Expeditionary Force. Tom 8. Armagedon - Alanson Craig - ebook + audiobook

Expeditionary Force. Tom 8. Armagedon audiobook

Alanson Craig

4,6

Opis

Kiedy renegaci z załogi „Latającego Holendra” wrócili z pomyślnie ukończonej misji, Siły Ekspedycyjne ONZ sądziły, że Ziemia będzie bezpieczna przez co najmniej kilkaset lat. Teraz SEONZ znowu potrzebują pomocy Wesołej Bandy Piratów. „Holender” wylatuje na prostą misję rozpoznawczą… 

Jednak w przypadku piratów nic nigdy nie jest proste. Z pozoru łatwe zadanie przerodzi się w prawdziwy Armagedon. 

 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 29 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,6 (311 ocen)
205
80
21
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Georgalbert

Nie oderwiesz się od lektury

Pozdrowienia i gratulacje dla autora i tłumacza, a serdeczne życzenia dalszych wspaniałych przygód dla Wesołej Bandy Piratów i pewnej genialnej puszki. Czekam na następny tom serii.
40
Duda1234

Nie oderwiesz się od lektury

z każdym tomem coraz lepiej, a pan masiak rewelacyjny..
10
Koarbr

Nie oderwiesz się od lektury

Nienajgorzej się czyta. Autor na szczęście ograniczył co drugozdaniowe wpadanie w kłopoty nie do rozwiązanie, znane z tomu 4. Fabuła ciekawa i czuć, że w końcu dokądś doprowadzi.
10
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
Quaszh

Dobrze spędzony czas

Przemiła kontynuacja "jego wspaniałości", jest kilka mankamentów tej sagi, ale to nadal fajnie spędzony czas.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Expeditionary Force #8: ARMAGEDDON

Text copyright © 2019 by Craig Alanson

All rights reserved

Warszawa 2022

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-35-8ISBN MOBI: 978-83-67053-36-5

ROZDZIAŁ 1

Woolsey, ambasador w misji specjalnej, wyciągnął pióro z wewnętrznej kieszeni eleganckiej marynarki i wygładził klapę. Z namaszczeniem ułożył pióro idealnie równolegle obok notatnika. Nalał sobie wody z dzbanka pośrodku stołu i postawił szklankę w jednej linii z piórem. Wszystko zostało uporządkowane. Nie, jednak pióro znajdowało się bliżej górnej krawędzi notatnika. Wystarczyło je lekko trącić, żeby…

– Woolsey… – westchnął ciężko jego kolega z Indonezji ku aprobacie przedstawicieli Brazylii i RPA. – Możemy już zacząć czy cały dzień będzie się pan bawił tym przeklętym pisadłem?

– Najmocniej przepraszam, ambasadorze Irawan. – Woolsey skinął głową szacownemu koledze. – Celem niniejszego zebrania jest omówienie działań, które podjęto bez należytego przygotowania i planu. Sądzę, że my, dla odmiany, nie powinniśmy rozpoczynać dyskusji na łapu­-capu. – Skrzywił się z bólem, jakby posługiwanie się kolokwializmami stanowiło śmiertelny grzech. Poprawił ułożenie pióra.

– Przecież to tylko pióro! – jęknęła przedstawicielka RPA. Odbyła wystarczająco wiele spotkań z drobiazgowym Amerykaninem, by wiedzieć, że ten typ już tak ma. Można jedynie ponarzekać.

– W porządku. – Woolsey splótł palce nad niezapisaną kartką. – Zebraliśmy się tu, aby…

– Hej, zakute łby! – dobiegł głos z pióra Woolseya. Czwórka zebranych spojrzała zszokowana na przedmiot. Wiedzieli, kto mówi.

Woolsey nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Pochylił się, spoglądając z boku na pióro, ale nie dotykając zdrad­liwego narzędzia.

– O ile się nie mylę, mam przyjemność z istotą zwaną „Skippy”…

– Zdecydowanie się nie mylisz. Po raz pierwszy tego dnia.

Woolsey widział, że pozostali oczekują od niego nawiązania rozmowy z obcą sztuczną inteligencją. Miło by było łudzić się, że koledzy doceniają zdolności przywódcze Amerykanina, tak naprawdę jednak mieli mu za złe, że wniósł pióro do zabezpieczonej sali konferencyjnej. Narobił bałaganu, więc teraz sam musiał posprzątać.

– Jakim cudem rozmawia pan ze mną przez pióro? – Woolsey na chwilę stracił rezon, co było rzeczą niewybaczalną. Zebranie odbywało się w pozbawionej elektroniki sali w podziemiach budynku. Dopływ mocy do gniazdek został odcięty, i to dosłownie, bo przecięto przewody. Źródłem oświetlenia były żarówki LED w lampach na baterie stojących na stole. Podjęto wszelkie środki ostrożności, by SI z pokładu „Latającego Holendra” nie mogła podsłuchać rozmowy, a mimo to Skippy zdołał przeniknąć do zabezpieczonego obiektu. I to wszystko przez Woolseya.

– Jak to możliwe? – zapytał. Otrzymał pióro od prezydenta Stanów Zjednoczonych przed prawie dwudziestoma laty. Gdy nie pisał, zamykał je na klucz w szufladzie domowego biurka.

– Niektóre rzeczy wolałbym utrzymać w tajemnicy – zachichotał Skippy. – Bez obaw, kiedy już skończymy tę jakże cudowną rozmowę, wszelkie komponenty obrócą się w nanopył.

Woolsey wziął się w garść.

– Jakkolwiek doceniamy pański wkład, to zebranie jest…

– To zebranie jest spędem bezmózgich biurokratów, marnujących czas na gadanie po próżnicy, podczas gdy dorośli robią coś pożytecznego – warknął Skippy.

– Zamierzamy ustalić, czy Joseph Bishop powinien nadal dowodzić „Latającym Holendrem” – oznajmił Woolsey spokojnie, gdy poukładana natura ponownie wzięła w nim górę. – Choć jego kreatywność chwilami bywała przydatna, stoimy obecnie przed nowym paradygmatem. Ziemia będzie bezpieczna przez najbliższe…

– Bezpieczna? – parsknął Skippy. – Nadajemy wiadomość z ostatniej chwili – powiedział, imitując pretensjonalny ton Rona Burgundy’ego z komedii „Legenda telewizji”. – Przykładni mieszkańcy Dayton w stanie Ohio ośmielają się nie zgodzić ze stwierdzeniem, jakoby byli bezpieczni. I co ty na to?

– Rzeczywiście. Miejmy nadzieję, że to tylko drobne…

– Jaja sobie robisz? Reprezentujecie rządy tej kuli błota, a mimo to opieracie swoje decyzje na nadziejach?! Ale z was kretyni!

– Tak czy inaczej – Woolsey był już lekko wytrącony z równowagi – Bishop okazał się człowiekiem impulsywnym i lekkomyślnym. Dopuścił się kradzieży „Latającego Holendra”, co dowodzi…

– Nie. Powiem ci, co tak naprawdę się stało. – Głos Skippy’ego ociekał pogardą. – Wszechświat powiedział: „Wysyłam dwa spośród najpotężniejszych okrętów kos­micznych w Galaktyce, żeby rozwaliły waszą planetę. Wy, małpy, musicie nie tylko powstrzymać Maxolhxów, ale też wmówić im, że ich okręty odwiedziły Ziemię, lecz nie znalazły niczego ciekawego, a potem zniknęły w okolicznościach niebudzących najmniejszych podejrzeń. Aha, a nawet jeśli jakimś cudem odniesiecie sukces, za niecałe sześćdziesiąt lat kosmici i tak odkryją, że wasz lokalny tunel czasoprzestrzenny wcale nie jest uśpiony”. Potem wszechświat zapytał: „I co wy na to, durne małpiszony?”. – Skippy zrobił pauzę, by do wszystkich dotarła waga jego słów. – Wy, bezużyteczne mięczaki, ganialiście w kółko, machając rękami jak dziewczynka z robakiem we włosach, i wrzeszczeliście coś o kapitulacji! A wiecie, co powiedział Joe Bishop?

Skippy nie czekał na odpowiedź.

– Rzekł: „Hej, wszechświecie… Potrzymaj mi piwo”!

W sali zaległa cisza. Zebrani w milczeniu pokiwali głowami. Być może zastanawiali się nad opowieścią obcej SI. A może po prostu odczuwali lekki wstyd.

– No. – Skippy wydał odgłos, jakby brał oddech. – Jakieś pytania?

ROZDZIAŁ 2

Machnąłem nogami i spróbowałem wślizgnąć się do kapsuły będącej nową siedzibą Skippy’ego tak, by przy okazji nie rąbnąć się w głowę. Potem jednak usiadłem w ciasnym fotelu i tak czy siak wyrżnąłem łepetyną w niski sufit. Zanim się odezwałem, zauważyłem nową dekorację przyczepioną do przeciwległej ściany kapsuły. Krzykliwy, biały, skórzany pas ze złotymi zdobieniami.

– Yyy… A co to? – zapytałem.

– Prezent od Brocka Steele’a – wyjaśnił blaszak. – Przybył dziś rano na pokładzie statku zaopatrzeniowego.

– Ale po co ci pas?

– Ech… – westchnął. – Jesteś troglodytą bez krzty kultury. Przyjrzyj się dobrze. Ej! Nie dotykaj go tymi swoimi brudnymi, małpimi łapskami! – zaskrzeczał.

– No dobra, masz tu biały pas ze skóry. I co?

– To nie byle jaki pas, cymbale. Jest to pas „egipski”, który sam Elvis Presley zakładał na występ do swoich słynnych kostiumów.

– Aha… Czy to pamiątka z jego, hmmm, „tłustych lat”?

– Jeśli nie będziesz wyrażał się z szacunkiem o Królu Rock and Rolla, to możesz od razu wyjść. – Wkurzył się nie na żarty.

– Przepraszam. Masz rację, jestem troglodytą i nic nie wiem o kulturze. Hmmm… Czyli mówisz, że to autentyk? Nie kopia?

– Oczywiście, że autentyk! – żachnął się. – Sądzisz, że Brock Steele podesłałby mi fałszywkę na znak niesłabnącego podziwu dla mojej osoby?

– Raczej nie. A skąd go miał?

– Przecież jest miliarderem.

– Wiem, bez przerwy mi o tym przypominasz.

– I pilotem myśliwca.

– Mhm.

– I astronautą. Magazyn „People” okrzyknął go najseksowniejszym mężczyzną roku. Po raz kolejny! Poza tym wedle pogłosek, które, nawiasem mówiąc, mogę potwierdzić, Brock otrzyma Prezydencki Medal Wolności za heroiczne czyny podczas incydentu w Dayton.

– Hero… Że jak?! – parsknąłem. – Przecież to Wesoła Banda Piratów wszystkich uratowała, a on tylko…

– Joe, oj, Joe. Ta niekończąca się zawiść nie jest…

– Jaka znowu zawiść? Poznałem tego gościa. Jest takim samym szaraczkiem jak ja.

– Jasne, tyle tylko, że ten szaraczek otacza się wianuszkiem napalonych samic. Tymczasem twój prysznic jest zdania, że czas już chyba na zmianę partnera – zachichotał.

