni. Podobno musiałem popracować nad biodrami. Adams pocieszyła mnie, że większość ludzi nie wykorzystuje odpowiednio mięśni bioder. Zagroziła, że będę musiał brać udział w zajęciach trzy razy w tygodniu. Choć w tamtej chwili zastanawiałem się raczej, czy następnego ranka w ogóle zdołam zwlec się z łóżka.

Po zajęciach rozdzieliliśmy się na korytarzu. Adams skręciła w lewo w kierunku swojej kabiny, a ja w prawo. Odwróciłem się, gdy Adams wykrzyknęła:

– Co jest, do cholery?!

Korytarz był krótki, miał tylko sześć metrów. Na końcu, po obu stronach, znajdowały się drzwi. Te prowadzące do kabiny sierżant Adams były otwarte, a na podłodze korytarza walały się ubrania.

Damskie ubrania.

W tym koronkowa bielizna.

Na przykład różowe stringi.

Tak, jestem jej dowódcą. Ale jestem też facetem, w dodatku młodym i głupim. Gapiłem się więc z otwartymi ustami na kolekcję koronkowej bielizny, aż wreszcie Adams odchrząknęła głośno.

– Tak, jestem kobietą, sir.

Rzuciła mi spojrzenie, które jasno mówiło, że miałbym przerąbane, gdyby to ona była moją przełożoną.

– Przepraszam, Ma… – Szlag, omal nie zwróciłem się do niej po imieniu. Wbiłem wzrok w sufit, żeby nie patrzeć na bieliznę. – Sierżancie. Co tu się stało? Bo domyślam się, że to nie są wiosenne porządki.

– Nie, sir. – Wskazała na czerwoną koszulkę z logo Korpusu Marines. – Miałam na sobie ten T-shirt dwa dni temu. Wrzuciłam go jak zwykle do kosza na brudne ubrania, a robot Skippy’ego go zabrał. Albo przynajmniej tak mi się wydawało, bo wczoraj wieczorem kosz był pusty.

Zajrzałem do kabiny. Na szczęście nie zobaczyłem niczego bardziej szokującego niż pootwierane szuflady i porozrzucane na podłodze ubrania.

– To nie tak, że jakiś niezdarny robot upuścił to czy tamto – zawyrokowałem. – On specjalnie powyciągał ciuchy z szuflad. Hej, Skippy!

– Co słychać, Joe? – Wydawał się rozkojarzony. – Dasz mi chwilkę? Wprowadzam do systemu nawigacyjnego opcje skoku.

– To zajmie tylko sekundkę. Czy jeden z twoich robotów z pralni ześwirował?

– Och, do jasnej cholery, nie możesz zaczekać jednej… Hm. A niech cię, Joe, co ty zrobiłeś? Jeśli to miał być kawał, jest wyjątkowo nieśmieszny. Sierżant Adams nie ucieszy się na myśl, że dotykałeś jej maj…

– Nie dotykałem jej majtek, Skippy! – przerwałem mu. – Ani niczego innego. Tu wszędzie są porozrzucane ciuchy, ale żadne z nas tego nie zrobiło.

– Widzę. Hmm. Dziwne. One są czyste, poznaję po nanoznacznikach. Są uprane i powinny zostać złożone i schowane. Według ostatnich zapisów… Hm. Hmmm. Oj, niedobrze.

– Aha! Więc faktycznie oszalał jeden twoich z robotów – powiedziałem, z satysfakcją wytykając blaszakowi błąd. – Naprawisz go?

– Joe, to nie robot stanowi problem. Jak sam wiesz, działam z obniżoną mocą obliczeniową, a ponieważ absorbuje mnie naprawa systemów, które popsuły jakieś durne małpy, jestem bardziej rozkojarzony niż zazwyczaj. Rzecz w tym, że przestałem kontrolować tego robota, a on nie wiedział, co ma robić. Przepraszam za kłopot.

– Rozumiemy, że wiele pracy odbywa się za kulisami, Skippy. – Zwróciłem się do Adams, ale wciąż unikałem jej wzroku: – Sierżancie, dla formalności proponuję swoją pomoc przy zbieraniu ubrań, ale mam nadzieję, że pani odmówi.

– Oczywiście, że odmówię, sir – odparła, rzucając spodnie od munduru na bieliznę, aby ją zakryć.

