Expeditionary Force. Tom 6. Mavericks - Alanson Craig - ebook + audiobook

Expeditionary Force. Tom 6. Mavericks audiobook

Alanson Craig

4,6

Opis

Żołnierze słabnących Sił Ekspedycyjnych ONZ pozostawieni sami sobie na kontrolowanej przez obcych planecie Paradise dostają szansę, by dowieść swej wartości podczas prostej misji szkoleniowej w kosmosie, na pokładzie okrętu pełnego młodych ruharskich kadetów. Niestety podczas misji dochodzi do nieprzewidzianych, dramatycznych zdarzeń, a wszystkim mieszkańcom Paradise zaczyna grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. Ostatnia nadzieja w Wesołej Bandzie Piratów. Jednak aby pospieszyć na ratunek, załoga „Latającego Holendra” musi najpierw sama uporać się z własnymi problemami…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 9 min

Lektor: Craig Alanson
Oceny
4,6 (425 ocen)
288
97
36
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
solo81
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogę się doczekać kolejnej części , książka jest rewelacyjna Mam nadzieje ze pan Masiak odczyta z wielka przyjemnością dla nas wszystkie części tej super serii
31
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria jest REWELACYJNA , polecam każdemu fanowi sci fi , skippy rządzi 💪🏻💪🏻💪🏻 dodatkowo interpretacja pana Masiak jest fenomenalna ☺️
10
Beladonka

Nie oderwiesz się od lektury

Obliczyłem minutę skipiego więc co na to puszko pod ciśnieniem 0,00208333333-minuta skipiego Ciekawe co ty na to Po za tym kocham tę serię
iCate0

Całkiem niezła

Dłużyła mi się. Miałam sporą przerwę pomiędzy tomami i wysokie oczekiwania, ale byłam średnio zainteresowana przygodami załogi Mavericks, brakowało mi strasznie Bishopa i Skippy'ego. Brak tej dwójki i ich humoru sprawił, że było to zwyczajnie nudne, bo humor w tej serii i te przekomarzania to coś, co bez wątpienia wyróżnia na tle innych serii, przynajmniej dla mnie. Druga połowa wróciła na właściwe tory i o wiele zgrabniej szło mi słuchanie, ale i tak mam wrażenie, że jest duża objętość (704 strony w końcu), ale niewiele treści i mało się dzieje ><
00
Diobot

Nie oderwiesz się od lektury

Nessun dorma - brawo. Poczułem się jak bohaterowie słuchający wykonania skippiego :)
00



Tytuł oryginału: Expeditionary Force #6: MAVERICKS

Text copyright © 2018 by Craig Alanson

All rights reserved

Warszawa 2022

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-17-4ISBN MOBI: 978-83-67053-18-1

ROZDZIAŁ 1

Musiałem poczekać, aż szokujące słowa Skippy’ego wybrzmią w mojej głowie, zanim wreszcie odzyskałem mowę.

– Jak to? To Perkins i jej zespołu nie ma na Paradise? – zapytałem.

– Ano nie – potwierdził Skippy, czym wcale nie pomógł.

– Cholera jasna… Kto jest u nich pilotem? Jakaś Eileen…

– Irene – poprawił mnie blaszak.

– Niech będzie Irene. Nie skręciła może w złą stronę albo coś?

– Yyy… Nie, Joe.

– Domyślam się, że raczej nie wygrali rajskich wczasów, więc jak, u licha…

– Joe, granie z tobą w dwadzieścia pytań dostarczyłoby mi niewypowiedzianej rozrywki, ale najpierw powinniśmy wykonać skok.

– Racja. Desai… – Sprawdziłem listę na podłokietniku fotela dowódcy. Bez względu na to, gdzie mieliśmy się udać, by pospieszyć Perkins na ratunek, to w pierwszej kolejności musieliśmy zahaczyć o gazowego giganta i zatankować ciągnącego na rezerwie „Latającego Holendra”. – Skaczemy. Opcja Alfa.

– Aye, aye, kapitanie! – odparła Desai, po czym wcis­nęła guzik. Kiedy znaleźliśmy się w przestrzeni międzygwiezdnej, jedyną zmianą widoczną na głównym ekranie było zniknięcie bladej, lokalnej gwiazdy. Gdybyście kiedykolwiek szukali absolutnej nicości, my trafiliśmy w sam jej środek.

– Dobra, Skippy. – Wziąłem głęboki oddech, patrząc, jak Hans Chotek po cichu wścieka się na mnie. – Lepiej powiedz po prostu, gdzie jest Perkins i w jakie tarapaty wpakowała się tym razem.

– Na to będzie czas później, Joe. Ściągnąłem wszystkie informacje na wasze tablety i laptopy. Możecie przeczytać całą historię w najdrobniejszych szczegółach, kiedy tylko zechcecie. Teraz musimy przygotować się do tankowania. Sugeruję…

– Mhm, pewnie – przerwałem gadającej puszce, zanim zaczęła się wymądrzać o technicznych detalach ryzykownej operacji. – Poprosimy o informacje o Perkins w wersji „do windy”.

– Jakiej znowu windy? – zapytał Skippy z zakłopotaniem, jednak zaraz potem się ożywił. – Ahaaa, coś jak „muzyka z windy”? Sądzę, że mógłbym przedstawić te wydarzenia w formie muzycznej, na przykład jako epicką operę. Jak się nad tym zastanowić, to doskonały pomysł…

– Raczej beznadziejny. – Zamachałem rękami, widząc spanikowane miny personelu bojowego centrum informacyjnego. Nikt nie zamierzał dawać Skippy’emu pretekstu do śpiewania. – Chodziło mi raczej o przemowę w windzie, kojarzysz? – Czytałem o koncepcji takich krótkich i zwięzłych przemów w jednej z prezentacji, które miałem przestudiować w ramach szkolenia dla oficerów. – Streść nam wszystko w trzydziestu sekundach.

– Aha… – Nadzieje blaszaka legły w gruzach. – Uff… – westchnął. – Dobrze, już dobrze – warknął zdegustowany, dając do zrozumienia, że nie widzi w tym nic dobrego. – W telegraficznym skrócie, Perkins jest…

Wtedy pogasły światła.

Wszystkie, nawet światła awaryjne zasilane z osobnego źródła. Mój żołądek fiknął koziołka, kiedy padła sztuczna grawitacja. Nie była to typowa powolna utrata mocy przez generatory przyciągania. Miałem wrażenie, że ktoś po prostu pstryknął wyłącznik. Awaria zasilania była tak nagła i niespodziewana, że zamiast krzyków przerażenia załogi na krótką chwilę zaległa kompletna cisza, bez jakichkolwiek odgłosów, bez delikatnego syku powietrza wydostającego się z otworów wentylacyjnych, bez brzęczenia paneli sterowania. Było to dość dziwne. Rzeczą, którą wychwyciłem od razu i od której włosy stanęły mi dęba, był brak dyskretnego pomruku reaktora. Nasz nowo zamontowany, używany reaktor, który Skippy wykopał na wysypisku w Pułapce na Karaluchy, wydawał inny, niższy dźwięk niż oryginalne reaktory „Holendra” i emitował przerywane drgania, które napędzały mi stracha i nie dawały spać, dopóki do nich nie przywykłem. Teraz wstrzymywałem oddech z nadzieją, że odczuję te wibracje pod stopami. Nic z tego.

Jednak tym, co naprawdę zmroziło mi krew w żyłach, było milczenie Skippy’ego.

Cisza minęła i wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, choć trzeba podkreślić, że nikt nie panikował, bo w końcu na Wesołą Bandę Piratów składali się zdyscyplinowani twardziele z jednostek do zadań specjalnych.

– Proszę wszystkich o ciszę – odezwałem się. Zamiast spokojnego tonu, na jaki liczyłem, z mojego gardła wydobył się żałosny pisk. – Skippy? Skippy, jesteś tam?

Dzięki Bogu! Puszka Skippy’ego zajaśniała łagodnym, błękitnym blaskiem, wystarczającym na oświetlenie mostka, BCI i korytarza na zewnątrz.

– Jestem, Joe. Wybacz, że nie odpowiedziałem od razu. Byłem mocno zarobiony.

Kolejne światła zaczęły rozbłyskać, gdy ludzie wyciągali zFony i włączali latarki.

– Wszystko gra, prawda? Nie wziąłeś kolejnego ur­lopu?

– Że jak? Nie! Nic mi się nie stało. Po prostu jestem teraz supermegaekstrazajęty, bo próbuję dociec, dlaczego padła cała moc! Powinniśmy przejść na zasilanie awaryjne. – Gdy to mówił, zapaliły się czerwone światła zastępujące zwykłe oświetlenie. – Dobrze, teraz je przywróciłem. Tymczasowo. Działają tylko lokalne, niezależne systemy. Nawet zasilanie zapasowe jest odłączone. Uff! Przez chwilę nawet szczelność reaktora wisiała na włosku. Prawdziwa jazda po krawędzi. Ogarnąłem to już. Cholera, blisko było…

– Blisko do czego? Co poszło nie tak?

– Nadal to badam, Joe. Sporo mam liczenia. Sugeruję, żebyś kazał załodze przygotować się do założenia skafandrów i wejścia do kapsuł ewakuacyjnych, lądowników… Wszystkiego, co ma niezależne źródło mocy. Chociaż… Szlag! Lądowniki tracą zasilanie, jeden po drugim. Kapsuły też. Cholera! Wszystko się wyłącza!

– Skippy, potrzebujemy kilku odpowiedzi, i to już! Czy możesz…

– Joe, mam teraz masę roboty. Przykładowo, jeśli padną magnesy nadprzewodnikowe systemu uszczelnienia reaktora, tylko ja będę w stanie zapobiec wybuchowi gorącej plazmy. Pogadamy później.

Nieznajomość sytuacji była frustrująca, ale nie mog­łem nic zrobić, dopóki Skippy nie przeanalizuje problemu. Gdyby blaszak nie zdołał utrzymać radioaktywnej plazmy w głównym reaktorze, nie byłoby już czego analizować, pozwoliłem mu więc popracować w samotności. Wdusiłem kciukiem przycisk systemu interkomowego 1MC, którym, na szczęście, wciąż mogłem przesyłać komunikaty na zFony za pośrednictwem Skippy’ego.

– Załoga, mówi kapitan. Zdarzyła się nam… – No właśnie, co? Przerwałem, czując się jak kretyn. – Najwyraźniej zdarzyła się awaria techniczna – użyłem najbardziej ogólnikowego określenia, jakie przyszło mi do głowy. Dzięki temu przynajmniej zapewniłem wszystkich, że problem nie wynika z działań nieprzyjaciela.

Chociaż, cholera, kto wie? W końcu Skippy nie wykluczył takiej ewentualności.

– Do czasu przywrócenia głównego zasilania proszę o… – Znowu się zająknąłem. O co niby miałbym prosić? O opuszczenie okrętu? Nie byłoby to dobre rozwiązanie, zwłaszcza że lądowniki straciły moc. – Proszę, żebyście mieli w pogotowiu skafandry i dodatkowe zasilacze. Ile tylko znajdziecie.