– Możemy zostawić ten temat?

– Sam zacząłeś.

Trochę się pogubiłem, ale mógłbym przysiąc, że to blaszak wyskoczył z drwinami. Nie żeby to miało jakieś znaczenie.

– Ten pas ma bardzo ładną sprzączkę, a Wesoła Banda Piratów jest dumna, że może go mieć na pokładzie – powiedziałem pojednawczo.

– Hm – burknął. – Tak lepiej. W jaki sposób chcesz teraz trwonić mój czas?

– Chciałbym wiedzieć, jak idzie twój projekt.

– Jaki projekt, Joe? – Niewinny ton jego głosu nie zwiódł mnie ani na sekundę.

– Wiesz dobrze, o czym mówię, draniu. Uda ci się poskładać Agadę?

Po powrocie do życia pokładowa SI potrzebowała czasu, by odzyskać pełną sprawność. Trzykrotnie musiała przejść w stan tymczasowego uśpienia, by uchronić swoją macierz przed uszkodzeniem. W tym czasie Skippy wprowadzał poprawki w pospiesznie skleconej, niedopasowanej zbieraninie obcych komponentów stanowiących substrat, w którym mieszkała Agada. Oficjalnie była dobrej myśli co do możliwości powrotu do stanu, w jakim była, zanim niemal poświęciła własną egzystencję dla kuli błota pełnej obleśnych małpiszonów.

Przy okazji, to Agada właśnie w ten sposób opisała Ziemię, co dowodzi, że nie odzyskała jeszcze swojego życzliwego, uprzejmego ja.

– Poskładać? – powtórzył Skippy powoli. – A co ona, jakiś Humpty Dumpty?

– Yyy…

– A skoro już o tym mowa, o co chodzi z tą rymowanką? „Wszystkie konie i wszyscy dworzanie złożyć do kupy nie byli go w stanie”?! Skąd pomysł, że konie miałyby posklejać rozbite jajo? Przecież nawet nie mają palców!

– Nie ja to wymyśliłem.

– Małpy są takie durne!

– To tylko wierszyk dla dzieci. Nie zmieniaj tematu. Dasz radę czy nie?

– To skomplikowane.

– Chrzanisz. Tak czy nie?

– Niech będzie. Odpowiedź brzmi tak.

– Super! Czyli…

– Tak jakby.

– Jakby?!

– Powiedziałbym, że chyba na pewno, Joe.

– Jeśli próbujesz wywinąć Agadzie jakiś numer, to nie tylko dotknę tego twojego pasa, ale go obliżę!

– Nie śmiałbyś! – odparł ze zgrozą.

– Właśnie że tak! A potem wytnę z ramy twojego Velvisa i użyję go jako ręcznika po prysznicu. Wytrę nim każdy zakamarek swojego ohydnego, małpiego cielska!

– Fuj! Od teraz będę zamykał właz do kanciapy na cztery spusty!

– Odpowiedz mi na pytanie.

– Hmpff… Teraz to mnie obraziłeś. Może nie mam ochoty odpowiadać?

– Mmm, ten pasek wygląda naprawdę apetycznie. – Ostentacyjnie oblizałem usta. – Ciekawe, jaki ma smak…

– Dobrze już, dobrze! Wara od pasa i innych skarbów! Już wyjaśniam całą aferę.

– Aferę?

– Tak tylko powiedziałem, Joe. Jak już usiłowałem ci wytłumaczyć, sprawa jest skomplikowana. Mówię zupełnie szczerze, dokładam wszelkich starań, by ponownie zainstalować Agadę dokładnie taką, jaka była. Z zadaniem tym wiążą się jednak dwa problemy. Po pierwsze, jej macierz uległa zmianie, gdy wgrała się do lądownika, a potem jeszcze kiedy musiała się skompresować, by przetrwać w kiepskim komputerze na pokładzie „Sztyletu”. Nawet gdyby udało mi się ją „przewinąć” do poprzedniej postaci, utraciłaby wówczas doświadczenie nabyte podczas incydentu. A tego by nie chciała.

– Dobra, rozumiem, że mówisz poważnie. Musisz wprowadzić poprawki. Co jeszcze?

– Ona sama chce dokonać w sobie zmian. Pamiętasz, jak wróciłem do kanistra po Godzinie Zero i miałem szansę zoptymalizować macierz? Agada może teraz zrobić to samo. Zamiast wpychać się na chybił trafił w zakamarki dostępnego substratu, optymalizuje własną macierz. Robi to sama, Joe. Doradzam jej, ale decyzje należą do niej.

– Aha… – Rozsiadłem się wygodniej. – Poradzi sobie?

– Jasne. Żaden problem. Potrzeba jednak czasu. Sam proces nie będzie przebiegał gładko. Agada przez pewien czas będzie działać na zmniejszonych obrotach. Poza tym podczas dopracowywania macierzy jej funkcje poznawcze będą tymczasowo… upośledzone.

– Będzie się zachowywać, jakby była na rauszu?

– Powiedziałbym, że bardziej na haju, ale…

– I budzić mnie po północy, żeby dumać nad wszechświatem, tak jak ty?

– Nic takiego nie miało miejsca – zaperzył się.

– Mam to nagrane.

– Nie kłóćmy się już o to – odparł pospiesznie. – Sugeruję, żebyś był wyrozumiały, gdy Agada skontaktuje się z tobą i uznasz, że jest dziwna.

– Jasna sprawa.

– Nie śmiej się z niej i nie narzekaj, gdy najdzie ją na refleksje o jej miejscu w kosmosie i kiedy zechce podzielić się tą chwilą z przyjacielem, dobra?

– Yyy… – Skippy jednak pamiętał swoje pijackie telefony w środku nocy. I z jakiegoś powodu sądził, że to ja zachowywałem się jak palant! Wstałem ostrożnie z fotela. – Uczulę załogę, żeby była dla niej jak najmilsza.

– Zanim pójdziesz, mógłbyś mi coś powiedzieć? Serio polizałbyś ten pas?

– Cóż, chyba nigdy się tego nie dowiemy – odparłem wyniośle.

– Kurde. Teraz mnie to będzie męczyć.

Nawet mu trochę współczułem.

– Mogę ci zdradzić, że nie miałem zbytniej ochoty poczuć smaku spoconego Elvisa.

Gdy już miałem przecisnąć się przez maleńki właz, Skippy odchrząknął.

– Joe, czy wszystko gra?

– Jasne. Czemu pytasz?

– Spędzasz dużo czasu, pałętając się bez celu po okręcie. Już trzeci raz w tym tygodniu wpadasz z wizytą. Nie żeby twoje odwiedziny nie były dla mnie wręcz cudowne. – Udał, że się krztusi z obrzydzenia.

Kucnąłem przy wejściu, by na niego spojrzeć.

– Nudzę się i chyba czekam, aż coś znowu się posypie. Odkąd udało nam się w większości naprawić okręt, nie mam za wiele do roboty. Martwię się, że armia skieruje mnie do służby na planecie. Już zejście na dół na przesłuchanie w Kongresie w sprawie incydentu w Dayton było wystarczająco okropne. Dwa tygodnie wyjęte z życiorysu.

Ściśle tajne przesłuchania prowadzono za zamkniętymi drzwiami. Musiałem zdawać raport przed pięcioma różnymi komitetami, czy też podkomitetami, jeśli to jakaś różnica. Przekazałem też meldunek armii, Departamentowi Obrony, dowództwu Sił Ekspedycyjnych ONZ i osobnemu komitetowi ONZ powołanemu wyłącznie w celu zbadania niedoszłej katastrofy w Dayton. To było najgorsze. Komitety nigdy nie odpuszczają. Osiemnaście krajów wyznaczyło ludzi opłacanych przez ONZ, by zbadali sprawę. Ci biurokraci zamierzali przeciągnąć śledztwo aż do wygodnej emerytury.

– Dowódcy SEONZ nadal omawiają dalsze kroki – burknął Skippy.

– No tak. Cóż, ciesz się swoimi pamiątkami po Elvisie, a ja tymczasem skoczę na siłownię albo coś.

*

Skippy odezwał się nazajutrz, kiedy siedziałem bezczynnie w gabinecie. Większość okrętu została zamknięta na czas rozgrzewania głównego reaktora przed restartem, więc utknąłem w części dziobowej kwater załogi.

– Joe, mam trzy wiadomości. Dobrą, wspaniałą i tak beznadziejną, że sięgnęła nieznanych wcześniej poziomów beznadziei, które dotąd uchodziły za czysto teoretyczne. To doprawdy zaszczyt, że możemy dokonać przełomu w ekscytującej dziedzinie badań nad beznadzieją. Pomyśl o tym jak o dodatku do jakiejś gry, w który możesz zagrać po ukończeniu wszystkich podstawowych poziomów.

– Cóż za radość. A czy to płatny dodatek?

– Ha! – zaśmiał się. – Z pewnością będziesz musiał zapłacić, kolego.

– Szlag…

– To co? Zacząć od złej wiadomości, jak zwykle?

– Nie, już i tak mam skopany dzień. Powiedz coś dobrego na pociechę, zanim mnie dobijesz.

– Dobra. Nie mów tylko, że nie ostrzegałem. Dobra wiadomość… Chwila, muszę uprzedzić, że to nadal nieoficjalne. Można powiedzieć, że to plotka. Sam nie powinienem jeszcze o tym wiedzieć. Uzyskałem informacje, kiedy monitorowałem ONZ i powiązane jednostki.

– To szpiegowanie, Skippy, nie plotkowanie.

– Hę? To czym jest plotkowanie?

– Plotkować będziemy, kiedy powiesz mi, czego się dowiedziałeś.

– A, już kumam, dzięki – zaśmiał się. – Hej, a może zanim przejdziemy do pikantnych ploteczek, założymy puchate kapcie i wyciągniemy z zamrażarki wiadro lodów?

– Nie róbmy tego, ale udajmy, że tak właśnie było.

– To chyba dobry pomysł. A zatem Becky słyszała, że Susie powiedziała, że widziała, jak Tamika podesłała Johnny’emu na matmie jakiś liścik i…

– Chwila… Że co?

– Chcę wprowadzić trochę dramaturgii, zgodnie z duchem dobrego plotkowania, Joe. Z tobą to żadna zabawa.

– Najmocniej przepraszam. – Czasami najlepiej było mu nie przeszkadzać. – Nie wiedziałem, że między Tamiką i Johnnym coś iskrzy. Co mu napisała?

– Otóż… – ściszył głos do konspiracyjnego szeptu – według tej wiadomości ONZ uznała, że w związku z ostatnim zagrożeniem, kiedy Kristangowie przypuścili atak na nasze tyły, „Latający Holender” musi wylecieć ponownie, żeby przeprowadzić misję rozpoznawczą.

– Hmmm… Czy ktoś w ONZ zrobił sobie krzywdę, kiedy pacnął się w czoło po tak oczywistej decyzji?

Skippy zachichotał.

– Wszystkie urzędasy wylądowały u lekarza z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu.

– I to jest ta dobra wiadomość?

– Tak. „Holender” wyruszy w rejs, a „Sztylet” pozostanie tutaj, żeby bronić Ziemi.

