49,90 zł
Serilda żyła po mrocznej stronie całunu, choć jej ciało było martwe. Straszliwa klątwa sprawiła, że duch Serildy został oderwany od ciała i uwięziony w ponurym zamku Adalheid. Władca tego miejsca, okrutny Erlking, wyznaczył jej zadanie: jako śmiertelna miała urodzić mu potomka. Ogłosił ją przyszłą królową, a ona okazała posłuszeństwo, choć wiedziała, że po urodzeniu dziecka Król Olch nie będzie miał dla niej litości. Musiała jednak podjąć śmiertelną grę, licząc przede wszystkim na swój talent do opowiadania historii i pomoc Złotego.
Sieć kłamstw Erlkinga stawała się z dnia na dzień coraz dziwniejsza i bardziej niebezpieczna. Sekretna obecność Złotego w zamku dawała Serildzie chwile nadziei za cenę ogromnego ryzyka. Jeśli nie chciała zostać w Adalheid na zawsze, musiała je podjąć. Czas powoli upływał, Bezkresny Księżyc zbliżał się nieubłaganie. Jeśli do tej chwili Złoty z pomocą Serildy nie odzyska utraconego imienia, oboje zostaną przeklęci. Tymczasem każdy kolejny dzień przynosił nowe koszmary. I już wkrótce zrozumieli straszliwą prawdę.
Jeśli Erlking osiągnie swój cel i dokona zemsty, zło wypełznie zza mrocznego całunu. Ich czeka okrutny koniec, a świat śmiertelnych zmieni się bezpowrotnie.
Koszmar nigdy się nie skończy, jeśli nie złamiesz tej klątwy!
Książka dla czytelników powyżej piętnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 611
Marissa Meyer
Klątwa.
(Złoty #2)
Przekład: Marcin Machnik
Tytuł oryginału: Cursed (Gilded #2)
Tłumaczenie: Marcin Machnik
Korekta językowa: Dominika Dziarmaga
ISBN: 978-83-8322-948-5
Copyright © 2022 by Rampion Books
First published by Feiwel & Friends
Translation rights arranged by Jill Grinberg Literary Management LLC and GRAAL
Polish edition copyright © 2024 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in anyform or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission fromthe Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lubfragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie prawautorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci— żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeńlosowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
https://beya.pl/user/opinie/klatz2_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: https://beya.pl
Dla pisarek i pisarzy, marzycielek i marzycieli, twórczyń i twórców — wszystkich, którzy opowiadają historie.
Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy!
W trosce o Was informujemy, że w książce pojawiają się wątki takie jak utrata bliskiej osoby, czy pozbawienie życia, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych bądź tych, które przeżyły traumę. Zalecamy ostrożność przy lekturze.
Pamiętajcie – jeśli zmagacie się z problemami, trudnym czasem, smutkiem, porozmawiajcie o tym z kimś bliskim lub zgłoście się po pomoc do specjalistów.
Nie ruszajcie się już, a opowiem wam bajkę.
Zaczęła się głęboko w Verloren, krainie tych, co odeszli. Od czasu, gdy zaczęto grzebać ludzi w wilgotnej i żyznej ziemi lub wypuszczać ich na morze na płonących stosach, Velos, bóstwo mądrości i śmierci, światłem swej wiecznej latarni odprowadza ich dusze do Verloren. Tam mogą odpoczywać i śnić, a raz w roku, w noc Żałobnego Księżyca, wracają jako duchy do świata śmiertelników, by spędzić czas ze swoimi bliskimi, których opuścili.
Nie, nie, oczywiście, że tak się już nie dzieje. To było bardzo dawno temu. Cicho, słuchajcie już.
Chociaż bóstwo Velos zawsze władało podziemnym światem, swego czasu nie było w tym samo. Po mrocznym królestwie snuły się monstra, a w pieczarach rozbrzmiewały śmiechy i śpiewy duszków.
Były też demony. Podłe istoty, będące wcieleniem wszystkiego, co okropne i okrutne, zrodzone z grzechów i przewin śmiertelników. Gdy ludzie przechodzili przez bramy Verloren, wypływały z nich wszystkie złe czyny. Stopniowo przesiąkały przez most łączący te dwa światy i skapywały do płynącej pod nim rzeki. To z tych zatrutych wód narodziły się demony, cielesne i piękne, stworzone z żali, sekretów i egoistycznych czynów, przywleczonych pod bramy Verloren przez zmarłych śmiertelników. Dzisiaj nazywamy te demony mrocznymi istotami.
Mijały stulecia i mrocznych było coraz więcej. Z czasem też stawali się coraz bardziej zniecierpliwieni. Pragnęli niezależności. Pragnęli życia poza błyszczącymi pieczarami i wilgotnymi bagnami Verloren. Poszli do bóstwa Velos i spytali, czy mogą udać się do królestwa śmiertelników, żeby zobaczyć konstelacje gwiazd, zasmakować słonego wiatru na języku, poczuć gorące promienie słoneczne na swych lodowatych skórach.
Ale bóstwo Velos zignorowało ich błagania, bo nawet bogowie bywają głupi.
A może nie była to głupota, lecz okrucieństwo ze strony bóstwa, które więziło demony przez kolejne stulecia. Albo była to mądrość, bo istoty zrodzone z podłości nie były zdolne do niczego poza zazdrością, brutalnością i oszustwem. Być może bóstwo znało prawdę: dla takich stworzeń nie ma miejsca wśród ludzi, którzy mimo swych licznych wad potrafią prowadzić dobre i godne życie.
Mroczni przestali prosić o uwolnienie i zamiast tego sprytnie czekali.
Setki lat.
Czekali, nasłuchiwali i planowali.
Aż pewnej nocy Żałobnego Księżyca jego tarcza była całkowicie ukryta w gęstych chmurach zasnuwających niebo. I gdy bóstwo Velos trzymało latarnię nad bramą, oświetlając duszom drogę powrotną do świata na górze, mroczni niespodziewanie przypuścili atak.
Przebili się przez ciżbę czekających dusz. Zarżnęli wszelkie bestie, które próbowały zastąpić im drogę. Zawczasu wycięli paski z własnych ciał, żeby przeciągnąć na swoją stronę ulubieńców bóstwa Velos, ogary piekielne. Udało im się. Z obłaskawionymi ogarami zdołali przejąć most z rąk nieprzygotowanego bóstwa.
W desperackiej próbie zatrzymania tej hordy Velos przyjęło swoją zwierzęcą postać, wielkiego czarnego wilka, o którym po dziś dzień krążą słuchy, że strzeże bram Verloren. Bestia była wielka jak dom i miała sierść jak atrament, olbrzymie sterczące kły i bliźniacze gwiazdy płonące głęboko w oczodołach.
Ale mroczni się nie przestraszyli.
Ten z nich, który później został Erlkingiem, Królem Olch, uniósł łuk wykonany samodzielnie z kości bohaterów i ścięgien wojowników. Sięgnął do kołczanu po strzałę, której lotka zrobiona była z paznokci zmarłych dzieci, a grot ze skamieniałych łez ich matek.
Założył strzałę na łuk, wycelował i wypuścił ją.
Prosto w serce bóstwa śmierci.
Wilk zawył i spadł z mostu w toń niszczącej rzeki.
Strzała tkwiąca w jego sercu wbiła się w dno rzeki w miejscu, w którym upadł, i zapuściła tam korzenie. I wyrosła, przebiwszy most i bramę. Olbrzymia olcha, która nigdy nie przestanie wyciągać swych konarów w stronę nieba.
Bóstwo Velos nie umarło tego dnia, jeśli bóstwa w ogóle mogą umrzeć. Ale gdy leżało bezsilnie na dnie rzeki, mroczni uciekli na zewnątrz z królem na czele. Prosto w atramentową czerń nocy. Ich twarze były chłostane strugami deszczu, a Żałobny Księżyc ukrywał się za piorunami i grzmotami, bo nie mógł znieść okropieństw, które właśnie wylały się na świat śmiertelników.
Serilda przerwała opowieść, żeby sprawdzić, czy dzieci w końcu zasnęły.
Po chwili Nickel otworzył zaspane oczy.
– To już koniec historii?
Serilda przysunęła się do niego.
– Powinieneś już wiedzieć, że najlepsze historie nigdy się tak naprawdę nie kończą – wyszeptała, przygładzając kosmyk jego puszystych blond włosów. – Nie sądzę, żeby „żyli długo i szczęśliwie” należało do moich najpopularniejszych kłamstw.
Nickel ziewnął.
– Może. Ale i tak fajnie je usłyszeć.
– Na pewno – zgodziła się. – A teraz cicho. Czas spać. Jutro opowiem wam więcej.
Bez sprzeciwu przetoczył się na bok, żeby zrobić więcej miejsca małej Gerdrut, która leżała między nim i Hansem. Fricz i Anna leżeli dziwacznie powyginani w nogach łóżka. Cała piątka zaczęła sypiać u Serildy, mimo że przydzielono im własne łóżka w pomieszczeniach dla służby. Nie miała nic przeciwko temu. Cały ten chaos splątanych kończyn i otwartych ust, niebieskawych powiek i mruczanych narzekań na to, że ktoś zabrał dla siebie kołdrę, napełniał jej serce czymś bliskim zadowoleniu.
Och, jak bardzo kochała te dzieci.
Och, jak bardzo nienawidziła tego, co je spotkało. Jak bardzo zadręczała się poczuciem winy, wiedząc, że to przez nią. Przez nią, przez jej zdradziecki język i przez historie, których nie potrafiła przestać opowiadać. Przez wyobraźnię, która od najwcześniejszych lat ponosiła ją w krainę fantazji… ale sprowadzała na nią wyłącznie kłopoty. I życie pełne nieszczęść.