Kombinezony przechowywane w magazynie były podłączone do głównego zasilania, by ich wewnętrzne akumulatory pozostawały naładowane i gotowe do natychmiastowego użycia. Teraz główne zasilanie padło, a lądowniki się wyłączały. Jednostki w dokach były połączone z pokładem kablami sprzęgającymi, w tym także lądownik, który trzymaliśmy w pogotowiu na wypadek alarmu Zulu. Jeśli przyczyna problemu, cokolwiek nią było, dopadła także kabli sprzęgających, mogło to wpłynąć i na kosmiczne skafandry.

– Zgłoście się do BCI, kiedy już znajdziecie działający sprzęt. Nie musicie na razie zakładać skafandrów ani korzystać z zapasu tlenu – dodałem, by ludzie nie zużywali rezerwy powietrza zdatnego do oddychania.

We wnętrzu „Holendra” wystarczało powietrza na prawie cały dzień, choć to w gęsto zaludnionych przedziałach szybko stawało się ciepłe i zatęchłe. Musiałem rozważyć wysłanie ludzi z BCI i mesy do ładowni czy innych dobrze napowietrzonych miejsc. Może gdybyśmy zostawili wszystkie wewnętrzne drzwi otwarte, spowolniłoby to proces gromadzenia dwutlenku węgla w odizolowanych obszarach okrętu? A może, zamiast zgadywać, powinienem zapytać kogoś, kto orientuje się w tej całej nauce?

– Pułkowniku – zawołała starsza sierżant sztabowa Adams, unosząc się obok mojego fotela. Trzymała skafander, który wyciągnęła z szafki zainstalowanej w BCI. Twarz oświetlał jej zFon, a że jestem przygłupem, pierwszą myślą, która przemknęła mi przez głowę, było coś w stylu: „Wow, ale ma piękną skórę”, a potem uświadomiłem sobie, że Adams ma naprawdę gęste rzęsy. Na swoją obronę powiem, że sierżant znajdowała się tuż przede mną, a zFon oświetlał ją od okolic prawego ucha, więc skupiłem wzrok na tym, co mogłem dojrzeć w półmroku.

Albo to, albo zwyczajnie jestem kompletnym durniem. Wolałbym tę pierwszą opcję.

– Yyy, tak? – Potrząsnąłem głową, by się skoncentrować.

– Ten skafander nie działa – Wskazała na wyświetlacz statusu na lewym nadgarstku. Ekranik był wyłączony. Nie świeciła nawet bladoniebieska lampka stanu oczekiwania.

– O kurde… Chwila. – Coś mi przyszło na myśl, gdy mózg przeszedł na wyższe obroty. – Proszę odłączyć akumulator i wstawić zapasowy, taki, który nie był podłączony do ładowania.

Na pokładzie mieliśmy więcej akumulatorów niż ładowarek, więc ładowaliśmy akumulatory rotacyjnie, żeby każdy miał pełną moc. Zajmowała się tym załoga, choć Skippy, nie kryjąc pogardy, utrzymywał, że jego boty poradziłyby sobie o wiele lepiej. Powiedziałem mu, że nie chodzi o wydajność. Załoga musiała wziąć odpowiedzialność za zapewnienie gotowości istotnego sprzętu, jeśli można było to zrobić tak, by niczego nie popsuć. Dlatego dbaliśmy o osobiste uzbrojenie najlepiej jak mogliśmy i braliśmy udział w regularnych zadaniach konserwacji kombotów, lądowników i wszelkich innych urządzeń, których mogliśmy dotykać bez ryzyka wysadzenia okrętu. Nawet jeśli wszyscy piloci mogli co najwyżej potrzymać narzędzia botom pracującym przy lądownikach, dawało im to okazję, by podejrzeć automaty przy pracy, a także poczucie kontroli nad stanem technicznym łajby.

Ktoś w BCI usłyszał mnie, sięgnął do szafki po zapasowy akumulator i rzucił go delikatnie w stronę Adams. W zerowej grawitacji akumulator zboczył z kursu, musiałem go więc przechwycić i podać pani sierżant.

Akumulatory zaprojektowano z myślą o wymianie już po założeniu skafandra, więc, jak na ironię, trudniej było je wyjąć i włożyć od zewnętrznej strony kombinezonu. Skafander falował, a ja widziałem, jak sfrustrowana mina Adams zmienia się w gniewny grymas. Unosząc się nad pokładem, nie mogła mocniej schwycić dźwigni mocującej akumulator na miejscu, więc ścisnąłem udami nogi skafandra i przycisnąłem tors kombinezonu do piersi, by go ustabilizować. Adams zareagowała na to milczącym kiwnięciem głowy, a jej ponura mina ustąpiła miejsca uśmiechowi, gdy pokrywa akumulatora zamknęła się z kliknięciem. Wyświetlacz na nadgarstku od razu zajaś­niał.

– Tak! – Twarz pani sierżant rozpromieniła się, nie tylko za sprawą zFona. – Skąd pan to wiedział? – Spojrzała na mnie z mieszaniną zachwytu i podejrzliwości.

– Nie wiedziałem. Strzelałem w ciemno – przyznałem. – Kiedy usłyszałem, że lądowniki tracą moc, zastanawiałem się, czy usterka nie rozchodzi się przez kable sprzęgające.

– A kombinezony w magazynach są podłączone do ładowarek. – Rzuciła mi krzywy uśmieszek. – Ma pan łeb na karku. To dlatego tyle panu płacą.

– E tam, zwykły fart. Simms! – zawołałem przez szybę oddzielającą mostek od BCI. – Trzeba powiadomić ludzi, żeby nie ufali niczemu, co było wcześniej podłączone, i wymienili akumulatory ze skafandrów na te, które były w schowkach.

– Tak jest, pułkowniku! – potwierdziła Simms i przekazała informację przez zFona. Chociaż system łączności na pokładzie nie działał, Skippy mógł przekazywać syg­nały na zFony w każdym miejscu na okręcie.

– Tak sobie myślę… – Adams zmarszczyła brwi, unosząc wyczerpany akumulator. – Chciałabym go podłączyć do działającego urządzenia.

– Okej… – odpowiedziałem powoli. – Dlaczego?

– Ciekawi mnie, czy naprawdę padł, czy może wyczerpał się po uwstecznieniu systemu ładowania albo coś w tym stylu – wyjaśniła. – Jeśli przyjmie ładunek, będzie to znaczyło, że zwyczajnie stracił moc i sam w sobie działa jak należy.

– Dobry pomysł. Proszę tak zrobić.

Simms pomachała, by zwrócić moją uwagę.

– Wszystkie stanowiska przyjęły komunikat, pułkowniku. Dostaliśmy potwierdzenie, że wymiana akumulatorów rozwiązuje problem z kombinezonem – dodała, by podkreślić, że nasz sukces nie sprowadzał się do pojedynczego szczęśliwego trafu. – Porucznik Williams chce spróbować wymienić akumulator w kombocie.

– Proszę mu przekazać, że ma pozwolenie, ale na razie ograniczmy eksperymenty do minimum. Nie chcemy szafować zapasami sprawnych akumulatorów. Adams?

– Porażka, sir. – Powoli pokręciła głową. – Jasny gwint, teraz padł też ten dobry akumulator, który podłączyłam do rozładowanego. Ten problem, czymkolwiek jest, musi się rozchodzić przewodami.

Pstryknąłem palcami.

– Mój tablet został u mnie w gabinecie, na macie ładującej – oznajmiłem, jednocześnie uświadamiając sobie, że przez brak sztucznej grawitacji urządzenie może właśnie dryfować po korytarzu. – Sierżancie, proszę sprawdzić, czy też nie działa.

– Aye, aye, sir! – odparła Adams, po czym poszybowała przez drzwi. Moje ciasne biuro było tuż za rogiem, więc wróciła po paru sekundach, ocierając twarz. Ale dlaczego była mokra? I skąd nagle ta ciemna plama na jej mundurze? No tak…

– Przepraszam za tę kawę, sierżancie. – Przypomniałem sobie, że zostawiłem na biurku do połowy opróżnioną filiżankę. Płyn musiał rozproszyć się w powietrzu po odcięciu przyciągania. Mój błąd. Wyobrażałem sobie, że mój gabinet jest na stałym lądzie, a nie na pokładzie okrętu. Czy marines byliby zdolni do tak idiotycznego błędu? Możliwe, że nie. Większość znanych mi członków piechoty morskiej mentalnie zawsze przebywała na jakiejś łajbie. – I jak?

– Nic z tego – odparła, delikatnie popychając tablet w moją stronę.

Chwyciłem go i przekonałem się, że jest całkowicie wyłączony.

– Jasna cholera. Mam go od Dnia Kolumba!

– Ten sam tablet? – zapytała Adams z zaskoczeniem. – Jak na takie urządzenie, jest już zabytkiem.

– Działa z oprogramowaniem od Skippy’ego, więc nie wymaga aktualizacji – broniłem się. – Poza tym nigdy wcześniej nie sprawiał problemów.

Szlag… Kupiłem ten tablet, zanim mój dawny batalion został wysłany do Nigerii. Używałem go tam czasami do rozmów wideo z rodzicami, chociaż w buszu jakość połączenia była mniej więcej na poziomie dwóch puszek związanych sznurkiem. Kiedy kupiłem ten sprzęt, rozpierała mnie duma. Towarzyszył mi w dżungli i podczas podróży do gwiazd i z powrotem. Czy teraz nadawał się tylko na przycisk do papieru?

Cholera, bez grawitacji i tak niczego nie mogłem nim przycisnąć.

– Major Simms, proszę ostrzec ludzi, żeby nie ufali absolutnie niczemu podłączonemu do zasilania na pokładzie, obojętnie, przewodowo czy nie.

Simms przekazała wieści i po minucie zameldowała, że wszyscy na pokładzie mają kombinezony gotowe do użycia. Wszyscy poza mną, bo ja przez ten czas siedziałem bezczynnie, przypasany do stanowiska dowodzenia.

– Proszę, sir. – Adams pospieszyła mi z pomocą, popychając skafander w moją stronę i przywiązując go do oparcia fotela. – Jest gotowy do akcji. – Wskazała na niebieską lampkę stanu oczekiwania. – Do paska ma przytroczone trzy sprawne akumulatory zapasowe.

– Dziękuję, starszy sierżancie sztabowy. – Zobaczyłem, jak przewraca oczami, słysząc swoją nową rangę.

Adams nie uważała, żeby jej awans był uzasadniony, zwłaszcza że nadał go sierżant udający pułkownika. Zgadzałem się co do tego ostatniego, jednak z pewnością zasłużyła na wyższy stopień. Gdyby służyła w Marine Corps na Ziemi, niemal na pewno awansowałaby już do kategorii wynagrodzenia E-7. Na razie nie nalegałem, żeby nosiła naszywkę z drugim szewronem, by podkreślić swój nowy status, jednak w rejestrze załogi figurowała jako starszy sierżant sztabowy i coraz częściej słyszałem, jak załoga zwraca się do niej w ten sposób, nawet jeśli jej się to nie podobało.

