Fairest - Marissa Meyer - ebook
NOWOŚĆ

Fairest ebook

Marissa Meyer

5,0

47 osób interesuje się tą książką

Opis

ODKRYJ PRZESZŁOŚĆ NAJOKRUTNIEJSZEJ KRÓLOWEJ W GALAKTYCE

Lustereczko, powiedz przecie,
Kto jest najpiękniejszy na świecie?

POZNAJ HISTORIĘ, KTÓRA ZMIENIA WSZYSTKO

Dawno temu, przed Cinder, Scarlet, Cress i Winter, przed zarazą, rebelią i spiskami… była Levana – wrażliwa, młoda księżniczka pragnąca miłości i akceptacji w świecie pełnym manipulacji i zdrady. Jednak jej piękno kryło mroczną prawdę, która ukształtowała najokrutniejszą królową w galaktyce.

Fairest to fascynująca opowieść o ambicji, pożądaniu i obsesji, która rzuca nowe światło na jedną z najbardziej niebezpiecznych postaci z Sagi Księżycowej. Marissa Meyer zabiera nas w podróż, podczas której odkrywa, jak przeszłość Levany wpłynęła na przyszłość całej galaktyki.

W książce znajduje się również opowiadanie Mała Androidka. Jest to retelling Małej Syrenki osadzony w świecie Sagi Księżycowej.

Kiedy android Mech6.0 ratuje życie przystojnego inżyniera sprzętu, jej ciało zostaje zniszczone, a mechanicy odkrywają usterkę w jej oprogramowaniu. Androidy nie powinny rozwijać niepraktycznego rozumowania lub mieć niemal emocjonalne reakcje… A już na pewno nie powinny się zakochiwać

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



To książka dla moich czytelników.Dla fanów Sagi Księżycowej.Dziękuję, że wyruszyliście ze mną w tę podróż.

Lustereczko, powiedz przecie,

Kto jest najpiękniejszy na świecie?

Podejdź bliżej, a mroczną historię Ci opowiem,

Bo od dawna chcę wyjawić sekrety mej Królowej.

Kradła i zabijała, owładnięta zachłannością,

Pozbawiała wolnej woli, kierowana nikczemnością.

Ale największa tragedia jest wciąż do odkrycia:

Robiła to z miłości… Oto historia jej życia.

Jeśli chcesz mój obraz Królowej w wątpliwość podawać,

Wiedz, że jestem tylko lustrem. Nie potrafię kłamać.

Leżała na płonącym stosie, rozgrzane węgle żarzyły się pod jej plecami. Białe iskry migotały jej przed oczami, ale łaska utraty przytomności nie nadchodziła. Była zachrypnięta od krzyku. Zapach jej własnego palącego się ciała wdzierał się do jej nozdrzy. Dym szczypał ją w oczy. Pęcherze bulgotały na skórze, a całe fragmenty jej ciała odpadały, odsłaniając surową tkankę pod spodem.

Ból był nieustający, męka nie miała końca. Błagała o śmierć, ale ta nie nadchodziła.

Wyciągnęła rękę, próbując wydostać się z ognia, ale warstwa węgli rozpadła się i zawaliła pod jej ciężarem, grzebiąc ją, wciągając głębiej w żar i dym.

Jak przez mgłę dostrzegła błysk życzliwych oczu.

Ciepły uśmiech. Palec wygięty w jej stronę. „Chodź tutaj, siostrzyczko…”

Levana wzięła gwałtowny wdech i się poderwała. Ciężkie koce pętały jej kończyny. Prześcieradło było wilgotne i zimne od potu, ale jej skóra wciąż płonęła jak we śnie. Czuła, jakby gardło miała zdarte do krwi. Z trudem przełknęła ślinę, ale smakowała jak dym i sprawiła tylko, że się skrzywiła. Siedziała w słabym blasku poranka, drżąc i próbując odgonić koszmar. Ten sam koszmar, który dręczył ją od zbyt wielu lat i od którego nie potrafiła uciec.

Pocierała dłońmi ramiona i boki, aż w końcu zyskała pewność, że ogień nie jest prawdziwy. Nie płonęła żywcem. Była bezpieczna i sama w swoich komnatach.

Oddychając z trudem, przesunęła się na drugą stronę materaca, z dala od przepoconych prześcieradeł, i położyła się z powrotem. Bała się zamknąć oczy, więc wpatrywała się w baldachim i zmuszała się do powolnego oddechu, aż jej serce się uspokoiło. Próbowała myśleć o czymś innym, planując, kim będzie tego dnia.

Przed nią unosiły się tysiące możliwości. Będzie piękna, ale istniało przecież wiele rodzajów piękna. Kolor skóry, faktura włosów, kształt oczu, długość szyi, dobrze umiejscowiony pieg, odpowiednia gracja w sposobie chodzenia…

Levana wiedziała naprawdę wiele na temat piękna – tak samo jak na temat brzydoty.

Wtedy przypomniała sobie, że dziś jest pogrzeb.

Jęknęła na samą myśl. Jakże wyczerpujące będzie podtrzymywanie uroku przez cały dzień przed tak wieloma ludźmi. Nie chciała iść, ale nie miała wyboru.

To nie był odpowiedni dzień, żeby ryzykować, że jej skupienie zostanie zachwiane przez koszmary. Może lepiej wybrać coś znajomego.

W miarę jak zły sen odszedł powoli do jej podświadomości, Levana bawiła się myślą, że może tego dnia będzie własną matką. Nie taką, jaką była królowa Jannali, kiedy umarła, raczej jej piętnastoletnią wersją. Byłby to swego rodzaju hołd, gdyby poszła na pogrzeb z kośćmi policzkowymi swojej matki i żywymi, fioletowymi oczami, o których wszyscy by wiedzieli, że są stworzone przez urok, chociaż nikt nie odważyłby się powiedzieć tego na głos.

Spędziła kilka minut, wyobrażając sobie, jak wyglądałaby jej matka w jej wieku, i pozwoliła, aby urok osiadł na jej ciele. Blond włosy w kolorze samego księżyca,gładko zaczesane w niski kok. Skóra blada jak tafla lodu. Wzrost nieco niższy, niż gdy była dorosła. Bladoróżowe usta, aby nie odwracać uwagi od intensywności oczu.

Zatapianie się w tym uroku uspokajało ją. Ale ledwie zdążyła przetestować ten wygląd, poczuła, że jest nieodpowiedni.

Nie chciała iść na pogrzeb rodziców w stroju kogoś, kto nie żyje.

Jej rozmyślanie przerwało pukanie do drzwi.

Levana westchnęła i szybko wskoczyła w kolejną rolę, którą wymarzyła sobie kilka dni wcześniej. Oliwkowa skóra, łagodny łuk nosa i urocze, krótko przycięte włosy. Kilkakrotnie zmieniła kolor oczu, aż w końcu trafiła na uderzający szaroniebieski odcień, zwieńczony czarnymi rzęsami.

Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, dołożyła srebrny klejnot pod prawym okiem.

Łza. Aby udowodnić, że jest w żałobie.

– Wejść! – zawołała, otwierając oczy.

Weszła służąca, niosąc tacę ze śniadaniem. Dziewczyna skłoniła się w drzwiach, nie odrywając wzroku od podłogi, co sprawiło, że urok Levany stał się zbędny, po czym podeszła do łóżka.

– Dzień dobry, Wasza Wysokość.

Levana usiadła i pozwoliła służącej położyć tacę na jej kolanach i przykryć ją serwetką. Służąca nalała herbaty jaśminowej do malowanej porcelanowej filiżanki, która została sprowadzona z Ziemi kilka pokoleń temu, i dopełniła całości dwoma małymi listkami mięty oraz odrobiną miodu. Levana nic nie powiedziała, gdy służąca odkryła tacę z maleńkimi ciastkami wypełnionymi kremem, tak aby księżniczka mogła zobaczyć, jak wyglądają w całości, zanim służka srebrnym nożem pocięła je na jeszcze mniejsze kawałki, takie, by dało się je zjeść jednym kęsem. Podczas gdy służąca pracowała, Levana przyglądała się talerzowi z owocami o intensywnych kolorach: miękkiej brzoskwini otoczonej aureolą czarnych i czerwonych jagód, oprószonych cukrem pudrem.

– Czy mogę przynieść coś jeszcze, Wasza Wysokość?

– Nie, to wszystko. Ale przyślij tę drugą za dwadzieścia minut, żeby przygotowała moją suknię żałobną.

– Oczywiście, Wasza Wysokość – odpowiedziała, chociaż obie zdawały sobie sprawę, że nie ma żadnej „tej drugiej”.

Każda służąca w pałacu była „tą drugą”. Dla Levany nie miało znaczenia, kogo dziewczyna przyśle, byleby tylko ktoś mógł ją odpowiednio ubrać w elegancką szarą suknię, którą krawcowa dostarczyła dzień wcześniej. Levana nie chciała zawracać sobie dzisiaj głowy okrywaniem urokiem również swojej sukni, a nie tylko twarzy – nie dziś, gdy zaprzątało ją tyle myśli.

Służąca dygnęła raz jeszcze i wymknęła się z pokoju, zostawiając Levanę wpatrzoną w tacę ze śniadaniem. Dopiero teraz dziewczyna zdała sobie sprawę, jak bardzo nie była głodna. Męczył ją ucisk w żołądku, być może pozostałość po koszmarnym śnie. Przeszło jej przez myśl, że to mógł być smutek, ale to było wątpliwe.

Nie czuła wielkiej straty po śmierci rodziców, których nie było już przez pół długiego dnia. Osiem sztucznych nocy. Ich śmierć była strasznie krwawa, zostali zamordowani przez skorupkę – mordercę, który wykorzystał swoją odporność na dar Lunarów, aby wkraść się do pałacu. Mężczyzna strzelił dwóm strażnikom królewskim w głowę, po czym przedostał się do sypialni jej rodziców na trzecim piętrze, zabijając trzech kolejnych strażników. Podciął gardło jej matce tak głęboko, że nóż uszkodził także część kręgów szyjnych. Następnie poszedł korytarzem do miejsca, gdzie leżał jej ojciec wraz z jedną ze swoich kochanek, i dźgnął go szesnaście razy w klatkę piersiową.

Kochanka wciąż krzyczała, a krew króla nadal tryskała jej na twarz, gdy znaleźli ich dwaj strażnicy królewscy.

A skorupkowy morderca wciąż dźgał i dźgał.

