Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie jestem kosmiczną kreaturą żyjącą na jakiejś skutej lodem skale sześć milionów lat świetlnych od Ziemi. Jestem tuż przy Tobie.
Mumu wsiada do metra. Chwiejnym krokiem przedziera się przez tłum w głąb wagonu. Ma opuchnięte stopy, obrzęknięte kolana, ledwo trzyma się na nogach. Godziny szczytu, brak miejsc siedzących. Kurczowo chwyta się metalowego drążka nad głową, aby przy wjeździe na następną stację impet pociągu nie zwalił go na podłogę. Choć ciężko mu ustać, nawet nie liczy na empatię współpasażerów. Wszakże jego wygląd nie przywodzi na myśl kogoś, komu utrzymywanie pionowej postawy ciała sprawiałoby fizyczny ból. Dni Mumu wypełniają schadzki z nieznajomymi, z którymi umawia się na aplikacjach randkowych. Z metodyczną precyzją doprowadza partnerów do ekstatycznego climacco, po czym w jednej, krótkiej chwili odgryza im głowy.
Mumu to przybysz z kosmosu, który piętnaście lat wcześniej rozbił się na Ziemi. Aby przetrwać w nowym, nieprzystępnym środowisku, musi polować na przedstawicieli gatunku homo sapiens. Codziennie zmaga się z samotnością, hermetycznymi rolami społecznymi oraz… grawitacją.
Nauka chodzenia to debiutancka powieść południowokoreańskiego artysty i pisarza Dolki Mina, w której z niezwykłą świeżością opisane zostały zmagania Innego w opresyjnym systemie kulturowym. Autor tej queerowej powieści sięgnął po jaskrawy koncept, aby poprzez gatunek SF zabrać głos w dyskursie genderowych nierówności, oswajania przestrzeni oraz wykluczenia grup defaworyzowanych.
Ewa Janiak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dolki Min
Naukachodzenia
Z języka koreańskiego przełożył
Łukasz Janik
56 km
Dziś wychodzę wcześnie rano. To nie jest moja normalna pora. Robię tak, bo on powiedział, że tylko przed południem jest sam w domu. Z wielu względów nie mogę mu pozwolić przejść mi koło nosa. Mówię tu oczywiście o jego atrybutach fizycznych, nie mam pojęcia, jakim jest człowiekiem. Nie ma dla mnie znaczenia, co je, jaki jest jego ulubiony kolor, czego ostatnio słucha. Wymieniliśmy ze sobą co najwyżej kilka linijek czatu, tyle, ile trzeba było, żeby się umówić. Przystojny facet, 27 lat, 173 cm, 65 kg. Kutas ponad 18 cm. Tak przynajmniej napisał. To wszystko, co wiem. A, nie, wiem jeszcze jedno – mieszka w mieszkaniu 1605, w budynku 210, w kompleksie XY.
Jadę do niego metrem, siedzę spokojnie na swoim miejscu. Jakież to wielkie szczęście! Aż łzy napływają mi do oczu. Choćby nie wiem, jak pozytywnie się nastawiać, podróżowanie w ścisku, w samym środku ludzkiego roju, gdy możesz tylko trzymać się uchwytu pod sufitem, jest obrzydliwe. W takie dni jak dzisiaj, kiedy nie idzie mi najlepiej, utrzymanie się tylko na dwóch nogach to nie lada wyzwanie. Metro i tak jest o niebo lepsze niż autobus. Jeśli mam jechać autobusem i się przy tym nie przewrócić – uznaję to za cud. W autobusie czuję się, jakby mnie zamykali w klatce i złośliwie nią potrząsali.
