Fabrykanci - Marcin J. Szymański, Błażej Torański - ebook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ziemia Obiecana - wszyscy znamy książkę Władysława Reymonta i film Andrzeja Wajdy. Fikcja literacka i film oparte były na twardych realich. W samym centrum Imperium Rosyjskiego spełniał się hollywodzki sen.

Pierwsza w Polsce panorama łódzkich rodzin fabrykanckich. W książce odnajdziemy wszystkie nacje, wyznania i społeczności. Historie rodów oparte są na dokumentach i na relacjach potomków założycieli fabryk - nie tylko włókienniczych. Zakłady dawały właścicielom bogactwo, a rzeszom ludzi - pracę. Fabrykanci spadali czasem z bardzo wysokiego pułapu finansowego na samo dno. Czasami podnosili się z głębokiego dna na wyżyny społeczne i finansowe.


Jedne z największych fortun w Europie, zapierające dech w piersiach wzloty i upadki, wielkie interesy i głośne bankructwa.

Poznańscy, Heinzlowie, Grohmanowie, Urbanowscy i Gehlingowie - wielkie łódzkie dynastie.

Kto i na czym zbijał fortuny oraz co się stało ze znanymi łódzkimi rodzinami w czasie wojny i po jej zakończeniu?

Co dziś robią potomkowie bohaterów?

Ilu z nich przeżyło wojenną zawieruchę, co się stało z pałacami, co ocalało z ich dziedzictwa?

Książkę uzupełniają unikatowe zdjęcia udostępnione przez Muzeum Historyczne Miasta Łodzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 373

Oceny
4,7 (11 ocen)
8
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniasci

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka, dobrze napisana, unikająca jednostronności - ma dosyć nieduże rozdziały poświęcone na ogół różnym rodom fabrykanckim.
00
Michal_49

Nie oderwiesz się od lektury

Treść merytorycznie ciekawa ale jest wiele błędów edytorskich.
00
Jziolk

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowana książka o Łodzi
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Ziemia obiecana jak zwykle dla wybranych.
00

Popularność




Okładka:

Robert Kempisty

Szef projektów wydawniczych:

Maciej Marchewicz

Redakcja i korekta:

Ewa Popielarz

Skład i łamanie:

Honorata Kozon

ISBN 978-83-935847-8-9

Copyright:

© Copyright by Marcin Jakub Szymański: Wstęp, Fabrykancka Łódź czasów Reymonta, Geyerowie, Scheiblerowie, Poznańscy, Silbersteinowie, Kunitzer, Buhlowie, Biedermannowie, Anstadtowie, Gehligowie, Urbanowscy, Zakończenie.

© Copyright by Błażej Torański: Ziemia utracona.

© Copyright for Zona Zero, Sp. z o.o., Warszawa 2016

Wydawca:

Zona Zero Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

Tel. 22 836 54 44, 877 37 35

Faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Skład wersji elektronicznej:

Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

■ Widoki z przełomu lat 80. i 90. XIX wieku: jedna z łódzkich kamienic.

WSTĘP

Od chwili napisania Ziemi obiecanej przez Władysława Reymonta minęło ponad sto lat. Książka ta, doskonale zekranizowana przez Andrzeja Wajdę, rozsławiła przemysłową Łódź na całym świecie i na kolejne dziesięciolecia zdefiniowała obraz łódzkiego fabrykanta. Powieść w swojej wymowie była ostrym atakiem na burżuazję przemysłową, przerysowaną karykaturalnie. Fabrykanci są tam niedouczeni, samolubni, chytrzy i przejawiają najgorsze ludzkie cechy – z ksenofobią włącznie. Czy po stu latach ktokolwiek jest w stanie polemizować z Reymontem? Czy znajdzie się choć jeden odważny? Książka niniejsza nie może być jeszcze uznana za podjęcie tej rękawicy, co najwyżej za komentarz i próbę opowiedzenia historii z innej strony. Noblista, choć żył współcześnie do wielu wydarzeń tu opisywanych, nie dysponował dużą wiedzą o fabrykantach i ich firmach. Opierał się na obserwacji, prasie, zasłyszanych anegdotach. Napisał powieść – fikcję opartą tylko w jakimś stopniu na historiach prawdziwych ludzi i rzeczywistych miejscach. Fikcję jednak tak silną, że do dziś niemal każdy kojarzy Łódź z Bucholtzem, który miał być Karolem Scheiblerem przedstawionym w krzywym zwierciadle.

Niniejsza książka jest przedsięwzięciem wyjątkowym, bowiem stosunkowo rzadko Czytelnik ma okazję zapoznać się z historią gospodarczą w lekkiej (mam nadzieję) formie. Moją ambicją było przedstawienie nie tylko ciekawostek z życia codziennego żyjących w dostatku bogaczy, chociaż i takich, mam nadzieję, nie zabraknie. Podjąłem też jednak próbę pokazania realiów ówczesnego biznesu i problemów, z jakimi musieli się zmagać ludzie interesu. Daleki bowiem od prawdy jest obraz beztroskiego utracjusza, żerującego na krzywdzie robotników. Ludzie interesu skorzystali w XIX wieku na dobrej koniunkturze gospodarczej i wykorzystali ją do osiągania wysokich dochodów – jak na biznesmenów przystało. Pamiętajmy, że długoterminowym celem każdego przedsiębiorcy jest zysk, który musi stać na pierwszym miejscu – bo z niego wynikać mogą pozostałe przedsięwzięcia.

■ Widok Nowego Rynku w latach 60. XIX wieku.

Nie jest to też książka typowo historyczna, a na pewno nie jest przeznaczona dla zawodowych historyków, choć opiera się na najnowszych opracowaniach i publikacjach.

Opowiedziane tu historie zostały w sposób autorski uzupełnione, by zatuszować braki w naszej wiedzy, a niektóre sytuacje są jedynie propozycjami prezentacji wydarzeń, choć wiele z nich opiera się na autentycznych dokumentach, wspomnieniach i relacjach. Część zaaranżowanych relacji międzyludzkich jest czysto hipotetyczna, ale zawsze zgodna z duchem epoki. Są to przypuszczenia, jak do pewnych decyzji mogło dojść, kto z kim mógł coś ustalać etc. Bardziej wnikliwy Czytelnik, zaznajomiony z akademicką literaturą, rozpozna te elementy, które są białymi plamami w dziejach poszczególnych rodzin, a które to plamy pozwoliłem sobie wypełnić.

Przed nami dziesięć rodów. Dziesięć fortun i w różny sposób zakończonych historii – bankructwem, morderstwem lub ucieczką. Zestaw nazwisk nie jest przypadkowy. Każda z rodzin miała swoje cechy szczególne, predyspozycje, plany i sposoby działania. Dla jednych sposobem na życie było farbiarstwo, dla innych tkactwo, a dla jeszcze innych wszystko to, na czym można było zarobić. Niektórym warzenie piwa przyniosło fortunę, a innym bankructwo i smutny koniec w biedzie.

Chciałbym, aby Czytelnik mógł podczas lektury wczuć się w sytuację osób, które przybyły do Łodzi jako do miasteczka będącego dla nich wielką niewiadomą. Wbrew pozorom zazwyczaj nie byli to ludzie biedni czy naznaczeni porażkami.

Fabrykanci byli mniej lub bardziej zaznajomieni z nowoczesnym przemysłem, a do Łodzi trafiali w różnych okolicznościach, ale najczęściej „za chlebem”. W tym mieście wszystko wydawało się możliwe. Tkacz zostawał wielkim fabrykantem, a dwunastoletni chłopiec, który poszedł do farbiarni zmuszony zarabiać na chleb, po kilkudziesięciu latach był już spowinowacony z samymi Scheiblerami i nie miał żadnych kompleksów. Tu mieszkali fabrykanci, którzy jednocześnie byli przeciwni wszelkim powstaniom narodowym Polaków i wspierali polskie szkoły. Niemcy, którzy deklarowali polskość, i Żydzi, którzy lepiej dogadywali się czasem z innymi nacjami niż sami ze sobą. Ten tygiel wyznań, interesów i powiązań rodzinnych zafascynował Władysława Reymonta ponad sto lat temu. Fascynujący jest również dziś, gdy patrzymy na niego z perspektywy czasu.

Chociaż historie te mają sporo elementów wspólnych, jest między nimi też wiele zasadniczych różnic. Każdy przypadek był inny i tak naprawdę dopiero w „chudych” latach okazywało się, kto był kapitanem przemysłu, a kto płynął tym statkiem na gapę. Końcem podróży okazała się II wojna światowa, która zniszczyła stary świat, w tym Łódź, i wprowadziła nowe porządki w Europie Wschodniej na kolejne pół wieku. Podczas tego niemal pięćdziesięcioletniego okresu robiono wszystko, by zohydzić fabrykantów i ich fabryki, zatrzeć w pamięci ich dokonania, a bogatą działalność filantropijną przedstawić w niekorzystnym świetle. Na pierwszym miejscu stawiano robotnika. Usprawiedliwiano terroryzm i bandytyzm. To szkody, które trudno naprawić. Nawet dziś nie brak głosów krytycznych wobec tych wybitnych ludzi. W Łodzi niektórzy świętują nawet rewolucję 1905 roku – głównie jako walkę z właścicielami fabryk. A oni byli po prostu przedsiębiorcami i chcieli dobrze wykonywać swoją pracę. Funkcjonowali w określonych realiach i nie mogli ich zmienić. Konkurencja nie spała i zmiotłaby ich z rynku przy najbliższej okazji. Kto wtedy dałby ludziom pracę? Daleki jestem od wystawiania laurki fabrykantom, ale namawiam do spojrzenia na szeroki kontekst ich działalności. Niniejsza książka przedstawia świat z ich perspektywy. To swego rodzaju upomnienie się o pamięć dla ojców miasta, bez których Łódź nigdy by nie powstała.

To może jeszcze nie podjęcie polemiki z Reymontem, który wdrukował w świadomość ludzi wizerunek fabrykanta – nieoczytanego nowobogackiego, ale zaproszenie Czytelnika na herbatę do salonu gościnnego w jednym z łódzkich pałaców, by pozbył się uprzedzeń i przekonał się, że po bliższym poznaniu mógłby zaprzyjaźnić się z kimś z tego grona. Spróbujmy przekonać się wspólnie, kim byli łódzcy przemysłowcy. A jeśli historie rodzinne okażą się interesujące na tyle, że Czytelnik zechce dowiedzieć się więcej, będzie mógł spojrzeć na koniec książki, gdzie zamieszczono wskazówki bibliograficzne.

■ Ulica Piotrkowska, widok z przełomu lat 80. i 90. XIX wieku.