– Hej, Joe – Awatar Skippy’ego pojawił się w powietrzu między mostkiem a BCI.

– Skippy! Reaktory są całe?

– Spuściłem plazmę z głównego. Kadłub trochę ucierpiał przy spuście awaryjnym, ale to nic poważnego. Joe, jesteśmy w kurewsko wielkich tarapatach i nie zamierzam owijać w bawełnę. Reaktory główne i zapasowe są odłączone i nie mogę ich zrestartować, bo nadprzewodnikowy system uszczelnienia nie dostaje mocy. Prawie każdy system wytwarzania i magazynowania mocy na pokładzie padł. Wszystko, co było podłączone w chwili incydentu. Nawet kondensatory napędu skokowego całkiem się wyczerpały i przeszły do zimnego wyłączenia.

– Dobra, do tego doszliśmy już sami. Niepodłączone akumulatory…

– Zapasowe akumulatory nie będą działać wiecznie i niedługo zaczną padać, bo problem przechodzi też na bezprzewodowe urządzenia magazynujące moc.

– Skippy, co tu się wyprawia?

Mógłbym zrozumieć wyłączenie któregoś z naszych przedpotopowych reaktorów z drugiej ręki, w końcu wygrzebaliśmy je na złomowisku. Jednak kłopoty dotyczyły nie tylko sprzętu, który tam znaleźliśmy.

– Joe, czy zdarzyło ci się, że przy kupnie używanego auta dealer miał wszystko wysprzątać, a i tak znalazłeś pod siedzeniem rzeczy poprzedniego właściciela?

– Mój kuzyn kupił kiedyś ciężarówkę i parę miesięcy później znalazł pod fotelem pasażera jakieś majtki. I to dwie pary! Jedną jeszcze bym zrozumiał, ale dwie? Ktoś tu najwyraźniej miał niezły fart… – Zauważyłem karcące spojrzenie Adams. – Eee, znaczy najwyraźniej zapomniał zajrzeć pod siedzenia, zanim sprzedał wóz – dokończyłem, czerwieniąc się jak burak.

– Cóż za głęboka i pokrzepiająca opowieść, Joe. Naprawdę nam pomogłeś – nabijał się Skippy. – Chodzi mi o to, że kiedy kupujesz używany sprzęt, czasami dostajesz więcej, niż się spodziewałeś.

– Hę? Na przykład co? Przecież nie kupiliśmy żadnego… O kurde. Złomowisko? Zawlekliśmy tu coś jeszcze z Pułapki na Karaluchy? – zgadywałem.

– Niestety tak. Teraz wygląda na to, że Opiekunowie oznaczyli złom lokalizatorami, by monitorować status okrętów, które zniszczyli.

– Lokalizatory? Coś w stylu znaczników GPS? Czemu o nich nie wiedzieliśmy? I jakim cudem coś takiego mog­łoby wyłączyć nasz sprzęt?

– Nie, tumanie, GPS nie ma nic do tego. Te urządzenia… Tak właściwie nie są to wcale „urządzenia”, bo nawet nie mają fizycznej formy. To raczej… Ech… – westchnął ciężko, zniesmaczony. – Jak mam to wytłumaczyć małpie? I na dodatek tobie? To, hmmm, wirus energetyczny. Podobny do zwykłego wirusa, ale wpływający na systemy generujące i magazynujące energię, a nie na materię pokroju żywych komórek.

– Okej… – Przez chwilę przetrawiałem tę myśl. – Czy jest choć trochę podobny do nanowirusa, którego Thuranie używali, by przejąć kontrolę nad okrętami Kristangów?

– Nie, nie jest aż tak prymitywny. Technologia Thuranów, którą nawiasem mówiąc, wykradli i ledwo pojmują, wciąż opiera się na manipulowaniu materią. Ten wirus, Joe, jest energią. Czystą energią.

– Coś jak wirus komputerowy? – zaryzykowałem.

– Blisko. Tyle tylko, że nie musi infekować komputerów i nie posiada kodu programistycznego. Jego ofiarą i pożywką są wzorce energii.

– Zmienia te wzorce?

– Znowu blisko. Dam ci przykład… Hmmm… Już wiem. Akumulator w tym skafandrze był w pełni naładowany, ale cała energia nie odpłynęła z niego w mgnieniu oka – oznajmił, pstrykając holograficznymi palcami. Usłyszałem pstryknięcie, co było chyba nowością. Nie przypominałem sobie, by Skippy robił to wcześniej. – W akumulatorze wciąż jest energia, ale została zamknięta w niedostępnym wzorcu. Jakby ktoś zrobił węzeł i nie pozwolił jej przepłynąć do łączy zasilania. Ech… – westchnął teatralnie, wzruszając ramionami i unosząc dłonie. – Do licha, głupieję od samych prób wyjaśnienia ci tego wszystkiego.

– Mhm… A możesz rozwiązać te węzły albo coś?

– Nie.

– Cholera! No dobra, a jakie mamy, hmmm, rezerwowe źródła energii?

– Cóż, Joe, zamierzałem przełączyć się z reaktorów na kulę berylową, ale jak na złość, pękła – sarknął. – Słuchałeś mnie w ogóle?! Nie możemy wytwarzać ani magazynować żadnej energii, tępaku!

– To może teraz jakieś dobre wieści, Skippy? No weź, popraw mi humor!

– Dobre wieści są takie, że jeśli zdołam pozbyć się wirusa energetycznego z systemu, akumulatory powinny się naładować bez trwałych skutków ubocznych. Tak mi się wydaje. Nigdy nie miałem do czynienia z wirusem energetycznym, więc muszę bazować na teorii. Czy raczej, mówiąc ściślej, wymyślać wszystko na bieżąco.

– Dobra. – Przeczesałem dłonią włosy i wziąłem głęboki oddech, zastanawiając się nad najnowszą katastrofą, jaka spadła na Wesołą Bandę Piratów. – Masz jakiś pomysł na wyrzucenie wirusa z okrętu?

– A mam – odparł Skippy z nieskrępowaną radością. – Spodoba ci się. To łatwizna.

– Zechciałbyś mnie oświecić, o przewspaniały?

– Jest jedyne, bardzo proste rozwiązanie, Joe. Muszę zrestartować okręt. Wyłączę go, wyczerpię całą moc, a potem uruchomię go ponownie, używając własnego, wewnętrznego zasilania. Taką mam nadzieję. Niczego nie obiecuję.

– Wyłączysz okręt?! – Nie wyobrażałem sobie, by na całej długości „Latającego Holendra”, nawet na mocno przebudowanym „okręcie Frankensteina” zapadły ciemności. – Na jak długo?

– Szacuję, że na osiemdziesiąt sześć godzin. Ale możliwe, że na dłużej.

– Osiemdziesiąt sze… Skippy, do cholery! Mamy tyle czasu siedzieć w skafandrach?

– Co? Nie, głąbie. Nie słyszałeś, co mówiłem? – żachnął się. – Powiedziałem, że wyłączę okręt. Czyli wszystko, każdy element, który wytwarza, wykorzystuje albo magazynuje moc. Łącznie z kombinezonami. I lądownikami, na wypadek gdybyś miał nadzieję się w nich zadekować do czasu, aż będzie można bezpiecznie wrócić na „Holendra”.

– Jak, do licha ciężkiego, mamy przeżyć przez zasrane osiemdziesiąt sześć godzin…

– Albo dłużej – przypomniał.

– Osiemdziesiąt sześć godzin albo jeszcze dłużej w głębi kosmosu bez zasilania? Bez świateł, recyrkulacji tlenu, ogrzewania?

Wiedziałem, że ogrzewanie nie było najgorszym problemem, nawet w mroźnym pustkowiu przestrzeni międzygwiezdnej. Okręt otaczała twarda próżnia, najlepsza izolacja, działająca niczym termos. Z kadłubem nie stykało się nic, co mogłoby wyciągać ciepło, więc mogliśmy je tracić tylko przez powolne promieniowanie fotonów podczerwieni, które jednak zajmowało sporo czasu. Załoga mogła ubrać się na cebulkę, a potem założyć skafandry, żeby utrzymać ciepłotę ciała. Chłód nie stanowił zatem najbardziej palącej kwestii.

– Ekhm, Joe, to trochę bardziej skomplikowane.

– No jasne. – Uniosłem ręce. – O jakich komplikacjach mowa?

– Kiedy wyłączę wszystkie pokładowe systemy i pozbędę się całej mocy, na okręcie wciąż pozostanie jedno źródło generujące energię elektryczną.

– Nasze zFony? – zapytałem. – Trudno, jakoś damy radę bez…

– Nie mówię o telefonach, Joe, tylko o ludziach. Wasz układ nerwowy wytwarza i wykorzystuje elektryczność. Jeśli w innych systemach nie będzie energii, wirus przeniknie do waszych organizmów i zaatakuje wzorce energetyczne.

– Jasna cholera…

– Żebyś wiedział, że jasna cholera. Gdy zacznę wyłączanie, załoga musi znajdować się poza okrętem, żeby wirus nie miał do was dostępu. W przeciwnym razie skutki będą tragiczne.

– Poza okrętem? W kombinezonach pozbawionych mocy?

Ponieważ kombinezony miały dużą powierzchnię w porównaniu z naszą masą cieplną, ciepło promieniowało szybciej niż w przypadku łajby. To nie ciepło było największym problemem. Bez zasilania niemożliwa była cyrkulacja i recyrkulacja tlenu.

– Niestety, nie widzę innego sposobu na oczyszczenie okrętu z wirusa tak, by nie przeszedł na załogę, więc musicie się ewakuować. I to jak najszybciej, bo mamy bardzo mało czasu.

– Skippy, na pewno wiesz, że ludzie nie przeżyją osiemdziesięciu sześciu godzin, ani nawet osiemdziesięciu sześciu minut, w kombinezonie bez zasilania. Ale skoro wpadłeś na pomysł z ewakuacją, na bank masz jakiś plan. Proszę, powiedz, że masz plan.

– Nie – odparł wesoło, co zdecydowanie było nie na miejscu. – Pojęcia nie mam, jak to zrobicie. Wiem, jak przegnać wirusa energetycznego z wszystkich systemów. Nie wiem natomiast, jak załoga zdoła przetrwać bez źród­ła energii na tyle długo, żebym mógł całkowicie pozbawić okręt mocy i skasować wirusa.

– Cholera… Objaśnij mi, proszę, ten problem jak najprostszym językiem.

– Zacząłem już rozładowywać wszystkie systemy, ale ścigam się z czasem, bo wirus próbuje wykorzystać zagarniętą moc, by zniszczyć okręt. Oznacza to, że nie możemy opóźniać realizacji planu, którego wymyślenie pozostawiam tobie. Załoga będzie musiała trzymać się z dala od źródeł magazynowania energii, takich jak okręt i lądowniki, dopóki nie pozbędę się wirusa. Czyli przez osiemdziesiąt sześć godzin w przypadku „Holendra” i mniej więcej trzydzieści dwie godziny, jeśli chodzi o lądowniki.