– W takim razie już sobie pójdę. Miejmy nadzieję, że żadne inne roboty… – W tym momencie przeszedł mi po plecach zimny dreszcz. Stanęły mi włosy na głowie. – Skippy? Czy nie straciłeś kontroli nad innymi robotami?

– Hmm. Zdaje się, że był problem tylko z tym jednym. Narobił też bałaganu u jednego z rangersów, ale…

– Miałem na myśli ważniejsze roboty. Na przykład te, które zajmują się kluczowymi systemami okrętu.

– Co? Oczywiście, że nie, ty półgłówku, przecież… Hmmm. Oj, cholera.

– „Oj, cholera”? – Wymieniliśmy z Adams wystraszone spojrzenia. – W jakim sensie „oj, cholera”?

– W takim, że być może wystąpił tyci, maleńki problemik w jednym z reaktorów. Ha, ha, nie ma się czym przejmować. A tak z zupełnie innej beczki, myślę, że to dobry moment na przećwiczenie procedur ewakuacyjnych.

– Ewakuacyjnych?!

– Aha. No wiesz, opuszczanie pokładu, tego typu sprawy. Teraz byłby świetny moment. Teraz. O cholera, na serio teraz! Ruchy, Joe! Ruchy, ruchy, ruchy!

Sięgnąłem po zFona i krzyknąłem do mikrofonu:

– Mówi Bishop, wszyscy opuścić okręt! To nie są ćwiczenia! Wszyscy opuścić okręt!

Chotek i Chang odpowiedzieli jednocześnie. Dałem ich na głośnik, a tymczasem wraz z Adams pobiegliśmy korytarzem w stronę hangaru.

– Pułkowniku, zechce pan wyjaśnić, co się dzieje? – zapytał protekcjonalnie Chotek.

– Skippy mówi, że chyba wystąpił problem z reaktorem i lepiej opuścić pokład, dopóki tego nie naprawi.

– Przecież jesteśmy w przestrzeni międzygwiezdnej – powiedział z niedowierzaniem. – Co nam da dryfowanie w kosmosie, jeśli „Holender” wybuchnie?

Chang zgodził się z nim.

– Będzie nas czekała powolna śmierć. Już wolę szybko…

Przerwał mu Skippy.

– Jeśli dojdzie do uszkodzenia rdzenia jednego reaktora – wyjaśnił gorączkowo – może uda się uratować ten drugi, ale w tym czasie zabije was promieniowanie. Uciekajcie, dopóki nie sprawdzę, czy dam radę rozwiązać problem.

Trzeba przyznać Chotekowi, że się nie wahał.

– Już biegnę – oznajmił, posapując.

Przednia część okrętu nie była tak ogarnięta chaosem, jak się spodziewałem. Ludzie spieszyli się, ale nikt nie panikował. Takie są zalety załogi składającej się głównie z elitarnych i bardzo zdyscyplinowanych żołnierzy. Gdy dotarłem do hangaru, ogromny thurański kondor już rozgrzewał silniki, a ludzie wchodzili do środka po rampie.

Gdy tylko sam na niej stanąłem, Skippy oznajmił przez interkom:

– Już dobrze! Nie trzeba opuszczać okrętu, ha, ha, wszystko pod kontrolą. Tak mi się wydaje.

– Wydaje ci się? – szepnąłem ostro do zFona.

– Daj mi chwilkę. Aha, jest bezpiecznie. Żaden problem. Cholera, było blisko. Joe, ty bałwanie, naprawdę powinieneś wcześniej dać mi znać, że coś jest nie tak z robotami.

– Ja?

– A kto, ja? Mówiłem, że jestem okropnie zajęty wprowadzaniem opcji skoku do komputera nawigacyjnego. Swoją drogą, ewakuacja przebiegła żenująco powoli. Gdyby zagrożenie było prawdziwe…

– Gdyby? No to straciłeś kontrolę nad reaktorem czy nie?

– Ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam tym oburzającym insynuacjom, Joe, ale czuję się dotknięty i wstrząśnięty faktem, że oskarżasz mnie…

– Nie jest dobrze, Skippy.

– Fakt, trochę krępująca sprawa. Niech to zostanie między nami, dobrze?