Levana nie zobaczyła ciał, ale widziała stan sypialni następnego ranka. Jej pierwszą myślą było to, że cała ta krew dałaby piękny odcień na jej ustach.

Wiedziała, że to nie była właściwa myśl w takiej chwili, ale nie sądziła też, by jej rodzice pomyśleli cokolwiek lepszego, gdyby to ona została zamordowana, a nie oni.

Levana zdążyła zjeść trzy czwarte ciastka i pięć małych jagód, gdy drzwi jej sypialni znów się otworzyły. Jej pierwszą myślą była złość za wtargnięcie – służąca przyszła za wcześnie. Drugą myślą było sprawdzenie, czy jej urok nadal jest na swoim miejscu. Wiedziała, że to nie była właściwa kolejność.

Ale to nie jedna z bezimiennych służących wpadła do jej sypialni, tylko jej siostra.

– Channary! – warknęła Levana, odsuwając tacę od siebie. Herbata wylała się z filiżanki i utworzyła kałużę na spodku. – Nie dałam ci pozwolenia na wejście.

– Więc może powinnaś była zamknąć drzwi – zauważyła Channary, sunąc po dywanie jak węgorz. – Wiesz, że w pobliżu są mordercy.

Powiedziała to z uśmiechem, zupełnie nieprzejęta. Zresztą, dlaczego miałaby się przejmować? Morderca został natychmiast stracony, gdy strażnicy go znaleźli. Wciąż trzymał w dłoni zakrwawiony nóż.

Nie żeby Levana nie myślała, że może być więcej skorupek, wystarczająco wściekłych i szalonych, by spróbować kolejnego ataku. Channary była głupia, jeśli nie przyszło jej to do głowy.

Co było częścią problemu. Bo Channary była po prostu idiotką.

Była jednak idiotką piękną, co stanowiło najgorsze połączenie. Jej siostra miała piękną, opaloną skórę, ciemnokasztanowe włosy i oczy, które w kącikach były lekko uniesione, przez co wyglądała, jakby się uśmiechała, nawet gdy wcale tak nie było. Levana była przekonana, że uroda jej siostry była wywołana urokiem – była pewna, że nikt tak okropny w środku nie może być tak piękny na zewnątrz – ale Channary nigdy by się do tego nie przyznała. Jeśli w jej iluzji piękna była jakaś rysa, Levana jeszcze jej nie znalazła. Głupia dziewczyna nie przejmowała się nawet lustrami.

Channary była już odpowiednio ubrana na pogrzeb, choć w jej stroju jedynie szary kolor wskazywał na żałobne przeznaczenie. Spódnica z siateczki odstawała niemal prostopadle do jej ud, niczym kostium tancerki, a dopasowany top był ozdobiony tysiącami srebrnych kryształków. Ramiona miała pokryte szerokimi szarymi paskami, które wiły się spiralnie w górę każdej ręki, a następnie łączyły się, tworząc serce na jej piersi.

W środku serca ktoś nabazgrał: Będzie nam was brakowało.

Całokształt sprawiał, że Levana miała ochotę zwymiotować.

– Czego chcesz? – zapytała Levana, skopując nogami pościel.

– Zobaczyć, czy nie zawstydzisz mnie swoim dzisiejszym wyglądem. – Channary wyciągnęła dłoń i przeciągnęła palcem pod okiem Levany, aby sprawdzić, czy osadzony tam kamień szlachetny się utrzyma.

Levana wzdrygnęła się i odtrąciła jej dłoń.

Channary uśmiechnęła się krzywo.

– Przemyślany detal.

– Mniej oszukańczy niż twierdzenie, że będziesz za nimi tęsknić – odparła Levana, patrząc ze złością na namalowane serce.

– To ma być oszustwo? Wręcz przeciwnie. Będzie mi ich bardzo brakowało. Zwłaszcza przyjęć, które ojciec zwykł organizować podczas pełni Ziemi. I możliwości pożyczania sukienek mamy, kiedy chodziłam na zakupy do AR-4. – Zawahała się. – Chociaż przypuszczam, że teraz mogę po prostu wziąć sobie jej krawcową, więc może to jednak nie jest wielka strata. – Channary usiadła z chichotem na skraju łóżka, wzięła jagodę z tacy ze śniadaniem i wrzuciła ją sobie do ust. – Powinnaś się przygotować, żeby powiedzieć kilka słów na dzisiejszym pogrzebie.

– Ja?

To był przerażający pomysł. Wszyscy by ją obserwowali, oceniając, jak bardzo jest smutna. Nie sądziła, że będzie w stanie udawać wystarczająco dobrze.

– Ty też jesteś ich córką. I… – Channary umilkła nagle, jakby z niewytłumaczalnych przyczyn coś ją zatkało, i otarła kącik oka. – Nie sądzę, żebym była wystarczająco silna, żeby zrobić to wszystko sama. Przytłoczy mnie żal. Może zemdleję i będę potrzebowała strażnika, który zaniesie mnie w jakieś ciemne i ciche miejsce, żebym mogła dojść do siebie. – Parsknęła i wszelkie oznaki smutku zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. – To intrygujący pomysł. Może mogę to zainscenizować obok tego nowego młodzieńca z kręconymi włosami. Wydaje się dość… uczynny.

Levana zmarszczyła brwi.

– Zostawisz mi prowadzenie całego królestwa w żałobie, żeby móc figlować z jednym ze strażników?

– Och, przestań – powiedziała Channary, zasłaniając sobie uszy. – Jesteś taka irytująca, kiedy się nad sobą użalasz.

– Będziesz królową, Channary. Będziesz musiała wygłaszać przemówienia i podejmować ważne decyzje, które wpłyną na wszystkich na Lunie. Nie uważasz, że nadszedł czas, żebyś potraktowała to poważnie?

Channary ze śmiechem zlizała z opuszków palców pozostałości cukru.

– Bo nasi rodzice brali to na poważnie, nie?

– Nasi rodzice nie żyją. Zabił ich obywatel, który musiał wierzyć, że nie wykonują za dobrej roboty.

Channary machnęła ręką w powietrzu.

– Bycie królową daje przywileje, siostrzyczko. Prawo do nieskończonych zasobów mężczyzn, sług i pięknych sukien. Niech dwór i taumaturgowie zajmują się wszystkimi nudnymi szczegółami. Ja będę znana w historii jako królowa, która nigdy nie przestawała się śmiać. – Odrzucając włosy z ramion, rozejrzała się po sypialni, po jej wyklejonych złotą tapetą ścianach i haftowanych draperiach. – Dlaczego tu nie ma luster? Chcę zobaczyć, jak pięknie wyglądam, przygotowana do mojego łzawego występu.

Levana wypełzła z łóżka i włożyła szlafrok, który czekał na nią na krześle.

– Dobrze wiesz, dlaczego tu nie ma luster.

Channary uśmiechnęła się jeszcze szerzej i też zeskoczyła z łóżka.

– Och, tak, racja. Twoje uroki są ostatnio tak piękne, że prawie o nich zapomniałam.

Następnie, szybko jak atakująca żmija, Channary uderzyła Levanę w twarz, posyłając ją w stronę jednego ze słupków łóżka. Levana krzyknęła, a szok sprawił, że straciła kontrolę nad swoim urokiem.

– O, no i jest, moje brzydkie kaczątko – zagruchała Channary. Podeszła bliżej, chwyciła Levanę pod brodę i ścisnęła, zanim ta choćby zdążyła podnieść dłoń, by dotknąć płonącego bólem policzka. – Lepiej pamiętaj o tym, kiedy następnym razem przyjdzie ci do głowy, by podważać moje rozkazy. Jak już byłaś uprzejma mi przypomnieć, będę królową i nie zamierzam tolerować podobnego zachowania. Zwłaszcza ze strony mojej żałosnej młodszej siostry. Będziesz dziś przemawiać za mnie na pogrzebie.

Nagle Levana zauważyła coś kątem oka. W progu jak sparaliżowana tkwiła służąca. Channary musiała nie zamknąć drzwi, gdy weszła. Levana była pewna, że służka wszystko widziała.

Dziewczyna rozsądnie spuściła wzrok i dygnęła.

Channary puściła podbródek Levany i cofnęła się o krok.

– Załóż swoją suknię, siostrzyczko – powiedziała, z powrotem uśmiechnięta. – Czeka nas wielki dzień.

Wielką salę wypełniały szarości. Szare włosy, szary makijaż, szare rękawiczki, szare suknie, szare pończochy. Antracytowe kurtki i wrzosowe rękawy, buty w kształcie przebiśniegów i cylindry w kolorze nieba przed burzą. Mimo ponurej palety barw goście pogrzebowi zdecydowanie nie wyglądali na żałobników. Wśród tych szarości były suknie z falujących wstążek, rzeźbiona biżuteria i mrożone kwiaty, które wyrastały jak małe ogrody z obfitych fryzur i natapirowanych włosów.

Levana potrafiła sobie wyobrazić, że krawcowe Artemisii były bardzo, bardzo zajęte od czasu zamachu.

Jej strój był odpowiedni. Długa do ziemi suknia z szarego adamaszku, z wysokim, koronkowym dekoltem, który, jak przypuszczała, wyglądał pięknie z przyciętymi czarnymi włosami stworzonymi przez jej urok. Kreacja nie była tak efektowna jak tutu Channary, ale przynajmniej zachowała odrobinę godności. Na podium z przodu sali hologram pokazywał zmarłych króla i królową, tak jak kiedyś wyglądali w latach swej młodości. Jej matka w sukni ślubnej – niewiele starsza wtedy niż Levana teraz. Jej ojciec siedzący na tronie, szeroki w ramionach, z kwadratową szczęką. Oczywiście były to portrety – robienie prawdziwych zdjęć rodzinie królewskiej było surowo zabronione – ale artysta uchwycił ich urok niemal idealnie. Stalowe spojrzenie jej ojca, pełen wdzięku sposób, w jaki jej matka poruszała palcami, gdy machała.

Levana stała obok Channary na podium, przyjmując pocałunki składane na dłoniach i kondolencje od rodów Artemisii, które przepływały obok. Wiedząc, że Channary planuje uchylić się od obowiązków starszej siostry i zmusić ją do wygłoszenia przemówienia, czuła, jak zaciska jej się żołądek. Chociaż ćwiczyła to od lat, Levana wciąż czuła irracjonalny strach za każdym razem, gdy musiała zwrócić się do publiczności. Obawiała się, że straci kontrolę nad swoim urokiem i zobaczą ją taką, jaka jest naprawdę.