To było jakieś dwa, może trzy lata od mojego przybycia tutaj. Nie było gdzie pójść, jedyne, co mi zostało, to włóczenie się pustymi ulicami do późna bez żadnego planu do momentu, w którym moje zmęczone ciało klapnie na przystanku. Nie było innego wyjścia, tylko iść przed siebie na oślep. Dla mnie nie było opcji, by wsiąść w autobus i pojechać do domu. Teraz już wiem, że metro potrafi mieć awarię, ale wtedy to było co innego. Ludzie jeden po drugim wsiadali do taksówek, ale mnie ze strachu nawet do głowy nie przyszło, żeby spróbować. Ciężko było mi nawet podnieść jedną rękę wysoko w górę, tak żeby kierowca mnie zauważył. To był czas, kiedy włosy stawały mi dęba już na samą myśl, że ktoś mógłby mi się przyjrzeć i zwrócić uwagę na to, jak trzymam ramiona. Nadal zresztą nie korzystam z taksówek, dokładnie z tego samego powodu. Prawdę mówiąc, raz zdarzyło mi się spróbować. Stanie przy drodze z wyciągniętą ręką skończyło się jednak na tym, że przerażony kierowca taksówki zakręcił ostro kierownicą i uciekł z piskiem opon. Bo z mojego przedramienia wystawał szpon… Nie, taksówki nigdy nie będą dla mnie.
W autobusie okazało się z kolei, że przy wejściu czekają na mnie strome schody. Wtedy nie było jeszcze niskopodłogowców. Pojawił się zatem kolejny problem: czy uda mi się wspiąć tak wysoko. Wszystkie wcześniejsze schody były łagodniejsze, skonstruowane dużo bardziej przyjaźnie. Nie było jednak wyboru, trzeba było powalczyć z grawitacją i wsiąść do środka. Kości o mało mi się nie posypały, ale jakoś się udało. Wydawało mi się, że już tylko zapłacę za przejazd i znajdę wolne miejsce, ale zanim udało mi się odetchnąć, kierowca wcisnął pedał gazu i chwilę potem moje ciało bezwładnie leciało przez cały autobus, po czym wylądowało pod jednym z siedzeń. Było całe w brudzie, pocie i krwi. Leżało w bezruchu, zupełnie zaskoczone, a mnie nawet do głowy wtedy nie przyszło, żeby się zawstydzić. Kierowca wycedził przez zęby jakieś przekleństwo, pasażerowie śmiali się w najlepsze. Nikt mi nie pomógł. Nie było mowy o tym, żeby wyciągnąć macki i się podnieść. To była ciężka chwila. Trudno było mi się skupić na tym, żeby zachować ludzką postać, w związku z czym moje członki wygięły się nienaturalnie, a pierś rozdęła jak balon. Musieli to zauważyć. Gdybyście byli odrobinę mniej odrażający, podnieślibyście się i pomogli. Nie pamiętam już, jak potem udało mi się wrócić do domu. Całe fragmenty pamięci zniknęły, jak cierń wyciągnięty z ciała. Pamiętam tylko leżenie na wznak na podłodze salonu. Ubranie i buty były w strzępach jak zwłoki kota rozjechanego przez samochód. Nie wytrzymały mojej prawdziwej postaci. Głód doskwierał mi tak bardzo, że ludzie powinni byli się wtedy zacząć bać o swoje życie.
Teraz też czuję głód. To właśnie powód, dla którego jadę całą drogę w wilgoci i smrodzie metra. Trzymam przed sobą duży, obszarpany plecak do górskich wycieczek. Mam w nim lśniące narzędzia, wszystkie pięknie poukładane. Młodzi kolesie zaspokajają mój głód. Kiedy wsłuchuję się w jednostajny stukot metra, w miarę jak pociąg delikatnie mnie kołysze, uspokajam się, potrafię nawet na chwilę zapomnieć o potrzebach ciała. To jak wsłuchiwanie się w odgłosy deszczu padającego za oknem. Zapadam w płytki sen. Przebywanie w jednym wagonie z ludźmi wywołuje u mnie napięcie. Teraz schodzi ono stopniowo.