– Między nami? – Rozejrzałem się po wnętrzu kondora, gdzie kilkanaście osób czekało na dalsze rozkazy. Pokazałem im uniesiony kciuk, a potem zrobiłem gest w stronę rampy. – Właśnie rozkazałem ewakuację całego okrętu. Wszyscy wiedzą!

– No cóż, kiepsko wyszło. Niepotrzebnie spanikowałeś, Joe. Zresztą załoga przećwiczyła sobie ewakuację, więc wszystko dobre, co się dobrze kończy, mam rację?

Zamiast odpowiedzieć, pokazałem środkowy palec do kamery zFona.

– Yy, co złego to nie ja? Daj spokój, Joe, współpracuj trochę, bo już kończą mi się frazesy.

– Skippy. – Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie było sensu na niego krzyczeć. – Posłuchaj, wiem, że jesteś przepracowany. Naprawiasz „Holendra” i wciąż przyzwyczajasz się do, yy, nowych okoliczności. – Nie chciałem powiedzieć „obniżonej sprawności”, ale wiedział, co miałem na myśli. – Czy pomogłoby, gdybyśmy zrobili przerwę techniczną na dwadzieścia cztery godziny? W tym czasie nadgonisz najważniejsze prace serwisowe.

– To kompletnie niepotrzebne, Joe. W ten sposób tylko opóźnimy znalezienie kanału pozawymiarowego. Godzina Zero nie zaczeka, aż naprawię okręt. Chociaż, skoro nalegasz…

– Och, zdecydowanie nalegam – włożyłem w te słowa tyle sarkazmu, ile potrafiłem. Schodząc po rampie, czułem się jak ostatni kretyn.

– W takim razie lepiej umówmy się na czterdzieści osiem godzin.

– Dobra, czter…

– Albo siedemdziesiąt dwie.

– W porząd…

– Może po prostu wy, małpy, sobie odpocznijcie, a ja wam powiem, kiedy skończę? Skoro nalegasz.

– Zgoda.

Wiedziałem, że moi ludzie nie ucieszą się na myśl o wymuszonej bezczynności, ale po akcji z ewakuacją powinni być wyrozumiali.

Po drodze do kabiny minąłem Adams, która zbierała ostatnie z porozrzucanych ubrań.

– Sierżancie?

– Tak, sir?

– Niech pani dba o te majtki. Właśnie ocaliły nam życie.

– Tak jest – odpowiedziała ze śmiechem.

*

Przed drzwiami mojej kabiny czekał Hans Chotek. Był czerwony na twarzy – nie ze złości, tylko z wysiłku. Nadal sapał ciężko po ewakuacji. Obok niego stał Chang, spokojny i opanowany.

– Pułkowniku, co się stało? – zapytał Chotek.

– Krótko mówiąc, odwiedził nas wpadkowy chochlik.

– Co proszę? – Chotek poczerwieniał jeszcze bardziej.

– Aha. – Chang ze zrozumieniem pokiwał głową.

Chotek uniósł brew i zwrócił się do niego:

– Skoro pan wie, co to znaczy, proszę wyjaśnić.

– To amerykańskie wyrażenie, ale w Chinach mamy podobne. Chodzi o splot niegroźnych wydarzeń, które razem doprowadzają do niebezpiecznej sytuacji.

– Pułkowniku Bishop?

Byłem zdumiony, że mój chiński zastępca zna wyrażenie „splot wydarzeń”. Cholera, facet posługiwał się lepszym angielskim niż ja.

– Chang dobrze to opisał. Skippy kontroluje roboty, które wykonują różne prace na pokładzie. Do tej pory nie było z nimi kłopotów, ale teraz jego uwagę pochłonęło programowanie komputera nawigacyjnego i, no cóż, rozproszył się. Przestał nadzorować swoje maszyny. Te, które zajmowały się reaktorem, zrobiły coś źle albo może czegoś nie dopilnowały. Wszystko szło dobrze, ale do czasu. Przyszedł wpadkowy chochlik i system tego nie udźwignął. – Wzruszyłem ramionami.

– Czy można to określić prawem Murphy’ego? – zapytał Chotek.

– „Jeśli coś może pójść nie tak, to pójdzie nie tak”? Chyba można. W każdym razie zarządziłem przerwę techniczną na siedemdziesiąt dwie godziny, żeby Skippy mógł skupić się wyłącznie na pracach serwisowych.

