Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szósty tom kultowej ogólnoświatowej serii inspirowanej prawdziwymi przygodami i odkryciami osób z kręgu National Geographic!
Gęste i upalne lasy deszczowe północnego Borneo należą do najstarszych i najbardziej niesamowitych na świecie. W cieniach strzelistych koron drzew wędrują majestatyczne słonie i niesamowite orangutany. Jednak uwagę Cruza absorbuje maleńka pijawka, której ugryzienie jest zaskakująco bolesne i wolno się goi. Chłopak zastanawia się, czy to, co odkrył w tajnym Archiwum, jest prawdą...
W szóstej części przygód Cruz, mając u boku Emmetta, Sailor i Lani, jest bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany, by odnaleźć przedostatni fragment receptury swojej mamy. Mgławica depcze im po piętach, a rozgrywające się w różnych częściach świata poszukiwanie rewolucyjnego serum jest bardziej ryzykowne niż kiedykolwiek. Odważni odkrywcy podążają za wskazówkami do grobowca chińskiego cesarza, a zajęcia w Akademii prowadzą ich na odległą wyspę w celu wyjaśnienia zagadki zwierzęcia uważanego za wymarłe. Kiedy wszystko zaczyna się toczyć po myśli młodych odkrywców, los płata im figla...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
DORZECZE KINABATANGANU, MALEZJA
LEPKĄ SZYJĄ spływał pot. Rozgrzane stopy puchły w butach, które z każdym krokiem zdawały się ciaśniejsze. Nawet oddychanie przychodziło z trudem, jakby miało się na twarzy wilgotny ręcznik. „Nieśmiertelność – pomyślał Cruz – jest przereklamowana”.
Cruz Coronado przemierzał parny las równikowy na północy Borneo wraz z uczniami i kadrą Akademii Odkrywców, ale myślami był tysiące kilometrów dalej.
Minęły ponad dwa tygodnie, odkąd odwiedził należące do Stowarzyszenia ściśle tajne Archiwum i zobaczył fragment dziennika naukowego mamy. Synteza udostępniła mu pojedynczą stronę – tę, której fragmenty wcześniej rozszyfrował za pomocą PAND-y. To jednak wystarczyło, by mógł zapoznać się z całością wpisu. Mama, jak wyjaśniła, pracowała bez rękawiczek ochronnych nad surowicą regenerującą komórki. Substancja przedostała się do jej ciała przez zadrapanie i wpłynęła na rozwój jej nienarodzonego dziecka – Cruza. Przypuszczalnie zmieniła jego kod DNA. W każdym razie liczył się z tym, że będzie żył…
Wiecznie.
To odkrycie było niesamowite, a jednak nie był zdziwiony.
Odkąd sięgał pamięcią, nie przechorował poważnie choćby dnia. Siniaki, stłuczenia, zwichnięcia i inne pomniejsze obrażenia dość szybko przestawały mu doskwierać. Dawniej sądził, że ma szczęście, ale teraz wiedział, że to coś więcej. O wiele więcej.
Mama przewidziała w notatkach, że moc surowicy objawi się w pełni, gdy Cruz skończy trzynaście lat. Wyglądało na to, że miała rację – stało się to akurat wtedy, kiedy miał stawić czoła Mgławicy. Rana na nodze, pamiątka po próbie utopienia go przez Prescotta na Hawajach, oparzenie na ręce od laserowego strzału Rooka oraz złamany paluch i wstrząśnięcie mózgu spowodowane upadkiem w grocie w Turcji – wszystkie te obrażenia zniknęły w ciągu dnia lub dwóch, szybciej niż do tej pory. Nie, żeby wtedy się nimi przejął. Ale teraz nie potrafił myśleć o niczym innym.
Uszkodzone komórki potrzebują czasu na naprawę, prawda? Cruz uznał, że jest człowiekiem jak każdy inny, gdy mowa o obrażeniach, które spowodowałyby błyskawiczną śmierć. Mgławica musiała zdawać sobie z tego sprawę. Czy to dlatego mama nie przeżyła pożaru w laboratorium? Jej komórki nie były w stanie wystarczająco szybko uporać się z obrażeniami? A może surowica miała inny wpływ na nią z racji wieku? Cruza dręczyły miliony pytań, ale jak miał znaleźć odpowiedzi, skoro Synteza nie pozwoliła mu zapoznać się z dziennikiem? Emmett był jedyną osobą, która wiedziała, że Cruz był w Archiwum, choć i on nie miał pojęcia, czego dowiedział się jego współlokator – i nie mógł się dowiedzieć. Nigdy. Nikt nie mógł, nawet tata czy ciocia Marisol.
– Aua! – zawołała Lani.
Cruz niechcący kopnął ją w łydkę.
– Sorki.
Przyjaciółka zatrzymała się na szlaku i spojrzała przez ramię. Cruz powiódł za jej wzrokiem ku gęstej plątaninie gałęzi, które tworzyły niezliczone warstwy wśród koron drzew. To tu, to tam listowie przerzedzało się, przepuszczając cienkie smugi światła. Owoce i kwiaty malowały zieleń na czerwono, żółto i biało niczym plamy farby. Cruz zmrużył oczy i wbił wzrok w gęstwinę.