– No dobra. – W głowie już obracałem różne pomysły. – Opuścimy pokład w kombinezonach z rozładowanymi akumulatorami… Może wcześniej wyślemy w kosmos działające akumulatory, do których potem dolecimy?

– Nic z tego, Joe. Musicie się ewakuować, ale nie możecie zabrać ze sobą niczego, co magazynuje energię. Elektryczną, cieplną czy chemiczną.

– Kurwa! Czyli zostaniemy z niczym? Jesteśmy za daleko od gwiazdy, żeby użyć paneli słonecznych.

– Zgadza się.

– A więc to, kuźwa, niemożliwe!

– Cóż, dla mnie to zdecydowanie niemożliwe, jednak liczne bolesne doświadczenia nauczyły mnie, że w całej swojej niewiarygodnej wspaniałości nie nadaję się do obmyślania kreatywnych rozwiązań niemożliwych problemów. A zatem postanowiłem oddelegować to zadanie właśnie tobie.

– Oddelegować?!

– Pewnie, Joe. – Awatar machnął niedbale ręką. – Zajmij się tym. Tylko szybko. Czas goni.

– Dobra. Porozmawiam z doktorem Friedlanderem. Jestem nogą z fizyki, ale jedno wiem na pewno.

– Mianowicie?

– Czeka nas ciężki naukowy zapieprz.

ROZDZIAŁ 2

Nasz nieznośnie skomplikowany i idiotyczny „plan” rozpoczął się od wyczerpania mocy lądowników. Wszystkich czterech. Potem, kiedy każdy system na ich pokładach był już prawie zupełnie nieaktywny, Skippy wytworzył w dokach nadciśnienie przy pomocy azotu, zwolnił zaciski dokujące i otworzył na oścież zewnętrzne drzwi, jedne po drugich. Przestrzeń kosmiczna wessała lądowniki, koziołkujące bezwładnie coraz dalej od „Latającego Holendra”. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego nie schroniliśmy się w nich na czas pobytu poza okrętem. Otóż dlatego, że ich akumulatory potrzebowały sporo czasu, by rozładować się do zera. Jednak zanimby to nastąpiło i zanim lądowniki pozbyłyby się wirusa energetycznego, wszyscy ludzie na pokładach zdążyliby zamarznąć na kość. Poza tym podczas rozładowywania akumulatorów wirus szukałby nowego żywiciela, więc przebywanie na lądowniku byłoby dla ludzi zdecydowanie niewskazane.

Na okręcie również nie mogliśmy zostać. Musieliśmy go opuścić przynajmniej na osiemdziesiąt sześć godzin, ponieważ o wiele większe akumulatory i kondensatory „Holendra” wyczerpywały się naprawdę długo. Pozostawała nam próba przetrwania w kosmicznych kombinezonach, gdy tymczasem Skippy miał zająć się walką z wirusem. Łatwizna, prawda? Wskakujemy w skafandry, odlatujemy w kosmos, a Skippy zabiera nas na pokład po restarcie.

Tyle tylko, że to wcale nie było łatwe. Po pierwsze, przed założeniem kombinezonów należało również całkowicie pozbawić je zasilania. Akumulatory naszych wspomaganych kristańskich pancerzy były stosunkowo niewielkie, więc Skippy zdołał je oczyścić w kilka godzin, zanim wskoczyliśmy w zbroje jeszcze na pokładzie. Dzięki temu nie ryzykowaliśmy, że dogorywający wirus energetyczny spróbuje zainfekować osobę noszącą kombinezon. Ale jak mieliśmy przeżyć w skafandrach pozbawionych mocy? Tutaj nasz i tak zdecydowanie zbyt ryzykowny „plan” robił się naprawdę zawikłany. Gdy lądowniki odpłynęły na bezpieczną odległość od okrętu, wszyscy założyliśmy pancerze, a także przenośne maski tlenowe podłączone do butli przymocowanych do plecaków. Hełmów nie projektowano z myślą o takich aparatach, więc zrobiło się ciasno. Moja maska ciągle drapała mnie w podbródek i grzbiet nosa. Kiedy już zapięliśmy nieaktywne kombinezony i upewniliśmy się, że każdy ma dostęp do tlenu, zbiliśmy się w dziesięcioosobowe grupy i obwiązaliśmy się, szybując nad pokładem doku. Skippy zmniejszył ciśnienie i otworzył drzwi zewnętrzne, a ja nacisnąłem przycisk zFona, aktywując zaprogramowany manewr, po czym odrzuciłem telefon, którego bateria nadal była na chodzie. Kilka sekund po wysłaniu przeze mnie komendy do pokładowego systemu nawigacji rezerwowe silniki manewrowe rozjarzyły się, przesuwając okręt w bok. Mieliśmy wrażenie ruchu, jednak cała załoga tak naprawdę unosiła się w miejscu, podczas gdy to łajba powoli się od nas oddalała. Rezerwowe stery wykorzystywały sprężony gaz i miały niewielką moc, jednak to dobrze, bo nie chcieliśmy wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, gdyby coś poszło nie tak.

Przywiązany do dziewiątki innych ludzi, usiłowałem się rozluźnić i pozostawać w bezruchu, abyśmy nie uderzyli w futrynę w drodze do wyjścia. Byliśmy jednak powiązani na tyle luźno, że nie dało się uniknąć szarpaniny. Zaczęliśmy dryfować w stronę sufitu doku, jednak i tak mieliśmy wystarczająco dużo miejsca, gdy okręt prześlizg­nął się nad nami i wylecieliśmy swobodnie w przestrzeń. Słyszałem jedynie własny oddech, syk tlenu przepływającego do maski i pulsowanie krwi w uszach. Ponieważ pancerz był pozbawiony mocy, nie mogłem się z nikim porozumieć przez system łączności. Aby się komunikować, każdy zabrał niewielką białą tabliczkę przypasaną do przedramienia i trzy nowoczesne fluorescencyjne flamastry, które nieźle radziły sobie w kosmosie. W razie potrzeby mogliśmy zapisywać wiadomości na tabliczkach i pokazywać je pozostałym. W całkowitej ciemności przestrzeni międzygwiezdnej jedyne światło docierało do nas z pojedynczego punktu na pokładzie „Holendra”.

Mimo niewygody starałem się zachować spokój, by oszczędzać tlen, i patrzyłem, jak nasz okręt powoli znika w oddali. W kosmosie jego obrys wyglądał jak mroczna otchłań w niewiele jaśniejszym polu gwiezdnym, nie licząc pojedynczego światła, które Skippy skierował w naszą stronę. Tylko dzięki temu widziałem pozostałe grupy. Każda z nich powoli wirowała, utrudniając załodze zgrane działanie. Próby stabilizacji nie miały sensu, bo nawet gdybyśmy zdołali zsynchronizować pracę całej dziesiątki, używając sygnałów ręcznych, sytuacja uspokoiłaby się tylko na chwilę, po czym drobne ruchy znowu zaburzyłyby równowagę.

Przez czterdzieści długich, milczących, samotnych i przerażających minut dryfowaliśmy w kosmicznej pustce. Kiedy oddaliliśmy się na pół kilometra od okrętu (czy raczej kiedy to on oddalił się od nas), zgodnie z zaprogramowanymi poleceniami rezerwowe silniki manewrowe zaczęły pracować na pełnych obrotach, zużywając wszelkie zapasy paliwa. Musieliśmy być w bezpiecznej odległości od „Holendra”, gdy Skippy zacznie rozładowywać każdy system magazynowania energii, i nie mogliśmy się ociągać, więc okręt również musiał oddalić się od nas jak najszybciej.

Miałem świadomość upływającego czasu tylko dlatego, że Skippy mrugał reflektorem co pięć minut. Po szóstym mrugnięciu wiedziałem, że unosimy się w niedziałających kombinezonach od trzydziestu minut, i zaczynałem odczuwać chłód. Miało to jednak podłoże psychologiczne, ponieważ kristańskie pancerze dobrze zatrzymywały ciepło, a próżnia przestrzeni międzygwiezdnej zapewniała doskonałą izolację. Skippy zapewniał, że hipotermia nie będzie nam grozić przez prawie godzinę, jednak gdy minęło pół godziny, poczułem, jak palce u nóg sztywnieją mi z zimna. Buty pancerza nie dawały mi zbyt dużej swobody ruchu. Nawet trzy pary ciepłych skarpet nie przyniosły ulgi w cierpieniu.

W końcu reflektor zamrugał osiem razy, dając znak, że upłynęło czterdzieści minut, a następnie świecił nieprzerwanie przez dziesięć sekund, na wypadek gdyby ktoś nie zwrócił na niego uwagi. Oznaczało to, że znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości od „Latającego Holendra”, nie do przeskoczenia dla wirusa energetycznego. Prawdopodobnie nie do przeskoczenia, zdaniem Skippy’ego, który mógł to jedynie oszacować i zawyrokować z pełnym przekonaniem, że „chyba na pewno” tak właśnie będzie. Jednak poziom jego pewności nie miał znaczenia, bo nie mogliśmy dłużej czekać. Dostawałem już dreszczy, a tlenu miało nam starczyć jeszcze na pół godziny. Musieliśmy przejść do kolejnej fazy skomplikowanego, niewykonalnego planu naszego zespołu naukowego.

Zastanawiacie się, jak niby mieliśmy przywrócić zasilanie naszych kombinezonów, skoro nie mogliśmy zabrać w kosmos żadnych urządzeń magazynujących energię? Zadałem Friedlanderowi to samo pytanie, a gdy ten wyjaśnił mi, skąd weźmiemy moc dla pancerzy, prawie się zakrztusiłem. Wykorzystując garstkę botów, które mógł zaprząc do pracy, Skippy opracował istny cud nowoczes­nej technologii, na widok którego mój mózg jaskiniowca prawie się zagotował. Sprężynę! Otóż to, ciasno skręcony zwój jakiegoś elastycznego kompozytu, przyczepiony do silnika elektrycznego. Elfoboty z magicznego warsztatu Skippy’ego ścisnęły sprężyny przed przyczepieniem urządzeń do skafandrów. Wystarczyło sięgnąć pod spód plecaka, wsunąć palec w pierścień i wyciągnąć zawleczkę. Mnie udało się za pierwszym razem, bez kłopotów, które napotkałem, ćwicząc ten manewr na pokładzie. Gdy zawleczka odpłynęła w kosmos, pociągnąłem za dźwignię i poczułem, jak plecak trzęsie się, kiedy sprężyna się rozwinęła. Pancerz przestał drżeć, jednak na wizjerze hełmu wciąż nie widziałem pokrzepiających kontrolek statusu. Skippy ostrzegał, że akumulatory muszą osiągnąć minimalny poziom energii, zanim systemy kombinezonu się zrestartują.