Budzi mnie plecak spadający mi z kolan. Kiedy uderzył o podłogę rozległ się głuchy dźwięk. Ludzie przewrócili oczami i spojrzeli na mnie karcąco, a kiedy już wszyscy wiedzieli, skąd pochodził hałas, wrócili do swoich spraw. Podnoszę plecak, kładę go na kolanach tak, żeby leżał bezpiecznie i przychodzi mi nagle do głowy jedna zmienna, która nigdy wcześniej nie przeszła mi przez myśl. Ty. Nie zastanawiasz się, jakiej jestem płci? Nie odczuwasz pewnego dyskomfortu? Nie jest tak, że od początku narracji starasz się odgadnąć ją po tym, jak o sobie opowiadam? I do jakich wniosków dochodzisz? Nie przejmuj się, czy będziesz mieć rację, czy nie.
Los rzucił mnie w to miejsce, w którym nie chcę być, w którym muszę walczyć o przetrwanie. Bardzo szybko okazało się, że tak wielu z was, spotykając nowych ludzi, musi koniecznie od razu poznać ich płeć. Mam wrażenie, że dopiero potem postrzegacie siebie nawzajem jako ludzi. To następuje tak naturalnie, tak bardzo tego potrzebujecie, że nawet przez myśl wam nie przejdzie, jak odruchowo kategoryzujecie innych. Są jednak chwile, kiedy uderza was to z całą siłą – kiedy nie jesteście pewni czyjejś płci. Czujecie się z tym źle, kiedy tylko natraficie na kogoś, kto nie daje się od razu sklasyfikować jako mężczyzna lub kobieta. Albo, innymi słowy, gdy wasza ocena czyjejś płci nie jest jasna. Bierze się to z tego, że zgodnie z waszym zawężonym rozumowaniem, kiedy obcujecie z kimś, kogo nie potraficie rozszyfrować, nie macie pewności, jak się zachować, jakich na przykład użyć zaimków.
Ty masz tę płciową grę opanowaną do perfekcji, bez wątpienia. Od maleńkości trenujesz się w zgadywaniu płci tysięcy ludzi, których ciała okryte są ubraniami. Dochodzisz do wniosków, opierając się na tym, jakiego kształtu są ich genitalia, jaka płeć jest tym kształtom, według ciebie, przypisana, które z nich pasują do odsłoniętych części ciał. I żyjesz tak, w całkowitej pewności, wierząc głęboko, że to wszystko prawda. Problem tylko w tym, że nie zdajesz sobie sprawy z błędów, które po drodze popełniasz. Nikt nie wie nawet o tym, że od samego początku ta gra płci jest wielką ściemą.
Ach, przepraszam. Mam przecież ujawnić moją płeć, a ty przecież aż trzęsiesz się już z niepewności. Co za okrucieństwo! Pozwól w takim razie, że ci ulżę. Przyjdę ci z pomocą. Masz już dość tej nieokreśloności? Ha, ha, ha! Twój umysł wariuje? No dobrze. Jestem
kobietą.
To znaczy, jestem nią teraz i będę przez cały czas, jakiego potrzebuję, żeby zająć się tym młodym mężczyzną i zrobić to, co mam do zrobienia. Co to znaczy być „kobietą”? To oznacza, między innymi, że musisz się ozdabiać i zachowywać jak kobieta. Nikt mi nie kazał, z własnej woli biorę na siebie te obowiązki. Bo jeśli mój pokaz nie odbywa się z należytą dokładnością, okazuje się potwornością. To konieczne, żeby nie postrzegano mnie jako potwora. Zależy od tego moje życie. Słuchasz mnie? Słuchaj uważnie tego, co mam do powiedzenia. Tu chodzi wyłącznie o przetrwanie. Jeśli nie będę kobietą lub czasami mężczyzną, gdy wymagają tego okoliczności, umrę z głodu. Jeśli mam zaspokoić głód, to sama egzystencja mi nie wystarczy. Zawsze trzeba robić coś więcej, nie tylko zapanować nad dwoma nogami w autobusie lub metrze czy stać się kobietą…
No dobrze, powoli trzeba się zbierać. Metro jest zatłoczone do granic absurdu. Oni wszyscy chowają się gdzieś w nocy, po czym wychylają głowy, jak tylko zaświeci słońce i kręcą się po świecie. Czy naprawdę coś by im się stało, gdyby choć na jeden dzień przestali tupać tymi swoimi nogami i mamleć językami?