– Lani, co takiego…
„Tam!” Wśród liści, nadal mokrych po nocnym deszczu, zauważył czerwonawo-szarą łatę. „Małpa!” Odwrócona do nich plecami, kucała w rozwidleniu pnia powykręcanego drzewa na wysokości około sześciu metrów. Jasna pomarańczowawa sierść na głowie, szyi i ramionach przechodziła w delikatną szarość na kończynach i ogonie – a cienki ogon zwierzęcia niemalże dorównywał długością ciału. Szara łapa o długich palcach leniwie zrywała z gałęzi niedojrzałe figi. Teraz małpę dostrzegł i profesor Ishikawa. Wskazywał ją ręką, by po cichu zwrócić uwagę pozostałych odkrywców.
Trzask!
Ktoś za plecami Cruza nadepnął na gałązkę. Małpa spojrzała przez ramię na ścieżkę, a odkrywcy zaczęli chichotać. Ależ ta małpa miała nochala! Był długi i oklapnięty. Zwisał z twarzy niczym ogromne pomarańczowe wahadło.
– To nosacz sundajski – szepnął nauczyciel, uciszając uczniów. – Jego nos może i wygląda zabawnie, ale zapewniam was, że zdaniem małpich dam jest całkiem atrakcyjny.
Uczniowie byli jeszcze bardziej rozbawieni.
– Nosacze sundajskie to niezrównani pływacy – wtrącił profesor Luben. – Ich przednie i tylne łapy są częściowo połączone błoną pławną. Dzięki temu małpy mogą uciec krokodylom, które są dla nich największym zagrożeniem.
Gdy małpa już się posiliła, chwyciła włochate pnącze. Odepchnęła się z pnia i rozhuśtała wystające, nabrzmiałe brzuszysko, by skierować ciało ku innej gałęzi. Zwierzę wyciągnęło przed siebie cienką włochatą rękę, by chwycić celu…
I chybiło!
Tym razem profesor Ishikawa nawet nie próbował uciszać chichów.
– Na lądzie nie zawsze są okazem zwinności – przyznał.
Na drugim drzewie Cruz zauważył drugą, mniejszą małpkę. Miała znacznie krótszy nos.
– Samica – szepnął profesor Luben.
Gdy rozhuśtane pnącze zbliżyło się do drzewa, samica złapała samca za nogę i wciągnęła go na konar. Para zaczęła się wspinać i po chwili nie było po niej śladu – zniknęła wśród gęstych koron drzew.
Gdy uczniowie ruszyli przed siebie, Cruz obejrzał się przez ramię, wypatrując różowobeżowego kapelusza cioci Marisol. Maszerował niemal na czele, a ciocia zamykała tyły. „O, jest tam – nadal w ogonie”. Cała kadra wybrała się z nimi w pieszą podróż dorzeczem borneańskiej rzeki Kinabatangan. Cruz podejrzewał, że nauczyciele wkrótce podzielą ich na zespoły i odkrywcy dostaną misje. Intuicja go nie zawiodła. Po niespełna kilometrze monsieur Legrand, który przewodził grupie, zatrzymał się przy trawiastym mokradle.
– Zrobimy sobie krótką przerwę na picie i przekąski, a potem przydzielimy wam zadania – ogłosił.
Cruz oparł plecak o pękniętą kłodę, która służyła za autostradę kolumnie pracowitych termitów. Zdjął rękawiczkę, by otworzyć butelkę z piciem. Przyłożył aluminiowy bidon do warg i pozwolił, by lodowata woda popłynęła wyschniętym gardłem. Chłodek w żołądku sprawił, że przeszedł go miły dreszcz. „Pycha!” Poczuł zapach lawendy. Przyglądał się, jak Sailor wyjmuje z plecaka naturalny środek przeciwko komarom produkcji Fanchon.
– Nie przesadzasz trochę z tym sprejem? – spytał. Znów sztachnął się lawendą.
– Ostrożności nigdy za wiele. – Sailor uniosła brodę, zamknęła oczy i spryskała twarz.
– Ile to już warstw: cztery? – drażnił się z nią Cruz.
– Pięć. – Gdy skwitował jej słowa uśmiechem, dodała: – Jeszcze przybiegniesz z płaczem, cały pogryziony.
– Wiesz, że to ustrojstwo zawiera kocimiętkę? – upewnił się Emmett.
Sailor otworzyła szeroko oczy.
– Poważnie?
– To jedna z substancji czynnych.
– Świetnie – burknął Dugan. – Odstraszysz komary, ale zwabisz lamparty.
Cruz wybuchnął śmiechem. O mało nie opluł Bryndis. Dziewczyna odskoczyła w ostatniej chwili, roześmiana.
Profesor Ishikawa gestem przywołał ich do siebie.
– Stoicie w samym sercu jednego z najstarszych wilgotnych lasów na Ziemi – wyjaśnił. – Borneańskie dżungle zamieszkane są przez ponad dwieście poznanych gatunków ssaków i czterysta gatunków ptaków. To jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie żyją jednocześnie słonie, nosorożce i orangutany. – Nauczyciel powiódł wzrokiem po twarzach uczniów. – Ale waszym zadaniem nie będzie poszukiwanie tego, co oczywiste. Dziś w ramach misji będziecie szukać tego, co rzadkie, trudne do wypatrzenia, a nawet niepoznane. Strzelam, że podczas drogi minęliście setki istot, z których istnienia nawet nie zdawaliście sobie sprawy: pająki, mrówki, ślimaki, żaby i tak dalej. Możliwe, że były pod ściółką, w dziuplach i szczelinach, a może – skinął głową ku rosnącej nieopodal biało-różowej orchidei – na widoku. – Profesor Ishikawa schylił się, by delikatnie dotknąć kwiatu. Kilka płatków się skurczyło, gdy tylko musnął je opuszkami palców!