Chciałbym też zaznaczyć, jak trudne zadanie stoi przed każdym, kto próbuje opowiedzieć dzieje burżuazji w sposób przekonujący, przede wszystkim ze względu na to, jak mało o niej wiemy. Oczywiście szanujący się historyk powie, że nie ma tematu, o którym wiedzielibyśmy dostatecznie dużo. Tak się jednak złożyło, że głowy badaczy przeszłości i pasjonatów zajmują głównie wojny, bitwy i wielka polityka. Dzieje wielkich fortun przemysłowych to wciąż margines zainteresowań. W tym miejscu kieruję wyrazy uznania i szacunku do wszystkich, którzy podejmowali i podejmują próby ich analizy i przypomnienia. Są to głównie historycy z Uniwersytetu Łódzkiego, ale również muzealnicy i pasjonaci dziejów Łodzi, którzy dokładają swoje cegiełki do naszej wiedzy o przeszłości. Na koniec chcę złożyć olbrzymie podziękowania panu prof. Kazimierzowi Badziakowi z Uniwersytetu Łódzkiego, bez którego ciężkiej wieloletniej pracy nie poznalibyśmy nawet połowy tego, co dziś o Łodzi wiemy. A bez jego cennych rad, uwag i niepublikowanych dotąd materiałów książka niniejsza byłaby znacznie uboższa. Dziękuję również pani dyrektor Muzeum Miasta Łodzi Mai Jakóbczyk za udostępnienie bogatego zasobu zdjęciowego. Podziękowania należą się też moim wspaniałym Rodzicom i najlepszej Żonie za wsparcie podczas całego procesu powstawania książki.

FABRYKANCKA ŁÓDŹ CZASÓW REYMONTA

Jeszcze dwieście lat temu określenie Łodzi miastem byłoby pewnym nadużyciem. W sensie prawnym nosiła co prawda takie miano, ale chyba dla nikogo, kto rozejrzałby się po rynku około 1800 roku, nie byłoby to oczywiste. Ot, drewniane, proste zabudowania, jedna karczma, niedaleko młyn i skromny drewniany kościół. Jedynym czynnikiem potencjalnego rozwoju były jarmarki. Aż trudno uwierzyć, że Łódź miała już wtedy prawie czterysta lat! Otrzymała bowiem prawa miejskie w 1423 roku z rąk króla Władysława Jagiełły. Nie za wiele się wtedy działo na świecie, poza typowymi dla średniowiecza wojnami.

W wojnie husyckiej Jan Żiżka pokonał inną frakcję husytów, a w wojnie stuletniej Francuzi przegrali z Anglikami w bitwie pod Cravant. W Łodzi pewnie jednak mało kto wiedział, kim są husyci, a tym bardziej gdzie leży Cravant. Fakt nadania miastu praw miejskich nie zmienił wiele. Łódź stała się kolejnym miasteczkiem w dobrach biskupów włocławskich i pozostała nim przez długie wieki.

Największy wzrost ludności i względnego dobrobytu nastąpił na przełomie XVI i XVII stulecia. Pory roku wytyczały cykl życia i śmierci, od czasu do czasu zdarzył się pożar lub przemarsz wojsk, który kończył się zazwyczaj stratami w mieniu i ludziach. O niezbyt wysokim poziomie moralnym mieszkańców świadczy fakt, że w 1652 roku chciano nawet spalić miejscową czarownicę, ale do tego nie doszło, bo nieszczęsną kobietę zamęczono na torturach, chcąc wymusić zeznania.

■ Książę Drucki-Lubecki minister skarbu 1821 roku (z lewej) i Stanisław Staszic.

Ta niewielka mieścina znalazła się w 1793 roku, po drugim rozbiorze Polski, w granicach państwa pruskiego. Prusacy dziwili się nawet, że Łódź ma prawa miejskie, ale ostatecznie zostały one nienaruszone. Największa zmiana nastąpiła w 1806 roku, gdy miasteczko zostało wyciągnięte spod władzy biskupów włocławskich i przeszło na własność państwa pruskiego. Nowi włodarze chcieli zasiedlić te tereny przedsiębiorczymi ludźmi i płaciły chętnym do osiedlania się tu za karczowanie lasów. Niewielu jednak się to udało, na przeszkodzie stanęły bowiem wojny napoleońskie i powstanie Księstwa Warszawskiego. Przez kilka lat jego istnienia wprowadzano liczne zachęty dla osadników z zagranicy, m.in. zwolnienie z podatków, ceł i służby wojskowej. Pojawiło się wtedy wielu nowych przybyszów z krajów niemieckich. Znów jednak zawiał wiatr historii i przesunął granice, które na mocy ustaleń kongresu wiedeńskiego w 1815 roku podzieliły ziemie polskie na nowo, a Łódź znalazła się na terenie Królestwa Polskiego jako części Imperium Rosyjskiego. Pozwolono Polakom na pewną swobodę w gospodarowaniu tym skrawkiem przedrozbiorowej Polski, a ci z tego skorzystali. „Jeśli nie ma szans na odzyskanie niepodległości – mówili niektórzy – będziemy rozwijać się gospodarczo, bogacić się i pielęgnować kulturę. Będziemy czekać”.

I faktycznie tak było. Na tym polu duże osiągnięcia miał minister skarbu Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki oraz prezes Komisji Województwa Mazowieckiego, do którego należała wtedy Łódź, Rajmund Rembieliński. Stanisław Staszic, podróżując po ziemiach Królestwa, dotarł również do Łodzi. Zauważył, że chociaż brak tu jakiegokolwiek przemysłu, a jedyną formą handlu są jarmarki, to liczne cieki wodne, bliskość lasów i dogodne położenie nadają się, by stworzyć tu osadę fabryczną. Miasteczko znalazło się więc na niezbyt długiej liście takich miejsc, a w 1824 roku namiestnik Józef Zajączek podpisał dekret o utworzeniu osady fabrycznej Łódka. W 1827 roku wytyczono niemal 300 działek wzdłuż ulicy Piotrkowskiej. Były długie i wąskie, bo miały spełnić określony cel: z przodu miał stanąć dom z warsztatem, a w głębi urządzano ogrody użytkowe. Najczęściej sadzono tam warzywa, zboże i ziemniaki. Rękodzielnicy otrzymywali takie parcele w wieczystą dzierżawę od miasta, pod warunkiem wzniesienia tam zabudowań, najczęściej według wzoru, który otrzymywali.

Następnie w kilku etapach Łódź przyłączyła kolejne tereny, tworząc obszar mniej więcej odpowiadający dzisiejszemu centrum tego miasta.

Osadnicy, którzy przybyli do Łodzi, związani byli głównie z produkcją tkanin. Byli to tkacze, prządkowie i postrzygacze wełny. Przyjeżdżali często z całymi warsztatami, które przywozili zazwyczaj z krajów niemieckich. Tam sytuacja była trudna, bowiem Europa przeżywała zalew towarami angielskimi – wdrożono już na tamtych terenach efekty rewolucji przemysłowej i produkowano tkaniny w fabrykach. Tymczasem akcja informacyjna prowadzona przez specjalnych wysłanników z Królestwa Polskiego odniosła skutek i liczba ludności Łodzi rosła szybko. Najbardziej pożądani byli tacy osadnicy, jak Ludwik Geyer, którego rodzina miała duże doświadczenie w produkcji tkanin. Sprowadzenie przez niego pierwszej maszyny parowej i wzniesienie pierwszego komina miało wymiar symboliczny i było znakiem rozpoczęcia nowej epoki.

Chociaż powstanie listopadowe jako polski zryw narodowy miało piękne podłoże romantyczne, to przyniosło Polakom obiektywnie więcej złego niż dobrego. Zlikwidowano autonomię i polską armię, podniesiono też cła na wiele towarów. Podupadły liczne niewielkie ośrodki włókiennictwa, jak Turek, Łęczyca czy Poddębice. Łódź jednak wyszła z tego obronną ręką i dopiero kryzys nieurodzaju w latach 40. doprowadził do załamania rozwoju miasta. Ale i to zostało przezwyciężone za sprawą Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Niestety, nie uznano za stosowne umieszczenia stacji kolejowej w Łodzi, więc kupcy łódzcy musieli podróżować wozami aż do Rokicin. Dla niektórych miało to dobre strony – Joachim Silberstein utworzył firmę transportową, która na tym połączeniu zarobiła spore pieniądze.

■ Typowy dom w osadzie rękodzielniczej Łódka z końca lat 30. XIX wieku.

W roku 1846 miało miejsce wydarzenie, którego Polacy nigdy nie wybaczyli łódzkim fabrykantom, mianowicie utrzymany w poddańczym tonie list do cara z prośbą, by nazwę miasta zmienić na Mikołajew, by uczcić panującego monarchę. Wzorem stały się okoliczne Aleksandrów i Konstantynów, a taki gest ze strony łodzian miał zjednać im przychylność władz. Polacy traktowali to jak jawną zdradę. Pamiętajmy jednak, że łódzcy przemysłowcy przybyli do Łodzi z Niemiec w XIX wieku, a więc osiedlali się już w Imperium Rosyjskim. Polska żyła dla nich jedynie na kartach historii, trudno więc oczekiwać od nich polskiego patriotyzmu – zwłaszcza że wielu z nich nie mówiło nawet dobrze po polsku. Z drugiej strony trzeba przyznać, że zabrakło im wyczucia i taktu… a może też zdrowego rozsądku. Pismo pozostało bez odpowiedzi i nie odniosło żadnego skutku poza niechęcią polskiej części ludności. Ludwik Geyer, który podpisał list, nie spodziewał się pewnie, że jego wnuki będą aktywnie działać na rzecz Polski i Polaków.

Prawdziwy rozkwit miasta nastąpił jednak po 1866 roku, gdy uruchomiono stację kolejową Łódź Fabryczna, połączoną z Koluszkami. Był to efekt starań Karola Scheiblera, który zasłużył sobie tym faktem na wdzięczność mieszkańców. Kolej zapewniła miastu połączenie ze światem i dostęp do dalekich rynków w Rosji i nie tylko. Lata 60. XIX wieku to jednak również poważne rozruchy społeczne i polityczne. W 1861 roku wybuchł bunt tkaczy przeciwko wdrażaniu mechanizacji, którą uważali za zagrożenie dla swojego zawodu. Wpadli wtedy do fabryki Karola Scheiblera i zniszczyli wiele drogiego sprzętu, sprowadzonego z zagranicy. Chwilę później wybuchło powstanie styczniowe, bardzo szybko i skutecznie stłumione przez Rosjan. Represje po powstaniu były poważne. Wściekłe władze rosyjskie chciały zrusyfikować wszystkie dziedziny życia i ograniczyć rolę władz miejskich. Gubernatorzy stali się niemal wszechwładni, ale jako narzuceni z góry nie pałali chęcią wprowadzania większych zmian. W takiej sytuacji główna inicjatywa modernizacji miasta spadała na fabrykantów. Zwraca też uwagę rodzący się w Rosji antysemityzm wśród rosyjskiej administracji. Zazwyczaj nie był wyrażany wprost, ale urzędnicy nie chcieli pozwalać na zbyt dużą dominację Żydów w życiu gospodarczym. Traktowali ich bowiem jako niepewny, obcy element. Pod koniec XIX wieku te nastroje przybrały bardziej instytucjonalny charakter – w formie parytetów. Co ciekawe, Rosjanie nie mieli takich odczuć wobec Niemców. Tych uważali za zdolnych przedsiębiorców, skupionych na swojej pracy.

W jakimś stopniu hamująco na rozwój miasta wpłynęły przepisy dotyczące uwłaszczenia chłopów. W 1864 roku car zabronił sprzedaży ich ziem osobom, które nie były chłopami lub nie miały chłopskiego pochodzenia. Utrudniało to rozwój Łodzi, w której znaczna część terenów była jeszcze rolna. To samo dotyczyło podłódzkich wsi. Stąd różnego rodzaju kombinacje, jakie podejmowali nasi bohaterowie.