Denerwuję się tym, że na tej stacji może nie wysiąść dostatecznie dużo ludzi. Często dopada mnie strach, zwłaszcza jeśli usiądę gdzieś daleko od drzwi. Nie mam w sobie na tyle pewności siebie, żeby swobodnie przeciskać się przez gęsty las złożony z ludzi. Brakuje mi odwagi na zwykłe: „Przepraszam, będę wysiadać”. Kiedy się stresuję, mój głos przypomina krakanie wrony, przekształcam się w istotę niepodobną do innych. Nawet jeśli już się przemogę i z moich ust wydobędzie się coś, co mniej lub bardziej intencjonalnie przypomina ludzką mowę, jest jeszcze ryzyko, że inni mnie zwyczajnie zignorują i nie zrobią mi miejsca. Nie mogę ryzykować spóźnienia, nawet jeśli ten mężczyzna przymknie na to oko i nie będzie robił problemu, przepadnie mi kolejne spotkanie zaplanowane po tym. Nigdy nie wiadomo, czy nowy dzień zakończy się sukcesem. Jak ja się teraz boję! Przepraszam, niepotrzebnie męczę cię moim biadoleniem. Ale nie zniechęcaj się. Nie jestem kosmiczną kreaturą żyjącą na jakiejś skutej lodem skale sześć milionów lat świetlnych od Ziemi. Jestem tuż przy tobie.
Drzwi się rozsuwają. Ludzie wylewają się z wagonów jak krew z zapchanych tłuszczem żył, które ktoś nagle rozciął. Może dałoby się ich jednak pokochać całym sercem? Odganiam te bezsensowne marzenia i chwiejnym krokiem wychodzę na peron. Dziewięć lat temu właśnie w tym miejscu przez przypadek mi się oberwało, kiedy drzwi za szybko się zamknęły. Pociąg nigdy mnie nie przeprosił. Nigdy też nie uzyskał mojego przebaczenia. Już zawsze będę mieć uraz. Ale nieważne, liczy się to, że udało mi się wysiąść na właściwej stacji. Już po kłopocie, prawda? Nie, wcale nie. Oto przede mną – schody.
Sto czterdzieści stopni.
Żeby przesiąść się w inną linię, muszę nimi zejść, a one patrzą na mnie, jakby zaraz miały mnie zabić. Nie ma tu nigdzie windy, która by mnie wybawiła. Ludzie pędzą w dół i zupełnie nieświadomie wpychają mnie w sam środek piekła. Normalnie w takich warunkach daję radę – dysząc, stąpam ciężko i powoli na opuchniętych stopach. Dzisiaj jest pochmurno, jakby przez cały czas zbierało się na burzę lub ulewę. Taka pogoda to dla mnie tortura, wasza grawitacja przyciska mnie wtedy sześć razy mocniej. Sytuacja nie jest jednak beznadziejna, i na to mam sposób. Przecinam strumień ludzi, idąc po przekątnej krok za krokiem. Moim celem jest poręcz. Nie wiem już nawet, ile zostawiam za sobą zdeptanych stóp, ile potrąconych ramion, kiedy w końcu ją chwytam. Najbardziej liczy się moje życie. Co im może się stać w zderzeniu z takim chucherkiem jak ja? Co najwyżej na sekundę stracą równowagę, coś tam przeklną, ale raczej nie spodziewam się, żeby ktoś przeze mnie spadł ze schodów i rozbił sobie głowę. A ja swojej głowy na pewno nie chcę rozbić. Już kilka razy zdarzyło mi się spadać po stopniach i nic mi nie było, nie znaczy to jednak, że chcę się w tej kwestii zdawać na przychylność losu. Pozwól, że ci przypomnę, bo może już nie pamiętasz – cały czas dźwigam wielki plecak do górskich wędrówek. Waży jakieś dziesięć kilo. To niemal cud, że mnie jeszcze nie przygniótł i że nie wyglądam jak suszona ryba. Czy z walizką nie byłoby lepiej? Nie mam pojęcia, ale tymczasem dzięki twojemu szczeremu wsparciu i solidnej poręczy staję w końcu na gładkiej, śliskiej podłodze. Nic mi się nie stało. Potrzebuję jednak chwili, żeby zająć się palcami u stóp, które zbiły się w jedną masę. Opieram się o ścianę w kącie, zsuwam skarpetki, rozdzielam tak dla mnie cenne palce. Ruszam nimi trochę. Biorę kilka głębokich wdechów, żeby dojść do siebie, i idę na kolejną linię metra.