Już plotki były wystarczająco złe. Szepty, że młoda księżniczka wcale nie była piękna, że w rzeczywistości została groteskowo oszpecona przez jakiś tragiczny wypadek w dzieciństwie. Że to łaska, że nikt nigdy nie będzie musiał na nią patrzeć. Że wszyscy mieli szczęście, że była tak dobra w swoim uroku, więc nie będą musieli znosić takiej brzydoty na swoim cudownym dworze.

Skłoniła głowę, dziękując kolejnej kobiecie za jej kłamstwo o tym, jak bardzo honorowi byli jej rodzice, gdy jej uwagę przykuł mężczyzna, który wciąż stał kilka miejsc dalej w kolejce.

Jej serce wywinęło koziołka. Jej ruchy stały się automatyczne – kiwnięcie głową, wyciągnięcie ręki, wymruczane „dziękuję” – podczas gdy cały świat zmienił się w rozmyte plamy szarości.

Sir Evret Hayle został królewskim strażnikiem w osobistym orszaku jej ojca, gdy Levana miała zaledwie osiem lat. Od tamtej pory się w nim kochała, mimo że wiedziała, że jest prawie dziesięć lat starszy od niej. Skórę miał ciemną jak heban, jego oczy wypełniała inteligencja i przebiegłość, gdy był na służbie, i wesołość, gdy był zrelaksowany. Kiedyś dostrzegła w jego tęczówkach pasma szarości i szmaragdu i od tamtej pory była zafascynowana jego oczami, mając nadzieję, że pewnego dnia znajdzie się wystarczająco blisko, by zobaczyć te pasma ponownie. Jego włosy tworzyły plątaninę ciasno skręconych loków, wystarczająco długich, by sprawiały wrażenie niesfornych, a jednocześnie wystarczająco krótkich, by wyglądały elegancko. Levana nie sądziła, że kiedykolwiek będzie miała okazję zobaczyć go bez munduru strażnika, który precyzyjnie podkreślał każdy mięsień jego ramion i barków – aż do dziś. Teraz miał na sobie proste szare spodnie i koszulę w kroju tuniki, która była niemal zbyt swobodna na królewski pogrzeb.

Nosił ten strój niczym książę.

Przez siedem lat uważała, że jest najprzystojniejszym mężczyzną na całym dworze Lunarów. W całej Artemisii. Na całej Lunie. Wiedziała o tym, zanim jeszcze była wystarczająco dorosła, by zrozumieć, dlaczego jej serce tak mocno waliło, gdy był blisko niej.

A teraz się zbliżał. Dzieliły ich tylko cztery osoby. Trzy. Dwie.

Ręka zaczęła jej drżeć. Levana wyprostowała się trochę i poprawiła swój urok tak, że jej oczy stały się trochę jaśniejsze, a klejnot na jej skórze błyszczał jak prawdziwa łza. Zrobiła się też trochę wyższa – bliższa wzrostem Evretowi, ale wciąż na tyle niska, by wydawać się bezbronną i potrzebującą ochrony.

Minęło wiele miesięcy, odkąd miała powód, by stać tak blisko niego. Ale oto był, podchodził do niej ze współczuciem w oczach. Były tam te plamki szarości i szmaragdu – wcale nie wytwór jej wyobraźni. Tym razem nie odgrywał roli strażnika, ale pogrążonego w żałobie lunarskiego obywatela.

Ujął jej dłoń i podniósł ją do ust, choć pocałunek wylądował w powietrzu nad kostkami jej palców. Puls szumiał jej w uszach jak fale oceanu.

– Wasza Wysokość – powiedział. Dźwięk jego głosu był niemal tak rzadkim skarbem, jak okazja do zobaczenia barwnych plamek w jego oczach. – Jestem głęboko zmartwiony twoją stratą. Smutek dotknął nas wszystkich, ale wiem, że dźwigasz ciężar większy niż ktokolwiek inny.

Próbowała schować jego słowa gdzieś w głębi umysłu, aby je przywołać i przeanalizować w chwili, gdy nie będzie trzymał jej za rękę ani zaglądał w jej duszę. „Wiem, że dźwigasz ciężar większy niż ktokolwiek inny”.

Chociaż wydawał się szczery, Levana nie uważała, by jakoś przesadnie lubił króla i królową. Być może jego smutek wynikał z tego, że nie był na służbie, gdy doszło do morderstw, więc nie mógł nic zrobić, aby im zapobiec. Levana wyczuwała, że był wyjątkowo dumny ze swojego miejsca w straży królewskiej.

Ona jednak była wdzięczna losowi, że Evreta tam nie było. Że zabito kilku innych strażników.

– Dziękuję – wyszeptała. – Twoja uprzejmość sprawia, że ten dzień jest łatwiejszy do zniesienia, sir Hayle. – Te same słowa powiedziała już tego dnia niezliczonym innym gościom. Pragnęła okazać się wystarczająco mądrą, by wymyślić coś naprawdę znaczącego, więc dodała: – Ufam, że wiesz, że byłeś szczególnym ulubieńcem mojego ojca.

Nie miała pojęcia, czy to prawda, ale gdy zobaczyła, jak oczy Evreta łagodnieją, poczuła, że było to na tyle prawdziwe, na ile ją to obchodziło.

– Będę wiernie służył twojej rodzinie tak długo, jak zdołam.

Po wymianie właściwych słów puścił jej dłoń. Skóra ją zamrowiła, gdy pozwoliła własnej ręce opaść z powrotem do boku.

Ale zamiast złożyć kondolencje Channary, Evret odwrócił się i gestem wskazał kobietę obok siebie.

– Wasza Wysokość, nie sądzę, żebyś miała już okazję poznać moją żonę. Wasza Królewska Wysokość, księżniczko Levano Blackburn, to jest Solstice Hayle. Sol, to jest Jej Najcudowniejsza Wysokość, księżniczka Levana.

Levana poczuła, jak coś w środku niej się skurczyło, stwardniało i utkwiło niczym kolec w jej wnętrznościach, ale zmusiła się do uśmiechu i podania ręki, gdy Solstice skłoniła się, pocałowała jej palce i powiedziała coś, czego Levana nawet nie usłyszała. Wiedziała, że Evret ożenił się kilka lat temu, ale nie poświęcała temu faktowi zbyt wiele uwagi. W końcu jej rodzice też byli małżeństwem, ale nie wyglądało na to, by tworzyło to między nimi jakąś szczególną sympatię – czym była żona w świecie, w którym kochanki były tak powszechne jak służące, a monogamia tak rzadka jak zaćmienie Ziemi? Ale teraz, gdy po raz pierwszy spotkała żonę Evreta, błyskawicznie zauważyła trzy rzeczy, które podważyły wcześniejsze myśli, jakie miała na temat istnienia tej kobiety.

Po pierwsze, była ona prawdziwie piękna, ale nie w sposób wywołany urokiem. Miała pogodną, sercowatą twarz, elegancko wygięte brwi i miodową cerę. Miała też rozpuszczone włosy, które spływały jej niemal do pasa grubymi, ciemnymi pasmami, jedynie odrobinę pofalowanymi.

Po drugie, Evret spojrzał na nią z łagodnością, jakiej Levana nigdy wcześniej nie widziała w oczach mężczyzny, a to spojrzenie wywołało w niej pragnienie tak silne, że wydawało się agonią.

Po trzecie, żona Evreta była w bardzo, bardzo zaawansowanej ciąży.

Tego Levana wcześniej nie wiedziała.

– Miło cię poznać. – Levana usłyszała własne słowa, chociaż nie usłyszała odpowiedzi Solstice.

– Sol jest krawcową w AR-4 – powiedział Evret z dumą w głosie. – Zlecono jej nawet wyhaftowanie niektórych sukien na dzisiejszą okazję.

– Och. Tak, ja… Wydaje mi się, że moja siostra wspominała o krawcowej w mieście, która stawała się coraz bardziej popularna… – Levana urwała, gdy cała twarz Solstice się rozjaśniła. Na ten widok jej nienawiść do kobiety tylko wzrosła.

Levana nie zapamiętała nic więcej z ich krótkiej rozmowy. W końcu Evret położył dłoń na plecach żony. Gest ten wydawał się opiekuńczy i dopiero gdy ruszyli dalej, Levana zauważyła kruchość Solstice, która początkowo kryła się pod jej urodą. Wydawała się delikatnym stworzeniem, wyczerpanym pogrzebem, ciążą lub jednym i drugim. Evret wyglądał na zaniepokojonego, gdy szeptał coś do żony, ale Levana nie zdołała go usłyszeć, a sama Solstice zbyła go, zanim dotarli do Channary.

Levana odwróciła się z powrotem do tłumu. Kolejni żałobnicy, z całą swoją życzliwością, kolejni kłamcy. Kłamstwa, same kłamstwa. Levana działała jak mechanizm – kiwnięcie głową, wyciągnięcie ręki, wymruczenie „dziękuję” – a kolejka ciągnęła się w nieskończoność. Tymczasem jej siostra stawała się coraz mniej zainteresowana choćby udawaniem smutku. Jej chichoty i flirty przenikliwie dźwięczały ponad cichymi pomrukami tłumu, podczas gdy hologram jej rodziców pokazywał, jak składali sobie przysięgę małżeńską.

Monogamia. Wierność. Prawdziwa miłość. Nie sądziła, że kiedykolwiek była jej świadkiem, pomijając bajki, które opowiadano jej jako dziecku, oraz fantazyjne sztuki dramatyczne, wystawiane czasem dla rozrywki dworu. Ale być tak kochaną… jakie to musi być wspaniałe. Mieć mężczyznę, który patrzy na ciebie z takim uwielbieniem. Czuć dotyk jego palców na plecach, cichą wiadomość dla wszystkich wokół, że jesteś jego, a on… on musi być twój…

Kiedy kobieta z szarym porożem na głowie dostrzegła łzy, które rozbłysły w oczach Levany, skinęła głową ze zrozumieniem i podała jej świeżą, szarą chusteczkę.

Levana przekonywała samą siebie, że to nuda wygnała ją z pałacu trzy dni po pogrzebie. Ponownie ubrała się na szaro – na trzeci i ostatni dzień żałoby. Powiedziała sobie, że chce mieć coś jasnego i pięknego do założenia, gdy okres żałoby dobiegnie końca, a całe królestwo będzie się radować, gdy ich nowa królowa po raz pierwszy zajmie tron. Powiedziała sobie, że potrzebuje nowej pary haftowanych pantofli na koronację lub może cienkiej szarfy do przewiązania w talii. Nic w jej garderobie nie było odpowiednie na tak historyczną okazję.