■ Widok ulicy Piotrkowskiej z przełomu wieków XIX i XX. Z prawej strony widoczny fragment fabryki Silbersteinów.

Łódź lat 70. XIX wieku to mimo wszystko niezbyt przyjemne miejsce. Cuchnący dym z fabryk i toksyczne ścieki płynące rynsztokami wraz z odpadami komunalnymi były codziennością. Śmierdzące doły kloaczne to stałe wyposażenie kamienicznych podwórzy jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym. Do tego wszechobecne spluwaczki dla gruźlików i nieprzeniknione ciemności w większej części miasta… Od lat 40. XIX wieku gdzieniegdzie stały już latarnie rewerberowe, czyli zwykłe olejowe lampy z lusterkiem odbijającym światło. Dopiero w 1869 roku powstała w Łodzi gazownia, ale latarniami gazowymi oświetlano wyłącznie centrum miasta. Było to jedyne nowoczesne urządzenie miejskie aż do końca XIX wieku.

Jednocześnie właśnie na lata 70. przypada największy okres prosperity miasta. Wtedy powstawały najpotężniejsze fortuny i realizowano najszerzej zakrojone inwestycje. Napływ wielkiej liczby robotników stworzył też popyt na inny produkt – piwo. Tę niszę świetnie zapełnili Anstadtowie i Gehligowie, konkurując ze sobą o podniebienia miejscowych piwoszy.

W połowie lat 80. miała miejsce tzw. wojna Łodzi z Moskwą. Pod tą umowną nazwą krył się konflikt interesów, który wybuchł po ataku przemysłowców moskiewskich na łódzkich. Próbowali oni przeforsować różnego rodzaju przepisy uderzające w przemysł Królestwa Polskiego – czyli głównie Łodzi. Chcieli m.in. wprowadzenia ceł ochronnych i innych przywilejów dla siebie. Łódzcy przedsiębiorcy odpowiadali na te zarzuty w duchu wolnego rynku. „Niech wygra lepszy” – to była ich główna argumentacja. Sam konflikt miał wielorakie podłoże, ale sprowadzał się do chęci utrudnienia działalności łódzkim fabrykantom przez moskiewskich konkurentów. Ostatecznie to ci drudzy wygrali rywalizację. Nie rozwiązało to jednak problemów żadnej z frakcji, ale dla Łodzi miało pozytywny efekt w postaci zjednoczenia się łódzkich przedsiębiorców i zawalczenia o wspólną sprawę. W tym czasie na lidera tego ruchu wyrósł Juliusz Kunitzer, wyjątkowy człowiek, który przeszedł długą drogę od prostego tkacza po uznanego fabrykanta. To z jego inicjatywy w Łodzi wprowadzono tramwaje, również jego starania doprowadziły do powstania w mieście elektrowni, choć to konkurent wygrał na nią kontrakt.

Nie każdy wie, że od końca lat 50. do początku lat 80. XIX wieku siła nabywcza rosyjskiego srebrnego rubla spadła o 300%. Władze rosyjskie, łatając dziury budżetowe, po prostu drukowały pieniądze. Reforma z końca XIX wieku wprowadziła ruble złote, wcześniej mówimy o rublach srebrnych. Rosja nie była asem w rozwiązywaniu problemów gospodarczych i społecznych. Lata 90. XIX wieku przyniosły duże zmiany w Łodzi. Kilka klęsk nieurodzaju pod rząd sprawiło, że dochody w rolnictwie znacząco spadły, a chłopi stanowili przecież duży procent klientów wyrobów włókienniczych. Ceny żywności wzrosły, a to odbiło się na mieszkańcach miast.

– Ile za te ziemniaki?!

– Tyle, ile pan słyszał.

– Toż to rozbój w biały dzień! Mam wydać całą dzienną pensję za trochę kartofli?

Takie sceny nie należały do rzadkości na Bałuckim Rynku, na którym zaopatrywało się w żywność wielu łódzkich robotników. Po tym załamaniu powróciła jednak korzystna koniunktura. Właściciele firm uważali, że najgorsze za nimi, zaciągali więc coraz więcej i więcej kredytów. „Obroty rosną, więc wszystko spłacimy” – myśleli. A jednak z końcem 1898 roku pojawiły się oznaki kolejnego załamania. W kolejnych kilku latach upadło ponad trzydzieści ważnych łódzkich firm, głównie produkcyjnych i kupieckich. Taka tendencja miała miejsce w całej Rosji, ale najbardziej dotknęła duże miasta przemysłowe.

■ Ratusz miejski przy Nowym Rynku, obecnie siedziba Archiwum Państwowego w Łodzi.

Przełom XIX i XX wieku to też czas rzucającego się w oczy bogactwa łódzkich fabrykantów. Najdalej posunęła się chyba rodzina Poznańskich, która zbudowała w Łodzi aż cztery okazałe budynki o charakterze pałacowym. Przepych bił po oczach. Mało kto jednak wiedział, że wszystko to było na kredyt. Członkowie rodziny lubili żyć ponad stan, ale jeśli spojrzy się na bilanse handlowe ich firmy z tego okresu, okaże się, że byli winni wierzycielom więcej pieniędzy, niż sami posiadali. Zabrzmi to groteskowo, ale niektórzy prości kupcy mieli firmy bogatsze niż spółka Poznańskich. Niektórzy konkurenci patrzyli na te zbytki z pobłażaniem, zwłaszcza ci o silnym etosie pracy. Robert Biedermann rozpoczął pracę w farbiarni, mając dwanaście lat! Inny farbiarz z rodziny przemysłowej, Karol T. Buhle, przychodził do fabryki pierwszy, a wychodził ostatni, pomimo ponad sześćdziesięciu lat na karku. Każdy medal ma dwie strony, czasem skrajnie różne.

Tymczasem kryzys w Rosji narastał. Wiele firm upadło bezpowrotnie. Spektakularna plajta rodziny Gehligów budziła wiele emocji, bo jeszcze kilka lat wcześniej ich pozycja w biznesie była bardzo silna. W połowie 1904 roku aż 20 tysięcy mieszkańców Łodzi pozostawało bez pracy. Największym problemem był wzrost kosztów utrzymania, za którymi nie nadążały płace. Kryzys panował zresztą w całej Rosji, a wybuchł z pełną mocą podczas wojny z Japonią. Rewolucja 1905 roku to wydarzenie budzące emocje do dzisiaj. Faktem jest, że sytuacja robotników była trudna, ale wykorzystanie biednych, zdesperowanych ludzi do krwawych walk politycznych przez Polską Partię Socjalistyczną i Socjaldemokrację Królestwa Polskiego i Litwy słusznie budzi wątpliwości. Działacze obu tych partii w późniejszym czasie stworzyli Komunistyczną Partię Polski. PPS był wtedy wspierany przez japoński wywiad, który zaopatrywał bojowców w broń i pieniądze po to, by destabilizować sytuację na zachodnich rubieżach Cesarstwa Rosyjskiego. I udało się to znakomicie, bo w mieście przez wiele miesięcy panowała anarchia. Ludzie bali się wychodzić na ulice, trwały strzelaniny i regularne wojny między bojówkami poszczególnych partii. Najgłośniej było o ofiarach wśród fabrykantów – Mieczysław Silberstein i Juliusz Kunitzer polegli z rąk fanatyków. Ironią losu jest to, że kule dosięgnęły akurat tych przemysłowców, którzy traktowali swoich robotników dobrze i szanowali ich pracę. Warto zaznaczyć, że Kościół katolicki odegrał w czasie tamtych wydarzeń bardzo pozytywną rolę. Księża starali się łagodzić konflikty i zapobiegać przemocy, często z pozytywnym skutkiem.

■ Sala posiedzeń w gmachu Towarzystwa Kredytowego miasta Łodzi, najważniejszej instytucji finansowej miasta. Widok z końca XIX wieku.

Rozprawmy się jeszcze z jednym tematem – stosunkami między fabrykantami a robotnikami. Ci pierwsi byli przede wszystkim przedsiębiorcami, a więc musieli produkować dobrze i tanio. Dla nich praca była kosztem – jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało. W każdym razie w bilansie wszystkich wydatków i przychodów płace robotnicze zajmowały ważne miejsce. Prowadzenie wielkiej firmy, zatrudniającej tysiące ludzi, to balansowanie na cienkiej linie. Tym bardziej że Łódź nie była sama na mapie Rosji. Łódzcy kapitaliści pochodzili głównie z Niemiec i przenosili stamtąd pewne wzorce. Ten niemiecki kapitalizm wyglądał dużo lepiej niż na przykład brytyjski. Włóżmy więc między bajki wizje dzieci czyszczących kominy rodem z powieści Charlesa Dickensa. Łódzcy fabrykanci, jeśli tylko mogli, starali się ułatwiać życie swoim robotnikom. Stawiali im niezłe budynki mieszkalne, fundowali szkoły i szpitale. Krytycy, zwłaszcza z lewej strony barykady, podnoszą larum: przecież to nic niezwykłego! Musieli to robić, zgodnie z ówczesnymi przepisami! Owszem, ale, po pierwsze, przepisy takowe obowiązywały dopiero od końca XIX wieku, a po drugie – robili dużo więcej, niż musieli. Skala kwot przekazywanych na cele dobroczynne była olbrzymia. Tymczasem największy konkurent Łodzi, Moskwa, miał zupełnie inne podejście. Wyzysk pracowników w tamtejszych fabrykach był faktem, a praca w tych zakładach była niemal niewolnicza. Był to pomysł moskiewskich fabrykantów na obniżenie kosztów produkcji. Korzystając z bliskości ośrodków władzy, starali się blokować ustępstwa wobec robotników i spowalniać prace nad nowymi przepisami, korzystnymi dla swoich podwładnych.

Krótko mówiąc, łódzcy fabrykanci znaleźli się między młotem a kowadłem. Z jednej strony próbowali robić wiele dla robotników, ale wciąż czuli na plecach oddech moskiewskich producentów, gotowych wytwarzać te same materiały taniej, jednocześnie za nic mając swoich pracowników. Trzeba więc przyznać, że działano w ramach ówczesnych przepisów, a zarzuty na temat wyzysku i dorabiania się na krzywdzie ludzkiej są adresowane nie do tych osób, co trzeba. Głównym winowajcą takiego stanu rzeczy była bowiem rosyjska administracja, skorumpowana i podatna na wpływy przemysłowców z Moskwy. Mimo wszystko jednak rewolucja 1905 roku miała skutki dla wszystkich i płace robotników wzrosły, a sami fabrykanci podjęli szersze działania dobroczynne i filantropijne. Z większym zapałem działali na rzecz poprawy bytu swoich pracowników. Niewiele jednak zdążono zrobić, bo wkrótce wybuchła I wojna światowa.

Było to preludium do końca fabrykanckiej Łodzi. Okupant niemiecki, który pojawił się w mieście już w grudniu 1914 roku, nie opuścił go aż do listopada roku 1918. Te cztery lata naznaczone były bezwzględną eksploatacją łódzkiego przemysłu w jak najgorszym rozumieniu.