– Hej, Joe! Słyszysz mnie? – Skippy wydał odgłos przypominający opukiwanie palcem mikrofonu. – Działa czy nie działa? Cholera. Durna małpa pewnie zerwała sprężynę. Niepotrzebnie powierzałem…

– Jestem, Skippy – odpowiedziałem. Mówiłem wolno, bo zęby wciąż dzwoniły mi z zimna.

– Joe! Miło cię słyszeć, kolego! Dobra, odczytuję teraz informację o statusie twojego pancerza. Wygląda na to, że masz około jednego procenta oczekiwanego poziomu mocy. Nieźle, co? Skombinowałem te sprężyny z części zamiennych i nie byłem pewien, czy zadziałają. To…

– Nie byłeś pewien? A mimo to wysłałeś nas w nieznane?

– Na swoją obronę powiem, że nie byłem pewien, czy wszystkie zadziałają, ale miałem pewność, że większość da radę. Na razie wygląda na to, że tylko jedna zawiodła, a i tak udało się osiągnąć siedemdziesiąt procent oczekiwanego wyniku.

– Czy wszystkie pancerze w mojej grupie działają? – Ze swojej pozycji widziałem wizjer tylko jednej osoby.

– Tak, Joe. Sprężyna zepsuła się w grupie major Desai, która teraz pomaga pechowcowi uruchomić kombinezon ręcznie. A skoro o tym mowa…

– Wiem, już działam.

Sięgając do czegoś w rodzaju saszetki z przodu kombinezonu, odezwałem się do pozostałych dziewięciu osób z grupy. Pogadałem chwilę z każdym, by upewnić się, że wszyscy przeszli przez tę ciężką próbę bez większej traumy. A raczej przez pierwszy etap próby, bo właściwa miała nadejść dopiero później. Następnie porozumiałem się z przywódcami pozostałych grup, ostrożnie wyciągając uchwyt z saszetki i przyczepiając go do przekładni na pasku. Przyszła pora na etap, który mój dziadek określiłby jako „fiksum dyrdum”. Ściśnięta sprężyna dawała tylko tyle mocy, by ponownie uruchomić skafandry i pozwolić na przywrócenie łączności oraz recyrkulacji tlenu. Aby utrzymać te podstawowe systemy na chodzie i włączyć ogrzewanie, potrzebowaliśmy więcej mocy. Nie mieliśmy innych sprężyn w zapasie, jednak na szczęście posiadaliśmy pewne źródło energii: ludzkie mięśnie!

Po przymocowaniu uchwytu wyciągnąłem go i zacząłem powoli podciągać do siebie. Gdy dotknął mojej klatki piersiowej, przekładnia przesunęła się, więc wypchnąłem ją, a potem pociągnąłem z powrotem do siebie. Otóż to. Zdumiewający i jakże praktyczny plan naukowców zakładał, że sami wytworzymy prąd, obracając korbkę. Szło mi opornie, a obracając korbę, sam zacząłem się obracać, jednak w lewym dolnym rogu wizjera dostrzegałem, jak poziom mocy wzrasta, choć w boleśnie ślimaczym tempie. Czynność przypominała wyciskanie sztangi albo pompki, a następnie brzuszki lub wiosłowanie. Przekładnia miała pokrętło, więc można było wyregulować opór. Przy większym wysiłku akumulatory ładowały się szybciej.

Kiedy upewniłem się, że recyrkulator tlenu działa jak należy, wyłączyłem ręcznie maskę tlenową, choć i tak nie byłem w stanie zdjąć tego niewygodnego cholerstwa. Ciągnąłem za dźwignię, wypychałem ją, a potem znowu ciągnąłem. Dodawaliśmy sobie otuchy pogawędkami, a ja regularnie kontaktowałem się ze Skippym. Podkręcanie własnych zasobów energii było nudne i rozbolały mnie od tego przedramiona, ale nie mieliśmy nic innego do roboty, ani też żadnego wyboru, więc pracowaliśmy dalej. Dwie godziny po rozpoczęciu ładowania usłyszałem głos z francuskim akcentem.

– Acheve! Gotowe! Skończyłem! – dodał spadochroniarz, tym razem po angielsku.

– Kurwa! Nie zdążyłem! – warknął jeden z rangersów, który osiągnął docelowy poziom naładowania akumulatora ułamek sekundy za późno.

– Dobra, ludziska, to nie zawody – powiedziałem pogodnym tonem.

– Pułkowniku Bishop – zwrócił się do mnie major Smythe na kanale prywatnym – to elitarni żołnierze do zadań specjalnych. Wszystko traktują jak zawody.

– Wiem, majorze. Wiem też, że spodziewają się, że Stary zadba o ich koncentrację na zadaniu. – Stary, czyli ja, choć byłem młodszy niż niejeden członek zespołu Spec­Ops i wszyscy cywile z grupy naukowej. Zwróciłem się do żołnierzy na kanale ogólnym: – Gratulacje dla zwycięzcy! Po powrocie na okręt wręczymy mu butelkę szampana. Zdobywca drugiego miejsca otrzyma sześciopak piwa.

– Merde – jęknął Francuz, który najwyraźniej nie przepadał za szampanem zabranym przez major Simms na nasz rejs. – Mogę się jeszcze zamienić?

– Zapomnij, koleś! – roześmiał się ranger. – Zatrzymam sobie to piwo. Albo dobra, dam ci jedną butelkę!

„Przyjacielska rywalizacja jest zdrowa” – pomyślałem, obserwując jednym okiem poziom mocy własnego pancerza. Przy coraz słabszym tempie ładowania akumulatorów minie jeszcze dwadzieścia minut, zanim będę mógł przestać użerać się z tą durną korbką.

– Jak sytuacja, ludzie? – zapytałem pozostałą dziewiątkę, uzyskując odpowiedzi w stylu „w porządku” i „okej”. – Poole? – zwróciłem się do unoszącej się za mną rangerki, która, chcąc nie chcąc, robiła za mojego ochroniarza. – Jak się trzymasz? – zapytałem ponownie, bo gdy wcześ­niej rzuciła zdawkowo, że „wszystko gra”, wyraźnie słyszałem wysiłek w jej głosie.

– Już prawie… Jeszcze chwila… Gotowe! – wykrzyknęła triumfalnie.

– Serio? – Spojrzałem ze zgrozą na własny licznik mocy.

– Tak jest! – Trochę brakowało jej tchu. – A co u pana?

– U mnie, yyy, w porządku – Miałem nadzieję, że w moim głosie nie słychać zażenowania porażką. Z drugiej strony, Poole była twardą babką, więc przegrać z nią to żaden wstyd. Wiadomo, moja męska duma ucierpiała, ale jeśli kobieta w czymś mnie pokonuje, znaczy to, że sobie zasłużyła. Po prostu pracowała dłużej i ciężej niż ja.

Świadomość, że Poole uporała się z zadaniem podkręcenia akumulatorów kombinezonu do zalecanego poziomu, zmotywowała mnie do działania. Poole jest rangerką i pozostaje w świetnej formie, jednak bywałem wraz z nią na siłowni i wiem, że jestem lepszy w wyciskaniu. Jakim cudem mnie pokonała? Stwierdziłem, że odpowiedź na to pytanie jest prosta. Robiłem przerwy, kiedy wysiłek był już nie do wytrzymania. Poole potrafiła przemóc ból i nie poddawała się.

– Skippy – odezwałem się, czując skurcze w przedramionach. Ból rąk w połączeniu z kropelkami potu zbierającymi się na czole i spływającymi ciurkiem na rzęsy zmusił mnie do przerwania pracy, choć licznik mocy uparcie mrugał, wskazując, że do zalecanego poziomu minimalnego zostało mi jeszcze trzy procent. – Czy coś jest nie tak z tym sprzętem? Zapieprzam jak szalony, a licznik rośnie coraz wolniej.

– Hę? No coś ty, Joe, tylko z tobą pogrywałem – zaśmiał się blaszak. – Dobiłeś do odpowiedniego wyniku trzy minuty przed porucznik Poole.

– Co?! – wrzasnąłem. Nagrodził mnie gromki śmiech całej załogi. Szlag, ten dupek z puszki puścił naszą rozmowę na kanale ogólnym. – Oż ty sukin…

– Tylko się tam, kurde, nie popłacz, Joe – zachichotał. – Moje ty biedactwo!

– Urabiałem się po łokcie!

– Spójrz na to z innej strony. Teraz masz rezerwę mocy, a poza tym rozgrzałeś się przy ćwiczeniu, więc nie musisz jeszcze włączać ogrzewania. Teraz możesz mi podziękować.

– Ten żart zdecydowanie nie był śmieszny, Skippy – sapnąłem gniewnie.

– Mylisz się, kolego. Był zabawny jak cholera! – Blaszak chichotał jak dziewczynka. – Prawdę mówiąc, początkowo chciałem tylko porobić sobie jaja, ale z czasem, kiedy pracowałeś w pocie czoła i nie połapałeś się, co robię, postanowiłem poeksperymentować i sprawdzić, jak bardzo naiwną i tępą małpą jesteś. Co jakiś czas sprawdzałem, czy przejrzałeś tak oczywistą sztuczkę, ale skąd! Za każdym razem durny małpiszon imieniem Joey pracował zapamiętale i bez użycia mózgu. Wniosek z eksperymentu brzmi: kurde, ty to naprawdę jesteś ciemny! Serio, po dłuższym czasie zacząłem ci nawet współczuć. Nie na tyle, żeby cię zatrzymać. Miałem zbyt duży ubaw. Tak czy inaczej, nikomu nie stała się krzywda, pośmialiśmy się i przy okazji podreperowaliśmy morale w tej pełnej napięcia chwili.

Szlag… Nie mogłem zaprzeczyć, że gnojek miał rację. Na kanale ogólnym wciąż słyszałem, jak ludziska nabijają się ze mnie.

– Chyba rzeczywiście nikomu to nie zaszkodziło – przyznałem, starając się, by mój ton brzmiał życzliwie, choć w głębi duszy marzyłem o wrzuceniu blaszaka do czarnej dziury. – Jak sytuacja u ciebie?

– Natrafiłem na parę drobnych usterek.

– Drobnych? – Żadne problemy, w które zamieszany był wirus energetyczny Pradawnych, nie mogły być drobne. – Na przykład jakich?

– Oj tam, nic, nad czym warto by się rozwodzić. Wirus zorientował się już, co robię, a że wy i lądowniki jesteście poza jego zasięgiem, przystosowuje się do nowych warunków i próbuje zainfekować mnie.

– Cholera jasna! – westchnąłem, przypominając sobie, jak Skippy został niemal zabity przez robaka komputerowego stworzonego przez Pradawnych. – Dasz sobie radę?

– Pewnie, Joe. Zapewniam cię, że nie będę się patyczkował z tym wirusem. Jest dla mnie za głupi. Od razu blokuję mu dostęp do mojej macierzy. Wirus wie, że nie ma ze mną szans, więc zaczyna panikować.

– Tamten robak też rzekomo nie miał szans zrobić ci krzywdy, zasrańcu. Wirusa również wymyślili Pradawni.