Z gardeł zgromadzonych wydobyło się zbiorowe westchnięcie, gdy kwiat zaczął się ruszać.
– Oto modliszka storczykowa Hymenopus coronatus – powiedział nauczyciel. – Owad ten kamufluje się na tle kwiatu, by złapać ofiarę. Doskonale zwodzi pszczoły, muchy… a po waszych minach sądzę, że i odkrywców. Chodźcie, przyjrzyjcie się jej z bliska.
Cruz ujrzał długą, trójkątną główkę owada, antenki cienkie jak włoski i sześć odnóży przypominających płatki kwiatu. Ale łatwo nie miał. Delikatne połączenie jasnego różu i bieli na ciele owada tak idealnie pasowało do kwiatu, że trudno było stwierdzić, gdzie kończyło się jedno, a zaczynało drugie.
– Wow! – Oprawki powiększających emocjokularów Emmetta przybrały kształt i barwę żółtych spirali zachwytu. – Profesorze Ishikawo, jak pan ją odnalazł?
Nauczyciel odpowiedział szelmowskim uśmiechem.
– Lata doświadczeń. Zresztą właśnie do tego sprowadza się dzisiejsza misja. Zrobimy tak: każda z grup będzie prowadzić badania na niewielkim obszarze lasu. Dokumentujcie znaleziska – ciekawą faunę i florę – za pomocą aparatów okograficznych. Urządzenia połączone są z biblioteczną bazą danych Akademii. Pomogą wam zidentyfikować okazy. No, chyba że akurat odnajdziecie gatunek nieznany nauce. – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Ale by było! Koniecznie róbcie na tabletach porządne notatki z myślą o raporcie końcowym. Każda z drużyn musi przekazać raport przed poniedziałkowymi zajęciami. Waszymi opiekunami będą profesorowie Modi, Coronado, Luben i Benedict. Ja wraz z monsieur Legrandem będziemy krążyć między grupami i sprawdzać postępy. Każdemu z opiekunów przypisano już obszar badawczy. Pozostaje nam przydzielić uczniów do zespołów. Monsieur Legrandzie?
Wszyscy spojrzeli na nauczyciela survivalu, który wyjmował z plecaka małą jedwabną torebkę. Była im doskonale znana. Mieli losować zadania.
– Pamiętajcie o szkoleniu z survivalu – upomniał ich monsieur Legrand. Potrząsał torebką, by zmieszać żetony. – Miejcie oczy dookoła głowy. Patrzcie pod nogi. Nie oddalajcie się od pozostałych. Uzupełniajcie płyny. O czymś zapomniałem?
– Środek przeciwko owadom – zawołała Sailor. Gdy nauczyciel odparł: „Oui. Merci, Sailor”, spojrzała na przyjaciół z satysfakcją.
Monsieur Legrand wyciągnął saszetkę w stronę profesor Benedict.
– Zespół pod opieką profesor Benedict zrobi najlepsze zdjęcia – zwrócił się Emmett do Cruza. – Na pewno udzieli im porad dotyczących makrofotografii.
Emmett miał rację, ale Cruz liczył na to, że trafią na ciocię Marisol.
Nauczycielka dziennikarstwa włożyła dłoń do torebki i wyciągnęła z niej żeton.
– Ekipa Earhart! – ogłosiła.
Przyszła kolej profesora Modiego. Cruz wstrzymał oddech w oczekiwaniu na werdykt.
– Ekipa Galileusza!
Zostali ciocia Marisol i profesor Luben, który pocierał o siebie dłońmi w rękawiczkach. Zanurzył rękę w torebce.
– Dostałem…
Cruzowi wzrosło tętno. „Dalej, ciociu Marisol”
Doktor Luben uniósł dłoń i spojrzał na żeton.
– Ekipę Cousteau!
„Było tak blisko!”
– Profesor Coronado, zostali Magellanowie – oznajmił profesor Ishikawa.
Mijając Cruza, ciocia Marisol uchyliła kapelusza i posłała mu uśmiech mówiący: „Innym razem”.
Cruz odpowiedział miną: „Mam nadzieję”.
– Odkrywcy, w porównaniu z innymi misjami ta może się wam wydać łatwa – przyznał profesor Ishikawa. – Ale to tylko pozory. Dobry odkrywca musi mieć zmysł obserwacji. Spoglądanie dalej niż na czubek własnego nosa wymaga cierpliwości, ale gdy już opanujecie tę umiejętność – wskazał gestem modliszkę kwiatową – świat stanie przed wami otworem.
– Profesor wspomniał coś o czubku nosa? – Lani dała Cruzowi kuksańca. – Powinniśmy nazwać tę misję Operacja Nosacz.
– Świetny pomysł, Lani! – Nagle przed nimi wyłonił się profesor Ishikawa. – I tak ją właśnie nazwiemy: Operacja Nosacz.
Lani uśmiechnęła się tak szeroko, że aż zmrużyła oczy.
– Prowadzący, gdy tylko wasi uczniowie zasygnalizują gotowość, możecie się rozejść – poinstruował profesor Ishikawa. – Zbiórka w schronisku o szesnastej.