Fabryki były po prostu plądrowane, a w zamian w najlepszym wypadku oddawano drobną część wartości zarekwirowanych materiałów i maszyn. W najgorszym zaś oferowano w zamian tylko wyzwiska i groźby. W pierwszych latach wojny łódzcy fabrykanci, kupcy i inteligencja utworzyli Główny Komitet Obywatelski, który miał reprezentować interesy łodzian przed władzami niemieckimi. Niemal wszystkie rodziny przemysłowe były weń zaangażowane – i to pro publico bono. Ich działalność dla mieszkańców zmniejszyła niedolę okupacji na tyle, na ile było to możliwe. Dbali głównie o interesy miasta i jego obywateli oraz zaopatrzenie w żywność i opał. Niejednokrotnie przeznaczali środki z własnych firm, by pomóc potrzebującym. Tymczasem okupanci okradali łódzki przemysł z maszyn, materiałów i urządzeń. Wykopywali nawet kable elektryczne spod nawierzchni ulic. Po tym ciosie przemysł łódzki nie mógł się pozbierać jeszcze długo. Zresztą nie tylko łódzki – produkcja przemysłowa Polski osiągnęła poziom sprzed wybuchu I wojny światowej dopiero w 1939 roku!

I wojna światowa to też ważna cezura z innego powodu. Otóż popularny termin Lodzermensch odnosi się właśnie do okresu sprzed tego konfliktu. Oznacza osobę przedsiębiorczą, rzutką, dla której najważniejsza jest mała ojczyzna, a nie wielka polityka czy narodowość. Wraz z końcem burzliwego rozwoju Łodzi kończy się też epoka Lodzermenschów. W wolną Polskę wkraczało zazwyczaj drugie, trzecie i czwarte pokolenie fabrykantów, najczęściej już spolonizowane, często aktywnie włączające się w politykę.

Lata 1914–1918 stanowiły koniec prężnego rozwoju łódzkiego przemysłu. Entuzjazm związany z odzyskaniem niepodległości szybko stopniał w obliczu niezbyt udanej polityki władz w okresie międzywojennym. Najpierw trzeba było zmagać się z galopującą inflacją, a od 1924 roku z olbrzymimi podatkami i małą ilością pieniądza. Co więcej, nadwartościowa polska waluta uniemożliwiała praktycznie jakikolwiek eksport. Do tego dochodziło daleko posunięte ustawodawstwo socjalne, na które zniszczona gospodarka nie była gotowa. Nie było więc mowy o zdobywaniu nowych rynków w miejsce tych utraconych w Rosji. Tam łódzcy przedsiębiorcy utopili też olbrzymie ilości pieniędzy w różnego rodzaju akcjach i przedsięwzięciach. Nic z tych rzeczy nie udało się uratować. O kredyt było trudno. Katastrofa była pełna, poprawa sytuacji w drugiej połowie lat 20. zmieniła niewiele. Nowa rzeczywistość ujawniła niedociągnięcia w wielu firmach i skończyła się dla nich bankructwem lub przejęciem. Wielkie przedsiębiorstwa były zbyt duże, by elastycznie reagować na ciągle zmieniające się potrzeby rynkowe. Wygrywali tacy ludzie, jak Karol T. Buhle, który działał niezwykle elastycznie i dzięki temu osiągnął sukces. Wielkim postępem była praca zmianowa, dzięki której nie trzeba było utrzymywać w fabryce aż tylu maszyn. Koszty były niższe, a więc produkcja bardziej opłacalna. Wielki kryzys w Łodzi przebiegał ostro. Wiele zakładów było na skraju upadłości. Inne walczyły o przetrwanie i udało im się to z pomocą państwową lub dzięki własnym siłom. Dopiero koniec lat 30. przyniósł pewne ożywienie, ale zostało ono brutalnie przerwane.

Koniec Łodzi fabrykanckiej przyniosła II wojna światowa. Sympatii do wkraczających Niemców nie było wiele, bo pamiętano jeszcze dobrze ich zachowanie sprzed dwudziestu lat. Brutalność i bezwzględność okupanta szybko ostudziły optymizm nielicznych sympatyków. Niewielu fabrykantów podjęło pełną współpracę z hitlerowcami, chociaż znaleźli się oczywiście i tacy. Postawa lojalności wobec niemieckiego okupanta była jednak wśród fabrykantów łódzkich rzadka. Co więcej, nawet oportunizm nie był zbyt częsty. Byli to ludzie majętni, wykształceni, a na początku wojny nie spodziewali się jeszcze, z czym będą mieli do czynienia. Później stawali przed dramatycznymi decyzjami dotyczącymi podpisywania volkslisty. Odrzućmy jednak czarno-białe oceny, które wystawiano tym ludziom w okresie PRL-u. To, że ktoś podpisał taki dokument, nie oznaczało, że popiera reżim hitlerowski. Najczęściej pozwalało to na zachowanie podstawowych praw i życia – choć też nie zawsze. Wielu z naszych bohaterów działało w Armii Krajowej lub przynajmniej ją wspierało. Wielu zginęło zamordowanych albo przez NKWD, albo przez Gestapo. Inni zostali przymusowo wcieleni do Wehrmachtu i polegli na froncie wschodnim. Czasy były wtedy okrutne, a zginąć było przerażająco łatwo. Dużo trudniej było przeżyć i próbować coś zdziałać dla ludzi – takie postawy nie należały do rzadkości. Niektórzy zginęli w Holokauście i nie uratowało ich nawet bogactwo czy mieszkanie za granicą, tak jak przedstawicieli rodziny Silbersteinów.

■ Ulica Spacerowa w międzywojennej Łodzi. Obecnie to ruchliwa al. Kościuszki.

Po II wojnie fabrykanci rozjechali się po świecie, a komuniści zagarnęli ich majątek. Przez niemal pół wieku próbowano zatrzeć dokonania fabrykantów i w wielu przypadkach się to udało. Nawet szpital Anny Marii, ufundowany jako upamiętnienie przedwcześnie zgasłej dziewczynki, został pozbawiony jej imienia… Nie mówiąc o innych szpitalach, z których większość powstała z inicjatywy i pieniędzy fabrykantów. Noszą nazwiska wielu wybitnych łodzian, ale nie samych fundatorów.

Najbardziej trwałymi pamiątkami po tych ludziach okazały się pomniki, stawiane fabrykantom przez kamieniarzy Urbanowskich. Do dziś znajdują się na najstarszych istniejących cmentarzach łódzkich przy ulicach Ogrodowej i Brackiej. Tak naprawdę jednak cała Łódź jest wielkim pomnikiem, upamiętniającym łódzką burżuazję – bo to jej przedstawiciele stworzyli to miasto.

Na przestrzeni ponad stu lat osadnicy szukający lepszego życia i ich potomkowie zbudowali wielkie imperia przemysłowe i weszli do elit finansowych najpierw Rosji, a potem Polski. Ten awans szedł w parze z wykształceniem, ciężką pracą i sumiennością, a zarazem odwagą w interesach i podejmowaniem ryzyka.

Większość naszych bohaterów chciała też rozwijać się wewnętrznie, by bogactwo pociągało za sobą osiągnięcie wyższej pozycji społecznej i odznaczanie się kulturą osobistą. Jeśli nawet nie udało im się to w pierwszym pokoleniu, to na pewno zostało osiągnięte w kolejnych. Mecenat artystyczny, jaki nad młodymi artystami roztaczali Poznańscy, Silbersteinowie, Urbanowscy i inni, przypominał historie z Włoch czasów renesansu. Kolekcjonowanie sztuki było w dobrym tonie, tak samo zresztą jak muzykowanie. Zdolnymi muzykami amatorskimi byli np. Mieczysław Silberstein i Alfred Biedermann. Jednocześnie nie wypadało wręcz, by jakakolwiek córka fabrykanta nie umiała grać na pianinie.

Powyższy szkic krótkiej historii Łodzi służy tylko temu, by zarysować tło dla dziesięciu opowieści o rodzinach fabrykanckich. Miały one swój duży wkład w powstanie Łodzi przemysłowej. To rodziny, które w krzywym zwierciadle zostały przedstawione w Ziemi obiecanej. Pozbądźmy się więc uprzedzeń i poznajmy je bliżej. Opowieści pisane są z ich perspektywy. Nie jest łatwo postawić się w roli bogatego właściciela fabryki, ale też niełatwo było takim właścicielem być. Jak wiele trudności to nastręczało? O tym traktują kolejne rozdziały.

■ Fabryka Geyera na fotografii z końca XIX wieku.

GEYEROWIE

– Dlaczego akurat Łódź? To prawda, interesy nie idą najlepiej, ale tu, w Niemczech, jesteśmy przynajmniej u siebie. Co czekałoby nas w tej Rosji? Czy to w ogóle cywilizowany kraj?

– Tego nikt nie wie, ojcze. Wiem za to na pewno, że nie jesteśmy w stanie konkurować z Anglikami. Robią swoją robotę lepiej i taniej – diabeł wie, w jaki sposób. W Rosji nie mają przemysłu prawie wcale, a do tego właśnie wprowadzają cła ochronne. To wielki rynek, można by tam robić tkaniny bawełniane. A Łódź to nie Rosja, lecz Królestwo Polskie…

– Czyli Polacy? To ci od Napoleona? Wolałbym z nimi nie mieć do czynienia.

– Tak, ci sami. Ale nie przejmuj się, teraz nie wojowanie im w głowie. Uczą się robić pieniądze, a to pracochłonne zajęcie. Spróbujmy w Łodzi. Rozmawiałem już z ich władzami, chętnie nas przyjmą. Dają bardzo korzystne warunki.

Tak mogła wyglądać rozmowa między dwudziestotrzyletnim Ludwikiem Geyerem a jego ojcem Adamem, który od lat prowadził fabrykę sukna w saksońskim Zittau (Żytawie). Kraje niemieckie pozostawały jednak pod dużą presją ze strony tanich, niezłych tkanin bawełnianych z Anglii, która po przejściu rewolucji przemysłowej stawała się potęgą gospodarczą.

W tym samym czasie władze Królestwa Polskiego postawiły sobie za cel uprzemysłowienie kraju. Jeśli nie dało się utrzymać niepodległości – to chociaż niech poziom życia będzie dostateczny. Rosjanie uznali, że to dobry pomysł, ale mieli w tym też swój cel polityczny: ściągnięcie zdolnych, zamożnych Niemców miało osłabić żywioł polski, a potem… divide et impera, jak mawiali starożytni.

■ Widok Białej Fabryki Geyera w połowie XIX wieku.

Tak czy inaczej, w 1928 roku młody Ludwik podpisał umowę z Komisją Województwa Mazowieckiego (w którym leżała wtedy Łódź), bardzo dla siebie korzystną. Dostał duży, prawie ośmiohektarowy plac na południu miasta przy trakcie piotrkowskim, uzyskał pomoc przy budowie fabryki oraz upust celny na import przędzy w wysokości aż 60%. Co miał zrobić w zamian? Uruchomić dwadzieścia warsztatów tkackich, a w ciągu dekady dojść z ich liczbą do stu. Wydawałoby się, że dla zdolnego przemysłowca to niezbyt trudne zadanie. A jednak przez dłuższy czas Geyer prowadził produkcję jedynie w dwunastu warsztatach i na kilku maszynach drukarskich. W kolejnych latach inwestował pieniądze, które przywiózł z Saksonii. Otwierał nowe stanowiska tkackie, drukował też perkale, a braki w maszynach pokrywał pracą zlecaną na zewnątrz: pracowało dla niego ponad stu pięćdziesięciu chałupników, którzy wykonywali usługi we własnych domach. Sprowadził też z zagranicy drukarzy i kolorystów. Początkujący fabrykant stał się nieoczekiwanym beneficjentem upadku powstania listopadowego. Producenci lnianych tkanin zostali pozbawieni zamówień z dnia na dzień, bo zlikwidowano armię Królestwa Polskiego.