Z których najgorszym było odebranie życia tym pięciu cudownym duszyczkom.
Nadal jednak domagały się opowieści, więc co miała zrobić? Nie potrafiłaby im niczego odmówić.
– Dobranoc. – Otuliła Nickela kołdrą aż po podbródek, zasłaniając plamę krwi przeciekającej przez jego koszulę nocną z rany w piersi, która pozostała po tym, jak kruki nocy Erlkinga wyżarły mu serce.
Nachyliła się i pocałowała go w skroń. Musiała powstrzymać grymas pod wpływem zimnej śliskości jego skóry. Zupełnie jakby nawet najlżejszy dotyk mógł zmiażdżyć mu czaszkę, jakby był kruchy niczym jesienne liście w dziecięcej dłoni. Duchy nie były delikatnymi istotami, bo śmierć miały za sobą i nie dało im się zrobić zbyt wielkiej krzywdy. Zatrzymały się jednak gdzieś pomiędzy śmiertelną formą a rozkładającym się ciałem i sprawiały wrażenie, jakby ich ciała nie mogły się zdecydować, gdzie się kończą i ile zajmują przestrzeni. Z tymi rozpływającymi się w powietrzu konturami wyglądały trochę jak miraż. W dotyku były czymś najbardziej nienaturalnym na świecie. To trochę jak dotykanie martwego ślimaka, którego zostawiono w pełnym słońcu, żeby się rozłożył. Tyle że… zimnego.
Mimo to Serilda kochała tę piątkę małych duchów z całych sił i nawet jeśli jej ciało było uwięzione gdzieś w tym nawiedzonym zamku i nie czuła już bicia swojego serca, nie zamierzała nigdy zdradzić się przed nimi z tym, jak bardzo pragnęła się odsunąć za każdym razem, gdy jedno z nich rzucało się jej na szyję lub wsuwało jej w dłoń swoją małą martwą rączkę.
Zaczekała, aż Nickel na pewno zaśnie, a Gerdrut zacznie pochrapywać, całkiem imponująco jak na tak małą istotkę. Dopiero wtedy zsunęła się z łóżka i przygasiła latarnię na stoliku nocnym. Podeszła do jednego z witrażowych okien i spojrzała na otaczające zamek rozległe jezioro, na którego powierzchni połyskiwały promienie wieczornego słońca.
Jutro wypada przesilenie letnie.
Jutro odbędzie się jej ślub.
Słabe pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia, zanim zdążyła oddać się rozpaczy. Przeszła po cichu po dywanie, żeby nie obudzić dzieci, i otworzyła drzwi.
Po drugiej stronie stał Manfred, woźnica króla i pierwszy duch, jakiego Serilda poznała. Był czas, gdy służył królowi i królowej Adalheid, ale zginął w masakrze, w której Erlking i jego mroczni wymordowali wszystkich mieszkańców zamku i zajęli go dla siebie. Śmierć Manfreda, podobnie jak śmierć wielu innych, była brutalna, i w jego przypadku wynikła z wbicia w oko stalowego dłuta, do dziś wystającego mu z oczodołu i powodującego powolny wypływ krwi niekończącą się strużką. Po takim czasie Serilda zaczęła się przyzwyczajać do tego widoku i przywitała Manfreda uśmiechem.
– Nie spodziewałam się ciebie w ten wieczór.
Manfred się ukłonił.
– Jego Ponurość zażądał twojej obecności.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Jakżeby inaczej – odpowiedziała kwaśno. – Dzieci właśnie zasnęły. Daj mi chwilę.
– Nie spiesz się. Nie mam nic przeciwko, żeby sobie poczekał.
Serilda przytaknęła ze zrozumieniem i zamknęła drzwi. Nawet jeśli Manfred i reszta duchów służyli mrocznym, nienawidzili ich. Starali się wynajdywać drobiazgi, którymi mogliby zirytować Erlkinga i jego dwór. Małe akty buntu, ale jednak buntu.
Zaplotła włosy z powrotem w dwa bliźniacze warkocze. Przyszło jej do głowy, że dziewczyny wezwane do swojego przyszłego męża często nakładają nieco różu na policzki lub skrapiają obojczyki wodą kwiatową, natomiast ona miała ochotę ukryć sztylet w pończosze na wypadek, gdyby miała okazję wbić go narzeczonemu w gardło.
Zerknęła ostatni raz na dzieci i zauważyła, że nie do końca wyglądają, jakby spały. Były zbyt blade i za słabo oddychały. Podczas snu wyglądały na absolutnie martwe.
Do momentu, gdy głowa Gerdrut opadła na bok i dziewczynka wydała z siebie chrapnięcie przypominające zgrzyt kamieni młyńskich.
Serilda przygryzła wargę, żeby nie parsknąć, i przypomniała sobie, dlaczego to robi.
Dla nich.
Tylko dla nich.
Odwróciła się i wyszła ukradkiem na korytarz.
Pamiętała drogę do komnat Erlkinga, ale i tak cieszyła się z towarzystwa Manfreda, gdy przemierzali korytarze oświetlone pochodniami i obwieszone złowieszczymi gobelinami, przedstawiającymi najbardziej groteskowe obrazy polujących ogarów i rozrywanych ofiar. Coraz bardziej przywykała do przejmujących grozą cieni na ścianach, ale wątpiła, że kiedykolwiek poczuje się tu komfortowo. Nie było na to szans, gdy zza każdego zaułka mógł wyłonić się mroczny z szyderczym uśmiechem lub jakiś niesamowity potwór przyglądający się jej głodnym wzrokiem.
Wkrótce zostanie królową tego miejsca, ale wątpiła, żeby to zwiększyło jej poczucie bezpieczeństwa. Zjawy i potwory, które rezydowały tu znacznie dłużej od niej, dały jej jasno do zrozumienia swoją wyniosłością i zjadliwymi uwagami, że prędzej przeżują jej skórę do kości, niż pokłonią się przed śmiertelną królową.
Starała się nie odbierać tego osobiście.
– Pewnie wszyscy marzą, żeby już było po tej całej ceremonii? – spytała, klucząc z Manfredem labiryntem korytarzy.
Manfred odpowiedział z typową dla siebie monotonią:
– Ani trochę, moja królowo. – W przeciwieństwie do obojętności mrocznych, a może nawet ze względu na nią duchy ze służby dość łaskawie podeszły do nagłego wzrostu pozycji Serildy. Wielu z nich zaczęło zwracać się do niej królewskimi tytułami, takimi jak Wasza Wysokość czy królowo, a sporadycznie nawet Wasza Promienistość. – Z tego, co wiem, wielu postrzega przygotowania do ślubu jako przyjemne odciągnięcie uwagi.
– Od czego?
Rozejrzał się na boki zdrowym okiem, a jego broda z szarymi pasemkami drgnęła od nieznacznego uśmiechu.
– Od naszego życia – odparł sucho, a potem wzruszył ramionami i dodał: – A raczej jego braku.
Serilda zmarszczyła brwi. Manfred i inne duchy byli martwi od wieków, ale widać było, że śmierć pozostaje dla nich otwartą raną. W wielu przypadkach dosłownie.
– Manfredzie – zaczęła powoli. – Pamiętasz służbę poprzedniej rodzinie królewskiej? Tej, która mieszkała tu przed przyjściem mrocznych.
– Niewiele pamiętam z wcześniejszego życia w zamku. Wiem jedynie, że czułem… – Szukał przez chwilę słowa, aż wreszcie dokończył z dziwną tęsknotą w głosie: – …dumę. Z mojej pracy. Nie potrafię jednakowoż powiedzieć, z czego byłem dumny.
Serilda obdarzyła go łagodnym uśmiechem, ale na jego twarz natychmiast powrócił stoicyzm. Kusiło ją, by pociągnąć temat, nacisnąć go, skłonić do przypomnienia sobie czegokolwiek, ale wiedziała, że nie ma to sensu. Wszelkie wspomnienia o rodzinie królewskiej zostały wymazane nałożoną na księcia i jego imię klątwą, która wykreśliła jego rodzinę z historii.
Próbując poznać bliżej rezydujące tu duchy, odkryła, że im bliżej rodziny królewskiej ktoś był, tym mniej miał wspomnień sprzed masakry. Służąca, która szorowała garnki i patelnie na tyłach kuchni, pamiętała niemal całe swoje życie, ale osoba, która regularnie przebywała w towarzystwie króla i królowej lub księcia i księżniczki, nie pamiętała praktycznie niczego.
Nikt też nie wiedział o tym, że ich książę wciąż przebywa wśród nich. Zapomniany książę.
Obecnie był znany w Adalheid jako Vergoldetgeist. Duch-złotnik.
Inni nazywali go poltergeistem. Złotym prządnikiem.
Dla Serildy był po prostu Złotym. Chłopakiem, który pomagał podtrzymać jej kłamstwa i kilka razy uprzędł dla niej złoto ze słomy. I nieświadomie stworzył złote sznury, którymi Erlking zamierzał spętać bóstwo.
Złoty został pozbawiony wszystkich wspomnień. Nie pamiętał niczego. Ani swojego życia. Ani śmierci. Nie miał żadnego wspomnienia sprzed bycia przeklętym chłopcem, poltergeistem uwięzionym w tym okropnym miejscu. Erlking wymazał jego imię z całej historii, począwszy od ksiąg, a skończywszy na nagrobkach. Złoty nie miał pojęcia, że był księciem, dopóki Serilda nie opowiedziała mu o tym, co stało się z nim i jego rodziną. On został przeklęty, a wszyscy pozostali zginęli. Zamordowani w akcie zemsty na księciu, który zabił największą miłość Erlkinga, łowczynię Perchtę. Po dziś dzień Złoty reagował sceptycznie, gdy Serilda o tym wspominała.