Jeśli wymyśliła jakąś historię do opowiedzenia strażnikom na platformach kolei magnetycznej, to okazało się to zbędne. Nikt jej nie zatrzymał ani nie zapytał, dokąd się wybiera. AR-4, najpopularniejszy rejon handlowy w Artemisii, tętnił życiem, pełen rodzin dworskich i szlachty oraz ich sług. Wszyscy ubrani byli w odcienie szarości i wszyscy przygotowywali się do jutrzejszych uroczystości, ale nikt nie rozpoznał Levany, która przywdziała na siebie urok bogini o oliwkowej skórze, wysokiej i gibkiej, z wdzięcznie wydłużoną szyją i ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Nie przejmowała się włosami, nie chcąc odwracać uwagi od idealnie wyrzeźbionych rysów i sylwetki. Tylko milczący strażnicy pałacowi, którzy podążali za nią, mogliby zdradzić jej tożsamość, ale ulica była zbyt zatłoczona, aby ktokolwiek mógł zauważyć ich lub dziewczynę, którą śledzili.

Nie zwracała uwagi na szewców ani krawcowe, modystki ani jubilerów, galerie sztuki ani sklepy ze słodyczami. Dokładnie wiedziała, dokąd idzie. Liczyła ulice, które widziała na holograficznej mapie tego ranka. Jej wzrok na krótko utkwił w półksiężycu Ziemi, który widniał na czarnym niebie za ochronną sferą kopuły, ale straciła go z oczu, gdy skręciła za róg w uroczą boczną uliczkę. Owionął ją zapach palonej kawy z małej kawiarni, gdy mijała parapety pełne skrzynek z kwiatami i kamienne ławki, które stały wzdłuż alejki. Choć nie była ona całkowicie pusta, wydawała się spokojna w porównaniu z gwarem głównej ulicy.

Wreszcie dostrzegła sklep – dokładnie tam, gdzie wskazywała mapa i spis. Nad drzwiami wisiał prosty szyld, na którym widniała igła i nitka, a w przeszklonym oknie wystawiono asortyment różnych przędz i tkanin.

Gdy tylko to zobaczyła, Levana zdała sobie sprawę, że ściskało ją w żołądku już od momentu wejścia w alejkę. Była zdenerwowana.

I to z jakiego powodu? Przez żonę strażnika pałacowego? Zwykłą krawcową? To śmieszne.

Gestem poprosiła strażników, aby zostali na zewnątrz, zebrała się w sobie i otworzyła drzwi. Znalazła się w dobrze oświetlonym salonie wystawowym. Rozejrzała się szybko i stwierdziła, że nigdzie nie było widać właścicielki sklepu, ale drugie drzwi były uchylone. Prowadziły do pomieszczenia na tyłach, z którego dobiegał szum mechanicznych krosien.

Dwa holograficzne manekiny w rogach prezentowały różne ubrania – wszystko od bielizny po suknie balowe, od trzyczęściowych garniturów po szydełkowane pończochy. Każdy element był wspaniały. Łatwo było zauważyć, dlaczego ten niepozorny sklepik w uliczce w AR-4 tak szybko zbudował sobie reputację wśród dworskich rodzin.

Levana przechadzała się po salonie wystawowym. Nie był duży, ale było w nim wiele do zobaczenia. Półki wypełnione haftowanymi ręcznikami, pościelą i zasłonami okiennymi. Jedwabne szale tak delikatne, że przypominały pajęczyny. Jeden z manekinów miał na sobie gorset, który wyglądał, jakby był utkany w całości z cienkiej srebrnej nici i drobnych błyszczących kamieni – był to w równym stopniu element biżuterii, co ubioru.

Potem zauważyła patchworkową narzutę wiszącą na jednej ze ścian, na tyle dużą, że zajmowała niemal całą ścianę. Levana odsunęła się, by ją obejrzeć, całkowicie oczarowana.

Ziemia. I przestrzeń kosmiczna. Zszyta z pociętych tkanin o różnych rozmiarach i kształtach, z surowymi krawędziami pozostawionymi w miejscach łączeń. Lśniące leśne zielenie i szorstkie, pustynne brązy, błyszczące oceaniczne błękity i aksamitne, hebanowe czernie, wszystko zszyte złotą nicią. Każdy segment narzuty był haftowany fantazyjnymi wzorami bluszczu i kwiatów, misternymi spiralnymi zawijasami i świecącymi rozbłyskami gwiazd, i chociaż całość powinna sprawiać wrażenie chaosu i przesady, to złota nić spajała wszystkie elementy. Sprawiła, że była piękna i w jakiś sposób nawet spokojna. Levana niewiele wiedziała o szyciu czy hafcie, ale instynktownie czuła, że każdy najmniejszy ścieg został wykonany ręcznie.

– Dzień dobry.

Levana wzięła głęboki wdech i upewniła się najpierw, czy jej urok nie zbladł wraz z jej rozproszeniem, zanim się odwróciła. Solstice Hayle stała w drzwiach pomieszczenia na tyłach, z uśmiechem na ustach, a w dłoni trzymała tamborek z białą bawełną. W rogu materiału tkwiła igła, przez jej oczko przewleczona była ciemnokasztanowa nić.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Wyglądała jak uosobienie dobroci, co sprawiło, że Levana natychmiast przyjęła obronną pozycję.

– Tak. Ja… – Zawahała się, zapominając, po co tu jest. Co ją podkusiło, żeby przyjść do tego sklepu, zobaczyć tę piękną kobietę, jej ogromny brzuch i wszystkie te cudowne ubrania, które szyła własnymi zręcznymi palcami? Przełknęła narastającą rozpacz. Przypomniała sobie, że ona też jest piękna, dopóki jej urok się utrzymuje. Przypomniała sobie, że jest księżniczką. – Potrzebuję czegoś na jutro – powiedziała. – Do założenia na koronację.

Solstice skinęła głową.

– Oczywiście. Obawiam się, że wszystko, co uszyłabym na jutrzejszą okazję, musiałoby zostać zrobione w pośpiechu, czego staram się unikać. Ale może znajdziemy coś, co ci się spodoba tutaj, w salonie wystawowym, i dopasujemy to tak, aby ci odpowiadało. – Odłożyła tamborek do haftu i położyła dłoń na brzuchu, po czym podreptała przez pomieszczenie. – Chciałaś suknię? A może jakieś dodatki?

Po chwili namysłu Levana odpowiedziała:

– Masz jakieś rękawiczki?

Miała już ich mnóstwo, ale rękawiczki nie musiałyby być przerabiane, żeby pasowały. I lubiła je nosić. Dzięki nim miała mniej części ciała do osłaniania urokiem.

– Och, tak, mam cudowny asortyment rękawiczek.

Solstice podparła się ręką o krawędź drewnianej komody i pochyliła się, by wyciągnąć jedną z dolnych szuflad. Była wypełniona damskimi rękawiczkami, każda starannie złożona na warstwie bibułki.

– Czy planujesz nosić jakiś urok na tę okazję?

Levana zesztywniała.

– Co masz na myśli?

Solstice podniosła wzrok ze zdziwieniem, a Levana wciągnęła głęboko powietrze, zdając sobie sprawę, że dłonie jej się pocą. Nagle poczuła złość. Złość, że ta kobieta jest tak naturalnie ładna. Złość, że tej nocy będzie spała obok swojego oddanego męża. Że wkrótce będzie trzymać w ramionach pomarszczone, płaczące dziecko, a to dziecko nigdy nie będzie kwestionować tego, czy jest kochane, ani tego, czy jego rodzice się kochają.

Nic, czego Levana pragnęła, nigdy nie przyszło jej tak łatwo.

Solstice musiała zauważyć ciemność czającą się w oczach Levany. Wstała, a na jej twarzy pojawiły się pierwsze oznaki ostrożności. Oddychała ciężej niż wcześniej, jakby niewielki ruch otwierania szuflady ją wyczerpał, a na jej górnej wardze pojawiła się kropla potu. Musiała być naprawdę delikatna, prawda?

A jednak jej lekki uśmiech nie znikał.

– Miałam na myśli tylko to, że jeśli użyjesz uroku, to możemy wybrać kolor, który będzie pasował do twojego wybranego odcienia skóry. Albo… jeśli już wiesz, jaką suknię założysz, możemy połączyć te dwie rzeczy.

Próbując stłumić zazdrość, która rozpaliła się w jej piersi, Levana spojrzała na swoje dłonie. Długie, smukłe palce i nieskazitelną skórę, które tak naprawdę nie były jej.

Zwilżając usta, ponownie spojrzała w oczy Solstice.

– A ty co byś wybrała dla siebie?

Solstice przechyliła głowę na bok, przywodząc Levanie na myśl małe ptaki w pałacowej menażerii, gdy słyszały nieznany dźwięk i pomyliły go z drapieżnikiem.

Solstice spojrzała z powrotem na szufladę z rękawiczkami.

– Cóż… – powiedziała niepewnie. – Ja sama zawsze lubiłam klejnoty.

Ponownie kucnęła, odsunęła kilka warstw bibułki i wyciągnęła parę jedwabnych rękawiczek w kolorze intensywnego, szafirowego błękitu. Chociaż same rękawiczki nie były zdobione, na wierzchu zdobiły je drobne złote łańcuszki i każda miała maleńkie metalowe zapięcie. Levana domyśliła się, że będą sięgały jej prawie do ramion. Solstice przytrzymała rękawiczki przy nadgarstku Levany, podkreślając kontrast z jej oliwkową skórą.

– Co o nich myślisz?

Levana zacisnęła usta i przesunęła kciukiem po złotych zapięciach.

– Do czego one służą?

– To część nowego projektu, nad którym pracowałam. To ma być komplet. Widzisz, pasują do tego naszyjnika…

Zaprowadziła Levanę do lady z biżuterią wyłożonej łańcuszkami, koralami i zapięciami i wskazała na złoty naszyjnik. Na początku Levana założyła, że jest z metalu, ale gdy ją podniosła, zdała sobie sprawę, że to ciasno tkana złota nić, misternie spleciona i elastyczna w dotyku. Po przeciwnych stronach były do niej przymocowane dwa kolejne zapięcia. Sol kontynuowała:

– Ma filigranowe łańcuszki, które łączą ją z rękawiczkami, widzisz?