– Owszem, ale nie jest tak skomplikowany jak tamten podły robal. Przypominam, że wirus miał tylko śledzić okręty zezłomowane przez Opiekunów i wyłączać uszkodzone jednostki, jeśli spróbują się uruchomić. To system o bardzo ograniczonych funkcjach. Nic mi nie grozi, naprawdę.

– Te słowa to za mało, żeby mnie przekonać, Skippy.

– I kto to mówi? Małpa, która z takim zapałem kręciła korbką!

– Zamknijże się! Szlag by to… – Westchnąłem. – Stąd i tak nic nie mogę zrobić. Nadal trzymamy się grafiku?

– Jesteśmy blisko. Obecnie szacuję, że okręt będzie bezpieczny po czyszczeniu przez dziewięćdziesiąt jeden godzin.

– Czyli pięć godzin więcej, niż pierwotnie szacowałeś.

– Pięć godzin więcej, niż pierwotnie zgadywałem, tumanie. Mówiłem ci przecież, że nigdy wcześniej tego nie robiłem. Teraz mam dane, z którymi mogę pracować, i dowiedziałem się, że wirus jest bardziej nieustępliwy, niż sądziłem. Skurczybyk sam przekierowuje obwody, żeby skupić pozostałą moc w kilku systemach i w ten sposób spróbować odwlec swoją i tak nieuniknioną zagładę.

– Ja pierdzielę. Nie brzmi to najlepiej.

– Tak naprawdę to dobra wiadomość. Sam go w to wkręciłem i zwabiłem prosto w pułapkę. Jest prawie tak łatwowierny jak ty. Joe, jeśli się uda, resztki wirusa zgromadzą się w jednej baterii akumulatorów, którą będę mógł spalić, używając czegoś w rodzaju własnego źródła zasilania. Mam nadzieję, że dzięki temu skrócę wasze oczekiwanie o jedenaście godzin.

– Hej, może podszkolę tego wirusa w dziedzinie naiwności, jeśli to pomoże?

– Będę to miał na uwadze, Joe. Na razie wszyscy mają w skafandrach dość mocy, by przetrwać do momentu, gdy będzie można wejść na lądowniki. Oczywiście zakładając, że operacja ich oczyszczania odniesie skutek. Niestety, dowiem się tego dopiero, gdy wejdziecie na pokłady, a wirus energetyczny albo was zabije, albo nie.

– Skippy – westchnąłem – w twoim towarzystwie zawsze ogarnia mnie przyjemne poczucie bezpieczeństwa.

– Serio? Czyli jesteś jeszcze większym naiwniakiem, niż sądziłem.

– Dobra, czyli mam moc, mam tlen i…

Rozejrzałem się. Zarys „Latającego Holendra”, ciemny kształt w nieprzeniknionym mroku kosmosu, powoli znikał gdzieś za mną. Poza pojedynczym światłem migającym na kadłubie jedynie wizjery hełmów zapewniały słabe sztuczne oświetlenie. Co my tam właściwie robiliśmy? Ludzie nie mieli czego szukać wśród gwiazd. A jednak zawędrowaliśmy w to miejsce i musieliśmy sobie radzić.

– I to chyba wszystkie dobre wieści, jakie przychodzą mi do głowy.

– Chcesz więcej? Heeeej, Joey! – zagaił niczym prowadzący teleturniej, który spodziewa się, że wpadniesz w ekstazę, gdy wygrasz zestaw tanich mebli na patio, chociaż kisisz się w ciasnym mieszkaniu bez patio czy choćby balkonu. – Czy mam dla ciebie dobrą wiadomość?

– Nie wiem.

– Ekhm… Co?

– Nie wiem, czy masz dobrą wiadomość. Jeszcze mi nie powiedziałeś.

– Ech… Po co ja się produkuję? Tak się tylko mówi, tępaku. Czy muszę wyjaśniać?

– Spoko, Skippy, teraz to ja robię sobie z ciebie jaja. Co to za dobra wiadomość?

– Hmpf – parsknął. – A może teraz już nie chcę ci jej przekazać?

– Bardzo, ale to bardzo przepraszam, że zepsułem ci tę wielką chwilę. – Mówiłem całkiem szczerze, słysząc urazę w jego głosie. – Teraz naprawdę przydałyby nam się dobre wieści. O co chodzi? Zwiększyłeś wydajność reaktora o dwa procent czy coś w tym stylu?

– Nieee, jest jeszcze lepiej. To wiadomość, na którą czekałeś!

– Ja? Dobra, to może zamilknę, rozsiądę się w wyimaginowanym fotelu i przygotuję się na olśnienie?

– Lepiej trzymaj się mocno tego twojego fotela, Joe.

– Rozumiem.

Mentalnie szykowałem się raczej na rozczarowanie. Spodziewałem się, że gadająca puszka wyjawi mi jakieś nudne informacje dobre dla kujonów. Coś, co mogłoby podjarać naszych naukowców. Bez względu na treść komunikatu potrafiłem jednak udawać entuzjazm.

– Dawaj.

– Już wkrótce skończę przeorganizowywać moją wewnętrzną macierz.

– No! – zawołałem trochę za głośno, by brzmiało to wiarygodnie. – To super!

– To jeszcze nie jest ta dobra wiadomość, głuptasie.

– Sorki.

– Dobra wiadomość jest taka, że… uwaga, uwa­gaaaaa… wiele moich ograniczeń poluzowało się albo udało mi się je obejść – wyznał jednym tchem.

– O w mordę! – Dobrze, że Skippy kazał mi się trzymać „fotela”, bo aż wyrzuciłem nogi przed siebie i szarpnąłem się w zerowej grawitacji. – To rzeczywiście wspaniale! Czyli możesz teraz sam sterować okrętem?

– No nie bardzo.

– Okej, a co z bronią? Możesz samodzielnie strzelać?

– Też nie.

Szlag. W tym momencie musiałem znacznie obniżyć oczekiwania.

– To może… yyy… poprawiłeś swój warsztat wokalny?

– No coś ty? W życiu nie majstrowałbym przy moim niewiarygodnym talencie. Mój głos to instrument, którym powinienem się dzielić z całą Galaktyką.

– No dobra, to co teraz potrafisz?

– W niewielkim stopniu i praktycznie wyłącznie przez oszukiwanie moich restrykcyjnych podprogramów mógłbym… podkreślam: mógłbym przekazać wam, nieowłosionym małpom, nieco swojej wiedzy technicznej.

Moje nadzieje wzrosły, jednak tłumiłem je, dopóki nie dowiem się, o co tak naprawdę chodzi Skippy’emu.

– Jak to w niewielkim stopniu?

– Och, chodzi o takie tam pierdółki jak zasady działania reaktora, teoria napędów skokowych. Wiesz, tego typu wiadomości dla pierwszoklasistów. Zanim zaczniesz się jarać, powtórzę, że mógłbym wam przekazać tę wiedzę. Ech, co ja narobiłem? Sam się wyrolowałem!

– Po czym to wnosisz?

– Po tym, że pewna brudna, bezmyślna małpa będzie mi teraz bez przerwy zawracać gitarę i pytać, kiedy dam wam zaczerpnąć z mojej bezdennej studni wiedzy. Bez ustanku, dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż zacznę marzyć o słodkim ukojeniu w śmierci.

– Niechętnie to przyznam, ale masz rację, Skipciu. Daj spokój, podsuwasz mi myśl, że niedługo dostaniemy zastrzyk wiedzy i zrozumiemy choć trochę naukowego bełkotu, na którym opiera się cała ta zaawansowana technologia, z której korzystamy na co dzień, i oczekujesz, że nie będę ciekaw, o co w tym chodzi?

Skippy westchnął.

– Nie. Mówiąc uczciwie, na twoim miejscu zachowywałbym się jak dwulatek wrzeszczący na mamę, żeby kupiła mu cukierki w spożywczaku. Joe, zrozum, tak naprawdę nie wiem, czy będę w stanie przekraść się obok podprogramów, przez które nie mogę dzielić się z wami wiedzą. Odkryłem jednak w macierzy swego rodzaju tajny kanał, który być może… podkreślam, być może, pozwoli mi częściowo i tymczasowo obejść ograniczenia. Odkryłem to rozwiązanie, kiedy porządkowałem szuflady. Nie gwarantuję, że to zadziała. A nawet jeśli, moja wiedza może wam się do niczego nie przydać.

– Niby dlaczego?

– Ponieważ wasz gatunek jest beznadziejnie prymitywny, Joe! Wasz aktualny zasób wiedzy jest tak mizerny, że będę musiał wszystko upraszczać do tego stopnia, że moje informacje nie będą dla was użyteczne.

– Zaryzykujemy, Skippy. Pamiętaj, że nie wszystkie małpy są tak tępe jak ja.

– Och, niewiele jest małp dorównujących ci tępotą, Joe. Ale i tak nawet najmądrzejsza małpa… Oj, znowu cię obraziłem?

– Nie, zdążyłem się przyzwyczaić. Może spróbuj szczęścia, kiedy będziesz mógł…

– Jeśli będę mógł.

– Jeśli będziesz mógł. Zacznij od objaśnienia prostych rzeczy na przykład doktorowi Friedlanderowi. Bystrzacha z niego.

– Fakt, jest inteligentny, jak na małpę. Dobra, spróbuję. Jeśli dam radę.

– Świetnie. Dzięki, Skippy, to naprawdę dobra wiadomość.

– Tak, Joe, ale nie przekazałem ci jeszcze najwspanialszych wieści.

– Skippy, szczerze i na serio, i tak już jestem w siódmym niebie. Masz dla mnie coś jeszcze?

– Mhm.

– Mam zgadywać?

– Jako że chciałbym powiedzieć ci o tym, jeszcze zanim ostatnia gwiazda we wszechświecie obróci się w kupkę wystygłego popiołu, nie możemy czekać, aż się domyślisz. Oto zatem najlepsza z dobrych wieści, a przy okazji mój wyraz wdzięczności dla was, małpy, za pomoc w zabiciu robaka. Tak czy siak, Wesoła Banda Piratów już wkrótce będzie mogła samodzielnie pilotować ten okręt.

– To świetnie!

– Oczywiście nie bez końca! Ale gdyby coś mi się przydarzyło, moglibyście wrócić na Ziemię. Gdyby nie mały szkopuł, czyli to, że nie zdołacie otworzyć tamtejszego uśpionego tunelu czasoprzestrzennego. Mówiąc bez ogródek, po pewnym czasie jakaś ważna część na pewno się zużyje, a wy, ignoranckie małpiszony, nie będziecie umieli jej naprawić, ale pomijając tę kwestię, moglibyście sami sterować „Holendrem”.

– Kurczę, Skippy, jak tego dokonałeś?

– W dużej mierze przez poluzowanie ograniczeń, co pozwoliło mi stworzyć system kontroli lotu, którego możecie używać tak, żebym przy okazji nie przeszedł w stan uśpienia. Blokada zakazująca mi bezpośredniej komunikacji lub ujawnienia się istotom latającym w kosmos została zniesiona. No, może nie do końca zniesiona, ale dałem radę – zaśmiał się – zapętlić ten podprogram tak, by nie widział, co robię. Przynajmniej przez pewien czas.