– Ekipo Cousteau? – Doktor Luben zaprosił ich gestem do siebie. – Otrzymałem współrzędne obszaru badawczego. Duganie, nie zapomnij o nakryciu głowy. Cruzie, pamiętaj o drugiej rękawiczce. Reszta to samo. Starajcie się nie odsłaniać nagiej skóry. Nie chcemy, by któreś z was zachorowało na dengę czy malarię.
Cruz wsadził bidon do bocznej kieszeni plecaka, podciągnął skarpetki i założył drugą rękawiczkę. Niektóre zespoły musiały się cofnąć, ale doktor Luben poprowadził Ekipę Cousteau szlakiem w dalszą drogę. Cruz narzucił plecak na ramiona i zajął miejsce na ścieżce za Emmettem, który podążał za Sailor, Bryndis i Duganem. Na końcu szła Lani. Po około dziesięciu minutach marszu odbili w boczną drogę, która szybko się zwęziła. Krzewy o grubych liściach napierały z obu stron tak mocno, że na niektórych odcinkach musieli przeciskać się bokiem. Gdy Cruz przedzierał się obok rośliny o długich fioletowych igłach, docenił to, że doktor Luben tak wiele uwagi poświęcił kwestii ochrony skóry.
– Myślałam o naszej wskazówce – szepnęła mu na ucho Lani.
Cruz też o niej myślał. Bez końca. Niespełna dwa tygodnie wcześniej otworzyli dziennik mamy i zapoznali się z kolejną wskazówką. „By odnaleźć siódmy fragment receptury, musicie poszukać tego, co zwykłe i niezwykłe, w przedmiocie bliskim ludzkiemu sercu” – poinstruowała ich holograficzna Petra Coronado. „Coś, czym posługują się inni, by zapomnieć o przeszłości, wyjawi twoją przyszłość. Sam ją zapiszesz, Cruzuś”.
„Receptura!”
Cruz, Emmett, Lani i Sailor uznali jednogłośnie, że musi chodzić o recepturę. Była najbardziej niezwykłą rzeczą Cruza, bliską również jego mamie. Ale co takiego było w niej zwykłego? Przyglądali się uważnie pod każdym kątem recepturze wygrawerowanej w czarnym marmurze. Podzielili ją na fragmenty, by każdemu przyjrzeć się z osobna, ale nie znaleźli niczego, co doprowadziłoby ich do siódmego kawałka. Sailor zasugerowała, że mamie Cruza może chodzić o kopułę holoprojektora. W końcu to w niej znajdował się pierwszy fragment receptury. Cruz także jej się przyjrzał, ale bez efektów. Nie zgodził się, by rozłożyli ją na części. Choć Emmett zapewnił go, że byłby w stanie ją złożyć, Cruz uznał, że ryzyko jest zbyt duże.
Martwił się, że mama myślała o czymś, co podarowała mu wieki temu. Większość jego rzeczy została na Kaua’i. Poprosił tatę, by przejrzał jego pokój w poszukiwaniu książek, zabawek, gier, urządzeń elektronicznych, sprzętu do surfowania – czegokolwiek, co pasowałoby do opisu rzeczy zarazem zwykłej i niezwykłej. Niestety, nic to nie dało. Tata obiecał, że będzie szukał dalej. Cruz miał nadzieję, że nie chodziło o coś z wczesnego dzieciństwa; o jakiegoś pluszaka czy książkę z obrazkami. Bo jeśli tak, to większości tego typu rzeczy pozbył się już dawno.
Spojrzał na Lani, która przedzierała się przez rośliny, idąc bokiem do niego.
– I co wymyśliłaś?
– Twoja mama powiedziała, że sam zapiszesz własną przyszłość. A może chodziło jej o jeden z długopisów ze szkatułki? Może ma jakiś specjalny tusz albo wewnątrz jest karteczka ze wskazówką?
– Już na to wpadliśmy – odparł Cruz. – Sprawdziłem długopisy z Emmettem. Wygląda na to, że są zwyczajne, choć oczywiście tusz już dawno wysechł. Zresztą jeden z nich to tak naprawdę pióro. Ma taką zakrzywioną końcówkę jak do kaligrafii. Ale niczym się nie wyróżnia.
Lani westchnęła.
– A myślałam, że pomogę. A ty? Masz jakieś pomysły?
– Pustka w głowie – przyznał Cruz. – Beznadzieja.
– Żadna beznadzieja – nie zgodziła się Lani. – Po prostu utknęliśmy. Wkrótce to się zmieni.
– Oby. Jeśli Mgławica wpadnie na trop pierwsza…
– Cruzie! Lani! – Doktor Luben machał do nich zza zakrętu.
Zostali w tyle. Przyśpieszyli, by dogonić resztę. Okazało się, że ścieżka znika w gęstwinie. Z ziemi wyrastały wysokie trawy i paprocie, których źdźbła i listki rozchodziły się na wszystkie strony niczym woda w fontannie. Nauczyciel przekazał im, by się rozproszyli w odstępach około sześciu metrów od siebie, ale tak by zawsze pozostawali w zasięgu wzroku najbliższego ucznia. Cruz, który stał między Sailor a Bryndis, delikatnie stąpał po leśnej ściółce. Gdy się schylił, by zajrzeć pod listki o grubych fioletowych żyłkach, ujrzał skupisko około dwudziestu limonkowozielonych dzbaneczników. Przypominały mu ławicę wygłodniałych ryb o zwróconych w kierunku tafli wody owalnych ustach. Jednak w przeciwieństwie do dzbaneczników na Mahé na Seszelach te rośliny miały pokrywy zbyt małe, by mogły w całości przykryć otwory.