Ale nic z jego przeszłości nie miało dla niej większego znaczenia. Ani jego imię. Ani jego dziedzictwo.
Liczyło się to, że był ojcem jej nienarodzonego dziecka.
Liczyło się to, że w akcie desperacji obiecała mu je oddać w zamian za uprzędzenie złota ze słomy.
Liczyło się to, że trochę się w nim zakochała.
Może nawet… nieco bardziej niż trochę.
– Myślę, że pełniłeś jaką ważną funkcję – powiedziała, gdy mijali kilka dużych pomieszczeń. – Na pewno ważniejszą niż woźnica. Może byłeś służącym króla. Albo jego doradcą. To dlatego niewiele pamiętasz. Ale jestem przekonana, że masz wszelkie powody do odczuwania dumy.
Manfred się nie odzywał. W trakcie ich nocnych przechadzek opowiedziała mu trochę o tym, co tu zaszło. Co spotkało rodzinę królewską. Co spotkało jego i wszystkich ludzi, którzy mieli to nieszczęście przebywać w zamku w chwili, gdy Erlking dokonywał zemsty. Swego czasu opowiedziała tę historię Złotemu z przekonaniem, że to tylko bajka, ale teraz wiedziała, że to prawda. Dar od Wyrdith, jej bóstwa patronackiego, bez wątpienia.
Nic z tragicznej przeszłości zamku nie było większym zaskoczeniem dla tych, którzy od setek lat byli zmuszeni do służby mrocznym. Oni wiedzieli, że spotkało ich coś straszliwego. Wielu miało dowodzące tego rany. Niektórzy odnajdywali w głowach strzępy wspomnień poprzedniego życia. Nosili ubiory typowe dla różnych stanowisk w zamku, począwszy od pokojówek i giermków, a skończywszy na wyszukanych dworzanach, ale ich poprzedni status nie miał dla mrocznych żadnego znaczenia.
Z dużą dozą pewności można więc było założyć, że pełnili służbę na dworze, gdy Erlking przejął zamek i wszystkich ich wymordował, nawet jeśli nie potrafili przypomnieć sobie twarzy członków rodziny królewskiej ani tego, czy była szanowana i kochana.
Nikt nie wiedział o tym, że Złoty, wścibski poltergeist, jest ich zaginionym księciem. Nie odważyła się zdradzić prawdy żadnemu duchowi. Nie chciała ryzykować, że do Erlkinga dotrą słuchy, że ona ją zna, a nie mogła ufać nikomu, że zachowa milczenie. Mimo że wiele duchów bardzo polubiła, ich dusze należały do Erlkinga. Dawał im pewną dozę swobody, ale koniec końców byli mu podporządkowani.
Nie mieli innego wyboru.
Tak samo było ze śpiącymi w jej komnacie dziećmi. Erlking udał, że są darem dla niej. Służbą dla jego królowej. Ale one także były jego szpiegami. Czy raczej mogły nimi być, gdyby dała Erlkingowi jakikolwiek powód do bycia szpiegowaną.
Nie mogła ufać nikomu w tym zamku.
Nikomu poza…
Złapała wzrokiem błysk złota przed sobą. Drobną nitkę owiniętą wokół dolnej części świeczki na jednym z kinkietów ściennych. Maleńki szczegół, łatwy do przeoczenia. Każdy by go przeoczył.
Ale przez ostatnie tygodnie Serilda przywykła do wypatrywania takich szczegółów.
Wyprostowała się.
– Dziękuję ci, Manfredzie, ale nie musisz mnie odprowadzać do samego końca. Stąd już trafię sama.
– Ale mogę to zrobić, moja pani.
– Wiem, że możesz. Muszę się jednak kiedyś nauczyć odnajdywać w tym labiryncie, prawda? A poza tym przydałaby mi się chwila… żeby zebrać odwagę.
Przez jego twarz przemknął cień współczucia.
– Oczywiście, moja pani – odparł i się skłonił. – W takim wypadku cię zostawię.
– Dziękuję, Manfredzie.
Odszedł z tą samą nieustępliwą postawą i takim samym równym krokiem co zawsze, i Serilda nie potrafiła powstrzymać wrażenia, że otoczony demonami i ich bezduszną frywolnością jest jednym z nielicznych dżentelmenów w tym zamku.
Gdy tylko zniknął za załomem, Serilda rozluźniła ramiona. Sięgnęła do świecy i ściągnęła pierścień ze złotej nici, przesuwając go w górę nad płomieniem. Owinęła nitkę na palcu i rozejrzała się uważnie po korytarzu.
Cisza i cienie.
– No weź, Złoty – powiedziała z uśmiechem. – Wiem, że tu jesteś.
Znowu wezwana do komnat króla?
Głos dobiegł zza niej, z takiego bliska, że wyobraziła sobie łaskotanie ciepłego oddechu na karku. Nie wzdrygnęła się. Przywykła do nagłych nadejść Złotego. Został przywiązany klątwą do tego zamku podobnie jak ona, ale mógł poruszać się swobodnie w obrębie murów oraz znikać i pojawiać się gdziekolwiek zechciał. Była to zdumiewająca sztuczka magiczna, z której często korzystał, żeby robić kawały, podkradać się do ludzi, podsłuchiwać i szpiegować. Szczególnie lubił wyskakiwać z zaskoczenia, żeby nastraszyć dzieci. Czasem nawet przez nie przechodził, bo potrafił przechodzić przez duchy. Udawały, że się gniewają, ale i tak chichotały ze zdumieniem.
Złoty próbował nauczyć tego samego Serildę, ale okazało się to trudniejsze, niż się wydawało. Jak dotąd udało jej się to zrobić tylko raz, ale chociaż chciała przenieść się do buduaru królowej, znalazła się w piwniczce i niemiłosiernie rozbolała ją głowa.
Mimo bliskości Złotego i subtelnych muśnięć jego oddechu na skórze Serilda wyczuła nerwowość w jego głosie. Próbował ukryć zazdrość, która pojawiła się w chwili ogłoszenia przez króla zaręczyn, ale im bliżej ślubu, tym było mu z tym trudniej.
Serilda nienawidziła się za to, że musi go okłamywać. Było to najtrudniejsze kłamstwo, jakie kiedykolwiek przyszło jej powiedzieć.
Złoty wiedział, że Erlking potrzebuje śmiertelnej żony, żeby móc spłodzić dziecko. Zakładał, że jej częste wizyty w komnatach króla właśnie to miały na celu. Serilda nie wyprowadzała go z tego przekonania, chociaż na samą myśl o tym miała ochotę obedrzeć się ze skóry.
Nie wiedział, a ona nie mogła mu powiedzieć, że już nosiła w sobie dziecko. Stało się to tamtej nocy, gdy Złoty przycisnął usta do jej ust, obsypał ścieżką pocałunków jej linię szczęki, gardło, pagórki piersi. Przeżyli tak intymne chwile tylko jeden raz i Serilda wciąż drżała, gdy pozwalała sobie przypomnieć jego bliskość, dotyk i to, że szeptał jej imię jak wiersz. To tamtej nocy z ich namiętności poczęło się dziecko.
Ale następnym razem, gdy go zobaczyła, z rozkazu Erlkinga wisiał u dachu donżonu na złotych sznurach, tych samych, które uprzędł w celu uratowania Serildzie życia. Kiedy król dowiedział się o tym, że Serilda nosi w sobie dziecko, wymyślił, że ją poślubi i ogłosi je swoim. Jeśli Serilda zdradzi komukolwiek prawdę, nigdy nie uwolni dusz ukochanych dzieci, żeby mogły odejść do Verloren. Będą tu uwięzione, w niewoli mrocznych na wieczność.
Nie chciała do tego doprowadzić, a to oznaczało, że nikt nie mógł poznać prawdy.
Nawet Złoty.
Zwłaszcza Złoty.
– Tak – odpowiedziała, gdy upewniła się, że głos jej nie zadrży. – Zostałam po raz kolejny wezwana przez tego potwora. – Odwróciła się i spojrzała Złotemu w oczy. – Ależ ze mnie szczęściara.
Nie próbowała ukryć pogardy dla swojego narzeczeństwa, nie przed Złotym. Nie miała żadnego wpływu na ten układ z królem. To nie było małżeństwo z miłości. Nie była nawet pewna, czy można je nazwać małżeństwem z rozsądku, bo na pewno jego zawarcie nie było rozsądne dla niej. Ten mężczyzna porwał jej matkę, gdy ona była jeszcze dzieckiem, i zamordował pięcioro niewinnych dzieci, żeby zrobić jej na złość, a to nawet nie był początek jego rozlicznych złych czynów. Rozdarte rodziny, stracone życia z powodu jego kaprysu, schwytane magiczne stworzenia, niektóre nawet zabite.
Nie była w stanie powstrzymać zazdrości Złotego. W jego oczach Erlking zdobywał jej rękę w rychłym małżeństwie oraz jej ciało w swoim łożu. Ale nawet jeśli nie mogła mu powiedzieć prawdy, nie zamierzała nigdy pozwolić na to, by myślał, że czuje do Erlkinga cokolwiek poza odrazą.
Musiała jednak grać dalej w tę grę, ciągnąć te kłamstwa, żeby uzyskać to, na czym jej zależało: wolność dla dusz tych dzieci. Erlking obiecał uwolnić te dusze: Hansa, Nickela, Fricza, Anny i Gerdrut. Obiecał dać im spokój.
W zamian ona będzie dla niego kłamać. Będzie mówiła, że dziecko w jej łonie jest jego dzieckiem. Zachowa tę tajemnicę.