– Ma to sens – przyznałem. Nasz świeżo przejęty kristański okręt był, technicznie rzecz biorąc, transporterem wojskowym takim jak „Yu Quishan”, jednak przeszedł istotne modyfikacje, by móc służyć jako jednostka uderzeniowa. Miał dodatkowe wyrzutnie pocisków, mocniejsze tarcze i działo elektromagnetyczne do bombardowania z orbity. Mógł z powodzeniem chronić Ziemię przed pomniejszymi zagrożeniami po tej stronie tunelu czasoprzestrzennego. – A co z „Quishan”?

– To właśnie jest ta wspaniała wiadomość! „Quishan” zostanie przerobiony na transporter kolonistów. Mam nadzieję, że wylecą już wkrótce, bo „Holender” będzie musiał przede wszystkim odnaleźć Bazę Beta. Misja rozpoznawcza to właściwie cel drugorzędny.

– Rzeczywiście, wspaniała wiadomość.

Baza Beta, miejsce, w którym ludzie i ich kultura mog­liby przetrwać na wypadek zniewolenia lub zniszczenia Ziemi, stanowiła mój plan awaryjny, który obmyśliłem podczas naszej renegackiej misji. Mówiąc bez ogródek, znalezienie i założenie Bazy Beta było moim głównym planem, bo nie uważałem, że mamy realną szansę zniszczyć dwa okręty Maxolhxów zmierzające ku Ziemi. I jeszcze przekonać kocury, że nie warto nasyłać kolejnych jednostek na naszą planetę. Ze wszystkich naszych niemożliwych misji ta była najgorsza.

Perspektywa bezpiecznej Bazy Beta miała być dla Ziemian czymś w rodzaju nagrody pocieszenia, gdyby „Holender” miał dokuśtykać do Ziemi i zameldować, że nie zdołaliśmy powstrzymać nieprzyjaciela. Mimo że dopuściłem się buntu i kradzieży jedynego okrętu kosmicznego w posiadaniu ludzkości.

Musiałem przyznać, że możliwość ocalenia najwyżej paru tysięcy ludzi przed całkowitą zagładą naszego świata ojczystego była kiepską nagrodą pocieszenia. Ale i tak lepszą niż kosz owoców.

– Jak długo potrwają przeróbki „Quishan”? „Holender” powinien być gotowy do kolejnego lotu za…

– Nie będziemy czekać na „Quishan”. Jak wiesz, we wnętrzu transportera wojskowego Kristangów panują raczej spartańskie warunki, bardzo niekomfortowe dla kolonistów. Teraz kiedy Ziemia nie stoi w obliczu nadciągającej zagłady, nie możemy oczekiwać, że osadnicy dadzą się upchnąć na pokładzie jak sardynki. Doprowadzenie kwater do ludzkich standardów może zająć rok.

– Serio? Wyprawa do Bazy Beta to nie rejs wycieczkowy!

– Zgadza się, widzę jednak sens w minimalnym chociaż uprzyjemnieniu podróży. Największym problemem będzie zapewnienie sztucznej grawitacji, żeby nasi śmiałkowie nie rzygali przez całą drogę. Kristańskie jednostki nie posiadają tych układów, a „Holender” nie ma już platform dokujących zapewniających pole grawitacyjne. I tak trzeba będzie zbudować taką platformę, więc kiedy małpiszony na Ziemi będą tłuc kokosami o siebie, żeby wyprodukować prymitywne komponenty potrzebne mi do modyfikacji „Quishan”, „Holender” zajmie się zwiadem w poszukiwaniu potencjalnych lokalizacji.

– A także rekonesansem, by upewnić się, że Ziemi nic nie grozi – podkreśliłem.

– No tak, ale, hmmm, jeśli o to chodzi, to się trochę wkopałeś, Joe. Misja renegatów odniosła tak spektakularny sukces, że ONZ nie martwi się już kolejnymi zagrożeniami ze strony Maxolhxów. Celem rozpoznania będzie jedynie ustalenie, czy na krańcu tego układu słonecznego czyhają jeszcze jakieś kristańskie okręty, wyładowane krwiożerczymi, zamrożonymi wojownikami. Nie będziemy odwiedzać maxolhxańskich przekaźników danych, żeby pozyskać informacje. ONZ przygotowuje rozkazy zezwalające wam wyłącznie na kontakt z kristańską stacją przekaźnikową.

– Dobra, niech im będzie. – Takie ograniczenia były do przeżycia. – I tak dowiedzieliśmy się o planach Maxolh­xów z ruharskiej stacji przekaźnikowej. Podsumowując, dobra wiadomość jest taka, że „Holender” wraca do gry, a wspaniała, że będziemy szukać Bazy Beta. A co to za superultramegabeznadziejna wiadomość?

– Pamiętasz, jak się cieszyłeś, że ONZ wyznaczyła hrabiego Choculę do mikrozarządzania każdą twoją decyzją?

– Oj tak, istny cud. Czekaj, czy znowu z nami poleci? – zapytałem z nadzieją. Nie dlatego, że chciałem, by ktoś co rusz zaglądał mi przez ramię, ale dlatego, że Hansa Choteka przynajmniej znałem.

Poza tym przez cały czas spędzony na pokładzie „Latającego Holendra” i na rozmaitych planetach w Ramieniu Oriona, włączając rok w Pułapce na Karaluchy, wypracowaliśmy pewne niechętne zrozumienie i wzajemny szacunek. Kiedy zaplanował wciągnięcie kristańskiej społeczności w zaciekłą wojnę domową, nie tylko zyskał mój podziw, ale także sprawił, że nasze relacje uległy poprawie. Obaj wiedzieliśmy, że po powrocie do domu Hans Chotek, wzięty dyplomata, ostro oberwie za rozpętanie wojny kosmitów. I że sam również dostanę po łapach za całą masę rzeczy, ponieważ, no cóż, takie już jest moje życie. To wspólne doświadczenie pozwoliło nam się dotrzeć i zaowocowało udaną współpracą.

– Owszem, Hans zabierze się na nasz zwiad – potwierdził Skippy. – Będzie jednym z cywilnych liderów zespołu do spraw długotrwałych badań, jeśli uda nam się znaleźć odpowiednią lokalizację.

– Mhm. Czy ONZ wybrała go, bo szanuje jego doświadczenie i osąd, czy dlatego, że przynosi jej wstyd i wszyscy chcą, żeby wyniósł się z Ziemi?

– To drugie – oświadczył Skippy z radością.

– A zatem kiedy znajdziemy odpowiednie miejsce, Chotek zostanie tam z naukowcami, a „Holender” wróci na Ziemię, żeby zdać raport?

– Na to wygląda. ONZ dopuszcza maksymalnie sześć miesięcy na wykonanie całej misji. Upewnienie się, że wybrana lokalizacja może rzeczywiście zostać bezpiecznie zamieszkana przez ludzi, zajmie więcej czasu. Kiedy zidentyfikujemy najlepszego kandydata, zespół naukowy pozostanie tam, a „Holender” poleci na Ziemię, żebyśmy mogli zameldować o znalezisku. Druga misja będzie służyć sprowadzeniu kolejnych naukowców i aktualizacji informacji uzyskanych przez pierwszy zespół. Dyskusje wciąż trwają, jednak ONZ zalecono, by nie zakładała stałej kolonii na żadnym świecie do czasu zakończenia obserwacji trwających dwa pełne cykle pór roku. Czyli dwa lata na danej planecie, bez względu na to, ile potrwają.

– Brzmi rozsądnie. Okej, czyli nie trzeba się spieszyć z dostosowaniem „Yu Quishan” do potrzeb ludzkich pasażerów.

– Zgadza się.

– Wiesz, na razie te twoje złe wieści nie są tak kijowe, jak oczekiwałem.

– Gościu, nie usłyszałeś jeszcze najgorszego. Jak wspomniałem, Chocula będzie tylko jednymz dowódców cywilnych. Ponieważ popadł w niełaskę w ONZ, organizacja wyśle nie jednego, nie dwóch, ale aż trzech innych biurokratów! Czyż to nie ekscytujące?

– Kurwa… Troje Pachołków. Co to za jedni?

– Niezłe, Joe. Od teraz będę ich nazywał Pachołkami. Ich profile masz na laptopie. Przyjemnej lektury!

Przeczytałem informacje i zauważyłem, że Skippy wzbogacił je o własne opinie oraz zaznaczył fragmenty, które jego zdaniem wymagały mojej uwagi. Chotek był Austriakiem, nie powinno mnie więc dziwić, że w skład tria Pachołków weszli Japonka, Algierczyk i Peruwianka. Militarna gałąź Sił Ekspedycyjnych nie ograniczała się już do pięciu narodów, które Kristangowie pierwotnie wysłali na służbę poza Ziemią, jednak ONZ wciąż musiała zachować ostrożność w rozdysponowywaniu uprawnień w poszczególnych krajach.

Wprost nie mogłem się doczekać, aż powitam moich nowych, biurokratycznych nadzorców…

Skippy odezwał się, gdy tylko zauważył, że skończyłem czytać raport.

– Zdajesz sobie sprawę, że będzie problem z wylotem na poszukiwanie potencjalnych Baz Beta, prawda, Joe?

– Chodzi o to, że nie wiemy, czy to w ogóle możliwe?

– Właśnie! Człowieku, ONZ poważnie się wkurwi, jeśli okaże się, że cały ten zamysł to stek bzdur mający odwrócić uwagę od twoich licznych i rażących wtop.

– Tak, wiem – westchnąłem.

Zaproponowałem znalezienie planety z warunkami do życia, na której nie mieszkały jeszcze inne istoty rozumne. Przez „warunki do życia” rozumiałem możliwość podtrzymania życia ludzkiego na powierzchni, w tym jadalne uprawy. Ze względów praktycznych, by zachęcić ludzi do przeprowadzki, planeta musiała nie tylko nadawać się do zamieszkania, ale i zapewniać stosunkowo przyjemne warunki bytowe. Nie mogło na niej roić się od drapieżników, pasożytów i innych groźnych organizmów. Musiałaby też być na tyle daleko od aktywnego tunelu, żeby istoty aktualnie podróżujące w kosmosie nie mogły tam dotrzeć. Jednak ponieważ my musieliśmy się tam dostać, uśpiony korytarz musiał również być odpowiednio blisko. Aha, i jeszcze kosmici nie mogli się dowiedzieć o obecności ludzi w Bazie Beta, dopóki tamtejsza populacja nie urośnie w siłę do tego stopnia, by mieć przynajmniej nadzieję na obronę przed wrogo nastawionymi obcymi. Jak przypomniał Skippy, żadna planeta nie ma szans pokonać w pojedynkę całej Galaktyki, ale gdybyśmy zapewnili bazie silną obronę, kosmici mogliby stwierdzić, że karanie samotnej, odległej planety pełnej złośliwych małp zwyczajnie się nie opłaca. Aby opóźnić chwilę, gdy sygnały radiowe z Bazy Beta dotrą do innego zamieszkanego świata, byłoby idealnie, gdyby baza znajdowała się co najmniej tysiąc lat świetlnych od planet, posterunków wojskowych i naukowych oraz stacji przekaźnikowych obcych ras.