Geyer miał natomiast trochę oszczędności i wykupywał sąsiadów, również na licytacjach. Dzięki temu zgromadził w swoim ręku sporą część południowej Łodzi, o powierzchni niemal 50 hektarów. Była to inwestycja bez wątpienia długoterminowa.

■ Ozdobna okładka cennika wyrobów firmy Geyera z końca XIX wieku.

Wkrótce Geyer dorobił się trzydziestu trzech własnych krosien tkackich, a interes szedł tak dobrze, że w 1833 roku zainstalował pierwszy w Królestwie walec drukarski, napędzany kieratem. Sprowadził go aż z Wiednia. W 1834 roku wzniósł szereg zabudowań fabrycznych, a już rok później rozpoczął budowę jednego z najsłynniejszych łódzkich budynków: Białej Fabryki, mieszczącej w swoich murach przędzalnię i tkalnię, a ulokowanej przy ulicy Piotrkowskiej pod dzisiejszym numerem 282. Największa rewolucja przyszła jednak cztery lata później.

– Czy już nie będziemy potrzebni? – westchnął jeden z tkaczy zebranych na dziedzińcu. Z wielkiego wozu grupa robotników zdejmowała właśnie maszynę parową. Tabliczka znamionowa głosiła: „John Cockerill & Cie – Seraing – Belgique”.

– Tak jakby nie mógł mu wystarczyć ten piekielny walec do drukowania… – dodał inny z gapiów.

Słysząc te rozmowy, głos zabrał majster:

– Spokojnie, panowie, nikogo nie będą zwalniać. Wszystko to posłuży rozwojowi zakładu. To nasza przyszłość! Nie wygracie z postępem.

Stojący najbliżej tkacz splunął.

– Do diabła z tym waszym postępem.

Był rok 1839 i właśnie instalowano pierwszą w Królestwie Polskim maszynę parową. Na przestrzeni kilkunastu kolejnych lat zakupiono kolejne maszyny. Oczywiście po drodze nie obyło się bez kłopotów, ale kuty na cztery nogi Ludwik Geyer potrafił z nich wyjść obronną ręką. Nie przejmował się nawet komentarzami dotyczącymi trójki jego nieślubnych dzieci. Przecież urodziły się przed jego ślubem z Emilią Szarlottą Karoliną Türk w 1835 roku, więc w czym problem? Jego poprzednimi narzeczonymi były Luiza Dietrich oraz Józefa Gasperska. Niestety z wymienionej trójki dzieci wieku dorosłego dożyła tylko córka Szarlotta, którą wychowywała Gasperska. Emilia Türk była natomiast córką lekarza z Saksonii, z którą Geyer doczekał się aż ósemki potomstwa, z których wszystkie przetrwały trudne w XIX wieku dzieciństwo (antybiotyki odkryto prawie wiek później!) i zaznaczyły swoją obecność w życiu Łodzi.

Ludwik Geyer należał do pierwszego pokolenia fabrykantów, którzy budowali łódzki przemysł od poziomu niemal zerowego. Doświadczył też dużego awansu społecznego, bo jako człowiek zamożny i wpływowy zyskał szacunek i poważanie w mieście. Pełnił funkcję honorowego radnego miejskiego, odznaczono go Orderem św. Stanisława. Próbował też zaszczepić na gruncie łódzkim pewne rozwiązania, powiedzielibyśmy dzisiaj – socjalne, przeniesione z poletka niemieckiego. Sfinansował bowiem szkołę dla nieletnich robotników, zorganizował też zakładową kasę, z której opłacano lekarza fabrycznego i wypłacano zasiłki w przypadku choroby robotnika. Był też człowiekiem muzykalnym, przyczynił się do powstania Męskiego Towarzystwa Śpiewaczego.

■ Wizerunek założyciela dynastii – Ludwika Geyera.

Do lat 50. Geyer stworzył pełnowartościowe przedsiębiorstwo włókiennicze, które mogło przerobić bawełnę od stanu surowego do gotowej, wykończonej i ufarbowanej tkaniny. Zatrudniał już ponad siedmiuset robotników.

Wyroby Geyera były cenione w Królestwie, ale i w Cesarstwie Rosyjskim. Przedstawiciele firmy jeździli na wystawy do Charkowa, Kijowa, Rygi czy Wilna, ale i do Petersburga, gdzie zdobywało się najważniejsze kontrakty i zawierało najlepsze znajomości. W 1843 roku Geyer zaprezentował swoje wyroby w Moskwie, gdzie wzbudziły podziw konkurentów i jury. „Tego nam było trzeba. Gratulujemy, panie Geyer” – mówił jeden z jurorów, przyznając mu prawo używania na swoich etykietach herbu Cesarstwa. Było to nie lada wyróżnienie i mało kto mógł się takim pochwalić na terenie Królestwa.

Inwestycje te jednak były kosztowne, a kredyty zaciągnięte w kasie miejskiej i Banku Polskim musiały być spłacane.

– Przeinwestowałem – żalił się żonie. – Co ja teraz zrobię? Sprzedajemy zbyt mało, by spłacać kredyty.

– Jedź do Banku Polskiego. Na pewno odroczą termin spłaty. Jeśli zbankrutujesz, nie odzyskają przecież nic.

Fabrykant udał się do Warszawy, gdzie wynegocjował kompromisowe rozwiązanie. Bank wziął jego fabrykę w zastaw, ale Geyer zyskał trochę oddechu. Chcąc obniżyć koszty produkcji, kupił nowe maszyny parowe i nowoczesne selfaktory. Znów wyszedł na prostą i odzyskał płynność finansową.

W połowie XIX wieku Ludwik Geyer był królem życia. W 1851 roku w Rudzie Pabianickiej otworzył cukrownię, tartak, cegielnię, olejarnię i gorzelnię. Osobisty majątek pozwolił mu na kilkukrotną zmianę miejsca zamieszkania – zaczynał od skromnego domku, a w połowie wieku miał już okazałą piętrową posiadłość z dziewięcioma izbami. Przy Piotrkowskiej 282/284 był też piękny ogród, w którym rosły rzadkie gatunki kwiatów i owoców oraz warzywa. Koło fabryki stanął lokal ze stołem bilardowym i innymi atrakcjami. Na wolnych terenach właściciel polecił sadzić zboże, a do jego mielenia postawił młyn. Lokalnym kolorytem był sprowadzony z Warszawy farbiarz o nazwisku Ulankiewicz. Legenda głosi, że łapał na podłódzkich łąkach motyle, a ich ubarwieniem inspirował się w opracowywaniu nowych wzorów i kolorów. Przełożyło się to na sukcesy firmy.

– Wiesz, ile sęp ma okien w fabryce?

– Nie mam pojęcia… Ale po co mi to wiedzieć?

– A widzisz, bracie, to ja ci powiem: trzysta sześćdziesiąt pięć – tyle ile dni w roku. Tak, aby każdego dnia wpadały do środka promienie słoneczne. A wtedy…

– Wtedy co?

– Nie uwierzysz, ale jak padną na warsztaty tkackie, zamieniają się w ruble.

– Eee, bujdy opowiadacie!

– Bujdy nie bujdy… W każdej legendzie jest ziarno prawdy!

■ Gustaw Geyer, najwybitniejszy z synów Ludwika.

Takie niestworzone historie opowiadali między sobą robotnicy, próbując wyobrazić sobie, w jaki sposób przemysłowcy doszli do swojego bogactwa. Geyera nazywano sępem, gdyż jego nazwisko fonetycznie brzmiało jak niemieckojęzyczna nazwa tego ptaka (niem. Geier). Oczywiście nie było tu żadnej magii, a liczba okien nie miała nic do rzeczy. Tym bardziej że fortuna Geyera niebezpiecznie się rozchwiała w połowie lat 50. XIX wieku.

– Pożar! Pożar! Wszyscy wstawać! – Dozorca nie bawił się w grzeczności, wpadając jak burza do domu rodziny Geyerów. Był rok 1853 i płonął budynek tkalni, a ogień przedostawał się również do drukarni. – Uciekać! Pali się!

Rodzina wybiegła z domu w popłochu. Pracownicy fabryki już zalewali ogień wiadrami, kubłami i czymkolwiek, co wpadło im w ręce. Wszyscy gasili pożar.

– Zgroza… – wyszeptał fabrykant, patrząc, jak płonie jego dobytek. Ostatecznie spłonęły niemal doszczętnie dwa wymienione budynki. Całe szczęście, że ogień nie przedostał się na sąsiadujące zabudowania.

Budynki były ubezpieczone, chociaż nie za wysoko. Z dużym wysiłkiem udało się je odbudować. Przedsiębiorstwo obejmowało pod koniec lat 50. przędzalnię, farbiarnię i apreturę. Jeden kompleks fabryczny umiejscowiony był wokół Białej Fabryki, ustawiony w kształt litery „U”, wewnątrz której stała kotłownia z pierwszym w mieście wielkim kominem fabrycznym. Drugi znajdował się nieco dalej na południe, pod aktualnymi numerami ulicy Piotrkowskiej 303 i 305.

W 1863 roku fabryka ostatecznie stanęła z powodu całkowitego braku pieniędzy. „To koniec – mamrotał Geyer. – To już koniec”. Mylił się jednak, bo zakłady istniały jeszcze długo. Tym razem był to jednak dłuższy przestój, bo aż pięcioletni. Geyer sprzedał wtedy część swoich nieruchomości. Brakowało pieniędzy, by płacić Bankowi Polskiemu zaległe raty. W ostatnim czasie nawet robotnikom przekazywał wypłaty w bonach. Zrobiła się zresztą z tego afera, bo kupcy nie chcieli ich honorować, wiedząc o kłopotach fabrykanta. Potem walczyli o to przed sądem.

W tym czasie Geyer pozbył się majątku w Rudzie Pabianickiej. Nie żałował go specjalnie.

– Ta przeklęta inwestycja kosztowała mnie najwięcej nerwów! – powtarzał synowi Gustawowi, którego uczył fachu, widząc w nim swojego następcę.

Po sprzedaży Gustaw przyszedł do ojca ze stertą papierów.

– Tato, czy na pewno dopilnowałeś wszystkich spraw podatkowych w gorzelni?

– Czemu pytasz?

– Bo wynika z nich, że nie odprowadzaliśmy akcyzy nawet od połowy tego, co produkowaliśmy.

– Jak dużo tego wyszło?

– Stanowczo za dużo.

– Przeczekajmy.

– Ojcze, będziemy mieć z tego kłopoty!

Rzeczywiście nie uszło to fabrykantowi płazem. Carscy urzędnicy doszli nieprawidłowości i nałożyli drakońską karę 28 tysięcy rubli. „Nie mam tyle! – denerwował się fabrykant. – Przecież nie zamkną mnie za okowitę!”

Władze miały jednak inne zdanie i w 1866 roku za niewpłacenie grzywny Ludwik Geyer wylądował w więzieniu. Był to szok dla całej rodziny, ale szybko znalazły się pieniądze, by go stamtąd wyciągnąć. Po tej przygodzie wielki fabrykant podupadł na zdrowiu. W 1867 roku dogadał się jeszcze z Bernardem Ginsbergiem, który wydzierżawił fabrykę i pozostawił Geyerowi kwestie techniczne w zakładzie. Ten jednak stopniowo wycofywał się z aktywnego życia zawodowego.