Nie będzie jednak udawać miłości do mężczyzny, którym gardziła. Pewnych kłamstw nawet ona nie była w stanie znieść.
Przez twarz Złotego przemknął cień. Widziała po nim, że mocno go to obeszło. Zwiesił ramiona.
– Mam nadzieję, że on jest… – zaczął, lecz przerwał i zacisnął usta, jakby ugryzł cytrynę. Dopiero po chwili opanował się na tyle, by dokończyć. – Mam nadzieję, że on jest… dżentelmenem.
Słowo dżentelmen zostało wyplute jak nasionko cytryny i z jakiegoś powodu Serildę to rozczuliło. Wiedziała, że Złoty stara się to zrozumieć i zaakceptować na tyle, na ile potrafi.
Przełknęła z trudem i położyła dłoń na jego nadgarstku.
– Nie robi mi krzywdy – powiedziała.
Co było w pewnym sensie prawdą. Nigdy nie zadał jej fizycznego bólu… poza tą sytuacją, gdy rzucił na nią klątwę, przebijając jej nadgarstek złotą strzałą. Niemal jej nie dotykał, gdy zostawali sami, co stanowiło rażący kontrast wobec obrzydliwej sympatii, jaką okazywał jej w obecności innych. Serilda czasem zastanawiała się nad tym, co dwór myśli o tej całej sytuacji. Ich śliczny, złowieszczo spokojny i niebezpieczny król wzdychał do niej, śmiertelniczki i prostaczki z dziwnymi złotymi kręgami w tęczówkach. W świecie śmiertelników jej oczy były postrzegane jako znak, by jej unikać. Była dziwna. Przeklęta. Przynosiła nieszczęście każdemu, kto za bardzo się do niej zbliżył.
Ale mroczni i ich król nie wierzyli w takie przesądy. Może dlatego, że sami byli często nieszczęściami, których tak bardzo obawiali się ludzie.
Może w oczach demonów to właśnie jej anomalie pociągały króla.
Zmarszczki między brwiami Złotego złagodniały, ale tylko nieznacznie. Przytaknął z niesmakiem i Serilda poczuła fizyczny ostry ból między żebrami z powodu tego, że nie może powiedzieć mu więcej.
Owszem, król nie robił jej krzywdy. Nie będzie rozgrzewała mu łóżka, ani dziś, ani kiedykolwiek. Nie da mu dziecka, a przynajmniej nie w sposób, w jaki wyobrażał to sobie Złoty.
To nieprawda, miała ochotę wyszeptać. A potem nachylić się i musnąć policzkiem jego skroń. Przyprzeć go do ściany i wtopić się w niego ciałem. Nie jestem jego. Nigdy nie będę jego.
Ale nadal pragnę być twoja.
Nic jednak nie powiedziała i puściła nadgarstek Złotego, po czym ruszyła dalej zamkowymi korytarzami.
W stronę czekającego pana młodego.
Złoty stąpał za nią cicho, a ona nie potrafiła powstrzymać zadowolenia z tego, że nie zniknął. Torturą było przebywanie z nim z tymi wszystkimi sekretami, ale bez niego było jeszcze gorzej. Przy nim mogła sobie przynajmniej wyobrażać, że on też to wszystko czuje. Agonię. Rozpacz. Tęsknotę za tym, co kiedyś mieli. Co przez ulotną chwilę sprawiało wrażenie, jakby mogło stać się czymś więcej.
Dotarli do rozwidlenia na końcu korytarza i Serilda nie potrafiła sobie przypomnieć, czy powinna teraz skręcić w lewo, czy w prawo. Zatrzymała się i zamyśliła, ale Złoty westchnął cicho i wskazał w lewo.
Uśmiechnęła się do niego z nieśmiałością i wdzięcznością, ale udręka na jego twarzy kłuła ją w pierś. Zauważyła złote plamki w jego źrenicach odbijających światło świec. Miedzianoczerwone włosy miał w nieładzie, jakby przez ostatni tydzień przeczesywał je dłońmi, a nie grzebieniem. Rząd guzików koszuli był nierówny, bo jedna dziurka została ominięta.
Nie przypominała sobie takiej decyzji, ale jej dłoń w jakiś sposób znalazła się na koszuli. I rozpinała niewłaściwie zapięty guzik.
Złoty zamarł pod jej dotykiem.
Poczuła gorąco na policzkach, nawet jeśli był to tylko fantomowy rumieniec. Jej serce nie biło, a w żyłach nie krążyła krew za sprawą klątwy, która oddzieliła jej duszę od śmiertelnego ciała. Była jednak doskonale zaznajomiona z uczuciem zażenowania oraz, zwłaszcza teraz, tęsknoty.
Guzik został uwolniony przez palce, które zaczęły się trząść. Wygładziła materiał koszuli i wyrównała obie strony szerokiego kołnierza przy gardle.
Złoty wciągnął gwałtownie powietrze.
Jej palce zamarły, rozchylając koszulę po obu stronach i odsłaniając gardło, zagłębienia obojczyków i blade piegi na górze klatki piersiowej.
Mogłaby się nachylić. Pocałować go. Właśnie tu, w tę nagą skórę.
– Serildo…
Podniosła wzrok. W jego oczach lśniły dziesiątki myśli, będące echem jej własnych.
Nie możemy.
Nie powinniśmy.
Ja też tego chcę.
Przycisnęła poduszkę kciuka do tych piegów.
Z tęsknotą.
Złoty zamknął oczy, przechylił się do przodu i przycisnął czoło do jej czoła.
Serilda stężała i pospiesznie zapięła mu guziki.
– Wybacz – wydyszała. – Wiem, że nie możemy… wiem.
Gdyby ktokolwiek ich zobaczył… gdyby pojawiła się chociaż najmniejsza plotka kwestionująca wierność Serildy i ojcostwo jej dziecka, Erlking na pewno by ją za to ukarał.
Co niemal na pewno oznaczało ukaranie dzieci.
Po raz ostatni przycisnęła palce do torsu Złotego i odsunęła się.
– Nie powinnam kazać mu czekać – wyszeptała. – Nawet jeśli bardzo bym chciała.
Złoty przełknął ślinę. Prześledziła wzrokiem jego grdykę, przesuwała się z trudem, jakby próbował przełknąć słowa, które go dusiły.
– Odprowadzę cię do końca.
– Nie musisz.
Uśmiechnął się, trochę smutno, trochę zuchwale.
– W tym zamku roi się od potworów, jakbyś nie wiedziała. Gdyby cokolwiek ci się stało, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
– Mój obrońca – odparła półżartem.
Ale jego twarz pociemniała.
– Nie potrafię obronić cię wtedy, gdy jest to naprawdę potrzebne.
Ścisnęło ją w piersi.
– Złoty…
– Przepraszam – dodał pospiesznie. – To nie będzie miało znaczenia. Gdy już znajdziemy nasze ciała. Gdy ściągniemy tę klątwę.
Serilda wzięła go za rękę i mocno ścisnęła. Tylko to dawało im jeszcze nadzieję. Że znajdą swoje ciała i złamią strzały w nadgarstkach, żeby ściągnąć klątwę przywiązującą ich do tego zamku. Że pewnego dnia uda im się uwolnić.
– Tak będzie – powiedziała. – Ściągniemy tę klątwę, Złoty.
Zacisnął palce, ale chwilę później zabrał dłoń.
– Powinnaś iść – odparł. – Zanim ktoś nas zobaczy i doniesie królowi, że baraszkowałaś z poltergeistem.
Gdy kilka tygodni temu po raz pierwszy zobaczyła komnatę króla, przyszło jej do głowy, że jest to mężczyzna, który potrafi sprostać oczekiwaniom.
Nie miał łóżka, co kazało jej domniemywać, że mroczni jednak nie śpią, chociaż nigdy nie spytała o to wprost. Miał natomiast sporo wytwornych mebli. Fotele z wysokimi oparciami i eleganckie sofy obite najwykwintniejszymi materiałami i wykończone czarnymi sznurami i frędzlami. Stoły inkrustowane masą perłową i drewnem hebanowym. Dywany z grubych futer, tak olbrzymie, że bała się pomyśleć, z jakich stworzeń zostały zdarte.
Gabinet osobliwości na jednej ze ścian zawierał starannie dobrany zbiór czaszek zwierzęcych, nietypowej broni, marmurowych rzeźb, ręcznie malowanych garnków, oprawionych w skórę ksiąg i groteskowo wyszczerzonych masek. Nad gobelinami jak zwykle wisiały poroża, rogi i wypchane zwierzęta, król trzymał tu jednak także małe, delikatne stworzenia. Ptaki wyglądały tak żywo, jakby w każdej chwili mogły zacząć śpiewać. Lisy sprawiały wrażenie tak rześkich, jakby mogły czmychnąć ze ściany.
Na przeciwległej ścianie wisiała bogata kolekcja map. Niektóre wyglądały na stare, sporządzone na zwierzęcych skórach i pergaminie. Niektóre przedstawiały miejsca, o jakich Serilda nigdy nie słyszała i nie była pewna, czy w ogóle istnieją, wraz z realistycznymi obrazkami najdziwniejszych mitycznych stworzeń, opisanych starannym charakterem pisma bladoczerwonymi literami. Inkanyamba, długi wąż z głową konia. Gigantyczny buto ijo, zielony troll z kłami. Gumiho, lis o dziewięciu ogonach. Serilda uwielbiała przyglądać się tym stworzeniom, uwielbiała wodzić palcami po słowach i wypowiadać na głos nieznane nazwy. Nie potrafiła się powstrzymać przed zastanawianiem się, czy one istnieją naprawdę. Czy żyją gdzieś daleko stąd. Po ciemnej stronie całunu widziała już tyle stworzeń, które kiedyś wydawały jej się zmyślone, że była skłonna uwierzyć niemal we wszystko.