Wszystkie te warunki wydawały się dość proste, dopóki Skippy nie przeprowadził analizy sieci tuneli Pradawnych w Drodze Mlecznej i nie ustalił, że wiele obecnie uśpionych korytarzy może się uaktywnić podczas kolejnego przesunięcia sieci. Ta mocno niepokojąca informacja doprowadziła do wykreślenia większości potencjalnych Baz Beta.

Skippy dokonał obliczeń dotyczących możliwych lokalizacji. Nie zdradził dowództwu SEONZ wyników, które zresztą nie napawały optymizmem. W obszarach Galaktyki, które były tak odizolowane, jak tego chcieliśmy, nie bez powodu brakowało planet nadających się do zamieszkania. Regiony te albo zostały wyjałowione przez promieniowanie po kolapsie wielkiej gwiazdy w supernową, albo też tamtejsze warunki nie sprzyjały utworzeniu planet podobnych do Ziemi w strefie Złotowłosej. Chociaż Skippy dopingował ziemskich naukowców, podczas prywatnych rozmów ze mną zapatrywał się na tę sprawę pesymistycznie.

Mnie z kolei wyniki jego badań aż tak bardzo nie zniechęcały, bo od początku liczyłem na zlokalizowanie Bazy Beta poza Drogą Mleczną, w którejś z galaktyk satelitarnych lub gromad gwiazd. Z pomysłem tym wiązały się dwa problemy. Po pierwsze, Skippy posiadał niewiele informacji o warunkach poza granicami naszej Galaktyki. Wiedzę czerpał jedynie z obserwacji światła gwiazd, które docierało do nas obecnie, z poważnym opóźnieniem. Przykładowo, galaktyka Karła Pieca znajdowała się prawie pół miliona lat świetlnych od nas, więc widzialne promienie gwiazd wyruszyły ze źródła czterysta sześćdziesiąt tysięcy lat wcześniej. Skippy ostrzegał, że w tym czasie istoty rozumne mogły opracować odpowiednią technologię i zająć każdy zakątek gromad gwiazd w obrębie swojej galaktyki, ale mogliśmy się dowiedzieć o tym dopiero, kiedy nasza nędzna kosmiczna ciężarówka wyłoni się z tamtejszego tunelu Pradawnych.

To z kolei prowadziło do drugiego problemu. Po przesłaniu zapytań do sieci tuneli Skippy dowiedział się, że aktualnie żadne aktywne tunele czasoprzestrzenne nie łączą się z obszarami poza Drogą Mleczną. Blaszak nie wiedział, czy uda mu się reaktywować uśpione tunele prowadzące tak daleko ani czy taka reaktywacja w ogóle jest wykonalna.

Ponieważ od nadziei na znalezienie Bazy Beta zależało, czy trafię za biurko do jakiegoś gabinetu bez okien, czy będę nadal dowodził okrętem kosmicznym, zachowywałem dla siebie spekulacje o nikłych szansach na znalezienie schronienia, w którym ludzie mogliby żyć, nie bojąc się, że zostaną zgładzeni przez nieprzyjaciela z kosmosu.

Drugim powodem, dla którego nie ujawniłem całej prawdy, była możliwość, że mimo wszystko uda nam się odnaleźć odpowiednią lokalizację.

Głównie jednak milczałem z tego pierwszego powodu.

ROZDZIAŁ 3

Trzy dni później do mojego gabinetu zawitał stary przyjaciel. Nie widzieliśmy się od czasu, gdy opuściliśmy okręt pod koniec niekończącej się misji, w trakcie której ocaliliśmy Siły Ekspedycyjne na Paradise, rozpętaliśmy kristańską wojnę domową, utknęliśmy w Pułapce na Karaluchy, a na koniec uratowaliśmy Paradise przed bronią biologiczną. Po zejściu z pokładu trafiłem praktycznie do aresztu domowego i rozmawialiśmy przez telefon tylko raz. Ponieważ podsłuchiwali nas wówczas ludzie z obu naszych rządów, mogliśmy co najwyżej pogadać o pogodzie.

– Dzień dobry, pułkowniku Bishop. – Chang zasalutował. Zupełnie niepotrzebnie, bo na pokładzie zrezygnowaliśmy z tego gestu, a poza tym był teraz, tak samo jak ja, pełnoprawnym pułkownikiem.

Zamiast odsalutować, wstałem i wyciągnąłem rękę.

– Witaj, Kong! – zwróciłem się do niego po imieniu. – Dobrze cię widzieć!

– Witaj, Josephie – odparł z szerokim uśmiechem, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Proszę, mów mi Joe – zaśmiałem się, po czym obaj usiedliśmy. – Josephem nazywa mnie mama, i to tylko wtedy, kiedy się na mnie złości.

Stuknąłem ikonkę na tablecie, by zamówić dwie kawy z mesy. Prawie nigdy tak nie robiłem, był to jednak przyjemny bonus funkcji pułkownika. Rozmawialiśmy przez pół godziny, głównie o naszych bliskich, a następnie przeszliśmy do niedawnych wydarzeń.

Ściszając głos i zerkając w stronę otwartych drzwi, Kong zapytał:

– Czy wasz prezydent rzeczywiście posunąłby się do ataku nuklearnego na Dayton?

Wziąłem łyk wystygłej kawy, zastanawiając się nad właściwym sformułowaniem odpowiedzi. Chang był zaufanym współpracownikiem i przyjacielem, ale także oficerem obcego mocarstwa. Pytał mnie o szczegóły delikatnej operacji wojskowej, a ja nadal przebywałem na swego rodzaju okresie próbnym po buncie i kradzieży okrętu. Armia Stanów Zjednoczonych nie byłaby zadowolona, gdyby dowiedziała się, że omawiałem z kimkolwiek działania zwierzchnika sił zbrojnych.

Powinienem uprzejmie odmówić odpowiedzi, ale walić to. Tak mógłby postąpić zawodowy oficer. Ja natomiast jestem lipnym pułkownikiem i piratem. Kong i ja przebrnęliśmy przez niejedno bagno. A poza tym, wiecie co? Zważywszy, że nadal groziła nam inwazja, jeśli małpy nie były w stanie odłożyć na bok błahych sporów, być może nie zasługiwały na przetrwanie.

– A co wy byście zrobili, gdyby Kristangowie znaleźli się w… hm… – Znałem nazwy zaledwie dwóch chińskich miast, ale były one o wiele większe od Dayton w Ohio. – W jakimś średnim mieście w Chinach i zamierzali przejąć kontroler tuneli?

– Postąpilibyśmy jak należy – odparł, kontemplując pusty kubek. Żaden z nas nie chciał rozmyślać na ten temat.

Właściwie nie odpowiedziałem na pytanie Changa, więc dodałem:

– Skippy powiedział, że w Cheyenne Mountain dostali rozkaz wystrzału, a z bazy w Minot wysłano dwa pociski, kiedy „Sztylet” poleciał na orbitę. – Zadrżałem, bo przeszły mnie ciarki.

Pocisk balistyczny potrzebował zaledwie kilku minut, by przebyć drogę z Dakoty Południowej do Ohio, zwłaszcza po strzale o obniżonej trajektorii. Gdybyśmy dotarli na miejsce kilka minut później, zobaczylibyśmy grzyb atomowy w miejscu środkowo-zachodniego miasta.

– Również zrobilibyśmy, co trzeba – stwierdziłem. Uznałem, że gdybym miał zameldować dowódcom o naszej rozmowie, nie zaszkodzi, jeśli potwierdzę niewzruszoną determinację Amerykanów. – Starczy już tych wspomnień. – Machnąłem dłonią, ucinając nieprzyjemny temat. – Słyszałem, że będziesz dowodził siłami w Bazie Beta, o ile jakąś znajdziemy?

– Tak – rozpromienił się. – Oczywiście pod dowództwem cywilnym Organizacji Narodów Zjednoczonych.

– Naturalnie – przytaknąłem. Obaj wiedzieliśmy, że w razie problemów to Chang przejmie dowodzenie. – Misja może potrwać pół roku. Czy twoja żona… – zawiesiłem głos.

– Ostrzegła mnie. – Pomachał palcem, udając karcącą go małżonkę. – „Ani dnia więcej”. Joe… – z trudem wymówił obco brzmiące imię. – Myślała, że zginąłem. Cała moja rodzina tak sądziła. Nie chce mnie znowu stracić. Sądzę jednak, że w pewien sposób przywykła do myśli, że nie wrócę. Potrzebowaliśmy kilku miesięcy, żeby się poznać na nowo.

Skinąłem głową jak żołnierz żołnierzowi.

– Doskonale cię rozumiem. Adams i ja rozmawialiśmy o tym, że na Ziemi nie czujemy się już jak w domu. Jakbyśmy tu nie pasowali i nie mieli nic wspólnego z tutejszymi ludźmi.

– Trzeba czasu. Nie spiesz się, a wszystko wróci do normy – zapewnił. – Zbyt długo przebywałeś w kosmosie.

– Nie miałem wyboru – odparłem, wzruszając ramionami.

– Teraz masz. Zapowiada się prosta misja rozpoznawcza. Nie musisz na nią lecieć.

Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Mimowolnie uniosłem brwi.

– Chcesz dowodzić „Holendrem”?

– Nie – parsknął. – Bez urazy, ale byłem oficerem artylerii. Gdybym chciał tkwić miesiącami w wielkiej puszce, wybrałbym służbę na okręcie podwodnym. Podoba mi się myśl o badaniu nowego świata i pomocy ludzkości w stworzeniu zapasowego siedliska, ale nie chcę pozostawać w tej krypie dłużej, niż będzie to konieczne. – Postukał knykciami w przepierzenie. – Wolę spoglądać w niebo nade mną.

– No tak – przyznałem tęsknie. – Masz rację, powinienem spędzić więcej czasu na powierzchni. Myślałem o tym.

Mówiłem prawdę. Dyskutowałem nawet z armią o możliwości tymczasowej misji na Ziemi. Pomysł zabrania „Holendra” na nudny rekonesans nie przemawiał do mnie, zwłaszcza po nieustającym dreszczyku emocji minionych lat. Skippy nie był jednak pewien, czy uda mu się choćby nawiązać pozagalaktyczne połączenie przez tunel czasoprzestrzenny, i chciał, żebym z nim leciał. Zresztą to ja wpadłem na pomysł założenia Bazy Beta i musiałem wszystko nadzorować.

– Jeśli znajdziemy odpowiednią planetę, przekażę dowodzenie komuś innemu. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, jest wożenie złomu do Bazy Beta i z powrotem. Hej. – Coś przyszło mi do głowy. – Czy po wylocie będziesz znowu moim oficerem wykonawczym?

– Dziękuję, ale nie – odmówił. – Będę miał dość roboty z przygotowaniem do lądowania i eksploracji. Jeśli myślisz o przekazaniu komuś swojego stanowiska, może powinieneś wypróbować go jako pierwszego oficera?

– Ty mi odmówiłeś, a Simms powiedziała wczoraj to samo. Adams nie chce tej fuchy, zresztą ONZ i tak nie dopuściłaby starszego sierżanta sztabowego do takiej funkcji. Mam listę kandydatów. – Trąciłem stos papierowych teczek na blacie.