Tak, widziała to. Naszyjnik był piękny i niezwykły – dwie cechy, które zawsze były popularne w modzie dworskiej – ale jednocześnie nie był przesadny, co przeszkadzało Levanie w wielu modnych obecnie elementach garderoby.

Przesunęła palcami po ciasno splecionych nitkach i wyobraziła sobie, że nosi ten naszyjnik na szyi. Jak królewsko by wyglądała. Jak podkreśliłby jej szyję i obojczyk, jak głęboki niebieski jedwab wyglądałby oszałamiająco na jej miodowej skórze, przy jej kasztanowych włosach.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że w tej swojej fantazji wyglądała jak Solstice Hayle.

Odłożyła naszyjnik, a Solstice gestem wskazała toaletkę.

– Czy chciałabyś zobaczyć pozostałe rękawiczki?

– Nie – powiedziała Levana. – Wezmę te. I naszyjnik też.

– Och… cudownie! Czy chcesz… czy chcesz je zabrać ze sobą dzisiaj, czy chciałabyś, żeby były spersonalizowane?

– Spersonalizowane?

Solstice skinęła głową.

– W tym się specjalizuję. W drobnych zdobieniach, które, jak lubię myśleć, wyróżniają mnie spośród wszystkich innych krawcowych w Artemisii. Jeśli jest jakiś konkretny wzór, który chciałabyś wyhaftować na rękawiczkach, prawdopodobnie uda mi się to zrobić do jutra rano. Niektóre moje klientki lubią mieć swój ulubiony kwiat lub inicjały…

Levana spojrzała na kołdrę z wzorem Ziemi, która wisiała na ścianie.

– Ty to zrobiłaś, prawda?

– Tak, ja. – Solstice się zaśmiała, a jej śmiech był zaskakująco radosny, jak u dziecka. – Ale zajęło mi to znacznie więcej czasu niż jeden wieczór. Podoba ci się?

Levana zmarszczyła brwi. Podobało jej się, bardzo. Ale nie chciała tego powiedzieć.

– Możesz wyhaftować mi rękawiczki – odparła. – Chcę, żeby wzór był taki wymyślny jak na tej narzucie. Może coś z literą L, ale nic zbyt oczywistego.

– L? Jak Luna. – Uśmiech Solstice powrócił na jej usta, ciepły jak zawsze. – Z przyjemnością. Czy mam je dostarczyć jutro rano?

– Tak. – Levana zrobiła pauzę, po czym wyprostowała ramiona. – Dostarcz je do pałacu. Zaadresuj do księżniczki Levany, a ja powiem sługom, że spodziewam się dostawy. Dopilnują, żebyś otrzymała zapłatę.

Uśmiech Solstice zgasł, a w jej oczach rozbłysło coś pomiędzy zaskoczeniem a paniką. Levana dobrze znała to spojrzenie – spojrzenie, które widziała u służących pałacowych, kiedy zdawały sobie sprawę, że znajdowały się w obecności kogoś z rodziny królewskiej, i desperacko usiłowały sobie przypomnieć, czy powiedziały lub zrobiły coś, co zasługiwało na karę.

Zebrawszy się w sobie, Solstice wykonała półukłon, używając blatu, by utrzymać równowagę.

– Przepraszam, że cię nie rozpoznałam, Wasza Wysokość. To niesamowity zaszczyt móc ci służyć.

Podniecona świadomością swojej władzy nad tą nic nieznaczącą kobietą i jej nic nieznaczącym sklepem, wzmocniona myślą, że to rzeczywiście zaszczyt – móc jej służyć – Levana poczuła pokusę, by zademonstrować jej swój autorytet. Wyobraziła sobie, jak żąda, by Solstice uklękła przed nią, wiedząc, że w jej stanie nie może to być łatwe. Mogłaby też zaszantażować ją, że zniszczy reputację jej firmy, jeśli nie będzie zadowolona z rękawiczek, gdy już je otrzyma. Albo zasugerować Solstice, aby podarowała jej tę cudowną narzutę z Ziemią jako królewską daninę lub symbol wdzięczności – i obserwować, jak kobieta będzie borykać się z koniecznością zrezygnowania z czegoś, co miało dla niej i jej źródła utrzymania tak wielką wartość.

Ale Levana odegnała te fantazje, zanim język zdołał ją zdradzić.

Solstice z pewnością powiedziałaby o tym mężowi, a wtedy Evret Hayle nigdy więcej nie nazwałby Levany „Jej Najcudowniejszą Wysokością”.

Przełknęła z trudem ślinę i zmusiła się do uśmiechu po raz pierwszy od momentu wejścia do sklepu. Być może po to tu przyszła. Aby Solstice powiedziała mężowi o niespodziewanej wizycie księżniczki i o tym, że Levana będzie miała na sobie jeden z jej projektów na koronację. Serce Levany rozgrzało się na myśl, że Evret będzie wiedział, jak hojną księżniczką była. Chciała, żeby o niej pomyślał, choćby przez chwilę. Chciała, żeby ją podziwiał.

Więc skłamała:

– To będzie zaszczyt dla mnie – powiedziała – móc nosić tak wykwintną rzecz. Rozumiem, dlaczego sir Hayle tak bardzo cię wychwalał.

Solstice zarumieniła się z radością kobiety zakochanej, a Levana szybko wyszła, zanim żółć zaczęła palić jej gardło.

Następnego ranka, w dniu koronacji Channary, wydawało się, że cała Luna dostała pozwolenie na udawanie, że zamachy nigdy się nie wydarzyły, że wspomnienia o królu Marroku i królowej Jannali będą żyć spokojnie w tekstach historycznych i że młoda Channary będzie najbardziej sprawiedliwą i uczciwą władczynią. Levana nie była pewna, ile osób naprawdę tak myślało. Bez wątpienia ci, którzy w to wierzyli, nigdy nie spotkali jej siostry, ale nawet ona sama nie zakwestionowała prawa Channary do tronu. Były przecież jedynymi znanymi spadkobierczyniami rodu Blackburn – zapoczątkowanego przez ich dalekiego przodka, który jako pierwszy urodził się z darem Lunarów. Channary, najstarsza królewska córka, zostanie królową, a jej syn lub córka będą rządzić jako następni, a potem ich dzieci i wnuki. Tak przekazywano koronę od dnia, w którym Luna stała się monarchią: od dnia, w którym Cyprus Blackburn stworzył swój własny tron. Levana nie miała zamiaru zakłócać tych wartości, bez względu na to, jak bardzo ją irytowała świadomość, że głupia, gadatliwa Channary będzie spędzać więcej czasu na trzepotaniu rzęsami do przystojnych służących niż na omawianiu trudności ekonomicznych, z jakimi boryka się ich kraj.

W końcu miała zaledwie piętnaście lat, o czym tak często jej przypominano, więc co ona mogła o tym wiedzieć?

Zupełnie nic, powiedziałaby Channary lub którykolwiek z taumaturgów, którzy przygotowywali się do złożenia jej przysięgi wierności. Ich stronniczość sugerowała, że zdecydowali się ignorować prawo, zgodnie z którym członkowie królewskiej rodziny Luny mogli rządzić już w wieku trzynastu lat, z pomocą rady lub bez niej.

Levana stała na balkonie na trzecim piętrze, wpatrując się w wielką salę. Wcześniej odbył się tu pogrzeb, na którym jej siostra tak szlochała, aż ledwo mogła oddychać, a potem zemdlała – lub udawała, że zemdlała – po czym została zabrana przez Evreta Hayle’a, który akurat stał nieopodal, gdy to się stało. Levana została sama i musiała wygłosić nieprzemyślaną mowę pełną kłamstw i fałszywych łez.

Szarości zniknęły, zastąpione oficjalnymi kolorami Luny – bielą, czerwienią i czernią. Na ścianie za podium wisiał ogromny, ręcznie tkany gobelin przedstawiający insygnia Lunarów wyszyte lśniącą nicią – wzór, który powstał, gdy Luna była republiką. Na pierwszym planie widoczna była Luna i jej stolica Artemisia, a w oddali Ziemia – niegdyś ich sojuszniczka. Był to imponujący gobelin, ale Levana nie mogła nie pomyśleć, że byłby jeszcze bardziej oszałamiający, gdyby wykonały go palce Solstice Hayle.

Chociaż niezliczona liczba służących ciężko pracowała, przygotowując się do ceremonii, a jej siostra bez wątpienia właśnie w tym momencie przymierzała swoją suknię, Levana cieszyła się chwilowym spokojem w pustej sali.

Wybrała prostą szafirowoniebieską suknię, która pasowała do rękawiczek dostarczonych do jej komnaty tego ranka. Przybyły w białym pudełku, owinięte w szeleszczący papier i z dołączoną krótką notatką od Solstice, którą Levana wyrzuciła bez czytania.

Rękawiczki były jeszcze piękniejsze w świetle dziennym, które wlewało się przez okna pałacu, a haft był delikatniejszy i bardziej wykwintny, niż sobie wyobrażała. Wzór zaczynał się od rozkwitających liter L umieszczonych dyskretnie na dłoniach, a następnie nitki owijały się wokół przedramion i łokci jak żywe winorośle, po czym idealnie łączyły się z łańcuszkami, które ciągnęły się aż do szyi.

Czuła się niemal jak królowa i nie mogła powstrzymać fantazji, że to ona zostanie tego dnia koronowana. Nie zdecydowała jeszcze, jaki urok będzie miała na tę okazję, więc w tym momencie stała się własną siostrą. Dwudziestodwuletnia, dojrzała i elegancka, z tymi wiecznie śmiejącymi się oczami.

Ale nie. Nie chciała być Channary. Nie chciała jej urody, nie jeśli szła w parze z jej okrucieństwem i egoizmem. Ledwie zdążyła o tym pomyśleć, a przez myśl przemknęła jej inna kobieta.

„Nie sądzę, żebyś miała już okazję poznać moją żonę”.