Tak czy inaczej, owszem, komnata była ciemna i nieco mroczna, ale jednocześnie na swój dziwaczny sposób przytulna. Każdy drewniany element był ozdobnie rzeźbiony i wypolerowany do głębokiego, bogatego połysku. Wszystkie materiały, od poduszek po kotary, czarne lub w ciemnych, szlachetnych tonach, były najwyższej jakości. Jeśli gdzieś znajdowała się świeca, była zapalona.
A znajdowało się ich tu mnóstwo, przez co pomieszczenie sprawiało wrażenie ołtarza bóstwa lub świątyni.
Najbardziej jednak uwagę Serildy przykuł wysoki zegar podłogowy, który stał we wnęce obok paleniska. Jego mosiężne wahadło było wyższe od niej, a na tarczy pokazywał nie tylko godzinę, lecz także cykle księżyca i pory roku. Cztery wskazówki powoli i równomiernie obracały się na tarczy, każda wyrzeźbiona z delikatnej kości. Serilda nie potrafiła przestać się mu przyglądać, gdy była w tym pomieszczeniu.
Częściowo pewnie dlatego, że odliczała minuty do chwili, gdy będzie mogła wyjść.
Tym razem, w wieczór przed przesileniem letnim, przy balkonie stał zastawiony stół z karafką burgundowego wina, kostką sera i bochenkiem ciemnego chleba oraz misą przepełnioną szkarłatnymi czereśniami, błyszczącymi morelami i innymi owocami. Kiedyś założyła, że mroczni, zwłaszcza ci biorący udział w dzikich łowach, są nieustannie spragnieni mięsa swoich ofiar. Wyobrażała sobie ich, jak tańczą wokół wielkich połaci opiekanych nad ogniem, płomienie z sykiem pochłaniają skapujący z kości tłuszcz, a udźce dzików i jeleni są chrupko zwęglone na brzegach. I owszem, w zamku naprawdę zjadano sporo mięsa, ale jego rezydenci mieli także bardziej wyrafinowane gusta i lubowali się w świeżych owocach. Nie inaczej jak w domu Serildy, gdzie owoce także budziły rozkoszny głód, gdy pola i sady ubarwiały się już dojrzałymi śliwkami, figami i owocami leśnymi, co było niesamowitym luksusem po ciężkiej zimie.
Erlking stał przy oknie. W oddali nad górami Rückgrat wisiał rosnący księżyc, który opromieniał czarne lustro wody srebrzystymi odblaskami.
Serilda usiadła na jednym z tapicerowanych krzeseł przy stole i poczęstowała się czereśnią. Owoc pękł w jej ustach. Słodycz z najmniejszą nutką kwaśności. Nie miała pojęcia, w jaki sposób prawdziwa królowa powinna pozbywać się pestki, więc wypluła ją w dłoń i wrzuciła do pustego kieliszka na wino, po czym sięgnęła po kolejną czereśnię.
A potem trzecią.
Pomyślała o tym, co wszyscy inni z zamku sobie wyobrażają, że dzieje się teraz w tym pomieszczeniu, i zachciało jej się śmiać. Gdyby tylko mogli zobaczyć, jak jej rzekomo owładnięty miłością król przez większość wieczoru kompletnie ją ignoruje.
Przypomniała sobie jednak, że Złotego te wyobrażenia przypuszczalnie rozdzierają, i natychmiast posmutniała.
– Jak radzi sobie mój potomek?
Wzdrygnęła się. Król nadal się do niej nie odwrócił, a kruczoczarne włosy opadały mu luźno na plecy.
Twój potomek nie istnieje, miała ochotę odpowiedzieć. To dziecko nie jest twoje. I nigdy nie będzie.
Zamiast tego przycisnęła dłoń do brzucha.
– Nie czuję żadnej różnicy. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, o co chodzi z tym całym zamieszaniem. – Mówiła lekkim tonem, żeby ukryć jak najbardziej realne obawy, które zaczęły w niej narastać. – Jestem wiecznie głodna, ale to nic nowego. – Wzięła nektarynę i wgryzła się w nią. Gdy sok spłynął jej po podbródku, otarła go rękawem i jadła dalej, ignorując karcące spojrzenie króla.
Jeśli marzyła mu się królowa o dworskiej etykiecie, nie wybrał zbyt dobrze.
– Czy w zamku jest jakaś położna? – spytała. – Może jedna ze zjaw? U poprzedniej rodziny królewskiej musiała być taka osoba. Mam bardzo dużo pytań. Dobrze by było móc z kimś o tym porozmawiać.
– Położna… – powtórzył Erlking i Serilda odniosła wrażenie, że nie przyszło mu to wcześniej do głowy. – Dowiem się.
Serilda zlizała sok z nadgarstka, zanim dopłynął do brzegów rękawa.
Król porwał chustkę ze stolika i rzucił w jej stronę.
– Postaraj się poprawić swoje maniery. Będziesz królową i moją żoną.
– To była twoja decyzja, nie moja. – Zignorowała chustkę i ponownie wgryzła się w nektarynę. Gdy skończyła ją jeść, uśmiechnęła się i dorzuciła pestkę do tych z czereśni, które spoczywały w kieliszku. Następnie jeden po drugim wytarła lepkie palce w aksamitną połę spódnicy. – Ale jeśli się mnie wstydzisz, wciąż jeszcze możesz zmienić zdanie.
Twarz przybrała jeszcze zimniejszy wyraz, co było niezłym osiągnięciem, zważywszy na jej typową lodowatość.
– Przynajmniej nie będę musiał cię zbyt długo znosić. Sześć miesięcy. Jak mrugnięcie powieką.
Zjeżyła się na tę sugestię. Czy nie powinien przynajmniej próbować ukryć zamiar zabicia jej, gdy przestanie mu być potrzebna?
Ze złością odłamała kawał sera i wepchnęła go do ust, bo dobrze wiedziała, że to jego ulubiony. Przeżuwając go, spytała:
– Czy po ceremonii zamieszkamy razem?
Król prychnął.
– Absolutnie nie. Będziemy kontynuować to, co robimy teraz, aż będziemy mogli ogłosić ciążę. Nic więcej nie jest potrzebne.
Serilda odetchnęła. Od tygodnia bała się tego pytania i zakręciło jej się w głowie od ulgi, że nie będzie musiała spać tutaj, z nim. Że po prostu będą dalej udawać.
Póki co mogła to robić.
Jak długo już tu była? Zerknęła na zegar. Minęło zaledwie dziesięć minut. Miała wrażenie, jakby to były całe wieki.
– Zastanawiam się, czy nie powinniśmy byli odprawić ceremonii zaślubin w noc Księżyca Kochanków – powiedział. – Przesilenie jest na swój sposób poetyckie, ale odnoszę wrażenie, że moja panna młoda coraz bardziej się niecierpliwi.
– To nie niecierpliwość czuję.
– Nie marzyłaś o tym, by być letnią panną młodą?
Parsknęła.
– Nie jestem letnią panną młodą. Jestem letnią ofiarą.
Erlking się zaśmiał. Rzadko udawało się go do tego sprowokować i Serilda zawsze czuła wtedy ukłucie zadowolenia, mimo że wcale sobie go nie życzyła.
Smutne było to, że powiedziała prawdę.
To wcale nie miało być wesele. Raczej rytuał ofiarny, w którym ona będzie owcą. Gdy nadejdzie czas, król zabije ją i zabierze jej dziecko, które jakimś trafem już kochała z nieznaną sobie wcześniej zapalczywością.
Potarła nadgarstkiem bliznę na nadgarstku. Szczerze powiedziawszy, rytuał już został dokonany w momencie, gdy Erlking przebił jej rękę strzałą i nałożył klątwę na jej duszę, oddzielając jej ducha od śmiertelnego ciała i przywiązując ją do tego nawiedzonego zamku, przez co utknęła tu, po mrocznej stronie całunu.
Widziała swoje ciało leżące na podłodze w sali tronowej, oddychające, lecz bez życia. Nie do końca rozumiała tę magię. Nie czuła pulsu ani bicia serca w piersi. Mogła wstrzymać oddech bez końca, ale nadal oddychała z nawyku lub dla poczucia komfortu.
Do tego dochodziła kwestia jej nienarodzonego dziecka. Mogła tylko mieć nadzieję, że wszystko jest z nim w porządku. Nie czuła żadnych objawów ciąży, żadnych powracających nudności ani boleści w krzyżu i w kostkach, na które skarżyły się kobiety w Märchenfeld. Do teraz nie wiedziała, czy dziecko fizycznie rozwija się w niej, czy w tym przypominającym zwłoki ciele, ukrytym gdzieś w zamku.
Musiała wierzyć, że Erlking z racji swoich planów nie zrobi dziecku żadnej krzywdy, i nienawidziła się za to, że jest zmuszona do pokładania w nim zaufania.
W końcu odszedł od okna i sięgnął po swój kieliszek. Zawahał się i spojrzał na nią.
– Co? – spytała. – Nie zatrułam go. – Wciągnęła gwałtownie powietrze. – Ale może następnym razem powinnam spróbować.
– Sugeruję tojad, jeśli się zdecydujesz. Zawsze podobał mi się ten słodkawy i dość satysfakcjonujący posmak, jaki zostawia. – Uniósł kieliszek do ust i napił się, nie odrywając od niej wzroku. Odłożył kieliszek i dodał: – Uważasz się za gawędziarkę, jeśli się nie mylę.
Serilda się wyprostowała i trochę zaniepokoiła tym, że król dostrzegł tę cichą i ukrytą cząstkę niej.
– Nazywano mnie gorzej.
– To opowiedz mi historię.
Skrzywiła się.