Jadę windą w górę, stojąc pomiędzy starymi ludźmi. Coraz wyraźniej słyszę odgłosy deszczu. Krople wody nie mogą się doczekać, żeby uderzyć w ludzi, ja jednak nie dam się głupiemu deszczowi. Rozkładam parasol, wilgotne powietrze wypełnia mi nos.
Sprawdzam mapę, przedzierając się przez masę powietrza blokującą każdy mój ruch. Dzisiaj ma ono gęstość zbliżoną do gęstości mojego ciała. Powietrze też musi być czasem zmęczone tym całym udawaniem, że nic w nim nie ma. Mam wrażenie, że twarzą ocieram się o powierzchnię skały. Ludzie mają parasole, z których kapie, kiedy przechodzą koło mnie. Ja też ich mijam, niestrudzenie, choć niezdarnie, sunąc przed siebie. W taką pogodę wszyscy zwracają na siebie mniej uwagi, niż gdy świeci słońce. Może chcą po prostu jak najszybciej być w domu? Wzrok mają utkwiony gdzieś przed sobą. Tak, tak właśnie róbcie. Zwracajcie na mnie uwagę tylko wtedy, kiedy ja tego chcę.
Skąpany w deszczu, ponury budynek wydaje się dziwnie oddalać. Przez strumień czarnej wody przejeżdża połyskujący samochód, ulica robi się śliska. Sygnalizacja świetlna raz po raz zatrzymuje ruch pojazdów. Czternaście lat temu nie udało im się ze mną. Teraz już wiem, że nie przechodzi się przez ulicę na czerwonym świetle, ale wtedy to było co innego. Mały, pocieszny samochodzik przejechał mnie wtedy z całą bezwzględnością. Od tamtej pory trzymam się z dala od przejść dla pieszych. Przynajmniej prawdopodobieństwo, że przeniosę się na tamten świat w wypadku drogowym zmalało do minimum. Ha, ha.
Dostaję wiadomość:
„Gdzie jesteś?”
Trzymając telefon w jednej, a parasol w drugiej ręce, wystukuję odpowiedź:
„Prawie na miejscu”.
„Na pewno mnie znajdziesz?”
„Tak”.
„Nie dzwoń. Zapukaj”.
„Ok”.
Jestem już na jego osiedlu. Bloki pomalowane na ciemne kolory, niebieski i zielony, wyglądają, jakby porastał je mech. Od razu zauważam budynek 210. To stare osiedle, wszędzie widać odłażącą farbę, ale czarne numery bloków są równe i wyraźne. Nawet ja, z moim słabym wzrokiem, mogę je bez przeszkód dostrzec. Serce bije mi mocniej, to się chyba nigdy nie zmieni. Zawsze mam wrażenie, jakby to był pierwszy raz, oblewa mnie przy tym zimny pot. Moje nerwy wynagradza jednak później nieskończona przyjemność, jaką odczuwam, kiedy jest już po wszystkim. Każdego dnia ryzykuję życiem, spotykając się z nieznajomymi, każdy najdrobniejszy błąd może się okazać brzemienny w skutkach, dlatego moją pracę muszę planować w najdrobniejszych szczegółach. Nawet jeśli coś mnie zaskoczy, muszę umieć natychmiast zareagować i odnaleźć się w zaistniałej sytuacji.