Przywołanie uroku Solstice Hayle wydawało się czymś zakazanym i nagannym, a jednocześnie dziwnie właściwym w swojej niesłuszności. Levana pomyślała o jej nieskazitelnej cerze i puklach ciemnych włosów opadających na ramiona, o migdałowych oczach i intensywnie czerwonych, jak po pocałunku, ustach – nawet jeśli myśl, że ten odcień czerwieni był spowodowany niedawnym pocałunkiem, była prawdopodobnie tylko wynikiem zazdrości Levany. Pomyślała o gęstych, zalotnych rzęsach Solstice i o tym, jak zdawała się promienieć szczęściem, nawet w dniu żałoby. Pomyślała o jej brzuchu, pełnym i okrągłym, i o jej dziecku.

Dziecku Evreta.

Levana położyła dłoń na swoim brzuchu, dołączając ciążę do czaru. Jakie to uczucie, mieć w sobie żywą istotę? Dziecko stworzone z miłości, nie dla politycznej przewagi czy manipulacji.

– Levano, czy już…

Levana odwróciła się, dysząc, a Channary pojawiła się na szczycie schodów. Jej siostra ją zobaczyła i się zatrzymała.

– Och, ty nie…

Ale Channary zawahała się, mrużąc oczy. To był wyraz twarzy, który Levana widziała już tysiąc razy. Bez względu na to, jak bardzo pewnie czuła się w swoim uroku, Channary zawsze potrafiła go przejrzeć. Nigdy nie wyjaśniła, co zdradzało Levanę – czy to sposób, w jaki się nosiła, czy konkretny wyraz twarzy, czy coś innego, choćby jakiś tik. Cokolwiek to było, Channary miała szczególny talent do zauważania tego.

Czując, że Channary jeszcze nie miała pewności co do ciężarnej kobiety kręcącej się po górnym balkonie wielkiej sali, na którą patrzyła, Levana skłoniła się skromnie.

– Przepraszam, Wasza Wysokość – powiedziała swoim najłagodniejszym głosem. – Nie powinno mnie tu być. Czekałam tylko, aż mój mąż skończy służbę, i pomyślałam, że przyjdę podziwiać dekoracje. – Uznawszy, że powiedziała już więcej niż prawdziwa krawcowa, Levana ponownie się ukłoniła. – Czy mogę odejść, Wasza Wysokość?

– Tak – odparła Channary, wciąż niepewnie. – Nie pozwól, żebym znów cię tu przyłapała. To nie jest plac zabaw dla zabicia nudy. Jeśli potrzebujesz czegoś pożytecznego, żeby zająć czas, kiedy się… – wskazała na brzuch Levany – …rozmnażasz, jestem pewna, że moja pokojówka znajdzie dla ciebie jakieś zajęcie. Pod moimi rządami nie będzie bezczynności, nawet dla kobiet w twoim stanie.

Levana wymknęła się siostrze i nie podnosząc głowy, rzuciła w stronę schodów:

– Oczywiście, Wasza Wysokość.

– Jeszcze jedno.

Zamarła, zaledwie trzy stopnie niżej od Channary. Nie odważyła się spojrzeć jej w oczy.

– Jesteś żoną sir Hayle’a, prawda?

– Tak, Wasza Wysokość.

Usłyszała cichy krok, a potem kolejny – Channary stanęła na stopniu nad nią. Zaciekawiona Levana odważyła się spojrzeć w górę, żałując tego w chwili, gdy zobaczyła uśmieszek Channary.

– Powiedz mu, jak bardzo podobał mi się nasz wspólny czas po pogrzebie – powiedziała Channary. Jej głos brzmiał jak strumień bulgoczący na wymytych kamieniach. – Bardzo mnie pocieszył i mam nadzieję, że wkrótce znów będziemy mogli się cieszyć swoim towarzystwem. – Przesunęła językiem w kąciku ust, podziwiając sztuczny brzuszek ciążowy. – Jest pani bardzo szczęśliwą kobietą, pani Hayle.

Levanie opadła szczęka. Przerażenie i oburzenie wypełniły jej głowę równie szybko, jak gorąca krew napłynęła jej do twarzy.

– Kłamiesz!

Spojrzenie Channary natychmiast wypełniła arogancja.

– To ty! – stwierdziła, śmiejąc się z zachwytem. – Co, na Lunę, robisz, udając żonę strażnika? I to ciężarną!

Zaciskając dłonie w pięści, Levana odwróciła się i zeszła po schodach.

– Tylko ćwiczę! – zawołała przez ramię.

– Ćwiczysz swój urok? – zapytała Channary, drepcząc za nią. – Czy raczej ćwiczysz życie w wiecznej samotności? Musisz wiedzieć, że nie przyciągniesz uwagi nikogo na dworze, paradując jako biedna, ciężarna kobieta. Albo… och! – Channary zakryła usta dłonią, udając zdumienie. – Czyżbyś miała nadzieję, że sam sir Hayle cię tak zobaczy? Marzysz, by pomylił cię ze swoją ukochaną? By wziął cię w ramiona, pocałował bez tchu, a może nawet… odtworzył to, co doprowadziło do twojego obecnego stanu?

Pomimo zażenowania Levana nie przestawała podtrzymywać uroku, który sprawiał, że wyglądała jak Solstice Hayle – trochę dla zasady. Channary myślała, że jeśli będzie uporczywie drażnić Levanę, będzie mogła wpływać na jej decyzje, a ona nie chciała, żeby tak było.

– Przestań! – wrzasnęła, dotarłszy na pierwsze piętro. Okrążyła rzeźbioną kolumnę, by zejść na parter, z ręką na brzuchu, tak, jak zrobiłaby to kobieta naprawdę będąca w ciąży. – Jesteś zazdrosna tylko dlatego, że nigdy nie jesteś oryginalna w swoim…

W połowie schodów zamarła.

Na niższym piętrze na baczność stało dwóch strażników.

Jednym z nich był Evret Hayle.

Przebiegł ją dreszcz – od jej bardzo pustego łona w górę przez klatkę piersiową, wibrując w dół aż po opuszki palców w rękawiczkach.

Pomimo całego jego wyszkolenia Evretowi nie udawało się zachować stoickiego i obojętnego wyrazu twarzy. Gapił się na Levanę – na Solstice – i bardzo, bardzo starał się wyglądać profesjonalnie, ale było widać, że jest zagubiony i zdezorientowany.

– Solstice? – wyjąkał, marszcząc brwi, przyglądając się pięknej niebieskiej sukience, która ciasno opinała jej brzuch, oraz misternie haftowanym rękawiczkom, które bez wątpienia widział, gdy jego żona pracowała nad nimi poprzedniego wieczoru. – Powinnaś odpoczywać. Co tu robisz?

Levana przełknęła ślinę i życzyła sobie, pragnąc – naprawdę pragnąc – naprawdę być jego ukochaną.

– Ups – powiedziała do niej Channary. – Chyba powinnam ci powiedzieć, że jest tutaj na dole. Zupełnie wyleciało mi to z głowy. – Zeszła po schodach, stanęła obok Levany i położyła rękę na jej ramieniu. – Nie martw się, głuptasie. To moja młodsza siostra, tylko udaje twoją żonę. – Zniżyła głos do poufałego szeptu. – Tak między nami, myślę, że może się w tobie trochę podkochuje. Czy to nie urocze?

Levana poczuła, jak szloch zaczyna ściskać ją w gardle, próbując się wydostać, i wiedziała, że mu się uda, jeśli zostanie tam jeszcze chwilę. Próbowała zdecydować, co w tej chwili było najgorsze: to, że Evret widział, jak ona udaje jego żonę, czy to, że słyszał słowa Channary.

Uznała, że to wszystko jest upokarzające. Wolałaby zostać szesnaście razy dźgnięta nożem w klatkę piersiową, niż musieć przeżyć tę jedną okropną chwilę.

Odepchnęła Channary, ukryła twarz – tę piękną, nieskazitelną, kochaną twarz – i wybiegła z sali. Pobiegła tak szybko, jak mogła, ignorując strażników, którzy spieszyli się, by za nią nadążyć, oraz służących, którzy rzucali się na ściany, byle tylko nie stanąć jej na drodze.

Gdy tylko dotarła do swoich prywatnych komnat, zaczęła zrywać z siebie rękawiczki. Łańcuszek na jednej z rękawiczek pękł. Obszycie drugiej rękawiczki się rozdarło. Odpięła złoty pleciony naszyjnik, bo czuła, że się w nim niemal dusi.

Następna była sukienka. Nie obchodziło jej, czy ją podrze. Chciała ją zniszczyć. Już po chwili suknia i rękawiczki zmieniły się w ciasno zgniecioną kulę i trafiły w kąt szafy. Wiedziała, że nigdy ich już nie włoży. Była taka głupia. Głupia, głupia dziewczyna.

Głupia, że kiedykolwiek pomyślała, że można ją podziwiać. Że może być piękna, adorowana lub zauważana. Że sądziła, że w ogóle może być kimś.

Levana uczestniczyła w ceremonii koronacji ubrana od stóp do głów na biało, pod postacią księżniczki o włosach jasnych jak wosk, skórze tak bladej, że prawie przejrzystej. Taki urok ukrywał ślady jej łez.

Siedziała w pierwszym rzędzie i wychwalała siostrę, tak jak robiła to reszta zebranych Lunarów, klęczała, gdy reszta klęczała, i pochylała głowę wraz ze wszystkimi innymi. Nie spojrzała jednak na Channary, nawet gdy na jej głowę wkładano koronę ani gdy brała w dłoń berło, ani gdy narzucano jej na ramiona obszerny biały płaszcz. Ani wtedy, gdy piła krew swojego ludu ze złotego kielicha, ani gdy rozcinała czubek palca i pozwalała, aby jej własna krew spłynęła do ozdobnej marmurowej misy. Ani gdy wypowiadała słowa przysiąg, co do których Levana była pewna, że Channary nigdy nie weźmie ich sobie do serca. Nie spojrzała też na Evreta, chociaż pełnił służbę i stał bezpośrednio w jej polu widzenia przez cały czas trwania ceremonii.

Levana była posągiem. Dziewczyną wyrzeźbioną z regolitu i pyłu.

Nienawidziła swojej siostry, teraz swojej królowej. Ona nie zasługiwała na tron. Zmarnuje każdą okazję na zostanie wielką władczynią albo na zwiększenie potencjału ekonomicznego Luny. Nie zainteresuje się kontynuacją badań i postępem technologicznym, który zapoczątkowali jej rodzice. Nie zadba o to, by Artemisia stała się najpiękniejszym i najbardziej godnym zazdrości miastem w galaktyce.

Jej siostra nie zasługiwała na to berło. Na ten płaszcz. Na tę koronę.

Nie zasługiwała na nic.