– Nie jestem w nastroju. I nie próbuj mi rozkazywać. Nie jestem jednym z twoich duchów.
Jego usta lekko się uniosły w rozbawieniu.
– Pomyślałem tylko, że w ten sposób szybciej upłynie nam czas. – Zerknął znacząco na zegar, jakby zauważył jej wcześniejsze spojrzenia.
Prychnęła.
– W sumie to jest taka historia, którą słyszałam dawno temu i zawsze się zastanawiałam nad jej prawdziwością. Mówi się, że Księżyc Kochanków zawdzięcza swoją nazwę tobie i Perchcie.
Erlking przechylił głowę, ale nic nie odpowiedział.
– Jak głosi opowieść, to pod tym księżycem wypowiedzieliście do siebie swoje najprawdziwsze imiona, w ten sposób wiążąc na zawsze ze sobą swoje losy. Dlatego niektórzy ludzie zdradzają swoje sekrety pod Księżycem Kochanków. Podobno księżyc je ochroni.
– Przesądne nonsensy – mruknął. – Każdy idiota powinien wiedzieć, że jeśli chcesz utrzymać coś w sekrecie, nie możesz tego zdradzić nikomu, niezależnie od tego, pod jakim jesteście księżycem. Ale wy, śmiertelnicy, nadajecie bajkom zbyt duże znaczenie. Wierzycie, że wasz los zależy od starych bóstw i przesądów. Że każde nieszczęście można zrzucić na księżyc, gwiazdy czy jakąkolwiek absurdalną rzecz, która akurat jest w pobliżu. Ale nie ma czegoś takiego jak los, jak fortuna. Istnieją wyłącznie sekrety, które zdradzamy, i te, które ukrywamy. I nasze decyzje lub strach przed ich podjęciem.
Serilda przyglądała mu się jak oniemiała. Ile razy mieszkańcy Märchenfeld obwiniali ją o swoje nieszczęścia?
Nie mogła jednak zignorować faktu, że Wyrdith było jej bóstwem patronackim. Została przeklęta przez bóstwo opowieści i fortuny. Nie do końca potrafiłaby zgodzić się ze stwierdzeniem, że nie miało to żadnego znaczenia.
Może istniało coś pomiędzy.
Miejsce na to, nad czym nie mamy kontroli, co zależy od losu…
Ale także od osobistych decyzji.
Zalało ją przerażenie. Cały problem polegał na tym, że chciała wierzyć w decyzje. Chciała wierzyć, że ma kontrolę nad swoim losem. Ale jak miałaby ją mieć? Była więźniarką Erlkinga. Podjęła swoje decyzje i popełniła swoje błędy, ale koniec końców jej los został wybrany za nią.
Co za ironia! Ależ Wyrdith musi się z tego śmiać, gdziekolwiek jest.
– Czyli… – odezwała się niepewnie – ta opowieść nie jest prawdziwa?
Król prychnął.
– Że Perchta i ja powiedzieliśmy sobie swoje imiona pod Księżycem Kochanków? Oczywiście, że nie.
– Szkoda. To byłoby romantyczne.
Erlking potrząsnął głową i dolał sobie wina.
– Nie potrzebujemy bajek, żeby zniekształcały naszą miłość. Perchta i ja… nasza miłość była nam pisana od samego początku. Bez niej jestem niepełny.
Serilda zamarła, zażenowana jego szczerością.
Nie pomagała jej świadomość, że Erlking zamierza sprowadzić Perchtę z powrotem. Pod Bezkresnym Księżycem, w tę rzadką noc, gdy przesilenie zimowe zbiega się z ostatnią pełnią roku, wraz z dzikimi łowcami planował schwytać jedno z siedmiu bóstw. A gdy do królestwa dotrą pierwsze promienie słońca, schwytane bóstwo będzie musiało spełnić jedno życzenie.
Erlking wykorzysta je, żeby wyciągnąć Perchtę z Verloren. Okrutna łowczyni znowu będzie chodzić po ziemi, a on będzie miał dla niej w prezencie dziecko Serildy. Porwał wcześniej wiele dzieci, żeby zrobić jej przyjemność, nigdy jednak nie podarował jej noworodka.
Na myśl o tym Serildzie zrobiło się niedobrze. Dla niego rozwijające się w niej życie było przedmiotem do opakowania i wręczenia. Lalką, zabawką, czymś, co łatwo wyrzucić.
I chociaż Serilda nie poznała łowczyni osobiście, według wszelkich znanych opowieści Perchta nie miała w sobie matczynej miłości, mimo że tęskniła za własnym dzieckiem. Mówiono, że była bezwzględna, wyniosła i okrutna. Za każdym razem, gdy znudziła się ofiarowanym jej dzieckiem, Erlking zabierał je do lasu i wracał bez niego.
Tak to wyglądało u mrocznych.
Do takiej matki miało trafić dziecko Serildy.
Tyle że był jeden maleńki problem. Drobne zastrzeżenie, o którym nie wiedział nawet Erlking.
Serilda obiecała już to dziecko Złotemu. Swoje pierworodne, w zamian za uprzędzenie złota z całego pomieszczenia słomy. Umowa została przypieczętowana magią. Serilda nie sądziła, że da się ją zerwać.
Nie zamierzała jednak zdradzać tego Erlkingowi.
Coś wymyślę, powtarzała sobie. Miała jeszcze sześć miesięcy na opracowanie jakiegoś planu. Żeby ocalić dziecko. Siebie. Złotego. Śpiące w jej pokoju dzieci.
– Co za nieczułość z mojej strony – wypalił Erlking, wyrywając ją z zamyślenia. Obszedł stół, zbliżył się do jej krzesła i ukląkł na jedno kolano. – Wzdychać za inną, gdy moja narzeczona siedzi obok mnie. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, moja ukochana.
– Z wszystkich rzeczy, za które mógłbyś przeprosić – odburknęła – wyznanie, że kochasz sadystycznego demona, który zmarł trzysta lat temu, nawet nie trafiłoby na listę.
Jego szczęka zadrgała.
– Nie trać tego ognia, mała śmiertelniczko – powiedział, po czym ujął jej dłoń w zimne palce i nachylił się nad nią. – Dzięki niemu łatwiej nie widzieć świata poza tobą.
Wstał i sięgnął po świeżą nektarynę. Górując nad Serildą, odgryzł kawałek i po jego podbródku także spłynął sok. Uśmiechnął się z zadowoleniem i otarł się rękawem.
– Jeszcze dziesięć minut i chyba będziesz mogła sobie pójść.
Podniósł swój kieliszek i odwrócił się do niej plecami. Serilda właśnie na to czekała.
Jednym ruchem porwała srebrny nóż ze stołu i wbiła go Erlkingowi w plecy, dokładnie między łopatki. Poczuła poddawanie się ciała i chrzęst kręgosłupa.
Król znieruchomiał.
Przez długą chwilę Serilda myślała, że może jakimś trafem… tym razem…
Ale Erlking wziął głęboki wdech i wypuścił go. Powoli i przeciągle.
– Proszę – odezwał się – wyciągnij ten nóż z moich pleców. Nie chciałbym musieć prosić o to Manfreda. Znowu.
Serilda zaklęła pod nosem i wyrwała nóż. Z rany zamiast krwi ulotnił się obłoczek czarnego dymu, który rozpuścił się w powietrzu.
Skrzywiła się. Za pierwszym razem, gdy go dźgnęła, była przekonana, że jej odda.
Ale on nawet nie próbował.
Pierwszy nóż wszedł w jego bok, tuż pod żebrami.
Przy następnej próbie wbiła mu go w brzuch, mniej więcej tam, gdzie powinien być żołądek.
Za trzecim razem trafiła w serce i poczuła tak wielką dumę z tego, że tak dobrze wymierzyła, że aż pisnęła z zachwytem.
Erlking przewrócił tylko oczami, wyjął nóż i uniósł go do światła. Ostrze było nieskalane, jakby wcale nie zostało wbite w jego tors aż po rękojeść.
Serilda rzuciła nóż na stół.
– Następnym razem dostaniesz w głowę – oznajmiła, krzyżując ramiona z rozdrażnieniem. – Może wbiję ci go w oko, tak jak jeden z twoich łowców potraktował Manfreda.
– Jeśli dzięki temu jest ci tu znośniej – odparł i upił łyk wina – to śmiało, staraj się, jak potrafisz.
Anna została przydzielona Serildzie jako dama dworu, ale ponieważ jako ośmiolatka nie potrafiła usiedzieć na jednym miejscu, niespecjalnie sprawdzała się w tej roli. Dlatego w dzień przesilenia letniego w komnacie Serildy zjawiły się dwie zjawy w przesiąkniętych krwią fartuchach, żeby przekształcić ją w coś przypominającego królową. Lub pannę młodą.
Lub raczej… demoniczną łowczynię, jak się okazało.
Serilda spodziewała się sukni ślubnej. Wielu mrocznych lubowało się w luksusowych ubiorach i wyobrażała sobie, że król dostarczy jej jakąś spektakularnie wystawną suknię do założenia na ceremonię.
Ale nie, zakrwawione pokojówki wcale nie przyniosły jedwabiu i brokatu z wieloma warstwami tiulu. Zamiast tego miały wiązaną w torsie skórzaną tunikę i jasną bluzkę. Do tego bryczesy jeździeckie i osłony przedramion zwane zarękawiami, rękawiczki z koziej skóry oraz najmiększe buty, jakie kiedykolwiek nosiła. Najciekawsze jednak, że dały jej też kunsztownie wykonaną kuszę. Mniejszą niż ta od Erlkinga, ale z równie ostrymi bełtami. Serilda bała się dotknąć broni z obawy, że przypadkowo naciśnie spust i pośle strzałę w czyjąś głowę. Nikt z obecnych w pokoju nie potrzebował dodawać kolejnej otwartej rany do tych, które już posiadał.