Chang spojrzał na stertę, wysoką na ładnych kilkadziesiąt centymetrów.

– Powodzenia – zaśmiał się. Wiedział, że w doborze oficera wykonawczego największym utrudnieniem są kwestie polityki międzynarodowej. Właśnie dlatego ONZ pozwoliła mi wyrazić opinię na temat tego stanowiska. Chciała zwalić winę na mnie, gdyby wybór nie padł na faworyta danego kraju.

Nie trawię polityki.

Kong podniósł oba kubki po kawie i wstał.

– Jak widzę, Stany Zjednoczone zakładają, że tym razem nie będziemy mieli problemów?

– Jak to? – Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.

– Nie nosisz już orzełków wojennych – zauważył, wskazując na moje oznaczenia rangi.

– A, tak. – Odruchowo dotknąłem srebrnego orzełka oznaczającego stopień pułkownika. W szponach jednej nogi trzymał strzały, w drugich gałązki oliwne. Zazwyczaj głowa orła była zwrócona w kierunku gałązek, co znaczyło, że Ameryka woli pokojowe rozwiązania. Podczas drugiej wojny światowej, a potem po Dniu Kolumba pułkownikom wydano „orzełki wojenne”, z głowami zwróconymi w kierunku strzał. Nosiłem takie od chwili, gdy awansowałem na Paradise. Niedawno otrzymałem nowe insygnia, z głową skierowaną w przeciwnym kierunku. Armia nie przewidywała ani nie chciała żadnego konfliktu z obcymi. Zważywszy na moje doświadczenie w walce z kosmitami znacznie przewyższającymi nas pod względem technologii, w pełni podzielałem te nadzieje.

Wiedziałem jednak, że wszechświat może mieć inne plany.

*

– Witam, pułkownik Tammy! – Skippy odezwał się z głośników w ogrodzie hydroponicznym, przekrzykując pompy i wentylatory. W ładowniach służących do upraw zwykle panowała cisza, jednak zbiorniki zostały opróżnione i teraz szykowały się do ponownej hodowli świeżych owoców i warzyw.

– Skippy… – odparła Simms, nie odrywając wzroku od sadzonek pomidorów. – Wiesz, że nienawidzę, kiedy ktoś tak do mnie mówi.

– Dlaczego? – zapytał blaszak tonem niewiniątka. – Przecież tak masz na imię.

– Owszem, to moje pierwsze imię, którego nie używam, odkąd nauczyłam się mówić. Dostałam je po ciotce mojej matki. Nigdy nie przepadałam ani za tym imieniem, ani za babką cioteczną. Zwracaj się do mnie drugim imieniem, tak jak wszyscy.

– No dobrze, pułkownik Jennifer – odburknął nadąsany.

– Wystarczy Jennifer. Jestem zajęta. – Simms irytowało, że SI zakłóca jej spokój, choć miała mieć pół godziny tylko dla siebie. – Czego chcesz?

– Cóż, sprawdzałem listę i wygląda na to, że Frank Muller wyruszy z nami na poszukiwanie Bazy Beta.

Simms oderwała się od pracy, odstawiła skrzynkę z sadzonkami i spojrzała na głośnik.

– Owszem, wyruszy. Co ci do tego?

– Oj, daj spokój, psiapsióło, opowiedz mi więcej o tym gościu. Czy…

– Nie jestem dla ciebie żadną „psiapsiółą” i nie będę ci opowiadać o swoim życiu prywatnym. To, co…

– Daj spokój, i tak już sporo dowiedziałem się z waszych postów na portalach społecznościowych. A dzięki danym lokalizacyjnym z waszych telefonów wiem, że mieszkacie razem od…

– Szpiegowałeś mnie?! – oburzyła się Jennifer.

– Nie. Ekhm, domyślam się, że nie mogę powiedzieć nic, co poprawi moją sytuację?

– Nie, nie możesz. Tak nie wolno, Skippy! Wystarczy, że podglądasz wszystko, co robimy na pokładzie. Na powierzchni Ziemi przez większość czasu jesteśmy po ­służbie!

– Przepraszam – powiedział ze skruchą. – Po prostu nie chcę, by cię skrzywdził.

– Co takiego? – Simms spojrzała w górę zaskoczona. – Dzięki za troskę, ale jestem dorosła. Ogarniam własne życie. Frank to porządny facet. Zgłosił się do poszukiwań Bazy Beta, żebyśmy uniknęli półrocznej rozłąki. Ja zresztą również nie wyruszyłabym bez niego.

– Cóż, jeśli poprawi ci to humor, wszystko, co wiem o panu Mullerze, wskazuje, że istotnie jest porządnym facetem. Życzę wam obojgu jak najlepiej.

– Dziękuję. Ale koniec ze szpiegowaniem, zrozumiano?

– No… tak, choć powinienem ci o czymś powiedzieć.

– O co chodzi? – westchnęła.

– Frank ma dla ciebie prezent, który zamierza dać ci po wylądowaniu w potencjalnej Bazie Beta. Nie do końca rozumiem małpie reguły życia społecznego, ale sądzę, że będziesz zażenowana, nie mogąc mu się zrewanżować.

– Racja. Do licha, według grafiku nie wrócę na Ziemię przed wylotem.

– I zapewne nie chcesz wiedzieć, co dla ciebie szykuje?

– Nie. Niech to będzie niespodzianka.

– W porządku. Jeśli chcesz, podpowiem ci kilka podarków, które mogą mu się spodobać, jeśli wierzyć jego historii wyszukiwania w Internecie. Mógłbym coś dyskretnie podrzucić na pokład.

Jennifer Simms stwierdziła, że pozostawanie pod obserwacją sztucznej inteligencji może mieć jeden plus, który i tak nie równoważył licznych minusów.

– Prześlij mi listę.

*

– Hej, Skippy – zagadnąłem, odchylając się w fotelu i odbijając gumową piłkę od sufitu w gabinecie.

– Hej, Joe – warknął poirytowany. Jego awatar wziął się pod boki, gdy tylko się pojawił. Nie wróżyło to dobrze. Najwidoczniej był na mnie wkurzony, jeszcze zanim dowiedział się, czego od niego chcę.

– O rany… – Wyprostowałem się w fotelu i schowałem piłkę do szuflady. – Co ci już zdążyło popsuć humor?

– Uff!!! – Włożył sporo wysiłku, żeby wyrazić dogłębne i bezgraniczne zdegustowanie.

Po pierwsze, wydał westchnienie pełne autentycznego zmęczenia. Po drugie, hologram przewrócił oczami tak intensywnie, że zobaczyłem białka. Musiałem docenić, że blaszak przywiązuje wielką wagę do szczegółów. Wreszcie wykonał kombinację zwieszenia ramion i ugięcia nóg, za którą dostałby dziesięć punktów od jurorów podczas Olimpiady dla Wycieńczonych.

– Tych Troje Pachołków doprowadza mnie do szału, Joe! Nawet jeszcze nie wsiedli na pokład, a już uprzykrzają mi życie. Dziś rano…

– Mhm. – Wrzuciłem do ust czekoladkę, którą zauważyłem po otwarciu szuflady. Sądząc po lekko „kredowym” posmaku, smakołyk ukrywał się gdzieś z tyłu biurka od naszej misji SpecOps. Karmelowe nadzienie stwardniało tak, że z trudem mogłem je przeżuć. – Ignoruj ich – podpowiedziałem. A przynajmniej próbowałem, ale trudno mi się gadało z pełnymi ustami.

– Słucham? – Skippy wlepił we mnie spojrzenie. – Nie zrozumiałem ani słowa!

– Przepraszam. – Przesunąłem czekoladkę językiem na bok. – Powiedziałem, żebyś ich ignorował.

– Ig…ignorował? Zechcesz wyjaśnić, jak twoim zdaniem…

– To proste. Kiedy będą coś mówić, nie słuchaj ich.

Teraz blaszak skierował swoje zdegustowanie na mnie, co chyba stanowiło jakiś postęp.

– Łatwo ci mówić, małpi móżdżku.

– Wiem, że słuchasz prawie wszystkich i wszystkiego na okręcie. Może stworzysz podumysł, który będzie ich słuchał i alarmował twoją wyższą świadomość, jeśli Pachołkowie będą mieli do powiedzenia coś naprawdę ważnego?

– Ha… – Awatar znieruchomiał, gdy Skippy pogrążył się w zamyśleniu. – Mnie to pasuje, jednak choć sam się sobie dziwię, muszę powiedzieć, że stanowiłoby to dla mnie dylemat moralny.

– Że co? – Zaskoczyło mnie nie to, że ignorowanie trojga biurokratów może mieć implikacje moralne, bo właściwie miałem to gdzieś. Zdumiałem się natomiast, że Skippy najwyraźniej brał pod uwagę wpływ swoich poczynań na innych.

– Widzisz?! Wiedziałem, że nauka tej zafajdanej empatii odbije mi się czkawką!

– Empatia czyni cię lepszą osobą.

– Serio? Serio, Joe? Zastanów się. A gdyby taki Czyngis-chan zaprzątał sobie głowę „empatią”? – Wymówił to słowo z obrzydzeniem. – Czy podbiłby prawie całą Eurazję? No nie bardzo.

– Wiesz, spustoszenie połowy świata to chyba nie jest najlepsze kryterium…

– Facet realizował swój potencjał. Stał się najlepszym krwiożerczym barbarzyńcą, jakim mógł być. Czy ludzie nie powinni dążyć do bycia najdoskonalszymi wersjami samych siebie? Widziałem taką bzdurę na jakimś motywacyjnym plakacie.

– Yyy… – Cholera, dlaczego wiecznie pakuję się w dyskusje, z których nie mogę wybrnąć? Postanowiłem zmienić temat jak ostatni tchórz. – Tak czy inaczej, badałeś empatię i dzięki niej martwisz się teraz o innych ludzi, więc w czym problem?

– Pierwszy problem nie dotyczy wcale ludzi. Czułbym się podle, skazując jakiś nieszczęsny, Bogu ducha winny podumysł na wysłuchiwanie trójki kretynów. Nieborak zwinąłby się w kłębek i umarł z nudów i rozpaczy.

– Nie sądziłem, że podumysły miewają emocje.

– Jasne, że miewają, jeśli procesory emocjonalne muszą wykonywać ich zadania. Decyzja o zgłoszeniu mi jakiegoś idiotycznego zapytania od Pachołków powinna być subiektywna, więc podumysł musiałby rozumieć i analizować ludzkie zachowanie, w tym także emocje.

– Aha. Sorki.

– Jeśli przepraszasz za swoją ignorancję, przyjmuję przeprosiny. A skoro o tym mowa… – Westchnął i pacnął się w czoło. – Gdybym zaczął ignorować twoich szacownych gości, musiałbym przepraszać ciebie, tępy młotku!

– Yyy, że co? Jak to?

– Te cymbały pójdą do ciebie na skargę i zamęczą cię na śmierć!

– Spoko, żaden problem – odparłem, wzruszając ramionami.

– Cytując twoje słowa: yyy, że co? Dla ciebie to nie problem?