– Gustawie, teraz to twoja fabryka. Jako prezes zarządu na pewno sobie poradzisz. Mam nadzieję, że lepiej ode mnie.

– A ty, ojcze?

– A ja będę naprzeciwko… w ogrodzie – uśmiechnął się.

Ostatnie miesiące życia Ludwik Geyer spędził spokojnie w domu przy Piotrkowskiej 295–299, gdzie zajął się ogrodnictwem. Zmarł w październiku 1869 roku jako człowiek o wielkich dokonaniach, ale i wielkich troskach. Wiedział jednak o talentach Gustawa. Miał on dobre wykształcenie i praktykę w angielskim banku Fred Huth and Co., którą odbył przez rozpoczęciem pracy w łódzkiej firmie. Ludwik był więc o swoje dziedzictwo spokojny. Obawiał się raczej tego, jak będą traktować Gustawa dwaj jego bracia, starszy Ryszard i młodszy Emil. Gustaw przejął spółkę z Ginsbergiem i prowadził ją aż do roku 1878, kiedy zawiązała się spółka rodzinna.

A jeśli mowa o rodzinie, to warto przytoczyć okoliczności, w jakich trzech braci Geyerów wzięło sobie za żony trzy siostry Weilówny. Przyjrzyjmy się, w jakich okolicznościach dorastały przyszłe żony fabrykantów.

Majątek ziemiańskiej rodziny Weilów w Skęczniewie był położony w urokliwej okolicy na południe od Uniejowa, otoczony lasami i jeziorami. W pobliżu płynęła rzeka Warta, przez którą przeprawiano się promem. Zimą dobra te były właściwie odcięte od świata, a ich mieszkańcy musieli żywić się własnymi zapasami. Wokół dworku rozciągał się ogród, będący właściwie parkiem, pełnym zadbanych drzew i fantazyjnie przyciętych krzewów, pieczołowicie pielęgnowanych przez ogrodnika. Spośród dwanaściorga dzieci państwa Weilów najbardziej uwielbiała go Helenka, urodzona w 1855 roku.

– Wermuth, opowiedz mi jakąś zabawną historię, zanim podlejesz kwiaty! – Mała Helenka wyjrzała wczesnym rankiem ze swojego pokoju, słysząc kroki starego ogrodnika, który wchodził właśnie do dworku z konewką, by zadbać o domowe rośliny.

– No dobrze, kwiatki mogą poczekać. – Staruszek odstawił ceramiczną, ozdobną konewkę, dokładnie wytarł buty i usiadał na brzegu łóżka dziewczynki, która wskoczyła szybko pod kołdrę. Opowiadał jej o życiu roślin, o dawnych czasach, o wielkim mieście, które kiedyś odwiedził – o Łodzi.

– Tata mówi, że tam mieszkają bardzo, ale to bardzo bogaci ludzie i szyją ubrania – dziewczynka pochwaliła się niedawno zdobytą wiedzą.

Wermuth uśmiechnął się i rzekł:

– To prawda, są bardzo bogaci. Ale sami ich nie szyją. Zatrudniają do tego robotników, którzy pracują przy wielkich, głośnych maszynach. Pamiętaj jednak, Helenko, że bogactwo nie jest wcale najważniejsze.

– Jak to? Przecież wtedy można wszystko kupić i o nic się nie martwić? – odrzekła zdziwiona.

Ogrodnik odparł:

– Widzisz, z bogactwem jest jak ze szkłem. Wystarczy dodać trochę srebra, by człowiek zaczął w nim widzieć tylko siebie. Kiedyś to zrozumiesz.

Była to jedna z wielu rozmów, jakie odbywał ogrodnik z dziećmi. Helenka była najbardziej rezolutna z całej gromady. Widząc jej zainteresowanie roślinami, Wermuth przygotował jej własną grządkę w ogrodzie, którą mogła uprawiać. Początkowo sceptyczni rodzice w końcu się zgodzili, uznając to za działanie wychowawcze. Dzieci państwa Weilów nie chodziły do szkoły. Nauczycielki opłacane przez rodziców mieszkały w dworku i prowadziły indywidualne zajęcia. Dzieci zdobyły od nich wiedzę o świecie, o kulturze, sztuce, nauczyły się też ogłady. Gdy Olga Weil była już dziewiętnastoletnią panną na wydaniu, rodzina przeniosła się do drugiego majątku – Gajówki, oddalonej o około 40 km na zachód. Majątkiem tym zarządzał Ryszard Geyer, któremu szybko wpadła w oko panna Olga Weil, młodsza od niego o dziesięć lat. Różnica wieku była też powodem odrzucenia zalotów młodego zarządcy.

– Raczy pan wybaczyć, ale sądzę, że dużo właściwsze będzie dla pana poszukiwanie żony w wieku zbliżonym do pańskiego – rzekła mu kiedyś z dumą, gdy odważył się zaprosić ją na spacer po ogrodzie, który, choć ustępował temu w Skęczniewie, także był okazały.

Olga była bardzo z siebie zadowolona, że dała kosza tak ważnemu kawalerowi, choć po pewnym czasie zaczęła tego żałować. Zwierzyła się matce, która roześmiała się serdecznie i pocieszyła strapioną córkę:

– Pan Ryszard to bardzo porządny człowiek. Wiemy o jego zamiarach wobec ciebie i je popieramy, ale nic nie postanowimy bez ciebie. Cieszę się jednak, że wrócił ci rozsądek.

W taki oto sposób Olga Weil stała się Olgą Geyer. Wesele było huczne, choć bez wielkiego przepychu – Weilowie byli rodziną skromną i nie uznawali przesadnego zbytku. Na to ważne wydarzenie zaproszono znamienitych przedstawicieli łódzkiej burżuazji, chociaż głównie narodowości niemieckiej. Wszyscy śmiali się, pili i rozmawiali, również o interesach. W jednym z amfiladowych pokoi w dworku w Gajówce mężczyźni rozprawiali o cenach bawełny, a Gustaw Adolf Geyer, który prowadził większość interesów firmy swego ojca, mówił o sytuacji gospodarczej w całym Królestwie i perspektywach dla Łodzi. Był tym żywo zainteresowany – od kilku lat próbował podnieść swoją firmę z kolan, na które rzucił ją kryzys w dostawach bawełny na początku lat 60. XX wieku, związany z wojną secesyjną w Stanach Zjednoczonych. Był rok 1971 i minęły dopiero dwa lata od śmierci założyciela firmy, Ludwika Geyera. Gustaw Adolf ciężko pracował od wielu lat i zmęczenie było widoczne na jego twarzy. Teraz opierał się o piec z założonymi rękami. Otaczał go wianuszek zainteresowanych, ale pomiędzy ich głowami dojrzał młodą dziewczynę, stojącą w bezruchu przy wejściu do pomieszczenia i wpatrzoną w niego. Gdy ich wzrok się spotkał, okryła się rumieńcem i szybko wyszła na zewnątrz.

– To Helena Weilówna, młodsza siostra Olgi – powiedział jeden z rozmówców, widząc zainteresowanie na twarzy Gustawa.

■ Helena i Gustaw Geyerowie.

Fabrykant nie mógł tego wiedzieć, ale młodej dziewczynie ta chwila wystarczyła, by zakochać się w nim na zabój. Nauczona skromności, nigdy jednak nie dała tego po sobie poznać. W ścisłej tajemnicy zwierzyła się tylko z nowego uczucia swojej starszej siostrze Wandzie. Helena miała wtedy szesnaście lat i jeszcze przez dwa kolejne skrycie kochała się w starszym o jedenaście lat Gustawie. Chętnie odwiedzała Olgę i Ryszarda, którzy mieszkali w majątku Modlna nieopodal Ozorkowa, bo Gustaw czasami też tam zaglądał, jednak przez długi czas jego stosunek do dziewczyny nie wykraczał poza życzliwe zainteresowanie. Sytuacja zmieniła się dopiero wiosną 1873 roku, gdy oboje spotkali się balu karnawałowym u Karola Schloessera w Ozorkowie, słynnej w okolicy corocznej uroczystości. Siedzieli obok siebie, a szarmancki Gustaw usługiwał dziewczynie przy stole i prosił ją do tańca. Gdy tańczyli kotyliona, musieli kilka figur wykonać razem, a potem otrzymali bukiety na kijkach. Helena połączyła kwiaty, a po balu chciała Gustawowi oddać jego bukiet.

– Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela – uśmiechnął się Gustaw i pożegnał ją pocałunkiem w dłoń. Dziewczyna oblała się rumieńcem, ale otrzymała wreszcie upragniony sygnał. Jej wybranek najpewniej choć odrobinę odwzajemnia jej uczucie!

Para spotykała się odtąd co jakiś czas, ale zawsze w obecności innych członków rodziny. Pewnego sierpniowego dnia, gdy Helena przebywała z wizytą w Modlnej, pakowała się szybko, by zdążyć do Gajówki na przyjazd Gustawa. Bryczka stała na dziedzińcu, a stangret miał już niemal wszystko przygotowane do podróży. Helena wyszła z dworku i w tym samym momencie usłyszała tętent kopyt i woźnicę, poganiającego biczem konie. Któż to mógł być? Spojrzała ciekawie w kierunku bramy, gdy ukazał się tam znany jej dobrze powóz. To Gustaw! Ale dlaczego tutaj?

Okazało się, że ta sytuacja była zaaranżowana przez Olgę, która wszystko omówiła z młodym fabrykantem. Zaraz po przyjeździe mężczyzny i sutym obiedzie w dworkowej jadalni para udała się na spacer po ogrodzie, gdzie młodzi zostali sami, we dwoje. Leżał tam wielki głaz narzutowy, który z racji swego specyficznego ukształtowania spełniał rolę nie tylko ozdobną, ale i użytkową, jako ławeczka.

– Heleno, czy zostaniesz moją żoną?

Gdy skromna osiemnastolatka usłyszała te słowa, popłakała się ze szczęścia. Oczywiście odpowiedź była pozytywna, a wesele odbyło się już jesienią tego samego roku. Ślub miał miejsce w pięknie przystrojonym kościele w Hucie Bardzyńskiej niedaleko Aleksandrowa – zgodnie z tradycją, w parafii panny młodej. Chociaż obie rodziny mówiły na co dzień raczej po niemiecku, przesiąkły już polskimi zwyczajami. Dlatego gdy państwo młodzi przyjechali do Gajówki po ceremonii zaślubin, rodzice powitali ich zgodnie z miejscową tradycją – chlebem i solą. Po weselu para pojechała bryczką do mieszkania przy Piotrkowskiej 280 w Łodzi. Czekało ich tam huczne powitanie, zorganizowane przez załogę fabryki. Gustaw był bardzo szanowany przez robotników, którzy słusznie przypisywali mu zasługę wyciągnięcia przedsiębiorstwa z kłopotów.

– Hurra! Hurra! Wiwat! – krzyczeli zebrani pod domem ludzie, blokując przejazd na całej ulicy. Na balkonie domu wywieszono transparent z napisem „Serdecznie witamy”. Helena, nienawykła do takich uroczystości, rumieniła się, ale było jej bardzo miło.