– Oraz na dostosowywaniu swoich wewnętrznych podprogramów do obniżonej mocy obliczeniowej i pojemności pamięci – wtrącił Skippy. – To raczej nie potrwa dłużej niż trzy doby. No chyba że potrwa.

– Siedemdziesiąt dwie godziny prac technicznych to siedemdziesiąt dwie godziny, których nie poświęcamy na wykonanie misji – oznajmił Chotek, tak jakby nikt inny na to nie wpadł.

– Hej, Chocula – powiedział poirytowany Skippy – nie musisz mi przypominać, że zegar tyka. Godzina Zero jest dla mnie nieprzekraczalnym terminem, bo jeśli do tego czasu nie pokonam robaka, to umrę. Joe ma rację, za bardzo się pospieszyłem. Nadal nie przystosowałem się do pracy w małym zakamarku swojego substratu. Muszę się szybko nauczyć pracować z tym, co mam. Dopiero wtedy możemy lecieć na niebezpieczną misję.

Chotek spojrzał na mnie, ale nie miałem nic do dodania. Nasz nieustraszony dowódca misji musiał pogodzić się z faktami.

– Świetnie. Siedemdziesiąt dwie godziny. Proszę mnie informować na bieżąco o postępach. Pułkowniku Bishop, w tym czasie musi pan czymś zająć załogę. Ci ludzie nie najlepiej znoszą bezczynność.

– Tak jest.

Skrzywiłem się. Szlag, miał rację. Należało wyznaczyć kogoś na stanowisko oficera do spraw morale, żeby wymyślał ludziom zajęcie i podtrzymywał ich na duchu. To zawsze była niewdzięczna fucha.

– Mam pewną sugestię w kwestii znudzonej załogi – odezwał się Skippy. – Przeprowadź ćwiczenia z ewakuacji. Ostatnim razem uciekali żenująco powoli. Dobrze, że reaktor nie znalazł się na skraju eksplozji. O ile ci wiadomo. Yy, zapomnij, że to powiedziałem.

Przewróciłem oczami, a hrabia Chocula sztyletował mnie wzrokiem.

*

Minęły dwadzieścia cztery godziny, potem czterdzieści osiem, a Skippy wciąż pracował nad stanem technicznym okrętu i nad przystosowaniem się do nowych warunków. Po drodze doszło do kilku zgrzytów. W pewnym momencie sztuczna grawitacja przestała działać, o czym ostrzeżono nas zaledwie dwie sekundy wcześniej. Akurat ćwiczyłem na bieżni i ledwo zdążyłem złapać się poręczy. To był najpoważniejszy incydent, choć zdarzały się też inne. Na przykład wpół do piątej nad ranem blaszak uraczył całą załogę piosenką „Louie Louie”, która rozbrzmiała z każdego głośnika na pokładzie.

– Skippy! Co to ma być?

– O cholera, słyszeliście to? Przepraszam. – Muzyka się urwała. – Zresztą to i tak kompletnie bez sensu.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że to był oryginalny utwór, a nie zawodzenie Skippy’ego.

– Co jest bez sensu?

– Testowałem swoje zdolności przetwarzania danych, żeby sprawdzić, jak sobie radzę przy obniżonej sprawności. Nawet teraz potrafię przetwarzać zettabajty danych w milionach wątków jednocześnie, więc postanowiłem zmierzyć się z największym obliczeniowym wyzwaniem w Galaktyce.

– Czyli?

– Rozszyfrować słowa piosenki „Louie Louie” w wykonaniu The Kingsmen. W ramach rozgrzewki zacząłem od Michaela McDonalda, wokalisty Doobie Brothers. Facet nie miał radiowej dykcji, jeśli wiesz, co mam na myśli. Kiedy nie mogłem go już znieść, spróbowałem Boba Dylana. Wybitny tekściarz, ale niech go cholera, śpiewa, jakby miał usta pełne żwiru. Po jakichś czternastu biliardach poprawek w modelu obliczeniowym potrafiłem zrozumieć osiemdziesiąt trzy procent piosenek Dylana. Z wyjątkiem albumów koncertowych, one są nie do rozgryzienia. Zresztą w pozostałych też musiałem często zgadywać. A kiedy skończyłem, poczułem się gotowy na ostateczne wyzwanie: „Louie Louie”.