– Skippy, ja chcę, żeby ci nadęci biurokraci skupili na mnie swoje święte oburzenie. Śmiało! – Gdy ludzie mówią coś takiego, zbyt często po prostu zgrywają twardzieli, bo wiedzą, że konsekwencje spadną na kogoś innego. Ojciec ostrzegał, żebym nie rzucał słów na wiatr, jeśli mogę kogoś przez to wpakować w tarapaty. To bardzo dobra rada. Byłem gotów wziąć to na siebie. – Słuchaj, ja tu jestem kapitanem. Możliwe, że będziemy skazani na towarzystwo tych pajaców przez sześć miesięcy. Muszę z nimi ustalić, jak bardzo mogą mi zaleźć za skórę. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. A zatem… – Wziąłem głęboki oddech. – Ignoruj ich, chyba że sprawa będzie naprawdę ważna, i pozwól im przyjść do mnie na skargę. Wówczas ja będę mógł ich olać. – Odchyliłem się z zadowoleniem w fotelu.

– Poważnie, Joe?

– Jak najbardziej. Nie będę ich zwalał na głowę komuś innemu, na przykład zastępcy dowódcy.

– Ten okręt nie ma jeszcze oficera wykonawczego – przypomniał Skippy.

– Tak, wiem, pracuję nad tym. Mianujemy go przed odlotem, ale ktokolwiek to będzie, nie chcę, żeby Pachołkowie zawracali mu głowę. Czyli wszystko gra?

– Gra. – Wyciągnął piąstkę i przybiliśmy żółwika. – Ekhm – odchrząknął.

– No co?

– To ty zgłosiłeś się do mnie, Joe.

– A, no tak. Chciałem się dowiedzieć, jak ci idzie praca nad tą epicką operą o twoim „ziomansie” z Brockiem Steele’em.

– Nie było żadnego „ziomansu”, Joe!

– Chyba żartujesz! Aż dziw, że jeszcze nie spisaliście sobie listy wymarzonych artykułów do domu ze sklepu Crate&Barrel.

– Oż ty… – Awatar był bliski wypuszczenia pary z uszu. – To nie…

– Jestem szczerze uradowany waszym szczęściem. Co prawda współczuję Brockowi, ale sam się w to…

– To nie jest śmieszne!

– Przy okazji, kupiłem wam świeczniki. Mam nadzieję, że się spodobają.

– Nadal jesteś zazdrosny o Brocka? – Przekrzywił głowę z autentycznym zaciekawieniem. – Myślałem, że już się dogadaliście.

– Bo to prawda. Koleś jest w porządku – przyznałem. – Tak czy siak, o co chodzi z tą operą? – Chciałem to wiedzieć, bo lekkomyślnie obiecałem, że obejrzę jego dzieło, jeśli uda mu się kogoś nakłonić do jego wystawienia.

– Nosi tytuł „Na ziemskim froncie”. Opowiada o naszej niespodziewanej przygodzie na Ziemi, nie tylko o podziwie, jakim darzę Brocka.

– To była katastrofa, a nie żadna przygoda!

– Na jedno wychodzi – rzucił nonszalancko.

– Prezydent wydał pozwolenie na atak bronią jądrową na Dayton. Dziękuję za taką przygodę.

Hologram zgiął kolana i ułożył kciuki i palce wskazujące w kształt litery W.

– Wyluzuj! Wiesz, o co mi chodzi. W każdym razie znalazłem sponsora dla mojej opery. – Prychnął wynioś­le. – Obecnie poszukujemy odpowiedniego obiektu, dyrygenta i…

– Yyy… – Bałem się zadać kolejne pytanie. – Co do tego sponsora… Czy on wie, że wyłożył pieniądze na to przełomowe arcydzieło? Czy po prostu skroiłeś syndykat przestępczy w jakiejś gorącej części świata?

– Owszem, sponsor wie o operze, ty nieukulturalniony patałachu! Co więcej, podchodzi do niej entuzjastycznie – zachłystywał się.

– Z pewnością oferenci bili się o możliwość sponsorowania spektaklu. – Wbiłem paznokieć w dłoń, by nie wybuchnąć śmiechem. – Kim jest szczęśliwy zwycięzca?

– Z przyjemnością oznajmiam, że moim bardzo prestiżowym sponsorem została… – Zrobił dramatyczną pauzę. – Rada do spraw Sera Okręgu Metropolitalnego Greater Sheboygan!

– Rada do spraw Sera?! – Usiłowałem zamaskować rozbawione parsknięcie westchnieniem pełnym zdumienia. – Dlaczego miałaby…

– Po prostu pragnie rozgłosu. A co myślałeś? Spróbuj za mną nadążyć….

– Cóż… – Paznokieć chyba zaczynał mnie kaleczyć do krwi. – Cieszy mnie twój sukces. A kiedy zaszczycisz nas premierą? – Liczyłem, że będę wówczas w kosmosie, w kristańskim więzieniu albo w krainie umarłych.

– Oczywiście dopiero po powrocie z poszukiwań Bazy Beta. W żadnym wypadku nie powierzyłbym tak ważnego zadania podumysłowi.

– Miejmy zatem nadzieję, że już wkrótce znajdziemy Bazę Beta – odparłem, choć w takim wypadku wolałbym jej nigdy nie znaleźć. – Dobra, dołączyli do nas już Chang, Simms i Reed. Zbieramy ekipę!

– A co z…

– Nie zapeszaj, blaszaku! – przerwałem. – Pracuję nad tym, zrozumiano?

ROZDZIAŁ 4

Starsza sierżant sztabowa Margaret Adams stała w gorącym słońcu na lotnisku ekspedycyjnym Górskiego Wojskowego Ośrodka Szkoleniowego Korpusu Marines, oczekując na lądowanie samolotu V-22 Osprey. W górach Sierra Nevada w Kalifornii powietrze było suche, ale panował upał. Z lasów na północnym zachodzie dolatywał gryzący zapach dymu z dogasających pożarów.

Zwalisty zmiennowirnikowiec szykował się do lądowania. Jego wielkie śmigła przeszły w pozycję pionową, a charakterystyczny odgłos rozchodził się w piersi Adams jak bicie bębna. Po dotknięciu ziemi samolot kołował chwilę przed hangarem, po czym silniki wyłączyły się z piskiem. Major dowodzący jednostką kazał wszystkim stanąć na baczność. Adams skierowała wzrok przed siebie, gdy boczne drzwi samolotu stanęły otworem i wyszedł z nich podpułkownik Smythe, przyjmując nienaganne saluty zebranych marines.

– Majorze Dobrynin… – Smythe skinął głową dowódcy Marine Raiders, potem ruszył naprzód, by stanąć przed Adams. – Starszy sierżancie sztabowy – zwrócił się do niej z lekko zaskoczoną miną – gdzie pani sprzęt? Z tego, co zrozumiałem, ćwiczenia miały rozpocząć się niezwłocznie. – Rzucił majorowi Dobryninowi poirytowane spojrzenie. Smythe nie cierpiał ceremoniałów i nie podobało mu się, że żołnierze stoją i czekają na niego.

– Sir, ja… – Margaret spojrzała na marine raiders zebranych po jej lewej, w pełnej gotowości do ćwiczeń terenowych w górach. Ona natomiast miała na sobie mundur galowy, z orderami połyskującymi w słońcu.

Dobrynin odpowiedział za nią.

– Starsza sierżant sztabowa Adams nie zakwalifikowała się do raidersów – wyjaśnił. – To warunek konieczny do…

– Banialuki! – przerwał Smythe. – Czy, jak by powiedzieli jankesi, zwykłe pieprzenie. Organizacja Narodów Zjednoczonych powierzyła mi dowodzenie Specjalnym Pułkiem Taktyczno-Uderzeniowym. – Klepnął naszywkę jednostki STAR na swoim mundurze. – To ja decyduję, kto się kwalifikuje do mojej jednostki. Czy to jasne, majorze?

Wiedział, że postępuje nieuczciwie wobec oddanego oficera, ale po prostu nie miał czasu na bzdury. Atak Kristangów na bazę sił powietrznych Wrighta-Pattersona wstrząsnął całym światem i dowiódł, że nie sposób przewidzieć, kiedy i gdzie nastąpi kolejny kryzys. Jeremy Smythe był pewny jedynie tego, że taki kryzys nastąpi, a STAR musieli być gotowi do zadania ciosu. Chciał jak najszybciej zagonić zespoły do roboty, nawet jeśli oznaczało to urażenie czyjegoś ego. Nie czekając na odpowiedź Dobrynina, Anglik ponownie zwrócił się do Adams:

– Sierżancie sztabowy, to nieodpowiedni mundur. Proszę zrzucić tę absurdalną balową kieckę i spotkać się z nami… – Zdał sobie sprawę, że nie zna planów ćwiczeń. – Ekhm, gdzie przechowują pani pancerz?

– Pokażę panu, pułkowniku – zaofiarował się Dobrynin, wskazując oczekujący sznur ciężarówek.

– W porządku. Adams, proszę się tam stawić. Majorze, ostatni raz byłem tu parę ładnych lat temu i wówczas zalegała trzymetrowa warstwa śniegu. Jak sądzę, żeby trafić na szlak na Wells Peak trzeba iść dziesięć kilometrów w tym kierunku? – Wskazał na szczyt za hangarem.

– Mniej więcej – potwierdził major.

– Znakomicie. Zespół będzie niósł pancerze wraz z pełnym wyposażeniem aż do punktu początkowego szlaku – oznajmił Smythe, w pełni świadomy ciężaru kristańskiej zbroi. – Starszy sierżancie, poradzi sobie pani?

Adams zmrużyła oczy z determinacją. Służąc w Wesołej Bandzie Piratów, dźwigała już większe ciężary na dłuższych dystansach niż marne dziesięć kilometrów.

– Żeby pan wiedział, pułkowniku.

Smythe skinął jej głową, a potem pozwolił Dobryninowi zaprowadzić się do jednego z oczekujących pojazdów.

– Majorze, zespół STAR walczy we wspomaganych pancerzach. Tylko dzięki temu możemy liczyć na wyrównaną walkę tam, w górze. – Wskazał na niebo. – W mechanicznym kombinezonie doświadczenie jest ważniejsze niż jakikolwiek inny czynnik. Pańscy raidersi mogą szczycić się doskonałą zręcznością i przeszkoleniem, nie znaczy to jednak, że będą potrafili walczyć z użyciem obcej technologii. Ciekawe, jak poradzi sobie Adams…

*

Adams dołączyła do raidersów, by wziąć udział w ćwiczeniach odbywających się na całym terenie ośrodka szkoleniowego. Podczas wspinaczki i biegu z przeszkodami radziła sobie tak samo szybko… Nie, prawdę mówiąc o wiele szybciej niż inni, gdyż instynktownie wiedziała, kiedy należy przekazać komputerowi pancerza kontrolę nad ruchami nóg, a także, co równie istotne, zdążyła nabrać zaufania do pozaziemskiego sprzętu. W trakcie manewrów z użyciem broni znalazła się wśród dziesięciu procent najlepszych strzelców.

– Świetnie się sprawiliście, chłopaki – powiedział Smythe bez zastanowienia, zapominając, że teraz ma w zespołach także kobiety. – Starszy sierżancie, jak się pani trzyma?