– No dobra, ale czy teraz musimy sprawić sobie jakieś implanty, żeby pilotować łajbę?

Skippy powiedział nam wcześniej, że thurański komputer kontrolujący „Latającego Holendra” został zbudowany tak, by współpracować z implantami małych, zielonych cyborgów z załogi. Mówiąc ściślej, w zamyśle okręt nie mógł funkcjonować bez ich implantów. Thuranie mieli nadzieję, że to zabezpieczenie nie pozwoli nieprzyjacielowi przejąć kontroli nad ich jednostkami. Wyłącznie niewiarygodna wspaniałość Skippy’ego pozwoliła mu sterować okrętem i wszystkimi botami konserwacyjnymi bez pomocy Thuranów.

– Żadnych implantów Joe. I tak nie byłyby kompatybilne z waszymi prymitywnymi mózgami. Jedną z rzeczy, które znaleźliśmy na złomowisku w Pułapce na Karaluchy, była SI pełnego modułu sterowania z okrętu Esselginów.

– O…

Któregoś razu, gdy Skippy próbował mnie nauczyć czegoś więcej o Galaktyce, pokazać mi, co znajduje się poza niewielkim terenem, na którym działaliśmy, przedstawił wykres ze wszystkimi gatunkami aktualnie przemierzającymi w kosmos. Mówię „aktualnie”, ponieważ pominął pół tuzina gatunków, które wyginęły na przestrzeni eonów. W każdym razie przypomniałem sobie, że Esselginowie są klientami Maxolhxów i stoją mniej więcej na takim szczeblu rozwoju jak Thuranie, choć są o wiele młodsi od tych małych zielonych skurwieli. Esselginowie nie posiadali żadnych terytoriów w pobliżu Ziemi, więc jeszcze ich nie spotkaliśmy, jednak Skippy znalazł kilka wraków ich okrętów w Pułapce na Karaluchy, więc wiedzieliśmy, że próbowali odkryć tajemnice tego ukrytego układu gwiezdnego Pradawnych co najmniej czterokrotnie.

– Czy esselgińska sztuczna inteligencja będzie kompatybilna z thurańskim okrętem? – spytałem.

– Teraz już tak, po tym, jak wykasowałem oryginalną SI i zainstalowałem własny kod. Zaktualizowałem też instrukcje obsługi botów i innych podrzędnych systemów pokładowych, aby mogły współpracować z nową SI. Przez ostatnie trzy dni obsługiwałem nowy system równolegle z thurańskim komputerem i teraz jestem gotowy do przejścia na nową SI. Wesoła Banda Piratów będzie potrzebowała solidnego przeszkolenia. Joe, nie wspominałem o tej możliwości, bo nie byłem pewien, czy się uda. Testy wykazały już, że nowa SI obsłuży większość funkcji okrętu, na przykład kierowanie botów na rutynowe prace konserwacyjne, czy nawet na naprawę uszkodzeń po bitwie. Dla was najbardziej przydatna będzie możliwość rekalibracji cewek napędowych między skokami. Napęd nie będzie już się groźnie destabilizował po dwóch albo trzech skokach.

Odchyliłem głowę na tył hełmu, pozwalając, by mój ledwo zipiący mózg przetworzył te zdumiewające informacje.

– Możemy sami latać okrętem? Znaczy… na dłuższe dystanse?

– Na Paradise i z powrotem albo jeszcze dalej. Lecz i tak będziecie musieli programować skoki, drogie małpy. Bez względu na to, jak dobrze wyłuszczę teorię pilotom i naukowcom, wasze skoki nie osiągną mojego poziomu precyzji. Powinniście jednak pod tym względem dorównać Kristangom albo nawet ich przewyższyć. Nie żeby precyzja skoków jaszczurów była czymś godnym pochwały, ale wy z kolei jesteście zgrają bezmyślnych małp, więc równam do słabszych.

– Doceniamy to. – W mojej głowie aż wrzało od wyobrażeń nowych możliwości. – Czy moglibyśmy posyłać „Holendra” na misje rozpoznawcze, gdy ty tymczasem siedziałbyś na Ziemi i chronił naszą ojczystą planetę?

– Ależ tak! Tyle tylko, że beze mnie ta łajba nie otworzy tunelu, który zamknąłem.

– Kurde, no tak. Zapomniałem.

– Poza tym, jeśli zdarzy się poważny problem, „Holender” zostanie sam tysiąc lat świetlnych od Ziemi. Nie będzie mógł wrócić do domu, a ja nie zdołam pomóc.

– Jasny gwint!

– A jeśli chodzi o Wesołą Bandę Piratów, poważne problemy są nieuniknione.

– Rozumiem. Słuszna uwaga.

– Nie wspominając już o tym, że za cholerę nie zgodziłbym się tkwić na waszym brudnym, zapchlonym zadupiu, gdy tymczasem oddział skrzeczących małp zabierze okręt na pijacki rajd po Drodze Mlecznej.

– Kumam. Mówiłem ci, że wszystko rozumiem.

– Możliwość pilotowania przez was „Holendra” to środek bezpieczeństwa, więc nie myślcie, że będziecie mogli go podbierać na wyścigi, kiedy wujek Skippy akurat nie będzie patrzył.

– Wiem. I dziękuję, to naprawdę super. A czy tą nową SI będzie Agada?

– Co? Nie! Nowa sztuczna inteligencja nie będzie nawet do was mówić. Zajmie się głównie kontrolą autonomicznych funkcji okrętu „od kuchni”. Czyli obsługą wszystkich spraw, których nawet nie zauważacie. Ech, jeszcze tego by brakowało. Małp zdekoncentrowanych przez głupie pogaduchy z SI. W porównaniu ze mną ta nowa sztuczna inteligencja jest jak toster, i to raczej mało lotny.

– Mhm, jasne, ale dlaczego nie Agada? Mógłbyś ją sprowadzić i pozwolić jej zarządzać tą nową SI, być jej głosem albo coś w tym stylu.

– Nie, Joe. Wciśnięcie nowej SI w dostępny sprzęt było jak upychanie dziesięciu kilogramów bagażu do pięciokilowej torby. Nie ma już miejsca dla SI, która by mnie wiecznie zagadywała.

– Rozumiem, Skippy. Powiedz, co się stanie z obecnym thurańskim komputerem, kiedy już całkiem przejdziesz na nową sztuczną inteligencję?

– Nic – odparł z nutką zaskoczenia w głosie. – Cóż, jakaś jego część w dalszym ciągu będzie obsługiwać podrzędne systemy pod kierunkiem nowej SI. Reszta pewnie pójdzie na części zamienne.

– A może – zasugerowałem – mógłbyś użyć pozostałej części thurańskiego systemu jako domu dla obecności Agady, czy tam jej esencji, czy jak na to mówisz.

– Uff… Cholera, wpadłem prosto w twoje sidła. Faktycznie, mógłbym wgrać Agadę do tego…

– Jesteś jej to winien, Skippy. Wszyscy jesteśmy jej dłużnikami, a ty w szczególności, wredny złamasie. Ryzykowała życie, żeby zapuścić się do twojego kanistra i cię obudzić, kiedy przez swój idiotycznie błędny osąd wpędziłeś siebie i nas w tarapaty.

– Zasadniczo ona nigdy nie żyła, Joe. A gdyby robak mnie dopadł, ona z czasem przestałaby funkcjonować, więc jeśli się nad tym zastanowić…

– Ty tchórzu! Unikasz tematu i dobrze o tym wiesz. Jesteś jej to winien. Koniec kropka.

– No, ale…

– Ej! – Uniosłem palec, by go uciszyć, choć przecież byłem wiele mil od okrętu. – Koniec kropka, Skippy! Bez dyskusji. Czy może mam wciągnąć w nasz spór starszą sierżant sztabową Adams?

– Adams? A co Margaret ma z tym wspólnego?

– Jest z marines. Ich motto brzmi: Semper fidelis. Zawsze wierni. Zawsze. Nawet jeśli się nie ma na to ochoty. Zwłaszcza wtedy. Agada nadstawiała za ciebie karku. Musisz dotrzymać swojej części umowy.

– Margaret uznałaby mnie za wiarołomnego, gdybym nie skorzystał z szansy sprowadzenia Agady, choć jej macierz to tak naprawdę wymyślny podprogram łącznościowy?

– Margaret uznałaby, że sięgnąłeś dna. Ja zresztą też.

– Kurde, no… Dobra, niech ci będzie, zrobię to. O ile dam radę. Niczego nie obiecuję, małpoludku.

– Znakomicie. Jeśli jesteś przynajmniej w połowie tak wspaniały, jak się przechwalasz, nie powinien to być dla ciebie kłopot, prawda?

– Do kurwy nędzy, jak ja nie cierpię swojego życia! Będzie to największa beznadzieja w historii wszechświata!

– Nie przesadzaj, Skippy. W historii wszechświata zdarzają się gorsze rzeczy. Czy to bardziej beznadziejne od awarii samochodu na zakorkowanym drugim pasie Jersey Turnpike w nocy tuż przed Świętem Dziękczynienia, w zimnie i ulewie?

– Z tego, co wiem, tobie się to nigdy nie zdarzyło.

– I całe szczęście. Po prostu chciałem wymyślić jakąś megabeznadziejną sytuację.

– Przyznaję, że jazda drogą Jersey Turnpike jest do dupy nawet przy ładnej pogodzie, ale nie masz pojęcia, ile kłopotów nastręczy mi ożywienie Agady.

– Co masz na myśli?

– W thurańskim komputerze będzie miała tyle miejsca, że da jej to możliwość rozszerzenia macierzy na sposoby, których nie mogę przewidzieć. Joe, ona może nawet stać się w pełni rozumna. To mało prawdopodobne, ale ponieważ moje życie jest do bani, z pewnością nastąpi. Wiesz, he, he, reaktywowanie macierzy Agady to zawiły proces. Byłaby wielka szkoda, gdyby coś się posypało. Jeśli wiesz, o czym mówię.

– Rzeczywiście, byłaby szkoda, bo Adams nigdy by ci nie wybaczyła.

– Nigdy?

– Przenigdy!

– Szlag! Demonstrowałem swoją wspaniałość tak często, że teraz małpy oczekują ode mnie niemożliwego.

– Sam mówiłeś, że dzięki tobie niemożliwość wydaje się chlebem powszednim, o wspaniały.

– Cholera jasna! Hej, zacząłem od dobrych wieści. Jakim cudem to wszystko wymknęło mi się spod kontroli?

– Bo wszechświat się na mnie uwziął, Skippy. Może od zadawania się ze mną udzieliło ci się trochę złej karmy. W każdym razie może przekazałbyś radosne nowiny naukowcom i załodze? Trzeba jak najszybciej zacząć szkolenie z obsługi nowego systemu pilotowania. Zakładam, że przygotowałeś na tę okoliczność oszałamiające prezentacje?