– Uroczo – stwierdziła. Wcześniej kilka razy bezskutecznie próbowała przekonać swojego pana młodego, żeby wyjawił chociaż najdrobniejszy szczegół na temat ceremonii. – Błagam, powiedzcie, że tego wieczoru będę miała przyjemność strzelić swojemu mężowi w serce.
Dzieci zachichotały.
Pokojówki wymieniły niepewne spojrzenia i jedna z nich odparła:
– Wydaje mi się, że w planie jest jakieś ceremonialne polowanie.
Serilda jęknęła.
– Mogłam się domyślić.
Następnie została posadzona przed toaletką. Pokojówki pospiesznie rozplotły jej warkocze i natarły olejem dłonie i policzki, przez co trochę pachniała spiżarnią. W międzyczasie Anna i Gerdrut ćwiczyły przewroty na materacu, a Nickel i Hans grali w kości, czego nauczył ich stajenny, który był kilka lat starszy i od razu ich wszystkich polubił.
Serilda spojrzała w lustro toaletki. W słabym świetle świec przyjrzała się swoim złotym kołom na czarnych tęczówkach. Na pierwszym spotkaniu Erlking mylnie uznał je za kołowrotki, dlatego tak łatwo przekonała go, że została pobłogosławiona przez Huldę i potrafi prząść złoto ze słomy. Ale nie, to były koła fortuny. Wyrdith, bóstwo opowieści, fortuny i kłamstw, było jej bóstwem patronackim.
Miało to być błogosławieństwem w zamian za to, że wiele lat temu jej ojciec pomógł bóstwu po nocy Bezkresnego Księżyca. W rzeczywistości jednak jej przeklęty język sprowadzał niemal wyłącznie nieszczęścia na nią i na osoby, które kochała.
Gdyby kiedykolwiek udało jej się spotkać bóstwo Wyrdith, roztrzaskałaby mu to koło fortuny na jego niewdzięcznej głowie.
Rozległo się pukanie i do środka wpadł Fricz, jej „posłaniec”.
– Jest już gotowa? – spytał Annę, ale ta stała na rękach, opierając stopy na rusztowaniu baldachimu dla równowagi. – Nieważne – stwierdził i odwrócił się do Serildy i pokojówek. Obejrzał jej włosy, splecione w zawiły, opadający na plecy warkocz, oraz ubiór jeździecki na tapicerowanym krześle. – Lepiej się pospiesz, albo król zacznie mordować tam ludzi.
– Kogo zamierza zamordować? – spytała Anna z kucykami majtającymi o dywan. – Przecież wszyscy tutaj są już martwi.
– Skąd u niego ta nerwowość? – dołączyła z pytaniem Serilda. – Nie jestem spóźniona. Jeszcze nie.
– No i przecież chyba nie zaczną bez ciebie – stwierdziła Anna. Opuściła nogi na ziemię i wstała.
– Pracujemy najszybciej, jak potrafimy – powiedziała jedna z pokojówek, nakładając na usta Serildy jakąś substancję z małego pojemniczka. – Byłoby nam łatwiej bez tylu rozproszeń. – W niezbyt subtelny sposób zerknęła na Annę i Gerdrut.
Fricz wzruszył ramionami.
– Chyba chodzi o poltergeista.
Serilda zesztywniała.
– A co się z nim stało?
– Zniknął. Król wysłał dziś rano do niego straże, bo chciał, żeby przez całą ceremonię był spętany. Wiesz, żeby nie narobił kłopotów jak zwykle. Ale nikt nie może go znaleźć. Część służby mówi, że może próbować przerwać ceremonię.
– Mam nadzieję, że to zrobi! – wykrzyknęła Gerdrut i wskoczyła na łóżko, które było na tyle wysokie, że jej stopy zwisały dobre trzydzieści centymetrów nad podłogą.
– Pamiętacie, jak zamienił wypchane zwierzęta w północnym skrzydle na szmaciane lalki i główki rzepy? – spytał Nickel z błyszczącymi oczami. – Musiał to rzeźbić całe wieki, ale zaskoczenie na twarzach łowców było bezcenne.
Dzieci zaczęły przerzucać się opowieściami i Serilda nie mogła opanować uśmiechu. Od czasu, gdy Erlking zabił je i porwał ich dusze, więżąc je w tym zamku, Złoty zrobił na nich całkiem spore wrażenie swoimi błazeństwami.
Jakaś cząstka Serildy rozpaliła się nadzieją, że Złoty mógłby przerwać ceremonię. Bycie uratowaną w ten straszliwy dzień brzmiało bardzo kusząco, wręcz romantycznie.
Nie podobała jej się natomiast myśl, że Złoty miałby znowu zostać spętany jak jedna z bestii Erlkinga. Podejrzewała, że Erlking z przyjemnością zostawiłby go zawieszonego u dachu donżonu na stulecie lub dwa, gdyby nie potrzebował złotych lin do polowań. I gdyby Złoty nie zrobił tej paskudnej burdy, wykrzykując pijackie ballady przez tyle godzin, że nawet większość mrocznych zgodziła się co do tego, że lepiej go uwolnić.
Serilda nie chciała, żeby kiedykolwiek znowu go tak związano.
Ale… zawarła umowę z Erlkingiem. Jej uległość i jej potomek w zamian za uwolnienie dusz ukochanych przez nią dzieci. Hansa, Nickela, Fricza, Anny i Gerdrut. Musiała wyjść za Erlkinga. I dać mu dziecko. Zdruzgota ją to, gdy ta chwila nadejdzie, ale to z jej winy te słodkie aniołki są tutaj, a nie w swoich domach, ze swoimi rodzinami, planującymi dla nich długą przyszłość bez komplikacji.
Przygryzła wargę, zacisnęła powieki i wysłała ciche życzenie do Złotego, gdziekolwiek teraz był.
Nie zniszcz tego. Nie dzisiaj.
– Gotowe – oznajmiła pokojówka i odsunęła się od włosów Serildy. – Teraz cię ubierzemy.
W oszołomieniu pozwoliła pokojówkom zaprowadzić się za parawan, gdzie pokazały jej, jak dopasować do siebie poszczególne elementy zbroi. Nie czuła się komfortowo w ubiorze łowieckim, ale gdy została pchnięta z powrotem na środek pokoju, dzieci otoczyły ją z szeroko otwartymi z wrażenia oczami. Poza Hansem, który był poważniejszy, a w dodatku ostatnio jeszcze bardziej sposępniał i Serilda nie potrafiła temu zaradzić. Wcale mu się jednak nie dziwiła. Był wystarczająco dojrzały, żeby wiedzieć, że żadna ilość oczarowań w tym nawiedzonym zamku nie zastąpi życia, które im odebrano.
– Wyglądasz jak wojowniczka! – wykrzyknęła Gerdrut, wpatrując się w nią pożądliwie. Brakowało jej jednego z przednich zębów. Pierwszego i ostatniego mleczaka, jakiego straciła.
Serilda nie potrafiła opanować poczucia zadowolenia, że z wszystkich możliwych określeń została nazwana wojowniczką. Czyli kimś, kto potrafi coś więcej niż tylko prząść nieprzydatne historie.
– Nie – nie zgodził się Hans cicho. – Wygląda jak łowczyni.
Były to idealne słowa do ostudzenia entuzjazmu. Oczy dzieci przygasły i Serilda znowu poczuła ściskające przerażenie w sercu, prześladujące ją od nocy Księżyca Przebudzenia, gdy jej los został przypieczętowany.
Przełknęła z trudem.
– Nic się nie zmieni. To tylko głupia ceremonia.
– Głupia ceremonia – dopowiedział Hans – po której zostaniesz Królową Olch.
– Dla was zawsze będę Serildą – stwierdziła i poczochrała mu włosy, głównie chyba po to, żeby wykręcił się od niej z rozdrażnieniem.
– Nie, nie będziesz Królową Olch – włączył się Nickel. – Nie dla nas. To by brzmiało, jakbyś do niego należała, a ja się na to nie zgodzę. Wymyślimy coś innego.
– Złota królowa! – wykrzyknęła Gerdrut. Promieniejąc, wzięła Serildę za rękę. – Potrafisz robić coś z niczego. Potrafisz prząść złoto ze słomy.
Serilda wstrzymała oddech. Nie mogła sobie pozwolić, by dzieci przypadkiem wygadały przed Erlkingiem prawdę, dlatego musiała utrzymywać kłamstwo o tym, że jest złotą prządką, nawet przed nimi. Ale słowa Gerdrut przypomniały jej o tamtym dniu, wiele miesięcy temu, gdy dzieci zebrały się pod osłoną sosny i otoczone kopami śniegu słuchały opowieści Serildy o podłym Erlkingu i łowczyni Perchcie. Tamtego dnia Gerdrut porównała opowiadanie historii przez Serildę do magicznego daru przędzenia złota.
Patrząc wstecz, Serilda widziała, że to tamtego dnia jej życie się zmieniło. Przycisnęła wargi do loków Gerdrut, a potem przygarnęła do siebie wszystkie dzieci. Stłumiła drżenie, gdy przytruchtały do niej wszystkie i poczuła ich ciałka, kruche jak liście mogące się w każdej chwili rozpaść. Cieszyła się, że są blisko niej, nawet jeśli były martwe.
Jedna z pokojówek chrząknęła i otworzyła drzwi.
– Wybacz mi, moja pani, ale nie powinnyśmy kazać Jego Ponurości czekać ani chwili dłużej.