Zrobił kilka okografii. Aparat wyświetlił, że ma do czynienia z gatunkiem Nepenthes ampullaria, zwanym dzbanecznikiem beczułkowatym. Dowiedział się, że roślina ta żywi się nie owadami, lecz liśćmi. Nic dziwnego, że miały tak małe klapki. Nie były im do niczego potrzebne! Zamierzał zrobić zdjęcie z bliska, gdy nagle zobaczył, że z jednego z pobliskich liści zwisa śluzowata brązowa nitka. Uniósł liść kciukiem i odkrył, że tak naprawdę to robal!
– Hej, mały. – Cruz przyklęknął.
Robal miał około dwu i pół centymetra długości. Wzdłuż jego grzbietu biegły żółto-czarne pasy. Wyciągał ciało w stronę Cruza, jednak ten przypomniał sobie o szkoleniu i nie wziął w dłoń wyglądającego przyjaźnie żyjątka. Zamiast tego zrobił mu zdjęcie i poczekał, aż aparat przekaże mu pakiet informacji.
Pijawka szczękowa Haemadipsa picta.
Bezkręgowiec z typu pierścienic. Żywi się krwią zwierząt. Ma dwie ssawki, po jednej z każdej strony. Tylną ssawką ogonową przyczepa się do spodnich powierzchni liści i do leśnego podszytu. Wyszukuje ofiary po zapachu, drganiach i temperaturze. Często spada na szyję, ramiona, ręce lub dłonie turystów, a następnie pobiera ich krew za pomocą przedniej ssawki gębowej. Ugryzienie takiej pijawki bywa bolesne i długo się goi.
Cruz cofnął dłoń.
– Nie ma mowy, młody. Nie jestem przekąską.
Obraz pijawki w aparacie stracił ostrość, gdy Cruz ponownie czytał opis. „Ugryzienie takiej pijawki bywa bolesne i długo się goi”.
„Ciekawe”. Może i nie mógł nikomu zdradzić tajemnicy o zdolnościach regeneracyjnych, ale nikt nie powiedział, że nie może przeprowadzić kilku doświadczeń na własną rękę. W końcu był odkrywcą.
Zdjął lewą rękawiczkę. A może już całkowicie mu odbiło? Pewnie tak. Ale jak inaczej miał się przekonać, do czego jest zdolne jego ciało?
Rozczapierzył palce i powoli wyciągnął dłoń. Robak skierował się ku niemu. Ręka Cruza zaczęła drżeć. Próbował ją uspokoić. Przyssawka zbliżyła się – malutkie, łapczywe O. Cruz skrzywił się. Czekał na atak.
„Jeszcze centymetr…”
CRUZ POCZUŁ ukłucie, ale inne niż to, którego się spodziewał.
– Kurczaki! – Sailor gwałtownie odsunęła dłoń Cruza od wijącego się robala. – Co ty wyprawiasz? Nie widzisz, że to pijawka?
– N-naprawdę?
Zrobiła kwaśną minę.
– Nie skorzystałeś z aparatu?
– N-nie. Mój aparat widocznie… szwankuje?
Sailor podniosła z ziemi i podała mu rękawiczkę.
– No i słyszałeś, co mówił doktor Luben. Mamy nie odsłaniać skóry.
Cruz szybkim ruchem założył rękawiczkę.
– Ja tylko… sięgałem po wodę.
– Dobrze, że byłam w pobliżu – skarciła go.
– Co fakt, to fakt – odparł, by ją udobruchać.
Ale Sailor tylko mocniej zmarszczyła czoło.
– Cruz, co się z tobą ostatnio dzieje? Dziwnie się zachowujesz. Jesteś rozkojarzony i… – machnęła dłonią w stronę pijawki – …i popełniasz błędy, które dawniej ci się nie zdarzały.
– To też prawda – burknął pod nosem.
– Czy to ma coś wspólnego z twoją wyprawą?
Nadal klęcząc na jednym kolanie, Cruz o mało się nie przewrócił. Skąd wiedziała, że udał się do Archiwum?
– Eee… Co masz na myśli? Jaką wyprawą?
Sailor westchnęła sfrustrowana.
– Gdy parę tygodni temu Fanchon wybrała się z nami do Kuala Lumpur, nie opuściłeś pokładu…
– Już przecież mówiłem – wyjaśnił, przechodząc do obrony – że chciałem zostać na Orionie i nadrobić zaległości…
– Ale nie zostałeś – rzuciła. – Nie zostałeś na pokładzie.
„Niesamowite!” Przecież tak bardzo się starał, by zatrzeć wszelkie ślady. Opuścił statek, dopiero wtedy gdy pozostali odkrywcy byli na wycieczce, po czym zakradł się na pokład dwa dni później po północy. Jeszcze trochę, a w fachu szpiegowskim Sailor dorówna Mgławicy.
Posłała mu piorunujące spojrzenie.
– Co się dzieje?
– Nic. – Cruz wzruszył ramionami. – A co chcesz usłyszeć?
– Zacznijmy od prawdy.
– Powiedziałem już wszystko, co mogę.
Sailor uniosła brwi.
– Więc to coś, o czym nie mogę wiedzieć?