Ale miała wszystko. Ona, Solstice Hayle i wszystkie rody na dworze miały wszystko, czego kiedykolwiek pragnęły.

Tylko Levana – zbyt młoda i brzydka, by coś znaczyć – będzie żyć w cieniu swojej siostry, aż zniknie, a wszyscy zapomną, że w ogóle istniała.

Dwa tygodnie później skończyła szesnaście lat. Kraj świętował, ale po trwającym tydzień przyjęciu z okazji koronacji urodziny zdawały się zaledwie kolejnym dniem królewskich figli. Zatrudniono iluzjonistę, który wystąpił na uczcie i zadziwił dworskie rody pokazami magii i cudów, a goście przyjęcia chętnie dali się porwać jego udawanym sztuczkom.

Levana uczestniczyła we własnych urodzinach jako blada, niewidzialna dziewczyna. Siedziała przy stole głównym obok swojej pięknej siostry i udawała, że nie zauważa, jak iluzjonista zamienia obrus w lwa, a damską chusteczkę w królika, podczas gdy tłum wzdychał z zachwytu i obstawiał zakłady, gdy lew gonił królika pod stołami i wokół ich kostek. Następnie udawany królik wskoczył na kolana królowej, a ta zachichotała i chciała pogłaskać długie, klapnięte uszy, ale wtedy stworzenie zniknęło. Chusteczka, którą iluzjonista wciąż trzymał w dłoni, była niczym innym, jak tylko chusteczką.

Lew skłonił się królowej, po czym również zniknął.

Obrus leżał nietknięty na jednym z bankietowych stołów.

Tłum zwijał się ze śmiechu i klaskał.

Nikogo nie obchodziło, że każda iluzja skupiała się na królowej, a nie na solenizantce.

Po serii ukłonów iluzjonista wziął z jednego ze blatów stożkową świecę i zdmuchnął ją. Tłum ucichł. Levana czuła, że była jedyną osobą, która nie pochyliła się do przodu z ciekawości.

Mężczyzna pozwolił, by czarny dym przez chwilę się kłębił, zanim uformował go w parę kochanków splątanych w miłosnym uścisku. Dwa nagie ciała wijące się przy sobie.

Ten pokaz rozwiązłości wywołał gromki śmiech rodów i zalotne uśmiechy królowej.

Łatwo było stwierdzić, kto tej nocy będzie grzał łóżko jej siostry.

Levana z kolei czuła, jak gorąco pali jej policzki, choć ukrywała upokorzenie za zasłoną uroku. Nie żeby taka rozrywka była czymś szokującym, ale dopóki iluzja trwała, czuła obecność Evreta w pokoju niczym siłę grawitacji. Świadomość, że oglądał ten sam sugestywny trik, słuchał tego samego sprośnego śmiechu, prawdopodobnie myśląc o chwilach spędzanych z żoną, sprawiała, że Levana czuła się równie żałośnie nieważna, jak okruszek z jej własnego tortu.

Nie rozmawiała z Evretem od czasu, gdy był świadkiem jej podszywania się pod Solstice. Nie było to niczym niezwykłym – na samym pogrzebie wymienili więcej słów, niż odkąd go znała. Ale nie mogła pozbyć się podejrzenia, że jej unikał, być może tak samo jak ona unikała jego.

Levana zakładała, że wciąż musi czuć się upokorzony, zarówno formą jej uroku, jak i słowami Channary. Ale nie mogła pozbyć się fantazji, że być może czuł się również zaszczycony. Może zaczął zauważać, że i jego serce trzepocze wyjątkowo szybko, gdy ją widzi. Może żałuje małżeństwa lub zdaje sobie sprawę, że małżeństwo jako takie faktycznie jest tak głupią konwencją, za jaką uważało je wiele rodzin dworskich. Może poczuł, że ją kocha… że zawsze ją kochał, ale teraz nie wiedział już, co zrobić z tymi emocjami.

To był bardzo złożony wytwór wyobraźni, który sprawiał, że Levana czuła się jeszcze bardziej przygnębiona niż wcześniej.

Dymna sztuczka rozwiała się przy głośnych wiwatach, a iluzjonista nie dokończył swojego ukłonu, gdy nagle wszystkie płomienie świec na stole głównym eksplodowały.

Levana krzyknęła, przechylając się do tyłu tak szybko, że runęła wraz z krzesłem na podłogę. Chociaż płomienie nadal nad nią huczały, jasne i migoczące, po chwili przerażenia zdała sobie sprawę, że nie wydobywało się z nich żadne ciepło. Nie poczuła ani groźnego pulsu ognia, ani zapachu zwęglającego się ciała.

Nikt inny nie krzyknął.

Nikt inny nie próbował uciec.

Teraz wszyscy się śmiali.

Rozdygotana Levana przyjęła dłoń jednego z królewskich strażników, którzy jako jedyni nie okazali rozbawienia. Ktoś postawił jej krzesło, a ona nieśmiało usiadła na nim z powrotem.

Płomienie nadal tam były, każdy z nich był teraz tak wysoki jak człowiek, a gdy jej przerażenie osłabło, Levana była wreszcie w stanie dostrzec, że to tylko kolejna iluzja. Nad stołem zastawionym kielichami wina i talerzami z niedojedzonymi resztkami unosił się szereg ognistych tancerzy, wirujących i skaczących od świecznika do świecznika.

Channary śmiała się głośniej niż wszyscy inni.

– Co się stało, siostrzyczko? Chyba nie przestraszyłaś się głupiej sztuczki.

„Chodź tutaj, siostrzyczko… Chcę ci coś pokazać…”

Levana zorientowała się, że nie jest w stanie odpowiedzieć. Serce wciąż waliło jej jak szalone, a nieufne spojrzenie miała utkwione w ognistych tancerzach. Samo ich istnienie, nawet jeśli było tylko sztuczką stworzoną przez manipulację jej własną bioelektrycznością, sprawiało, że nie potrafiła się rozluźnić. Nie mogła oderwać od nich uwagi. Ale to dobrze. Nie chciała widzieć tych wszystkich drwiących min wokół siebie. Słyszenie śmiechu było wystarczająco złe.

Cieszyła się, że miała już wprawę w używaniu postaci niewidzialnej dziewczyny, i nie straciła kontroli nad urokiem.

– Czy księżniczka boi się ognia? – zapytał iluzjonista. Choć nie przerwał iluzji, tańczące postaci przestały skakać, zadowalając się powolnym wirowaniem na każdym knocie świecy. – Przepraszam, Wasza Wysokość. Nie wiedziałem.

– Nie martw się o nią – wtrąciła się Channary, wyciągając rękę w stronę jednej z ognistych tancerek. – Nie możemy pozwolić, by jej dziecinne lęki zepsuły nam zabawę.

– Ach, uważaj, Wasza Wysokość. Ogień pod spodem jest nadal prawdziwy.

Aby to udowodnić, iluzjonista kazał najbliższej tancerce zejść ze świecy prosto na dłoń Channary. Pozostawiła za sobą wciąż migoczący prawdziwy płomień. Tłum znów zaryczał z radości i ponownie zapomniano o Levanie.

„Nie martw się o nią”.

Przecież to były tylko jej urodziny. To było tylko jej przyjęcie.

Występ zakończył się tym, że wszyscy tancerze zamienili się w staromodne statki kosmiczne, które wystrzeliły w górę i eksplodowały jak fajerwerki.

Gdy zachwycony tłum skończył klaskać, podano deser. Levana spojrzała na czekoladowy tort z cukrową rzeźbą, która wznosiła się niemal na długość ramienia nad jej talerzem – filigranową spiralę zawijasów. Wyglądała, jakby miała się roztrzaskać od jednego dotknięcia.

Levana nie wzięła do ręki widelca.

Nie była głodna. Wciąż ściskało ją w żołądku od tamtej eksplozji ognia. Czuła, jak dłonie jej się pocą pod urokiem. Było to uczucie trudne do ignorowania i mogące osłabić jej koncentrację. Ponieważ już się ośmieszyła, nie pozwoli tym ludziom zobaczyć również tego, co kryje się pod jej urokiem.

– Idę spać – powiedziała do nikogo w szczególności.

Gdyby ktoś zwracał na nią uwagę, gdyby ktoś się nią przejmował, usłyszałby. Ale nikt nic nie zauważył. Spojrzała na Channary, która zawołała iluzjonistę do ich stolika i karmiła go czekoladą z widelczyka.

Levana zastanawiała się, jak ten iluzjonista wyglądał pod swoim urokiem. Teraz był przystojny, ale pod powierzchnią mógł być kimkolwiek.

Wszyscy mogli być kimkolwiek.

Dlaczego ona nie mogła być kimkolwiek? Dlaczego nie mogła być tą jedyną osobą, którą chciałaby być?

Być może problem polegał na tym, że nigdy nie potrafiła do końca rozgryźć, kim tak naprawdę miałaby się stać.

Odsunęła krzesło, rozkoszując się głośnym zgrzytnięciem nóg mebla na podłodze.

Nikt nawet nie spojrzał w jej stronę.

Dopiero gdy opuściła salę i znalazła się sama w głównym korytarzu, ktoś ją zatrzymał.

– Wasza Wysokość?

Odwróciła się i ujrzała strażnika, który ruszył za nią korytarzem. A w zasadzie trzech strażników – ale tylko dwóch z nich było przydzielonych do niej i musieli podążać za nią w odpowiedniej odległości, by upewniać się, że nic jej się nie stanie w drodze do jej komnat. Ten trzeci strażnik wyglądał znajomo, ale tylko o tyle, że wiedziała, że przez kilka lat służył jej rodzicom.

– O co chodzi?

Skłonił się.

– Wybacz najście, Wasza Wysokość. Mój przyjaciel, sir Evret Hayle, poprosił mnie, abym ci to dał. Z najlepszymi życzeniami urodzinowymi.

Wyciągnął małe pudełko, owinięte w zwykły brązowy papier.

Serce jej się ścisnęło. Poczuła, że nie jest w stanie podejść do niego, aby wziąć prezent.

– Evret Hayle?

Skinął głową.

To podstęp, to podstęp, to podstęp, ostrzegał ją w kółko jej umysł. To musiała zaaranżować jej siostra. To jakiś okrutny żart.

Ale jej serce i tak zatrzepotało, krew zawrzała, a puls przyspieszył.