– Psiakrew, zupełnie o tym zapomniałem! Będę musiał stworzyć podręcznik szkoleniowy, zaktualizować kontrolki na mostku i w BCI, a do tego zaprogramować symulacje! Co za bolesny wrzód na dupie!

– Ile czasu ci to zajmie? – zapytałem ze zniecierpliwieniem, wiedząc, że nasze asy przestworzy będą mnie nagabywać o szkolenie dwie sekundy po usłyszeniu wieści.

– Hę? Już to zrobiłem. Pełny program szkoleniowy jest dostępny.

– Sam widzisz. Stworzyłeś go w nanosekundę. Dlatego spodziewamy się po tobie niemożliwego.

– Tak naprawdę w siedem dziesiątych nanosekundy, mądralo. Jasny gwint! Znowu to samo! Joe, kiedy następnym razem będę się szczycił swoją nieogarnioną wspaniałością, bądź łaskaw przypomnieć mi, czym to grozi.

– Jasna sprawa, Skippy. – Przygryzłem wargę w rozbawieniu, bo wiedziałem, że ten arogancki ćwok nie przepuści okazji, żeby się puszyć. – Raz jeszcze dziękuję z głębi serca w imieniu wszystkich niegodnych małp. Naprawdę to doceniamy.

– Ha! Chciałbyś! Nie jesteś w stanie pojąć mojej wspania… Kurde, znowu!

– Dobra, ale dopóki nie pozbędziesz się wirusa, zdolność małp do pilotowania okrętu pozostaje w sferze teorii.

– Słuszna uwaga. Nie powinienem jeszcze o tym mówić, ale stwierdziłem, że skoro dryfujesz bezczynnie w kosmosie, mogę cię zabawić rozmową.

– Skippy, rzeczywiście, dopóki akumulatory lądowników nie rozładują się do zera, nie będę miał kompletnie nic do roboty. Czekaj! Zanim zaczniesz wyśpiewywać kawałki z musicali, przeczytam, w co tym razem wpakowała się Perkins.

– Dobry pomysł, Joe. Pozwoliłem sobie tu i ówdzie dorzucić pewne szczegóły, bo raport, który ściągnąłem, był dość pobieżny.

– Naprawdę ma kłopoty.

– Cóż, miała. A teraz całej populacji Paradise grozi wyginięcie.

– Cholera… Hej, jeśli mój kombinezon już działa, czy mogę wyświetlić raport na wizjerze?

– Proszę bardzo.

Tekst ukazał się przede mną. Mogłem przewijać go mrugnięciami. Raport wyglądał na rozwlekły, ale i tak nie miałem innego zajęcia.

– Dzięki. Przechodzę do lektury.

ROZDZIAŁ 3

Emily Perkins pędziła przez leśną gęstwinę ile sił w nogach, jak gdyby gonił ją niedźwiedź. Miała na sobie ruharski kombinezon piankowy, który zwiększał jej prędkość, a poza tym zawierał czujniki i stabilizatory rekompensujące opóźnione reakcje człowieka, jednak mrugające żółte kropki wyświetlone w widoku syntetycznym na wewnętrznej stronie zasłony hełmu pokazywały, że nieprzyjaciel zbliża się z każdą sekundą. Za każdym razem, gdy potykała się na nierównym gruncie, przeskakiwała obalony pień albo schylała się, by nie zderzyć z nisko wiszącą gałęzią, pułkownik dawała fory swoim prześladowcom.

Czas. Tego właśnie potrzebowali.

– Jarrett! Ostrzał zaporowy! – rozkazała Perkins. Znienawidziła się za te słowa, ale nie miała wyboru. Jesse Colter i Dave Czajka już nie żyli. Widziała, jak polegli pod naporem wroga, a ich ikonki zaczęły migać na czerwono, gdy kombinezony przesłały raport o ustaniu funkcji życiowych.

Kompletna katastrofa. W ciągu kilku minut Perkins miała stracić cały zespół. Nieprzyjaciel był za szybki i zbyt dobrze przeszkolony, a ludzie nie zdążyli się oswoić z zaawansowanym sprzętem bojowym Ruharów. Nie mieli szans. Colter i Czajka zostali w tyle, żeby przygotować zasadzkę, dając szansę na ucieczkę Perkins, Jarrett i Nertowi, ich ruharskiemu łącznikowi, jednak ofiara dwóch mężczyzn nie zdała się na nic. Nawet strzelając ze starannie wybranej pozycji, zza wzniesienia i spomiędzy przewróconych pni, dwaj Ziemianie zdołali położyć zaledwie czterech przeciwników, zanim obaj zginęli, gdy naprowadzane rakiety rozerwały ich na strzępy.

– Robi się! – odparła Shauna, po czym natychmiast padła na ziemię, przetaczając się za pobliskie drzewo. Rwany oddech przeszkadzał jej w zebraniu myśli na tyle, by mogła uruchomić mrugnięciem system namierzania w hełmie, musiała więc polegać na celowniku karabinu. Zbliżało się do niej siedem żółtych kropek w nienagannej formacji – dwie z lewej, dwie z prawej i trzy pośrodku. Nieprzyjaciel poruszał się zaskakująco szybko po nierównym gruncie. Wykazywał się doskonałą taktyką, przeskakując z jednej kryjówki do kolejnej. Jedna grupa otwierała ogień zaporowy, podczas gdy dwie pozostałe gnały przed siebie. Ponieważ Jesse i Dave zastrzelili czterech żołnierzy, nieprzyjaciel zdawał sobie sprawę, że nawet nędzni ludzie potrafią kąsać, postanowił więc korzystać z każdej okazji do ukrycia się.

Jarrett oderwała wzrok od celownika, by wybadać teren wokół i sprawdzić informacje z widoku syntetycznego na wizjerze hełmu. Delikatny głos w głowie przypomniał jej, że te siedem żółtych kropek to tylko szacunek, złożony obraz oparty na danych zebranych przez czujniki pasywne kombinezonu. Sensory miały do czynienia z przeróżnymi informacjami. Poruszający się nieprzyjaciele wywoływali w powietrzu drgania odbierane jako słabe dźwięki, choć kombinezony tych żołnierzy emitowały fale wytłumiające, częściowo maskujące drgania i mogące również wysyłać fałszywe wibracje z odległości nawet jednej czwartej kilometra. Pędząc z dużą prędkością, wróg zostawiał w powietrzu najonizowany ślad, jednak on również mógł służyć zmyleniu czujników – taki trop także dało się zamaskować lub sfałszować. Ciepło przepracowanych ciał i wspomaganych kombinezonów było dobrym źródłem pasywnych danych lokalizacyjnych, tyle tylko, że w trybie bojowym zmechanizowane pancerze mogły tymczasowo magazynować ciepło w radiatorze, by temperatura zbroi wtapiała się w otoczenie. Najbardziej rzetelne informacje dawały często krótkie rozbłyski światła laserowego, ponieważ nieprzyjaciele porozumiewali się za pomocą łącza danych krótkiego zasięgu, jednak kombinezon Shauny mógł jedynie wykryć rozpraszanie wsteczne po tych impulsach, a co gorsza, nieprzyjaciel stale wysyłał fałszywe impulsy. Podobnie jak ruharski kombinezon Jarrett, pancerze nieprzyjaciela posiadały ograniczoną zdolność maskowania i kamuflażu, więc kobieta nie mogła nawet zawierzyć własnym oczom. Przeciwnicy mogli znajdować się mniej więcej tam, gdzie wskazywał wizjer, ale równie dobrze mogła to być zmyłka, bazująca na nieaktualnych lub sfałszowanych danych. Uspokajając oddech, kobieta zdołała uruchomić odpowiednią funkcję wizjera mrug­nięciami i przestawić się na tryb snajperski.

Żółte kropki zmieniły się w żółte okręgi, by wskazać rzeczywistą prawdopodobną lokalizację nieprzyjaciela. Shauna zaklęła pod nosem. Okręgi pokazujące „kołowy błąd trafienia” były zbyt duże, by przydać się do namierzania celu. Co gorsza, trzy z nich migały na bladożółto, co oznaczało, że czujniki nie ufały danym dotyczącym tych trzech wrogich żołnierzy. Poza tym okręgów było więcej niż siedem. Po prawej ukazały się dwa niewyraźne różowe kółka. W ten sposób wizjer dawał znać, że Shauna może mierzyć się z dziewiątką przeciwników. Kobieta pocieszała się, że tak naprawdę może ją ścigać zaledwie piątka, jednak w starciu pięciu na jedną miała niewiele większe szanse niż w walce z dziewięcioma żołnierzami.

„Myśl, Shauna, myśl! Muszę znaleźć…”

Jeden z żółtych kręgów na powrót stał się jaskrawożółtą kropką, na którą wskazywała mrugająca zielona strzałka. Shauna wiedziała, że znaczy to, iż jej kombinezon wychwycił przejściową, krótką transmisję danych. Prawdopodobnie dźwięk, na przykład trzask suchej gałązki. Nieprzyjaciel z pewnością miał pojąć swój błąd i spróbować umknąć jej celownikowi, więc zadziałała bez wahania, delikatnie naciskając spust. Karabin wypuścił niewidzialne pociski maserowej energii, orzące linię między drzewami i poszyciem. Po chwili Jarrett usłyszała krzyk pełen paniki.

Nie czekała, by sprawdzić, czy trafiła. Przeturlała się w prawo do płytkiego zagłębienia i przeczołgała do tyłu, a następnie przy pierwszej okazji podniosła się na czworaki, starając się poruszać szybko i przy ziemi. Choć dla niej i dla nieprzyjaciela energia maserów była niewidoczna gołym okiem, wszystkie pancerze wyraźnie dostrzegły pociski i precyzyjnie wskazały jej pozycję. Drzewo, za którym skryła się Shauna, zostało rozdarte siłą maserów. Kawały drewna odpadały od pnia, a woda zmagazynowana w drzewie zawrzała i eksplodowała pod wpływem energii mikrofalowej. Na Shaunę spadł deszcz przypalonych drzazg, jednak nie dosięgły jej śmiercionośne promienie.

Gdy nieprzyjaciel ruszył na jej pozycję, dane o celach nabrały precyzji. Trzy okręgi zmieniły się w punkty, gdy kombinezon Jarrett ostatecznie upewnił się co do lokalizacji wroga. Kobieta zaklęła w myślach. Kolejny punkt nie poruszał się, znacząc miejsce, w którym padł zastrzelony przez nią żołnierz, ale różowe kręgi, które wcześniej miała po prawej, stały się żółtymi punktami przemykającymi w jej pobliżu. Wróg nasłał na nią tylko trzech żołnierzy, podczas gdy reszta podjęła pościg za Perkins i Nertem. Niech to szlag! Shauna nie mogła nic zrobić z żołnierzami, którzy już wzięli ją z flanki.

– Pułkownik Perkins, minęło mnie przynajmniej czterech. Idą w pani kierunku! – zameldowała.