– No i?

– Wszystko na nic, Joe. To kompletny bełkot. Nikt nie wie, co oni śpiewają.

– Ale to i tak niezła piosenka na imprezy.

– Pewnie robi się lepsza po tequili.

– Im więcej tequili, tym lepiej brzmi. A jeśli jesteś dostatecznie pijany, zaczynasz rozumieć tekst.

– Wierzę na słowo.

– A tak ogólnie, jak sobie radzisz? Poza rozszyfrowywaniem piosenek.

– Może być. – Wydawał się przygnębiony. – Najważniejsze, że wystarczą trzy doby, żeby doprowadzić „Holendra” do stanu pełnej gotowości. No, na tyle pełnej, na ile to obecnie możliwe. Poza tym przewiduję, że za blisko sześć godzin zakończę adaptację swoich podprogramów.

– Koniec z muzycznymi pobudkami w środku nocy? – zapytałem z nadzieją.

– Koniec z niespodziankami z mojej strony. Usłyszeliście muzykę, bo korzystałem z podprogramu, który nadal wymagał poprawek. To się już nie powtórzy.

Zakryłem twarz poduszką.

– Dobranoc, Skippy.

– Słodkich snów, Joe.

*

Na dowolnym wyświetlaczu na pokładzie, na każdym tablecie, laptopie i zFonie można było zobaczyć widok z zewnątrz okrętu. Korzystaliśmy z tej funkcji między innymi wtedy, gdy nasi ludzie ćwiczyli w próżni albo piloci lądowników wykonywali manewry blisko kadłuba.

Ale czasami chciałem popatrzeć na zewnątrz w tradycyjny sposób – korzystając bezpośrednio z fotonów padających na moją siatkówkę. Ponieważ okna stanowiły słaby punkt w strukturze okrętu, „Latający Holender” nie posiadał ich zbyt wiele. Jedno z miejsc, gdzie można było znaleźć iluminatory, zlokalizowano na tylnej stronie przedniej części kadłuba. Nawet dumni i uparci Thuranie, którzy uwielbiali korzystać z cybernetycznych wszczepów zamiast przycisków, dźwigni i przełączników, rozu­mieli, że czasem potrzebne są zapasowe systemy sterowania, których nie da się zhakować. Dlatego gdy okręty dokowały do platform lotniskowca albo się od nich odłączały, pechowy Thuranin musiał odpiąć się od sieci okrętu i za pomocą własnych gałek ocznych pilnować, czy jakiś durny nawigator nie doprowadzi do kolizji.

W każdym razie te okna były dobrym miejscem na relaks i ucieczkę od załogi. Aby się do nich dostać, musiałem wspiąć się w górę tunelu, który powstał z myślą o thurańskich gabarytach. Było ciasno, a szczeble rozmieszczono zbyt gęsto. Okna zapewniały jednak całkiem przyzwoity widok na kosmos, gwiazdy i rufową część kadłuba.

Moim ulubionym miejscem było to najbliżej gabinetu, choć musiałem przejść spory kawałek, żeby się tam dostać. Jak zwykle sięgnąłem do manualnego mechanizmu otwierającego.

– Nie robiłbym tego, Joe – ostrzegł mnie Skippy przez zFona, który wisiał u mojego paska.

– Co? Czemu?

– Aktualnie z platformy widokowej korzysta sierżant Adams i, hm, nie jest sama, jeśli wiesz, co mam na myśli. Jest z nią ten przystojny francuski spadochroniarz, którego…

– Aa! Skippy, do cholery, nie muszę znać szczegółów.

– W porządeczku, Joe. Rozumiem, że to dla ciebie drażliwy temat. Kobiety na pokładzie uważają mężczyzn z francuskiego oddziału za bardzo atrakcyjnych. Może imponują im spadochroniarze, a może chodzi o posługiwanie się językiem francuskim…

– Hej, przecież ja też skakałem. I to z kosmosu! Mam największe doświadczenie ze wszystkich. Do tego mówię po francusku.