„Ups”. Głupio wyszło. Wcale nie chciał, by kwestia jego nieśmiertelności na zawsze pozostała tajemnicą – niezależnie od tego, jak długo przyjdzie mu żyć. Ale dał słowo. Za późno, by się wycofać.
– Powiedziałem już wszystko, co wiem – poprawił się. – Mam na myśli wskazówkę mamy. Od niemal dwóch tygodni nie zbliżyliśmy się ani trochę do odpowiedzi. Dwa tygodnie, Sailor! A jeśli o dzienniku wie Jaguar, Mgławica może już mieć nad nami dużą przewagę. Albo nawet już zdobyli siódmy fragment receptury. – Przeczesał dłonią mokre, ciepłe włosy. – Tak, to dlatego zachowuję się dziwnie i jestem rozkojarzony… – Spojrzał na pijawkę. – I popełniam głupie błędy.
– Wiem. – Jej mina złagodniała. – A ja wcale ci nie pomagam. Biorąc pod uwagę egzaminy na koniec semestru, trzy misje w dwa tygodnie i… cóż, wszystko…
Miała na myśli Taryn. Stracili nie tylko przyjaciółkę, ale i osobę, która zawsze służyła im dobrą radą. Sprawy, w których im pomagała – od naprawy sprzętu po składanie zamówień – teraz leżały odłogiem. Pozostawiła pustkę w ich życiach i sercach, której nikt nie potrafił wypełnić.
– Gdy wrócimy na pokład, potraktujemy wskazówkę priorytetowo – obiecała Sailor. Uniosła głowę. – A tak w ogóle to już wiem, dokąd się wtedy wybrałeś.
Cruz napiął mięśnie.
– Wiesz?
– Do Waszyngtonu.
„Kurczę, naprawdę była lepsza od Mgławicy!”
– By zobaczyć się z doktorem Fallowfeldem – dodała po chwili.
Współpracownikiem mamy z Syntezy? Dlaczego pomyślała akurat o nim? Naukowiec, mocno poparzony w pożarze, w którym zginęła jego mama, już dwukrotnie pojawił się nagle, by przestrzec go przed Mgławicą. Jednocześnie Fallowfeld przyznał, że mało wie o pracy mamy Cruza, i w związku z tym niespecjalnie może mu pomóc. Chłopak nie myślał o nim od dłuższego czasu.
– Pomijając Syntezę, jest jedyną osobą, która może wiedzieć więcej o wpisie w dzienniku badawczym – uznała Sailor. – Jasne, pamiętam, że powiedział, że nie współpracował blisko z twoją mamą, ale oczywiście kłamał.
„A kłamał?”
– Skąd ty… To znaczy… Jak do tego doszłaś? – spytał.
– Gdyby Fallowfeld naprawdę nic nie wiedział, nie musiałby udawać, że zginął w tamtym pożarze w laboratorium – stwierdziła. – W końcu twoja mama powiedziała, że nie jest pewna, na ile możesz zaufać Syntezie, co oznacza, że był ktoś, kto przekazywał istotne informacje Mgławicy. A w przypadku Mgławicy jedno jest pewne: nie marnowaliby czasu, uganiając się za kimś, kto guzik wie o recepturze.
„Co racja, to racja”.
– To jak? – drążyła Sailor. – Co ci powiedział?
Cruz nie mógł jej zdradzić, po co tak naprawdę wybrał się do Waszyngtonu. Skoro uznała, że celem było spotkanie z Fallowfeldem, postanowił nie wyprowadzać jej z błędu. Lepsze to, niż miałby kłamać.
Spojrzał w dół na postrzępione czubki górskich butów.
– Nie przyszedł na umówione spotkanie.
– Mogłam się domyślić. Wiem, że chcesz go odszukać, ale uważaj na siebie. Możliwe, że to jemu nie ufała twoja mama. Kto wie, może nawet współpracuje z Mgławicą.
– Obiecuję – odparł Cruz.
Sailor miała rację. Doktor Fallowfeld ewidentnie wiedział więcej, niż przyznawał.
„Gdyby Petra mnie wtedy posłuchała, nadal by żyła” – powiedział mu naukowiec, gdy po raz pierwszy rozmawiał z nim w Akademii. „Mgławica nie może zaryzykować, że ty, chłopcze…” Przerwano im jednak, nim zdążył dokończyć. Co takiego powiedział jego mamie? I czego nie może zaryzykować Mgławica? Że Cruz skończy trzynaście lat? Że odnajdzie recepturę? Jedno i drugie? A może coś innego?
Musiał odnaleźć doktora Fallowfelda. Ale jak? Nie miał pojęcia, od czego zacząć. Ale może był ktoś, kto mógłby mu pomóc…
Nagle mignęła mu przed oczyma brązowa smuga. Sailor też ją ujrzała. W ich kierunku zmierzała para niebieskawo-brązowych skrzydeł. Jednak zamiast przesłonić słońce, skrzydła je filtrowały. Przezroczyste skrzydła? Dziwne. Cruz naliczył cztery kończyny przypominające żabie nóżki. Jedna para wyrastała przed skrzydłami, a druga – z tyłu. Jeszcze dziwniejsze! Gdy ujrzał długi, smukły ogon, nagle wszystko stało się jasne.
– To nie ptak – powiedział. – To latająca jaszczurka!