Odważyła się zerknąć przez ogromne drzwi z powrotem do sali. Evret stał na drugim końcu, ale uśmiechał się do niej uprzejmie. Kiedy się w niego wpatrywała, przyłożył pięść do serca, w pełnym szacunku geście, który mógł nic nie znaczyć.

Albo mógł znaczyć wszystko.

To było całe potwierdzenie, jakiego potrzebowała.

– Dziękuję – powiedziała, zabierając pudełko.

Strażnik skłonił się i wrócił na swoje stanowisko.

Levana musiała zebrać całą siłę woli, żeby nie ruszyć biegiem do swoich komnat. Była tam już pokojówka, która czekała, żeby pomóc jej się rozebrać i umyć przed pójściem spać, ale Levana wygoniła ją, nawet nie poprosiwszy, żeby rozpięła jej suknię. Usiadła przy swojej toaletce bez lustra, zmusiła się, by zatrzymać się na chwilę i wziąć oddech, a potem z największą delikatnością zaczęła otwierać zwyczajne, papierowe pudełko. Palce jej drżały.

W środku znajdował się brązowy papier, który skrywał mały wisiorek z planetą Ziemią. Srebrny, być może, choć zmatowiały i lekko wygięty. Wydawał się bardzo stary.

Była tam również kartka, ręcznie wypisana okropnym charakterem pisma.

Wasza Królewska Wysokość,

mam nadzieję, że wręczenie Ci prezentu urodzinowego nie zostanie uznane za przekroczenie mojego stanowiska, ale zobaczyłem to i pomyślałem, że może Ci się spodobać. Niech w tym siedemnastym roku życia będziesz miała tylko szczęście.

Twój przyjaciel i najwierniejszy sługa, Evret Hayle

Na dole dodano notatkę, jakby na marginesie:

Moja żona również przesyła najserdeczniejsze pozdrowienia.

Zanim zdała sobie sprawę, co właściwie robi, Levana oderwała dolny fragment kartki, ten ze wzmianką o żonie Evreta, i podarła go na drobne kawałki. Potem podniosła wisiorek z pudełka i przycisnęła go do piersi, uśmiechając się. Raz po raz czytała słowa Evreta. Interpretowała je. Analizowała. Raz po raz. I znowu.

Z przyjemnością informuję, że nasz zespół bioinżynierii badawczej poczynił w ciągu ostatnich miesięcy wielkie postępy – oznajmił Główny Taumaturg Joshua Haddon, stojąc z rękami schowanymi w szerokich rękawach przed tronem królowej i widownią złożoną z arystokratów. – Doktor Darnel uważa, że najnowsze osiągnięcia w zakresie manipulacji impulsami bioelektrycznymi doprowadzą do pomyślnej zmiany naturalnych instynktów. Za zgodą Waszej Wysokości zespół zamierza rozpocząć testy na lunarskich obiektach w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy.

Channary włożyła do ust smażony kwiat cukinii i machnęła ręką w stronę taumaturga. Przełknęła i zlizała masło z czubków palców.

– Tak, dobrze. Cokolwiek zechcą.

– W takim razie tak się stanie, moja królowo.

Taumaturg Haddon zerknął do swojego raportu i przeszedł do następnej sprawy, związanej z metodą zwiększania produktywności w sektorze tekstylnym.

Levana chciała dowiedzieć się więcej o żołnierzach. Od lat słyszała o trwających pracach nad rozwojem zmodyfikowanych bioinżynieryjnie żołnierzy. Był to program, który rozpoczął jej ojciec, być może nawet dekadę temu, a wiele rodów odrzuciło go jako absurdalny pomysł. Stworzyć armię, która nie wykorzystywałaby ich lunarskiego daru, tylko zwierzęce instynkty? Niedorzeczne – tak to nazwali.

Absurdalne. Potworne.

Jej ojcu, jak Levana pamiętała, raczej spodobały się te określenia. „Potworne” to dokładnie to, co chciał osiągnąć. Z rozkazu króla program ruszył. Chociaż on sam już nie żył, aby patrzeć, jak jego wysiłki przynoszą owoce, Levana była zaintrygowana jego wizją.

Cała armia pół ludzi, pół bestii. Żołnierzy, którzy mieli inteligencję ludzi, ale percepcję sensoryczną dzikich drapieżników. Nie walczyliby w możliwy do przewidzenia sposób, ale raczej za pomocą najniższych instynktów łowieckich i przetrwania, terroryzując, rabując i pożerając swoich wrogów.

Ta myśl sprawiła, że Levana poczuła dreszcz przebiegający po całym kręgosłupie, i to całkiem przyjemny. Pokusa, by przejąć kontrolę nad zwierzęcą siłą tych żołnierzy, sprawiła, że do ust napłynęła jej ślina. Z taką mocą mogłaby na zawsze uciszyć drwiny, które podążały za nią po pałacowych korytarzach, te ciągłe plotki o żałosnej, brzydkiej małej księżniczce.

– Dobra, dobra – rzuciła Channary głosem stłumionym przez ziewnięcie, przerywając taumaturgowi w połowie zdania. – Cokolwiek uważasz za najlepsze. Czy już skończyliśmy?

Joshua Haddon wcale nie wydawał się zniechęcony brakiem zainteresowania królowej polityką publiczną i dobrobytem jej kraju, ale Levana musiała się bardzo starać, żeby nie przewrócić oczami. Chwilami zdarzało jej się rozkojarzyć, ale szczerze chciała wiedzieć, co dzieje się w zewnętrznych sektorach. Chciała usłyszeć, jakie są pomysły na poprawę ich sytuacji. Może mogliby po prostu wysłać Channary na popołudniową drzemkę i pozwolić Levanie zająć się resztą?

Chociaż taka propozycja wszystkich by tylko rozśmieszyła.

– Pozostaje jeszcze jedna kwestia do omówienia, moja królowo, zanim zakończymy obrady.

Channary westchnęła.

– Jak zapewne wiesz, moja królowo, nasi poprzedni władcy, oby spoczywali wiecznie w boskich luksusach, byli zaangażowani w opracowywanie broni biochemicznej, co do której mamy powody sądzić, że może okazać się całkiem skuteczna w negocjacjach z Ziemią, zwłaszcza biorąc pod uwagę nasze utrzymujące się antagonistyczne stosunki i możliwość, że pewnego dnia mogą one się przerodzić w konflikt z użyciem siły.

– Och, na gwiazdy na niebie – powiedziała Channary, odrzucając głowę do tyłu z przesadnym jękiem. – Czy cały ten bełkot jest konieczny? Wyduś to z siebie, Joshua. O co ci chodzi?

Członkowie dworu zachichotali, zasłaniając usta swoimi delikatnymi dłońmi.

Taumaturg Haddon nieco się wyprostował.

– Jedno z naszych laboratoriów wymyśliło chorobę zakaźną, i uważamy… choć jeszcze nie jesteśmy w stanie jej przetestować… że byłaby śmiertelna dla Ziemian. Ponieważ nasze stosunki z Ziemią stają się coraz bardziej wrogie i mogą nadal się pogarszać, jeśli nie będziemy w stanie zawrzeć sojuszu i przywrócić otwartych umów handlowych w ciągu następnej dekady, król Marrok uważał, że ta choroba może być sposobem na osłabienie ziemskiej opozycji, zarówno pod względem liczebności, jak i zasobów.

– I jestem pewna, że mój ojciec miał tu całkowitą rację. Możecie kontynuować te swoje… badania. Koniec posiedzenia.

– Muszę prosić o jeszcze chwilę twojego cennego czasu, moja królowo.

Channary z westchnieniem opadła z powrotem na swoje miejsce.

– Co takiego?

– Jest jeszcze kwestia antidotum.

Kiedy nie podał dalszych wyjaśnień, Channary wzruszyła ramionami.

– Jakkolwiek kuszące może być uwolnienie tej choroby na Ziemi bez obaw o reperkusje – zaczął tłumaczyć Haddon – niektórzy stratedzy, w tym ja, uważają, że jeszcze mocniejszym ciosem byłoby pozwolenie Ziemianom wierzyć, że choroba jest zrządzeniem losu, a może nawet karą. Gdybyśmy wtedy zaoferowali im antidotum jako sposób na pozbycie się zarazy, mogłoby to być argumentem, który przechyli szalę wszelkich przyszłych dyskusji o sojuszu na naszą korzyść.

– Chcesz zesłać na nich chorobę – powtórzyła Channary powoli, z wyraźnym znużeniem – a potem chcesz ich wyleczyć? To najgłupsza taktyka wojenna, o jakiej kiedykolwiek słyszałam.

– Nie, to nieprawda – wtrąciła Levana.

Uwaga stu członków dworu królewskiego zwróciła się na nią, wraz z palącym spojrzeniem jej siostry, spoglądającej na nią z wysokości tronu. Levana wyprostowała ramiona i nie dała się zastraszyć.

– Nie musieliby wiedzieć, że choroba pochodzi od nas. To byłby właśnie najlepszy rodzaj wojny… taki, którego nikt w ogóle nie uważa za wojnę. Moglibyśmy osłabić Ziemię bez ryzyka odwetu. – Odwróciła wzrok od taumaturga, spojrzała na Channary i zobaczyła, że jej siostrze jad niemalże wylewa się z oczu. Levanie to jednak nie przeszkadzało. Ona dostrzegła potencjał, którego Channary nie potrafiła zobaczyć. – A potem, gdy już będą tak udręczeni, że nie będą stanowić dla nas żadnego zagrożenia w przypadku otwartej wojny, rozpoczniemy negocjacje pokojowe. Postawimy nasze żądania i zaoferujemy to, czego pragną bardziej niż czegokolwiek innego… antidotum na chorobę, która ich sparaliżowała. Będzie to postrzegane jako ostateczny przejaw dobrej woli, nie tylko dlatego, że wykorzystaliśmy własne zasoby do opracowania tego antidotum, ale także dlatego, że zaoferujemy jego produkcję i dystrybucję do nich, choć wcześniej byli naszymi wrogami. Jak wtedy mogliby odmówić którejkolwiek z naszych próśb?

– I to jest dokładnie ta strategia, którą sugerujemy podjąć – powiedział taumaturg Haddon. – Młoda księżniczka wyraziła to bardzo jasno, dziękuję.

Pomimo życzliwości w jego słowach coś w jego tonie sprawiło, że Levana poczuła się skarcona. Jakby już sama jej obecność na tych spotkaniach była ledwo tolerowana i nikt nie życzył sobie, żeby brała w nich aktywny udział.