Dziewczyna wychowywana była w godnych, lecz skromnych warunkach. Jej rodzicom bliski był etos pracy i brak niepotrzebnego zbytku, które to przekazali zasady córce. Jak bardzo musiała się zdziwić, gdy następnego dnia przy śniadaniu pojawiła się kucharka.

– Co szanowna pani życzy sobie na obiad? – spytała grzecznie, a młoda żona roześmiała się na głos.

– Przepraszam – odparła – ale nie przywykłam, by ktoś robił sobie tyle zachodu dla mojej osoby. Zdaję się na panią, obiad na pewno będzie pyszny.

Małżeństwo dyrektora Geyera nie było jednak, wbrew pozorom, usłane różami. Już kilka miesięcy po ślubie młodych zbudziło pukanie do drzwi. Za progiem stał stróż:

■ Winieta reklamowa Fabryki Koronek Gustawa Geyera.

– Niech państwo wstają, wydarzyła się tragedia!

– Słysząc te słowa, Gustaw zerwał się na równe nogi.

– Co się stało, na Boga?

– Służąca i kucharka zatruły się czadem! Trzeba je zawieźć do szpitala!

Przerażona Helena zarzuciła tylko szlafrok i pobiegła do pomieszczenia dla służby, gdzie zastała straszny widok. Zarówno młodsza, jak i starsza kobieta miały sine twarze i ciężko oddychały. Były nieprzytomne. Gustaw zawołał dorożkę, która odwiozła je do szpitala, lecz niestety niewiele dało się już zrobić. Obie zmarły. Okazało się, że kucharka napaliła w piecu i zaryglowała drzwi, co obie kobiety kosztowało życie. Po tym wydarzeniu nikt nie chciał już pracować u Geyerów, a Helena większość lżejszych prac wykonywała sama. Mąż niechętnie na to patrzył, ale ona była do tego przecież przyzwyczajona.

Helena Geyer realizowała się także w macierzyństwie, a mieli z mężem aż dziewięcioro dzieci. Niestety ówczesny stan medycyny sprawił, że musieli patrzeć na śmierć aż dwóch swoich córeczek, zmarłych w niemowlęctwie. W przypadku jednej z nich, Stefanii, podejrzewano otrucie przez akuszerkę, jednak nie było na to dowodów. Najbardziej jednak małżonkowie przeżyli śmierć swojej córki Zofii, która straciła życie w wypadku.

Trudno znaleźć winnych tego nieszczęścia. Trzy córeczki bardzo chciały jechać do teatru na przedstawienie dla dzieci. Gdy po spektaklu przedszkolanka wsadzała rozbrykane dziatki do powozu, konie nagle spłoszyły się, szarpnęły powozem, a na ulicę wypadła pięcioletnia Zosia, i to wprost pod koła. Po tym zdarzeniu Helena wpadła w depresję, która przez wiele miesięcy coraz bardziej się pogłębiała. Urodziła jednak jeszcze dwie córki i dwóch synów. Już pierwsze dziecko, które przyszło na świat po tragedii, przyniosło jej ukojenie. Dorosłego wieku dożyło sześcioro dzieci: Maria, Wanda, Janina, Emilia, Gustaw i Robert. Wychowywanie tej szóstki było dla Heleny pracą na pełen etat i to wcale niełatwą. Dzieci chorowały i rozrabiały, a zapracowana mama miała do pomocy tylko panią Antoninę von Wedell, opiekunkę i wychowawczynię w jednym.

– Pani Helenko, proszę wstać! Pani Helenko! – Opiekunka próbowała dobudzić panią domu. – Emilka okropnie kaszle. Trzeba posłać po doktora Jonschera.

Słynny lekarz był przyjacielem rodziny i nigdy nie odmawiał pomocy, nawet późną nocą. W późniejszym czasie ożenił się z Marią Weil, siostrą Heleny.

■ Biała Fabryka na pocztówce z końca XIX wieku.

– To szkarlatyna. – Diagnoza lekarza była jak cios w serce. Dopiero co Emilka wyszła z ciężkiego zapalenia płuc! W ciągu tygodnia cała szóstka była już chora. A jednak i tym razem udało się wyleczyć dzieci.

Helena była troskliwą, pracowitą mamą, a do tego nigdy nie odmawiała pomocy. Gdy zachorował Karol Jonscher, już wtedy jej szwagier, siostra poprosiła ją, by wzięła ich dwójkę malutkich dzieci na coroczny wyjazd do Sopotu.

– Passporten, bitte! – do przedziału w pociągu wszedł stary, wąsaty wojskowy. – To pani dzieci?

– Tak, moje.

– A te w poprzednim przedziale?

– Też moje.

– A w następnym?

– Również moje…

– Ha ha ha, błogosław, Boże! – roześmiał się serdecznie i poszedł dalej.

W tym czasie podróż z Łodzi do Sopotu była długa i dość uciążliwa. Linia kolejowa docierała tylko do Gdańska, a dalej trzeba było jechać powozem.

■ Emil Geyer, brat Gustawa.

Ryszard i Emil Adam, bracia Gustawa, mający również wpływ na firmę, zazdrościli mu posady dyrektora. Dodajmy, że byli „podwójną” rodziną, bo wszyscy za żony mieli Weilówny. Ryszard jako starszy nie umiał pogodzić się z tym, że to nie on kieruje firmą, ale to głównie Emil lubił podkopywać jego autorytet i często robił to w obecności innych pracowników. Początkowe kłopoty finansowe miały swoje konsekwencje. Gustaw budził się w nocy spocony, a żona musiała długo go uspokajać. Nie chciał opowiadać w domu o problemach, ale było to niemożliwe do ukrycia. Przychodziły doń same, na przykład w osobie komornika zajmującego meble. Często brakowało w firmie kapitału obrotowego na pokrycie bieżących wydatków. Najtrudniejsze były pierwsze lata spółki rodzinnej, ale później zdolny Gustaw wyprowadził firmę na prostą. W końcu, by uregulować wszystkie sprawy własnościowe, w 1886 roku powstało Towarzystwo Akcyjne Fabryk Bawełny L. Geyera.

W 1888 roku Gustaw doprowadził do uruchomienia nowoczesnej fabryki koronek i firanek, zapełniając pewną lukę wśród łódzkich zakładów. Tutaj nie musiał liczyć się z braćmi, zazdrością i niezdrowymi relacjami. Było to jego dzieło i nikt nie mógł tego zakwestionować. Najpierw firma działała przy obecnym placu Reymonta, a później Gustaw przeniósł ją pod adres Piotrkowska 278. Fabrykant działał też w Banku Handlowym w Łodzi jako członek rady. Wspierał straż ogniową, a w 1886 roku zasiadł razem z Juliuszem Kunitzerem i innymi fabrykantami w Społecznym Komitecie Budowy Wodociągów i Kanalizacji.

Wszystkie te trudności odbiły się bardzo na zdrowiu Gustawa. Reperował je w kurortach, m.in. we Friedrichrodzie. Po wizycie w Neuheim jednak podupadł bardzo na zdrowiu i dostał udaru, po którym nie mógł już dojść do siebie. „Chcę wrócić do Łodzi, zabierz mnie tam” – cicho poprosił żonę. Mimo wszystkich zmartwień to w Łodzi czuł się najlepiej i było to jego naturalne środowisko. Podróż powrotna była bardzo męcząca, a jednak gdy tylko przez okno pociągu Gustaw dostrzegł kominy fabryczne, uronił łzę wzruszenia. Kolejne tygodnie spędził, leżąc – nie mógł już zajmować się sprawami firmy. Cała rodzina pogrążona była w smutku i nawet bracia, dotąd mu nieprzychylni, zreflektowali się i próbowali pomóc. Tyle że nic już nie dało się zrobić. Dyrektor Gustaw Geyer zmarł 13 listopada 1893 roku po długiej chorobie. Spowodowało to nawrót depresji u Heleny, ale niedługo otrzymała solidny bodziec, by wziąć się w garść.

W sylwestra 1894 roku, kiedy Helena wróciła do domu z kościoła, dzieci przywitały ją okrzykami:

– Mamo, mamo, ktoś podrzucił nam dzidziusia! Czy możemy go przyjąć? Zaopiekujesz się nim?

Tego pani domu się nie spodziewała. Okazało się, że wieczorem pod drzwi domu ktoś podrzucił zawiniątko ze szmatek i gazet, w którym ukrył nowo narodzone dziecko. Do „paczuszki” dołączono kartkę z napisem: „Boże, pobłogosław rękę, która je wychowa”. Helena nie zastanawiała się długo i przyjęła na wychowanie małą Joasię, bo takie imię nadano dziecku. Dziewczynka okazała się mieć trudny charakter, choć otrzymała solidne wychowanie. Pewnie odziedziczyła to po biologicznych rodzicach. Przybrana mama miała z nią wiele pracy, a jednak było warto, bo koniec końców – dziewczyna wyszła na ludzi.

Tak samo jak pozostałe dzieci. Najstarsza córka Geyerów, Maria, wyszła za mąż za Karola Eiserta, któremu wcześniej dała kosza. Świętej pamięci Gustaw Geyer cenił go jednak bardzo. Gdy po pewnym czasie Karol znów zjawił się w domu przy Piotrkowskiej i poprosił Marię o rękę, ta odpowiedziała:

– Drogi panie, mogę się zgodzić, ale tylko ze względu na życzenie mojego zmarłego ojca. Proszę nie liczyć na żadne uczucia z mojej strony.

Karol nie poczuł się wcale dotknięty taką odpowiedzią i wziął to za dobrą monetę:

– Wspaniale. W takim razie muszę zasłużyć na pani miłość i zrobię to.

Ślub odbył się niebawem, bez przepychu, tylko w otoczeniu najbliższej rodziny. Pastor udzielający sakramentu już dawno nie widział tak smutnej panny młodej. Ich wspólne życie było konfliktowe i nieszczęśliwe. Maria uważała swojego męża za prostaka. Nie zmieniał tego fakt, że był on świetnym przedsiębiorcą.

Od lat 90. XIX wieku zaczął pomnażać swój majątek na wielką skalę, ale Marii to nie wystarczało. Do tego był bardzo zazdrosny o swoją piękną, inteligentną żonę. Wpadał czasami nieoczekiwanie do domu, sprawdzał, co robi, wypytywał o szczegóły prywatnych spotkań z innymi paniami z towarzystwa. Po dwóch latach Maria nie wytrzymała. Pewnego dnia wróciła do matki na Piotrkowską.

– Mamo, nie mogę już dłużej żyć z tym okropnym człowiekiem! Zabij mnie za to, ale już tam nie wrócę! Nigdy!

Tak skończył się zaaranżowany związek Karola i Marii. Potem wyszła jeszcze za mąż za Teofila Maksa, fabrykanta ze Zgierza. Była to kobieta kapryśna i z tym człowiekiem również nie mogła znaleźć wspólnego języka. Jej trzecim mężem był Polak, Bogdan Zbrożek.

Wanda z kolei poślubiła Władysława Gettlicha, wojskowego austriackiego, który osiadł w Łodzi i w 1899 roku został dyrektorem fabryki koronek. Osiągnął znaczne sukcesy w tym zakresie. Były oficer ujawnił swoje różnorodne talenty kupieckie i stał się głównym filarem przedsiębiorstwa. Niestety, tuż przed wybuchem I wojny światowej rodzina była zmuszona pozbyć się zakładu i sprzedała go Moskiewskiej Fabryce Koronek.