– Joe, znajomość kilku przekleństw z Quebecu to nie to samo, co posługiwanie się językiem. Ledwo radzisz sobie z angielskim. A ponieważ nie odbyłeś formalnego szkolenia spadochroniarskiego, nie jesteś…

– Tak, tak, nieważne.

Nie chciałem kontynuować rozmowy o tym, że inni mężczyźni z Wesołej Bandy Piratów są lepsi ode mnie. Oczywiście to dobrze, że Adams cieszyła się normalną ludzką czynnością. Martwiłem się o nią, odkąd uciekliśmy Kristangom. Czekając na egzekucję, spałem na twardej, zimnej podłodze i przymierałem głodem, ale podobno więźniarki na Paradise traktowano znacznie gorzej. Kristangowie nie potrafili znieść myśli, że kobieta mogłaby się im sprzeciwić. Więźniarki często karmiono gorzej, jeśli w ogóle. Adams, Desai i inne kobiety torturowano. Widziałem brzydkie szramy na plecach Adams. Kiedy obie kobiety dołączyły do Wesołej Bandy Piratów, zajął się nimi doktor Skippy. Zapewnił mnie, że ich rany się zagoiły. Fizyczne rany. Wojskowi psychologowie na Ziemi uznali, że Adams i Desai nadają się do dalszej służby, a ja nie rozmawiałem z nimi o tym, co się działo w więzieniu. Dopóki skutki przebytej traumy nie rzutowały na wykonywanie obowiązków, nie było moją sprawą, jak sobie radzą na poziomie emocjonalnym. Mimo wszystko ucieszyłem się, że sierżant Adams jest w, jak zakładałem, normalnym i zdrowym związku.

A jednak byłem trochę poirytowany. Na „Holendrze” nie brakowało ustronnych miejsc, a zwykła uprzejmość wymagała, aby zajęte sobą pary ostrzegały postronnych, którzy mogliby się na nich natknąć.

– Cholera, cieszę się ich szczęściem, ale powinni, no nie wiem, powiesić skarpetkę na klamce, żeby inni wiedzieli, że to okno jest zajęte.

– Skarpetkę? – zapytał zaskoczony Skippy. – Hmmm, rzeczywiście, zostawili na klamce krawat, ale myślałem, że to tylko lenistwo spadochroniarza. Jeden z moich robotów zabrał krawat do pralni.

– Skippy, daj spokój, odwieś go z powrotem.

– Robi się. O rany, Joe, czy to znaczy, że już od jakiegoś czasu nieświadomie wprowadzałem zamieszanie? Nie miałem pojęcia, że zawieszenie skarpetki na klamce coś dla was oznacza. Wasze sekretne metody nieformalnej komunikacji są zbyt skomplikowane.

– Przykro mi, Skippy, ktoś powinien był ci o tym powiedzieć. Wszyscy dorośli ludzie wiedzą, co to oznacza. No dobra, pójdę więc do okna przy prawej burcie na pokładzie trzecim. Chyba że tamta platforma też jest zajęta?

– Aktualnie jest pusta. Za to na tyłach ładowni obok…

– Nie muszę tego wiedzieć, Skippy!

Czy tutaj wszyscy oprócz mnie uprawiali seks? Co za przygnębiająca myśl. Byłem przecież młodym, zdrowym facetem. Mówi się czasem o tym, jak samotni są dowódcy, ale jakoś nikt nie wspomina, że bywają też napaleni. W promieniu ośmiuset lat świetlnych nie było żadnych kobiet oprócz tych na pokładzie „Latającego Holendra”, a z nimi nie wolno mi było wchodzić w intymne relacje.

Te myśli sprawiły, że zanim dotarłem na platformę widokową przy prawej burcie, byłem w paskudnym nastroju, choć ani razu nie uderzyłem się w głowę w klaustrofobicznym tunelu. Wyjrzałem na zewnątrz i…

– Skippy, do cholery, czemu to okno jest takie brudne? Prawie nic nie widać. Czy twoje roboty czyściły je ostatnio?

– Tak, Joe.

– Naprawdę? – wypowiedziałem to słowo tym samym karcącym tonem, jakiego używał tato. Mama tego nie znosiła. – Jakoś nie widać. Byłoby czystsze, gdybym napluł na szkło i wytarł je własnym tyłkiem.