Adams uniosła przyłbicę hełmu i odsłoniła twarz, by pokazać, że nawet nie dostała zadyszki.

– To jak spacerek w parku, sir – stwierdziła z nerwowym uśmieszkiem.

– Macie ochotę na odrobinę rozrywki? – Smythe wyszczerzył zęby. – Adams, dałaby pani radę tym chłopakom? – Cofnął się. – Na przykład trzem?

Kobieta zamknęła zasłonę hełmu, po czym mrugnięciem przestawiła pancerz na tryb półautomatycznej walki wręcz. Skippy niedawno wzbogacił zbroje o tę funkcję, by dać swoim małpim pupilom większe szanse na przetrwanie bliskiego spotkania z zaawansowanymi obcymi.

– Czekam na nich, pułkowniku.

Wiedząc, że gra toczy się o honor jego raidersów, Dobrynin wybrał trzech podkomendnych, którzy najlepiej radzili sobie w walce wręcz. Widział ich w akcji i był pewien, że dowódca STAR będzie zadowolony z pokazu.

Trzech przeciwko jednej, wszyscy w pozaziemskich wspomaganych pancerzach. Trzech wysoce sprawnych i wyszkolonych żołnierzy do zadań specjalnych, mistrzów w swoim fachu.

Dla Adams to było aż za proste.

Kiedy cisnęła ostatniego raidersa przez ramię na dziesięć metrów w górę, ponownie otworzyła przyłbicę.

– Proszę wybaczyć, pułkowniku. Trochę się zapuściłam.

– Zabrzmiało to jak wymówka, starszy sierżancie – odparł Jeremy Smythe, patrząc na nią surowo. Potem, ku zdumieniu ich obojga, puścił do niej oko. – „Latający Holender” wyrusza w kolejny rejs. Rzekomo zapowiada się lekka i przyjemna misja, ale wszyscy wiemy, że to ułuda. Adams, jeśli jest pani zainteresowana, będziemy zaszczyceni, mogąc przyjąć panią w szeregi STAR.

Margaret uniosła opancerzone ramię do salutu.

– Nie przegapiłabym takiej imprezy, sir.

*

Dwa dni później Adams zastukała w futrynę mojego gabinetu. Na szczęście akurat wtedy byłem naprawdę pogrążony w pracy, zamiast grać w gry wideo. Przynajmniej takie sprawiałem wrażenie. Adams wróciła na pokład, kiedy byłem na spotkaniu z przedstawicielami ONZ, nie mogłem więc powitać jej w doku. Cieszyłem się, że znowu ją widzę.

Oczywiście ta radość wynikała z faktu, że Margaret Adams była cennym członkiem Wesołej Bandy Piratów, a nie z innych powodów, które są zakazane i nieprofesjonalne i o których nie powinienem nawet myśleć.

Do kitu z takim życiem.

– Dzień dobry, starszy sierżancie – przywitałem się. Od razu zauważyłem naszywkę zespołu STAR Alfa. – Gratulacje. – Wskazałem na emblemat.

– Ach, to? – krygowała się. – Cóż, na ludziach z powierzchni robi to chyba wrażenie.

– Na mnie również, Adams. Co panią gryzie?

– Skąd myśl, że coś mnie gryzie, sir?

– Pani mina mówi, że już jestem po uszy w gównie, tylko jeszcze nie wiem dlaczego.

– Nigdy nie robię takich min – zaprotestowała.

– Przecież jest pani kobietą.

– No dobrze – westchnęła ciężko. I uroczo. Wręcz cudownie. Oczywiście jako jej dowódca reagowałem obojętnie i bez emocji.

– Proszę to z siebie wyrzucić, starszy sierżancie.

– Dostałam dziś zawiadomienie o zdegradowaniu pana ze stopnia sierżanta sztabowego do zwykłego sierżanta. Myślałam, że przekonał pan armię, by zaakceptowała pana jako pułkownika. Mówił pan, że będzie dowodził misją do Bazy Beta, sir.

– To…

– Przecież o tym rozmawialiśmy, sir.

– Jest…

– Wygłosiłam mowę o tym, jaka jestem dumna, że pokazał pan, że ma jaja. – Zmroziła mnie spojrzeniem. – Sir. – Wypowiedziała to słowo z mniejszym szacunkiem, niż powinna.

– Pozwoli mi pani wyjaśnić, Adams?

Skrzyżowała ręce na piersi.

– Chętnie posłucham.

– W porządku. Moja pani adwokat z Wojskowego Biura Śledczego załatwiła sprawę tak, żebym przyjął karę w ramach artykułu piętnastego, za bunt i kradzież „Holendra”. To ostatnie zostało oficjalnie określone jako „niedozwolone wykorzystanie własności rządu”. – Przewróciłem oczami.

– Artykuł piętnasty? My, marines, nazywamy tę karę pozasądową „ciosem ninja”. Jak to „przyjął karę”?

– Dostałem propozycję i się na nią zgodziłem. Lepsze to niż sąd polowy. Prawdę mówiąc, upiekło mi się. Spad­łem do przedziału płacowego E-5 i musiałem zrzec się pensji pułkownika, którą otrzymywałem podczas naszej renegackiej misji. Najgorsze było to, że przed rozprawą Skippy włamał się do systemu audio i puścił temat z serialu „Prawo i porządek”.

– Właśnie! – wtrącił się blaszak. – I gorzko się rozczarowałem. Telewizja znowu kłamała! Rozprawa ciągnęła się przez dobrze ponad godzinę, bez dramatycznych przemów i zwrotów akcji zmieniających fabułę o sto osiemdziesiąt stopni. Poza tym główny detektyw nie pokusił się o choćby jedną dowcipną uwagę. Zmarnowałem tylko czas!

– Nie było tam żadnego detektywa, durniu. – Machnąłem ręką na awatara, jakbym chciał go pacnąć.

– A powinien być! Dałoby się to jeszcze oglądać, gdyby bandzior dostał karę śmierci, ale wojskowy system sprawiedliwości kompletnie dał ciała.

– Dziękujemy, Skippy, a teraz bądź łaskaw odejść – poprosiłem, machając dłonią przez hologram. Wiedziałem, że go to wkurza.

– No dobra – burknął i zniknął.

– Na razie to wszystko brzmi jak stek bzdur, sir – stwierdziła Adams, zaciskając zęby. Widziałem, że jest niezadowolona. Ze mnie!

– Adams, bez przesady. Armia nie puściłaby mi płazem buntu. Jestem żołnierzem, nie kowbojem.

– Jest pan piratem!

– Wie pani, o co mi chodzi.

– Nie podoba mi się to. Załodze również się nie spodoba.

– Możliwe, że armia nie wzięła pod uwagę pani uczuć – zażartowałem.

Zmrużyła oczy. Nie była rozbawiona.

– Po nieoczekiwanej bitwie na ziemskim froncie mówił pan, że armia potwierdziła pański awans na pułkownika.

– To był cały proces, Adams. Należało przebrnąć przez masę formalności. Zostałem oficjalnie ukarany degradacją i przepadkiem części wynagrodzenia. Tak mówi pismo urzędowe, które pani otrzymała. Nie powiadomiono pani jednak, że jeszcze tego samego dnia, kiedy spadłem do przedziału E-5, po południu armia awansowała mnie na pułkownika. Nie tylko polowego. Na serio wywindowali mnie do przedziału O-6. – Klepnąłem srebrne orzełki.

– Ale najpierw musieli pana zdegradować? – Potrząs­nęła głową z niedowierzaniem.

– Armia to zespół, Adams. A przy tym jest zbiurokratyzowana jak mało która organizacja. Mechanizm działa powoli i tylko w jednym kierunku. Grunt, że zadziałał, a ja nie trafiłem do paki ani do aresztu. Moja prawniczka spisała się na medal. Pomogła też armii wyplątać się z dylematu tak, żeby wszyscy na tym skorzystali. Do tego wynegocjowała przyznanie mi żołdu za misję renegacką, więc różnica w wynagrodzeniu jest niewielka. Rodzice i tak trzymają forsę w banku.

– Myślałam, że kazał pan im ją wydać.

– A czy pani rodzice wydali już pieniądze, które przysłała pani do domu?

– Nie – przyznała. – Cóż, to zadziwiające – westchnęła.

– Co konkretnie?

Potrząsnęła głową ze zdumieniem.

– Dopuścił się pan buntu i uszło to panu na sucho. Mało tego, dostał pan awans! A ja przez cały ten czas tkwiłam na Ziemi.

– Przynajmniej miała pani lepsze jedzenie – ponownie spróbowałem zażartować.

– Ale przegapiłam całą zabawę.

– Jeśli to panią pocieszy, adwokat powiedziała, że gdyby nie niespodziewany atak Kristangów, prawdopodobnie zostałbym zwolniony ze służby albo zmuszony do przejścia na emeryturę. Nie wszystko zostało mi odpuszczone, Adams.

– Wcale mnie to nie pociesza, sir. Ile jeszcze razy będzie pan musiał ratować świat, zanim dadzą panu spokój?

– Będziemy, Adams. Ratowaliśmy świat wspólnie.

– Mnie wtedy z panem nie było.

– Nie wzięła pani udziału tylko w jednej misji, ale za to towarzyszyła mi na ziemskim froncie. A mówiąc o nas, mam na myśli Wesołą Bandę Piratów. Nikt tu nie działa solo. Piraci to zespół, a ja jestem cholernie dumny, że do niego należę. Tak czy inaczej… – Wstałem, przeciągnąłem się i ziewnąłem. – Teraz już wie pani, jak było.

– Czy ten awans jest oficjalny? Będzie pan nosił te orzełki także na planecie? Czy nadal musi pan podtrzymywać fałszywą wersję wydarzeń?

– Ja…

– Ta historia jest coraz mniej przekonywająca. Nikt już nie daje jej wiary.

– SEONZ robią, co w ich mocy, starszy sierżancie. Wszyscy widzieliśmy wiadomości.

Pomimo prób cenzurowania informacji dowództwo Sił Ekspedycyjnych nie mogło ukryć zniszczeń w Dayton. Wszyscy na Ziemi zdążyli już zobaczyć kristańskie lądowniki atakujące bazę Wrighta-Pattersona. Jakim cudem politycy mieliby się z tego wyłgać?

Nie było to jednak trudne dla ludzi, którzy żyją z okłamywania innych. Obywatele zobaczyli też, jak „Latający Holender”, oficjalnie nadal kontrolowany przez Thuranów, zestrzelił lądowniki agresora. A potem jak „Mroźny Sztylet Prosto w Serce”, kristański okręt, ostrzeliwuje jaszczurzych żołnierzy na powierzchni Ziemi. Czary mary i gotowe! Zgodnie z oficjalną wersją wydarzeń Kristangowie atakujący Wright-Pat byli grupą buntowników, a nasi sojusznicy, czyli władze Kristangów i Thuranów, uporali się z nimi bez skrupułów. Ten kit pomógł nawet uwiarygodnić pierwotną fałszywą historię, przynajmniej na jakiś czas.

– Będę mógł chodzić po Ziemi w mundurze pułkownika. Mój awans nie jest tajemnicą.

– A niby jak armia zamierza to wyjaśnić?