Gdy jaszczurka latała im nad głowami, robili jej zdjęcia. Niczym miniaturowy skoczek spadochronowy, szybujące stworzenie wylądowało z gracją na pobliskiej gałęzi. Bez trudu złożyło płaty skórne po bokach nakrapianego brązowego tułowia i stało się nie do odróżnienia od normalnej jaszczurki. Miało niespełna trzydzieści centymetrów długości, ale w powietrzu, z rozłożonymi płatami skórnymi, wydawało się większe. Cruz i Sailor zakradli się po cichu ku drzewu.
– Mój aparat twierdzi, że to Draco volans. Drako latający, zwany też smokiem latającym – szepnęła Sailor. – Zwisające żółte podgardle i błękit na płatach skórnych wskazują na to, że to samiec.
Ekran aparatu okograficznego Cruza wyświetlał te same informacje.
– Nie miałem pojęcia, że potrafią szybować na odległość dziewięciu metrów…
– To już działa?
– Co?
– Twój aparat? Masz dostęp do danych gatunku?
– A… tak. Tak. To widocznie jakaś… usterka. Wszystko gra.
– To dobrze – odparła Sailor, ale znów zrobiła kwaśną minę.
JOYAH, JAK MÓWI SIĘ „PYCHOTA” po malajsku?
Ciocia Marisol zwróciła się do przechodzącej obok kobiety w powłóczystej spódnicy i białej bluzce o krótkich bufiastych rękawach.
– Lazat – odparła kelnerka, bez trudu balansując nad głową dużą tacą zapełnioną kubkami.
Z gardeł zgromadzonych przy pięciu stołach rozległ się okrzyk: „Lazat!”.
Cruz, który siedział naprzeciwko Emmetta, Zane’a i Alego, a pomiędzy Lani i Bryndis, dołączył do wiwatów. Hinawa była pychota! Wziął kolejny kęs chłodnej sałatki z pokrojonej makreli, papryczek, poszatkowanej czerwonej cebuli i gorzkich tykw. Jak wyjaśniła Joyah, tradycyjna malezyjska potrawa doprawiana jest limonką, imbirem i nasionami bambangana1, jasnożółtego mango, które występuje tylko na Borneo.
Po misji spotkali się w schronisku Muhibbah, gdzie zasiedli na zewnątrz na ogromnym tarasie, by zjeść obiad. Wzniesiony na palach taras z zahartowanego pogodą szarego drewna rozciągał się na odcinku dobrych dwudziestu pięciu metrów wzdłuż błotnistego brzegu rzeki Kinabatangan. W donicach wzdłuż balustrady rosły palmy, różowe storczyki i czerwone różaneczniki. Strudzeni marszem goście mieli do dyspozycji liczne ławki, szezlongi i wiklinowe krzesła. Mogli też, na co zdecydowali się odkrywcy, schronić się przed popołudniową spiekotą na ławkach pod czerwonym zadaszeniem w kształcie litery A.
Cruz ledwie wszamał do końca hinawę, gdy talerz zniknął mu sprzed oczu, zastąpiony przez talerz obiadowy. Leżał na nim liść bananowca złożony w duży zielony trójkąt.
– To nasi lemak – wyjaśniła Joyah, która położyła taką samą piramidkę przed Bryndis.
Cruz zastanawiał się, co powinien zrobić. Wziąć potrawę w dłonie? Pokroić ją?
Joyah nachyliła się, a jej długie czarne włosy musnęły ramię Cruza.
– Otwórz – powiedziała łagodnie.
Cruz zaczął rozwijać liść bananowca, jakby rozpakowywał niespodziewany prezent. W trakcie poczuł zapach kokosa i róży. Wewnątrz znajdował się kopiec z białego ryżu okolony przez różne dodatki: przypieczone orzeszki, pokrojone ogórki, smażone sardelki, połówkę jajka na miękko i łyżkę gęstego czerwonego sosu.
– To sambal. – Joyah posłała Cruzowi szelmowski uśmieszek, gdy zobaczyła, że chłopak zanurza widelec w sosie. – Uważaj. Jest dość ostry.
– Lubię ostre potrawy – odparł Cruz.
– Uwielbiam ostre potrawy – wtrącił Ali. Zmrużył oczy i posłał Cruzowi wyzywającą minę.
„Przyjmuję wyzwanie”.
Cruz odłożył widelec, chwycił łyżkę i nałożył czubatą porcję sambalu. Odpowiedział Alemu hardą miną i włożył łyżkę do ust. Nie minęło nawet pół sekundy, a miał wrażenie, że płonie mu głowa!
Joyah, dla której podobny widok był chlebem powszednim, obróciła się po szklany dzbanek z mlekiem i dwie wysokie szklanki – przygotowane wyraźnie na taką okoliczność.
– Wypij. Pomoże – zachęciła, starając się nie roześmiać.
Cruz wyciągnął dłoń po mleko. Wypił je niemal do dna, nim pożar ustąpił. Paliły go gardło, język, a nawet wargi. Tymczasem Ali trzymał na widelcu ryż z kapką sambalu na wysokości ust. Cruz obserwował przez łzy, jak Ali powoli obniża dłoń. Chłopak przekręcił nadgarstek i ryż wraz z sambalem spadł z powrotem na talerz. Cruz usiadł wygodnie w krześle i złożył palące wargi w parodię uśmiechu. Zwyciężył.