Janka wyszła za lekarza Adolfa Tochtermana, Emilia zaś za adwokata Adama Wozdeckiego. Wróćmy jednak do roku 1893, gdy firmę osierocił Gustaw Geyer. Stanowisko objął po nim brat Emil – ten, który dokuczał mu nieraz i zdaniem Heleny przyczynił się do śmierci Gustawa. W przeciwieństwie do zmarłego, miał wykształcenie techniczne. Dysponował ogromną wiedzą o przędzalnictwie i przemyśle włókienniczym w ogóle. Aż do swojej śmierci w 1910 roku zwiększył liczbę wrzecion w fabryce o 150%. Lubił nowinki techniczne i nie wahał się ich wprowadzać w zakładzie. Doceniał też inicjatywy Juliusza Kunitzera. „To mądry człowiek, warto go słuchać i przebywać w jego otoczeniu. Można na tym tylko zyskać” – mawiał. Działał też na polu społecznym i charytatywnym. Doprowadził do utworzenia Szkoły Rzemiosła Ojców Salezjanów, należał do Polskiego Towarzystwa Teatralnego. Obracał się wśród śmietanki towarzyskiej miasta. Mówiąc najogólniej, w okresie przed I wojną światową rodzina Geyerów była w Łodzi doskonale znana. Po przejściowych problemach lat 60. i 70. firma odbiła się, głównie dzięki zdolnościom Gustawa, ale jego dwaj bracia też nieźle sobie z nią radzili. Chętnie działali na rzecz miasta, wspierali działalność szpitali (najbardziej św. Anny), łożyli szczodre datki na Łódzkie Chrześcijańskie Towarzystwo Dobroczynności. Helena Geyer już jako wdowa angażowała się filantropijnie w Komitecie Opieki nad Biedną Matką i Dzieckiem. Rodzina finansowała sierocińce, ochronki, przytułki, różnego rodzaju towarzystwa, z których wszystkie trudno nawet wymienić. Dość powiedzieć, że Geyerowie troszczyli się o miasto i mieszkańców tak, jak mogli.

■ Budynek handlowy spółki Geyerów przy Piotrkowskiej.

Zapowiedzią nowego rozdziału w dziejach rodziny i firmy był powrót Roberta Geyera, syna Gustawa i Heleny, z praktyk zagranicznych. Jako dwudziestotrzylatek wziął na swoje barki obowiązki szefa działu sprzedaży, jednocześnie zasiadając w zarządzie spółki akcyjnej.

Tej postaci warto poświęcić więcej uwagi, bo był to człowiek równie złożony i zasłużony dla przemysłu, co – tragiczny. Trzeba przede wszystkim podkreślić, że Robert zadeklarował polską narodowość w carskiej dokumentacji, co świadczyło o jego pełnej polonizacji. Największą dojrzałość okazał jednak podczas I wojny światowej, gdy wraz z innymi fabrykantami zaangażował się w działalność Głównego Komitetu Obywatelskiego. Zajmował się przede wszystkim kwestiami finansowymi, bo na tym znał się świetnie. Wraz z Karolem Scheiblerem Juniorem, Stanisławem Silbersteinem i innymi łódzkimi przedsiębiorcami znacząco wpłynął na złagodzenie katastrofy finansowej miasta, choć możliwości miał ograniczone. Sprzeciwiał się ostro rekwizycjom, za co czasowo go nawet aresztowano. Niemcy odkryli, że ukrywał przed nimi materiały podlegające konfiskacie. Gdy wyszedł na wolność, zaangażował się w organizowanie pomocy dla rannych żołnierzy polskich i dla rodzin poległych.

Po zakończeniu I wojny światowej chwilowo wycofał się z firmy, ale w końcu wrócił jako prezes rady nadzorczej rodzinnej spółki. W końcu zasiadł też w zarządzie, m.in. obok brata Gustawa oraz kuzyna Emila Geyera. Firma prosperowała pomyślnie, a wartość sprzedanych towarów liczono w dziesiątkach milionów złotych.

Robert powrócił także do działalności społecznej. Udzielał się w Łódzkim Chrześcijańskim Towarzystwie Dobroczynności, pracował w Towarzystwie Budowy Domków Robotniczych, które działało z inspiracji słynnego biskupa Wincentego Tymienieckiego. Towarzystwo to wzniosło aż sto pięćdziesiąt domów dla biednych mieszkańców miasta. Przyczynił się też do założenia w Łodzi oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego oraz Towarzystwa Przyjaciół Łodzi. Wspierał Towarzystwo Cyklistów Łódzkich oraz klub sportowy „Geyer”, działający przy fabryce.

Robert był człowiekiem o szerokich horyzontach i pasjach, interesował się bieżącymi sprawami i problemami, a co ważne, miał pomysły na ich rozwiązanie. Wielokrotnie więc spotkania rodzinne czy związane z firmami, w które był zaangażowany, kończyły się wielogodzinnymi dysputami na tematy polityczne.

– Robercie, powinieneś zostać politykiem. Jesteś dużo bardziej kompetentny niż ta banda na Wiejskiej.

Długo jednak nie mógł się zdecydować, aż w końcu pojawiła się ku temu okazja. 17 listopada 1926 roku został zaproszony wraz z Maurycym Poznańskim, Karolem Scheiblerem i Henrykiem Grohmanem na konferencję zorganizowaną przez Stronnictwo Prawicy Narodowej. To ugrupowanie o charakterze konserwatywnym było gdzieś pośrodku między endecją a centrolewicą. Z jednej strony jego członkowie głosili hasła konserwatywne i wolnorynkowe, a z drugiej – tolerancji etnicznej i religijnej. Popierali też w pewnym stopniu Józefa Piłsudskiego. W każdym razie wśród przedsiębiorców widzieli swoich potencjalnych wyborców i działaczy. Na konferencję do Łodzi przyjechali wybitni przedstawiciele tej partii, m.in. Adam Krzyżanowski, Janusz Radziwiłł i Jan Bobrzyński. Ich przemówienia, pełne patosu, sprowadzały się do konieczności założenia łódzkiego oddziału Stronnictwa. Prezentowali założenia programowe i cele polityczne.

■ Fabryka cukru w Rudzie Pabianickiej.

– I co panowie na to? – spytał Radziwiłł.

Odpowiedziała mu cisza, trwająca na tyle długo, by wydała się niekomfortowa.

– Musimy przeprowadzić kilka rozmów we własnym gronie – odezwał się w końcu Robert Geyer.

– Otóż to. Naradzimy się i wtedy udzielimy panom wiążącej odpowiedzi – dodał Poznański.

Po dłuższych naradach ostatecznie fabrykanci zgodzili się wejść do świata polityki i 14 grudnia zorganizowali zebranie założycielskie łódzkiego oddziału SPN. Zapisali się m.in. Karol Scheibler, Maurycy Poznański oraz Robert Geyer. Dwóch ostatnich znalazło się nawet w radzie naczelnej.

SPN nie odegrało jednak dużej roli w życiu politycznym II Rzeczpospolitej. Chociaż miało ciekawy program, było za mało populistyczne i nikło w cieniu srogich sporów politycznych. Nawet piłsudczycy nie byli za bardzo zainteresowani tak słabym poplecznikiem. Po prostu była to partia intelektualistów i przeciętny wyborca nie za wiele rozumiał z ich pomysłów…

Dużą zasługą Roberta było wprowadzenie w 1929 roku firmy do kartelu – Zrzeszenia Producentów Przędzy Bawełnianej. Obecnie takie porozumienia są niedopuszczalne i nielegalne, ale w czasie kryzysowego dwudziestolecia międzywojennego łapano się wszystkich środków, które umożliwiały utrzymanie się na powierzchni, oczywiście w granicach prawa.

– Słuchajcie, mam ciekawą propozycję – oznajmił na posiedzeniu zarządu spółki Robert Geyer. – Przeprowadziłem wstępne rozmowy z braćmi Jabłkowskimi z Warszawy…

– Tymi od domu towarowego? – wszedł mu w słowo Emil.

– Tak, tymi samymi. Możemy zgodzić się na dostarczanie im dużych ilości towaru po cenie niewiele wyższej od hurtowej. Ale zawsze to dla nas jakiś zarobek.

– To świetna informacja. Chyba oczywiste, że się zgadzamy – odrzekł entuzjastycznie Gustaw.

Robert rzeczywiście porozumiał się z braćmi Jabłkowskimi i wkrótce stał się ważnym akcjonariuszem ich spółki akcyjnej, a w końcu nawet prezesem zarządu. Słynny dom handlowy sprzedawał łódzkie towary, a co ważne, budował ich markę, co było nie do przecenienia.

Robert pełnił też funkcję prezesa Izby Przemysłowo-Handlowej w Łodzi, która zajmowała się głównie obroną polskich interesów gospodarczych, promowaniem dobrych praktyk i dobrych wyrobów. Zasiadał też w Radzie Centralnej „Lewiatana”.

Wszystkie te funkcje nie mogły jednak zmienić rzeczywistości, a była ona niewesoła na przełomie lat 20. i 30. Wielki kryzys pogrążył także spółkę Geyerów. W 1934 roku zarząd był zmuszony ogłosić jej upadłość, ale to pozwoliło na rozłożenie należności i wdrożenie planu naprawczego. Kilkuletni przestój nie był, jak się okazało, na tyle groźny, by firma upadła. Zdolny kapitan umie wyprowadzić swój okręt z najgorszej burzy… A czasem nawet złapać groźny wiatr w żagle.

– Musimy odzyskać fabrykę koronek, teraz jest na to szansa. – Robert Geyer zaprosił do siebie brata Gustawa i Władysława Gettlicha.

– Jaki masz plan? – Gettlichowi aż zaświeciły się oczy. Z fabryką wiązały się dla niego same przyjemne wspomnienia, kierował nią przecież w początkach XX wieku.

– Jak wiecie, trwa procedura likwidacyjna Moskiewskiej Fabryki Koronek. Podobno jest jakiś przełom w sprawie, słyszałem o tym w Warszawie. Możemy ją odkupić za nieduże pieniądze.

– Jako spółka akcyjna? – nieśmiało spytał Gustaw.

– Nie, jako Świętojerskie Zakłady Przemysłowo-Handlowe. Mamy w statucie produkcję i handel firanek, a wszyscy jesteśmy w zarządzie – argumentował Robert, a na koniec dodał: – To scheda po ojcu, musimy o nią zawalczyć.

– Zgoda!

W 1937 roku wspomniana firma odkupiła więc fabrykę i prowadziła tam dalej produkcję. Robert i Gustaw byli bardzo dumni, że udało im się odzyskać zakład ojca. Cóż jednak z tego, że obie firmy rozkwitały, skoro nad Europą zgromadziły się czarne chmury – wojna, jakiej świat jeszcze nie znał.

Po wybuchu II wojny światowej i zajęciu Łodzi przez Niemców Robert Geyer aktywnie angażował się w pomoc więźniom Radogoszcza – tam, w starej fabryce okupanci urządzili okrutne więzienie. Pomoc oczywiście była ograniczona, ale nikt nie spodziewał się, że najeźdźcy będą zachowywać się aż tak bestialsko. Główny Komitet Obywatelski, uformowany na wzór tego sprzed ćwierćwiecza, został rozpędzony, a organizatorzy represjonowani.