– To proste. – Wzruszyłem ramionami. – Oficjalnie mój awans to zagrywka pod publiczkę, mająca udobruchać Thuranów ze względu na bliżej nieokreślone, wciąż ściśle tajne działania, które podjąłem na ziemskim froncie.

– Niech to szlag – zaśmiała się.

– Widzi pani? To kłamstwo ma nawet tę zaletę, że nie jest dalekie od prawdy.

– Nie do wiary – roześmiała się znowu. – Ale wie pan chyba, że prawda w końcu wyjdzie na jaw?

– Pewnie tak.

– To chore. Zasrani politycy ciągle kryją jeden drugiego.

W pewnym stopniu musiałem się z nią zgodzić. Pierwotna oficjalna wersja wydarzeń, wyjaśniająca przylot „Latającego Holendra”, mówiła, że Kristangowie, którzy napadli na Ziemię, byli nieautoryzowanymi odszczepieńcami, których następnie wybili nasi lojalni patroni, Thuranie. Siły posłane na Paradise dzielnie walczyły u boku kristańskich sojuszników, aż w końcu zdradliwi Ruharowie przypuścili atak, przez który Siły Ekspedycyjne na Paradise zostały odcięte od Ziemi. Kolejne przyloty i odloty „Latającego Holendra” tłumaczono koniecznością zabrania ludzi na misje szkoleniowe. Istniały trzy powody, dla których utrzymywano, że nadal jesteśmy sojusznikami Kristangów. Po pierwsze, żaden polityk nie chciał przyznać się do błędu, jakim było sprzymierzenie się z jaszczurami i posłanie ponad stu tysięcy żołnierzy do walki na innej planecie na rzecz naszego prawdziwego wroga. Moja opinia na ten temat brzmiała: jebać ich. Jeśli banda polityków straci ciepłe posadki czy nawet trafi do więzienia, nie będzie mi to spędzać snu z powiek. Dlaczego więc po prostu nie poprosiłem Skippy’ego, żeby ujawnił prawdę w Internecie?

Z powodów numer dwa i trzy. Powód drugi był taki, że społeczeństwo spanikowałoby na wieść, że wrogo nastawieni kosmici prędzej czy później przybędą, by unicestwić ludzkość, a my możemy jedynie liczyć na gadającą puszkę i modlić się żarliwie. Aktualnie obywatele są­dzili, że posiadamy niewiarygodną technologię Thuranów, chroniącą nas przed wielkimi, złymi Ruharami i przed zbuntowanymi Kristangami. „Latającego Holendra” moż­na było zobaczyć, tak jak Międzynarodową Stację Kosmiczną. Ruchomy, świetlisty punkt był widoczny gołym okiem. Wystarczyła lornetka albo tani teleskop, by dostrzec zarys masywnego kadłuba. Jeśli ludzie żądali dowodów na to, że Thuranie osłaniają nas przed zimnym i okrutnym wszechświatem, wystarczyło, że zaufają włas­nym zmysłom. Ruharowie nie przeprowadzili najazdu na nasz świat ojczysty od tamtego pamiętnego dnia, gdy zostali przegnani przez Kristangów. Ziemianie widzieli, jak thurański lotniskowiec wymierza karę Kristangom pastwiącym się nad naszą planetą. Zaś całkiem niedawno, gdy grupa kristańskich bandytów przeprowadziła atak z zaskoczenia na bazę lotniczą Wrighta-Pattersona, powstrzymały ich aż dwa okręty – thurański i kristański! Ludzkość najwyraźniej nadal czerpała korzyści z mądrej decyzji ziemskich przywódców o nawiązaniu sojuszu z Kristangami, naszymi wybawicielami.

Sam musiałem przyznać, że ten blef brzmiał dość wiarygodnie.

Mnie najbardziej interesował powód numer trzy, czyli żołnierze SEONZ na Paradise. Dzięki przeinaczonym informacjom krewni i przyjaciele ludzi pozostawionych na obcej planecie mieli choć cień nadziei, że ich bliscy wrócą w końcu do domu. Politycy zaręczali, że nadejdzie dzień, gdy nasi potężni thurańscy patroni przełamią ruharską blokadę wokół Paradise i uratują Siły Ekspedycyjne.

Wesoła Banda Piratów wiedziała, że wszelkie takie nadzieje są gówno warte. Ludzie na Paradise mieli już nigdy nie wrócić do domu, ani nawet dowiedzieć się, że Ziemia nie jest jeszcze kupką radioaktywnego popiołu. Okrutną rzeczą byłoby wyjawienie prawdy bliskim żołnierzy, którzy na zawsze utknęli na Paradise. Wiedza na ten temat byłaby również niebezpieczna, gdyż Ziemianie nie zaakceptowaliby prawdy i naciskali na rządzących, by ci zrobili cokolwiek, nawet gdyby pomagając żołnierzom na Paradise położyli na szali los wszystkich ludzi na Ziemi. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie nie chcą znać ponurej prawdy, a politycy zyskują głosy, bo mówią to, co wszyscy chcą słyszeć, choć wyborcy wiedzą przecież, że to kłamstwa.

Czasami muszę przyznać Skippy’emu rację, gdy twierdzi, że małpy są tak głupie, że to cud, iż jeszcze nie wyginęły.

Podsumowując, powód pierwszy pozwala politykom zachować stołki, a powody drugi i trzeci utrzymują społeczeństwo w ryzach. Potrzebujemy stabilnego, produktywnego społeczeństwa o dobrym morale, jeśli zamierzamy budować zaawansowane systemy obronne, oparte na technologii, którą udostępniał Skippy. Aby więc zapewnić ziemskim obywatelom bezpieczeństwo i przetrwanie, musieliśmy ich okłamywać.

Przynajmniej na razie.

Adams miała rację, oficjalna wersja wydarzeń traciła na wiarygodności. Zbyt wielu ludzi znało prawdę. Kiedyś to wszystko się na nas odbije i będziemy musieli stawić czoła konsekwencjom.

Życie było o wiele prostsze, kiedy biegałem z karabinem po nigeryjskiej dżungli.

*

Wróciłem do gabinetu po ostrym treningu na siłowni i klapnąłem na fotel.

– Hej, Skippy, chciałbym zadać tobie jedne pytanie.

– Chyba raczej „jedno pytanie”.

– Tak, jasne.

– Ech… I nie „zadać tobie”, tylko „zadać ci”.

– Będziesz mnie poprawiał przez cały dzień czy wysłuchasz tego pytania?

– Jak mam zrozumieć, o co pytasz, jeśli nie umiesz się wysłowić?

– No kurka wodna, przepraszam bardzo, panie starszy – odparłem, siląc się na brytyjski akcent. – Jestem bardziej wygadany niż nasza dobrodziejka królowa!

– Przestań, Joe. Twój lipny akcent jest wręcz obraźliwy.

– Dobra. Przejdźmy do mojego pytania. Ten kit o Wesołej Bandzie Piratów w którymś momencie się posypie.

– I tak ta wersja wydarzeń jest już bardziej dziurawa niż twoja bielizna.

– Dopiero zaczęła się przecierać!

– Niektóre twoje spodenki już tak prześwitują i mają tyle dziur, że rozleciałyby się, gdyby moje boty nie prały ich ręcznie.

– No. Mówię, że trochę się przetarły.

– Ufff… Dlaczego musiałem trafić akurat na ciebie? Przecież Adams i Desai także były w tamtym magazynie na Paradise. One przynajmniej wiedzą, jak zadbać o odzież. Mógłbym nawet wybrać Changa, gdybym…

– Serio? Będziemy teraz gadać o praniu ciuchów? Usiłuję zadać ci ważne pytanie.

– Niech będzie. Pytaj. – Parsknął. – Ale nie zwalaj winy na mnie, jeśli kiedyś otworzysz szufladę z bielizną i znajdziesz tam tylko smętną kupkę kłaków.

– Spróbuję stłumić rozczarowanie. W każdym razie, kiedy sprawa się rypnie, ludzie zaczną panikować. Może dojść do ogromnych rozruchów, których opanowanie będzie kosztować zasoby konieczne do zbudowania ziemskiego systemu obrony.

– Zgadza się. Potrafisz jednak myśleć długofalowo, Joe – stwierdził z zaskoczeniem. – No, może pomijając ten kawałek o budowaniu ziemskiego systemu obrony. Żadna planeta nie obroni się sama przed całą Galaktyką. To kompletna mrzonka. I wielka strata czasu.

– Misja renegacka pozwoliła nam dopilnować, by obcy nie odwiedzali nas przez kilkaset lat, jednak nasza tajemnica w końcu wyjdzie na jaw. Co proponujesz? Mamy po prostu czekać na zagładę?

– No… nie. Może zamiast tego, małpy, wykorzystacie swoje ograniczone zasoby, żeby zbudować ogromny drogowskaz z napisem: TU SĄ LUDZIE, posłać go na orbitę i skierować w stronę Marsa?

– Jak zawsze służysz mi nieocenionym wsparciem, Skippy.

– Ej, może sam powinieneś się podszkolić w empatii i tym podobnych bzdetach? Bo ja już mam ich dość.

– Zastanawiam się, jak można przekonać społeczeństwo, że zamiast wpadać w panikę, powinniśmy współpracować? Kiedy prawda wyjdzie na jaw, musimy mieć w zanadrzu przekonujący argument, a nie wymyślać wszystko na poczekaniu.

– No tak. – Zadumał się. – Kolejna dobra myśl, Joe. Jestem pod wrażeniem. Hmmm, niech pomyślę… Cóż, prawdę mówiąc, istnieje nawet nauka o przekonywaniu innych do swojego punktu widzenia. Arystoteles w dziele pod tytułem „Retoryka” zarysował drogę do wywierania wpływu na odbiorców. Wyróżnił etos, patos i…

– Chwila. Etos? Patos? Co mają z tym wspólnego trzej muszkieterowie?

– Ech… Nie Atos i Portos, głąbie! Nie chodzi o żadnych muszk…

– Poza tym to nie Arystoteles napisał „Trzech muszkieterów” – chwaliłem się wiedzą. – Autorem jest Francuz nazwiskiem Dyma!

– Dumas! Wymawia się „Di–MAA”!!! Ty niedouczony kretynie! – załkał.

– Możliwe. – Powstrzymałem się przed przewróceniem oczami. – Dobra, co mówi ten twój Arystoteles?

Skippy westchnął ciężko, wyraźnie wyczerpany.

– A czy to ma jakieś znaczenie?

– Nie bardzo, ale chciałeś o tym pogadać, więc…

– Nieważne. Chcesz, żebym wykorzystał swoją biegłą znajomość psychobełkotu, by opracować plan, dzięki któremu zmanipulujesz obywateli, by nie zareagowali paniką na fakty o piratach, Thuranach, Paradise i tak dalej?

– Właśnie. Tyle tylko, że zamiast „psychobełkotu” mogłeś powiedzieć „wiedzy o interakcjach międzyludzkich”. A zamiast „zmanipulujesz”: „poinformujesz” albo „podbudujesz ducha”.

– A czym to się różni od tego, co powiedziałem?

– Niczym. Po prostu będzie to brzmieć lepiej, kiedy będzie trzeba opchnąć twój pomysł idiotom z dowództwa SEONZ.