Składam parasol, strząsam wodę z ubrania, pewnym krokiem wchodzę do bloku z numerem 210, idę prosto do windy. Chcę wcisnąć przycisk, ale widzę pod nim czerwone litery. Są tak małe, że muszę prawie dotknąć nosem ściany, żeby je przeczytać, przeczuwam już jednak, co mogą oznaczać. Winda jest w naprawie, mam wobec tego dwie opcje – nadludzkim wysiłkiem wspiąć się po tych wszystkich stopniach albo czekać tu, na dole, nie wiadomo jak długo. Przechowuję w pamięci rozmaite plany na przeróżne okoliczności, ale żaden z nich nie pomoże mi w sytuacji, w której mam przed sobą do pokonania schody na szesnaste piętro. Przeczesuję palcami włosy i w końcu decyduję się poprosić go o pomoc. Nie masz nawet pojęcia, ile razy trzęsącymi się palcami piszę do niego wiadomość, po czym kasuję ją i zaczynam od nowa.
„Winda nie działa…”
„O, nie wiedziałem. Wejdź schodami”.
Mam ochotę rozerwać go na strzępy… ale się opanowuję. Przecież wiem, że są jeszcze schody! Muszę jednak zachować spokój nawet w takich warunkach, nie wolno mi działać pod wpływem impulsu. Rozwaga i jeszcze raz rozwaga – to nią muszę się na dłuższą metę kierować. Ciągle jeszcze pamiętam wyraźnie dramat, który rozegrał się ostatnim razem, kiedy to emocje wzięły górę.
„Na spokojnie. Ja poczekam”.
Na spokojnie? On poczeka? Pada deszcz, jestem w podłym nastroju… on aż prosi się o śmierć. Jeśli jakimś cudem podświadomie wybrał mnie jako sposób na samobójstwo, sprawię, że pożałuje swojej decyzji. Fizyczny ból, jaki mu zadam, będzie najwyższej próby, pozwoli mu zatracić się w słodyczy rzeczywistości. Kiedy zawoła po pomoc, skończę z nim.
Otrząsam się z fantazji, mam przed sobą problem do rozwiązania. Nie bardzo wiem, jak zareagować na tę śmieszną odpowiedź. On po mnie nie zejdzie. Może warto zapytać go, czy nie moglibyśmy spotkać się na ósmym piętrze, żeby stamtąd wziął mnie na plecy? Właściwie wystarczyłoby nawet, żeby po prostu pchał mnie od tyłu. A jeśli nie, to może przystałby na propozycję, żebyśmy poszli do jakiegoś hoteliku w pobliżu. To miałoby sens.
Ten gnojek to jednak ignoruje. Jeśli nie mam ochoty wchodzić po schodach, to możemy sobie całą sprawę darować. Teraz naprawdę muszę się do niego dostać. Po prostu muszę wparować do jego pokoju, gdzie leży na łóżku, dłubie w nosie i drapie się po dupsku. Nie wypuszczę go teraz. Nie po tym, jak bezczelnie mnie podrywał. W życiu!
Wchodzę krok za krokiem po stromych, chłodnych schodach. Palcami czepiam się poręczy jak roślina desperacko szukająca korzeniami śladów wilgoci. Staram się, jak mogę, ale stopnie ani drgną. Gdyby tak choć trochę zachowały się jak ruchome schody! Zamiast tego planują na mnie zamach. „Nieważne, co zrobisz, i tak spadniesz!” Pozbawione serca schody to jednak nie koniec, z porów w moim ciele wylewa się pot. Zaczęło się od malutkiego strumyka, który szybko przeszedł w rzekę, ta z kolei stała się morzem, a ono zupełnie mnie przemoczyło. Włosy kleją mi się do karku i policzków i nie zanosi się, żeby to się miało wkrótce zmienić. A ramiączka plecaka wżynające mi się w plecy? Szkoda nawet wspominać o kolanach i kostkach, które zdają się tylko czekać na odpowiedni moment, żeby trzasnąć.
Na tym świecie nie ma dla mnie żadnej pomocy, nawet tyle, co kot napłakał. Moje ciało to obrzydliwa kupa tkanek czekająca tylko na okazję, żeby się obrócić przeciwko mnie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Mnie jednak nie przechytrzy. Na