– Ohyda, Joe, teraz muszę wykasować parę gigabajtów pamięci, żeby wymazać ten obraz ze swojego umysłu. No dobra, przyznaję, że minęło trochę czasu od ostatniego sprzątania. A wy, małpy, ciągle obmacujecie szyby swoimi tłustymi paluchami, więc uniżenie proszę o wybaczenie, jeśli moje maszynki miały ważniejsze rzeczy do roboty, na przykład naprawianie wszystkiego, co popsuliście pod moją nieobecność. Może powinienem rozwieszać karteczki z napisem „niebezpieczeństwo, nie dotykać”? Chociaż dla was to pewnie zbyt skomplikowane, żeby przeczytać ostrzeżenie. Na serio, czemu nie rozumiecie, że nie wolno wam nigdy, przenigdy grzebać przy głównych systemach okrętu?

– Nie mieliśmy wyboru, Skippy, zostawiłeś nas samych sobie. I nie gadaj, że powinniśmy zaufać wspaniałości i czekać na twój powrót, bo twoja wspaniałość dalej tkwiłaby uwięziona w puszce, gdybym nie wysłał do ciebie Agady.

– O rany, nie musisz mi tego mówić, Joe, bo ona wypomina mi to co dwie nanosekundy. Ciągle słyszę tylko „bądź miły dla małp” albo „to wszystko twoja wina, więc musisz poczuwać się do odpowiedzialności za ten bałagan”.

– Nie ma racji?

– Trochę ma – przyznał smutno. – Wiem, że ta sytuacja to moja wina. Ale to nie znaczy, że lubię, kiedy ktoś mnie dręczy. Przez. Cały. Czas.

– Jeśli cię to pocieszy, robi mi się cieplej na sercu, kiedy sobie wyobrażę, jak Agada suszy ci głowę.

– Wcale mnie to nie pociesza.

– Uważaj, żebym się nie popłakał.

– Ech, zasłużyłem sobie.

– Dobra, nieważne. – Stuknąłem w brudną szybę. – Skippy, trochę mnie to niepokoi. Czy twoje roboty naprawdę są zbyt zajęte, żeby porządnie sprzątać?

Większość maszyn serwisowych była wielozadaniowa, ale wiedziałem, że część stworzono specjalnie z myślą o utrzymywaniu porządku na okręcie. W przeciwieństwie do większości systemów „Latającego Holendra” roboty czyszczące nigdy nie wymagały poleceń od załogi. Przegląd techniczny pułapki magnetycznej reaktora należał do zadań, które Thuranie chcieli kontrolować osobiście za pośrednictwem cybernetycznych wszczepów. Szorowanie podłóg i dbanie o drożność rur kanalizacyjnych pozostawiali komputerom. Właśnie dlatego zaniepokoiło mnie, że Skippy najwyraźniej nie radził sobie z regularnym sprzątaniem. Powinien być w stanie zlecić to zadanie komputerowi.

– Nie o to chodzi, Joe – powiedział, wzdychając. – To prawda, że część maszyn sprzątających musiałem rozebrać na komponenty dla ważniejszych robotów, ale prawdziwy problem leży we mnie. Kiedy wróciłem, załadowałem fragment swojej świadomości do komputera okrętu. Wydzielona część ma za małą pojemność, nawet kiedy funkcjonuję z obniżoną sprawnością. Żeby wcisnąć siebie i Agadę do gównianych układów „Holendra”, musiałem wykasować prawie całe oprogramowanie. To oznacza, że okręt nie radzi sobie samodzielnie z najprostszymi zadaniami. W tym z obsługą robotów sprzątających.

– Kurde, nie wiedziałem. Może załoga by ci pomogła? Na jakiś czas przejmiemy część podstawowych obowiązków.

– Nie! Dziękuję, ale to nie będzie konieczne. Zmodyfikowałem swoje, hm, ty nazwałbyś to wewnętrznym oprogramowaniem. W ten sposób zwiększę wydajność własnego umysłu. Za osiem godzin proces usprawniania podprogramów powinien się zakończyć, a wtedy wszystko wróci do normy, przynajmniej z waszego punktu widzenia. Do tego czasu skupiam się na najważniejszych systemach.

– Rozumiem. Twoja wspaniałość jest zbyt wielka, żeby pomieściła się w małym zakamarku puszki? – zapytałem.