Na deser podano kuih-muih, czyli małe ciasta, ciasteczka i wypieki. Cruz spróbował tarty ananasowej i batang buruk, lekko podsmażonych sajgonek bez nadzienia, posypanych cukrem i sproszkowaną fasolą mung. Jedno i drugie było lazat! Emmett sięgnął po pinjaram, niewielki stożkowaty placuszek z mąki ryżowej i pszennej, cukru i zielonego barwnika spożywczego. Uniósł go.
– Wygląda jak latający spodek!
Joyah uśmiechnęła się.
– Bo to takie nasze placuszki UFO.
Emmett wgryzł się w placek.
– Jest nie z tego świata!
Po tarasie rozległy się jęki zażenowania.
Po obiedzie monsieur Legrand polecił uczniom, by zebrali sprzęt i bagaże i przeszli na pomost. Na miejscu czekało na nich kilka łódek należących do schroniska. Mieli spłynąć rzeką ku morzu Sulu, gdzie stał zakotwiczony Orion. Gdy odkrywcy wstali od stołu, Cruz zaczekał. Wskazał gestem Emmettowi, by zrobił to samo. Gdy zostali sami, zdał współlokatorowi relację z niedawnej rozmowy z Sailor.
– Wiedziała, że pojechałem do Waszyngtonu.
– Że jak?
– Nie wie o Archiwum. Myśli, że wybrałem się na spotkanie z doktorem Fallowfeldem.
Joyah i pozostali kelnerzy podeszli do stołów, by zebrać zastawę. Cruz i Emmett chwycili plecaki i przeszli przez taras, by zejść schodkami ku pomostowi.
– Powiedziałem jej, że spotkanie nie doszło do skutku… Że Fallowfeld nie przyszedł – dodał. – Ale teraz faktycznie muszę go znaleźć. Na bank wie więcej o pracy mamy, niż przyznaje.
Emmett przyjrzał się mu uważnie.
– Łapię. I chcesz, by pomogła ci w tym moja mama.
– W końcu jest dyrektorką Syntezy.
– Ciii! – Emmett rozejrzał się konspiracyjnie po pomoście. – Nawet gdyby potrafiła go zlokalizować, wątpię, czy zdradziłaby ci, gdzie jest. Podejrzewam, że to informacja tajna.
– A gdybyśmy to my pomogli mu odnaleźć nas? – spytał Cruz. – Twoja mama pewnie mogłaby wysłać mu wiadomość, że muszę z nim porozmawiać, prawda? Mogłaby?
Emmett złożył usta w kreskę.
– Może.
Cruz miał ochotę wrzasnąć. „Może” nie wystarczy. Jak mógł sprawić, by jego przyjaciel zrozumiał powagę sytuacji, tak by jednocześnie nie zdradzić się z wiedzą, którą zdobył w Archiwum?
– Żałuję, Emmett, że nie mogę powiedzieć więcej. Musisz uwierzyć mi na słowo, że to kwestia życia i… – Nerwowo wypuścił powietrze. Mało brakowało, a powiedziałby „śmierci”.
Emocjokulary Emmetta przybrały kształt i barwę szafirowych trapezów. Oprawki zaczęły buchać kłębami różu i akwamarynu, przypominającymi nasiona dmuchawca na wietrze.
– Zrobię, co w mojej mocy.
Mówił szczerze. Był zaciekawiony, nieco zaniepokojony i trochę podenerwowany, ale mówił prawdę.
– Dzięki. – Cruz chciał powiedzieć więcej, ale wiedział, że mu nie wolno. Emmett zresztą też.
Dotarli do początku drewnianego pomostu. Zeszli po schodkach i dołączyli do pozostałych. Ponad ich głowami na fioletowym niebie mieniły się pierwsze gwiazdy. Lani szperała w plecaku. Gdy się wyprostowała, Cruz dostrzegł jej gogle noktowizyjne.
– Główka pracuje – powiedział.
Lani zawsze była przygotowana. Według instrukcji misja miała odbyć się za dnia, więc sam nie zapakował noktowizora.
– Mam nadzieję, że uda się nam zobaczyć panterę mglistą. – Lani poprawiła gogle na nosie. – Wiem, że to szaleństwo. W końcu to samotnicze, płochliwe zwierzęta, a szansa, że się na jedno wpadnie, jest jak jeden do miliona, ale mimo wszystko…
– Warto spróbować – dokończył Cruz.
Dziewczyna przytaknęła, machając goglami.
Gdy pozostali uczniowie zauważyli Lani ze sprzętem na nosie, ci, którzy o nim pamiętali, zaczęli wyciągać własny. Cruz zobaczył, że Felipe wyjmuje standardową parę gogli noktowizyjnych Akademii. Zamierzał udawać, że nie ma wypasionych gogli, po tym jak się nimi posłużył, gdy próbował skraść fragment receptury? Albo wiedział, że to Cruz zwabił go w pułapkę w pralni na pokładzie Oriona, i pozbył się dowodów.
Brak specjalistycznych gogli nie uszedł uwadze Sailor. Dała Cruzowi kuksańca, jakby chciała powiedzieć: „Patrz i podziwiaj”.
– Hej, Felipe, a gdzie twoje wypasione OptiTek 5000?
– Na dnie Oceanu Indyjskiego – odparł tamten.
– To moja wina – wtrącił Kwento. – Opowiadałem Felipe o naszym Przedłużółwiaczu i z tego wszystkiego niechcący strąciłem noktowizor z barierki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Tj. nasionami owoców gatunku Mangifera pajang (przyp. tłum.). [wróć]