Podejrzewałem, że Skippy nie wychwyci mojego sarkazmu i miałem rację.

– Właśnie tak, Joe! Prawdę mówiąc, cały wszechświat jest zbyt mały, by pomieścić moją wspaniałość, ale robię, co mogę.

– I doceniamy to, Skippy. A teraz powiedz, czy w twoim, hmm, obniżonym stanie wspaniałości poradzisz sobie z obsługą okrętu?

– Błagam, Joe, to łatwizna. Fakt, że nie mam dostępu do magii Skippy’ego, nie oznacza jeszcze, że przerośnie mnie serwisowanie prostych reaktorów albo programowanie systemu nawigacyjnego. Mógłbym to robić przez sen.

– Z pewnością. Ostatnie pytanie. – Za kwadrans byłem umówiony w swoim gabinecie z major Simms. – Skoro wykasowałeś większość systemu operacyjnego „Holendra”, co się stanie, jeśli znowu, no wiesz, urządzisz sobie wakacje?

– Nic dobrego. Beze mnie prawie wszystkie systemy przejdą w tryb awaryjnego wygaszenia. Nie ma mowy, żeby twoi naukowcy zmusili je do ponownego rozruchu.

– Kiepsko.

– Wiem o tym, Joe.

– Nie da się wymyślić jakiegoś kompromisu? Żeby na przykład reaktory działały przez krótki czas po twoim zniknięciu? Żebyśmy mogli to jakoś przeczekać?

– Nie ma opcji. Przejąłem całą pamięć dostępną w żałosnym komputerze „Holendra”, a i tak jestem na skraju zapaści. Musiałem nawet wykorzystać większość zasobów zapasowego komputera. Żeby przywrócić okręt do pełnej sprawności, muszę naprawić sam siebie. Wszystko albo nic. Albo znajdziemy kanał pozawymiarowy, żebym oflankował i zabił robaka, albo to on zabije mnie i pośrednio również załogę.

– Cholera. Podejrzewałem, że tak będzie.

– Poza tym, jeśli znów „wyjadę na wakacje”, to już nie wrócę. Nie ma sensu układać planów na taką ewentualność. To oczywiste, że wasi naukowcy nie poradzą sobie beze mnie.

– Tego też się domyślałem. – Westchnąłem tak ciężko, że mój oddech zaparował szybę. – Skippy, Wesoła Banda Piratów zbyt często wpada w sytuację, z której jest tylko jedno wyjście. Chotek ma rację, trzeba opracować strategię długoterminową, żebyśmy robili coś więcej niż reagowanie na bieżący kryzys.

– Jestem jak najbardziej za. Możemy zająć się długoterminową strategią, gdy tylko znajdziemy kanał. Poza tym układanie planów to raczej twoja działka. Wiele razy pokazałeś, że jesteś lepszy, jeśli chodzi o wychodzenie poza schemat. Jesteś tym wkurzającym oficerem, który patrzy szerzej, a ja jestem trepem, który musi wprowadzać w życie twoje wydumane pomysły.

– Ty jesteś trepem? – zapytałem ze zdziwieniem.

– Joe, nadal myślisz o sobie, jakbyś biegał z karabinem w ręku, ale przecież teraz jesteś pułkownikiem i siedzisz bezpiecznie za biurkiem, podczas gdy podwładni nadstawiają karku, realizując to, co sobie ubzdurałeś.

– Dzięki.

Przyszedłem tu, żeby przez kilka minut popatrzeć na kosmos w ciszy i spokoju. Żeby odpocząć od stresu. A zamiast tego Skippy przypomniał mi, jak bardzo jestem samotny i w jak rozpaczliwej sytuacji się znaleźliśmy.

– Co za przygnębiająca rozmowa – dodałem.

– Niby czemu, Joe? Nie miałeś powodzenia u kobiet jeszcze przed inwazją Ruharów, więc obecny brak towarzyszki to dla ciebie żadna nowość. A Wesoła Banda Piratów znajdowała wyjście z niemożliwych sytuacji od samego początku, od ucieczki z więzienia na Paradise. Jak powiedział major Smythe, kopanie tyłków i ratowanie ludzkości to dla was, piratów, zwyczajny wtorek.

Roześmiałem się.

– No, chyba masz rację.