Serilda nie wiedziała, czego spodziewać się po swoich zaślubinach. Gdy spytała o to Erlkinga, powiedział, że nie oczekuje od niej niczego poza tym, że będzie szczęśliwą panną młodą. Odparła mu na to, że ponieważ nie ma takiej możliwości, żeby była szczęśliwa, może po prostu prześpi wszystko i każe komuś się obudzić na kolację. Próbowała go tym zirytować, ale on się tylko zaśmiał.
Jakby uznał, że zażartowała.
Starała się nie przejmować. Przecież nie miało to znaczenia, czy będzie musiała wypowiadać jakieś absurdalne przysięgi o miłości na wieki. Tak samo to, czy da jej obrączkę, pocałuje ją lub zrobi cokolwiek innego, żeby kupić widzów tego przedstawienia. To małżeństwo było farsą. Nic się po nim nie zmieni.
Może i zdobędzie jej rękę, ale jej serce zawsze będzie należało do niej.
Cóż, nie licząc tego, że jej serce było uwięzione w jej fizycznym ciele, które było gdzieś ukryte i którego być może nie zobaczy aż do narodzin dziecka, gdy będzie już za późno.
Została poprowadzona nieznanym jej wysokim mostem, a potem po części zewnętrznego muru, którą nigdy wcześniej nie szła, co przypomniało jej, jak wielki jest ten zamek. Pełno w nim było zakamarków, szpar, pokoi i wież nadających się do ukrycia ciał jej i Złotego.
Zeszła schodami do długiego wąskiego korytarza. Dzień był słoneczny i ciepły, ale z braku okien nawet teraz było tu chłodno. Skórzany uniform piszczał cicho przy każdym kroku i chociaż czuła się trochę niedorzecznie w zbroi i bryczesach, jednocześnie budziło to w niej szokującą śmiałość, niemal odwagę. Nikt nie mógł jej tknąć, a gdyby się ośmielił, miała naładowaną kuszę, żeby na pewno tego pożałował.
Jej orszak zatrzymał się przed wejściem zasłoniętym ciężką atłasową kotarą. Jej poły zostały przed nią rozchylone, żeby mogła pójść dalej.
Weszła na kamienny balkon i jej rozkwitająca pewność siebie natychmiast zwiędła. Całe jej ciało się spięło.
Balkon wyrastał dwa piętra nad północno-wschodnimi ogrodami. Spędziła niewiele czasu po tej stronie zamku, gdzie tereny były w dużej mierze użytkowe, mieściły gołębnik, ogród szpitalny, domek zarządcy, mały sad i winnicę.
Poniżej utworzono swego rodzaju pole do gry, w pełni ogrodzone drewnianymi słupkami. Wokół ogrodzenia zebrał się cały dwór Erlkinga. Zobaczyła Manfreda, woźnicę, którego przebite oko ociekało krwią. Patrzał na nią nieco smutniejszym wzrokiem niż zazwyczaj. Dostrzegła posiniaczonego chłopca stajennego, który z opuszczoną głową miętosił rąbek tuniki. Bezgłowa kobieta zamieniła swój strój jeździecki na prostą suknię i obwiązała szyję szalem, aby ukryć ranę, ale krew zdążyła już przesiąknąć przez materiał.
Byli też mroczni, których wygląd tak zapierał dech w piersiach, że patrzenie na nich prawie bolało. Ale było to puste piękno, pozbawione współczucia i radości. Gdy na nią patrzyli, większość zdawała się znudzona, a nawet wściekła. Ale ona odpowiedziała uśmiechem.
Złotego nigdzie nie zauważyła. Zastanawiała się, czy strażnikom w ogóle udało się go schwytać. Być może był teraz związany złotymi łańcuchami. Na samą myśl zrobiło jej się niedobrze.
Miała nadzieję, że nic mu nie jest i ukrył się w bezpiecznym miejscu.
Miała nadzieję, że nie planuje niczego katastrofalnego.
Mimo to jakaś mała niedorzeczna cząstka jej duszy chciała, żeby tu był. Nie na widowni, jako widz tego koszmarnego przedstawienia. Tutaj. Na tym balkonie. Żeby ujął jej dłoń w swoją…
Głupie, głupie.
Balkon, na którym stała, został udekorowany na ceremonię. Kamienną balustradę obwieszono girlandą róż w kolorze bordowego wina. Balaski ozdobiono bukietami szałwii i czyśćca wełnistego, przewiązanymi czarną koronką. Ściany zamku zdobiły złote i czarne sztandary, a u dołu paliły się korzenne kadzidła, napełniając powietrze odurzającym zapachem. Wszystko razem emanowało bogactwem i dekadencją, co może i mogłoby być dla Serildy ekscytujące, gdyby jej pan młody nie był okrutnym tyranem, mordującym dla sportu dzieci i mityczne stworzenia.
W chwili, gdy o tym pomyślała, jej wzrok padł na balkon naprzeciwko na murze donżonu, ustrojony równie bogato jak ten, na którym stała. Rozsunęły się zasłony i wyszedł król. Ubrany w kunsztowną skórzaną zbroję i wysokie czarne buty, tak jak wtedy, gdy spotkała go po raz pierwszy w noc Śnieżnego Księżyca.
Łowca i król. Widok ten wzbudził w Serildzie jednocześnie podziw i obrzydzenie.
– Moja panno młoda – powiedział, a jego miodowy głos rozniósł się po ciszy, która zapanowała od donżonu do murów zamku. – Promieniejesz jak słońce w przesileniu.
– Uroczo – odpowiedziała nieporuszona, odkładając małą kuszę na balustradę. – W Märchenfeld mamy tradycję rozbijania glinianych naczyń tuż przed ceremonią ślubną, aby odstraszyć złe duchy. Zasugerowałabym, żeby od tego zacząć, ale moglibyśmy stracić połowę gości.
– Żaden mroczny nigdy nie przestraszył się potłuczonych talerzy i misek. Ale przyznaję, że rozbawił mnie ten pomysł. – Błysnął głupawym uśmiechem, który widzowie mogliby uznać za oznakę tego, jak bardzo szalał za swoją dziwną śmiertelną narzeczoną. Czy ktokolwiek dał się na to nabrać? Czy ta szarada była w ogóle konieczna? Na pewno nikt nie wierzył w miłość między nimi. Wymagałoby to większej wyobraźni niż jej własna, co nie było łatwym warunkiem do spełnienia. – Nasze zwyczaje są nieco inne – dodał.
– Zdążyłam zauważyć – odparła Serilda. – Nigdy nie byłam na ślubie, na którym panna młoda i pan młody dostaliby do rąk zabójczą broń.
– W takim razie nigdy nie żyłaś pełnią życia – odparł król i pogładził łuk swojej kuszy. Spojrzał na zgromadzony tłum. – Witam was wszystkich. To dla mnie prawdziwy zaszczyt, że będziecie świadkami zawarcia związku między mną a damą, którą wybrałem na swoją towarzyszkę na wieki. – Uniósł dłoń. – Wypuścić zwierzęta.
Do ogrodzenia w dole przyciągnięto wózki wypełnione klatkami, które teraz zostały otworzone i puste pole wypełniło się dziesiątkami zwierząt. Były tam zające, bażanty, kilka dzików i dwa małe jelenie. Kaczki, gęsi i przepiórki. Górska kozica, pół tuzina owiec. Nawet paw, który rozwinął swój kolorowy wachlarz z piór, gdy tylko wydostał się z klatki. Tuzin kuropatw rozpostarł skrzydła i podleciał na konary figowca, nie zwracając uwagi na ogrodzenie blokujące pozostałe zwierzęta.
W końcu z ostatniej klatki wyłonił się olbrzymi jeleń z olbrzymim porożem pnącym się w stronę jasnego popołudniowego nieba.
Zwierzęta rozpierzchły się po polu. Niektóre ukryły się za tym, co udało im się znaleźć, inne błądziły po polu, oszołomione i przerażone. Słychać było kakofonię skrzeków, gęgań i chrumkań. Górska kozica zajęła jeden z kątów i wymachiwała groźnie rogami do każdego zwierzęcia, które ośmieliło się podejść.
– Nasz zwyczaj jest prosty – wyjaśnił Erlking. – Wypowiadasz swoją przysięgę i oddajesz strzał. Jeśli trafisz, równie trafne będą twe słowa i przysięga zostanie uznana za niezrywalną. A gdy już złożymy swoje przysięgi, wszyscy posilimy się naszymi szczęśliwymi ofiarami. – Szerokim gestem wskazał zwierzęta.
Serilda poczuła gorycz na języku. Całe życie jadła mięso i nie sprawiało jej problemu odwiedzenie rzeźnika z Märchenfeld, rozkoszowanie się pieczoną wieprzowiną w święta czy przyrządzenie pożywnego gulaszu wołowego dla siebie i taty. Nigdy jednak nie polowała. Nigdy nie była tą, której strzała przebiła serce zwierzęcia lub której nóż poderżnął mu gardło.
Najwyraźniej jednak taka była ścieżka życia i śmierci, drapieżnika i ofiary.
– Moja panno młoda – zwrócił się do niej Erlking. – Oddaję ci zaszczyt wygłoszenia pierwszej przysięgi.
Uniosła brew.
– Z przyjemnością – odparła. – Jest tyle rzeczy, które mogłabym ci powiedzieć.
Mroczni w dole zachichotali w taki sposób, że zacisnęła mocniej palce na kuszy.
Król odpowiedział uśmiechem, ale rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. Przypominając, że mają widzów.
Akurat ją to obchodziło. Zgodziła się podtrzymywać kłamstwo, że nosi jego dziecko. Nie obiecywała, że będzie udawać, że go kocha.
– Ślubuję – zaczęła – że dopóki mój duch będzie oddzielony od mojego fizycznego ciała, i nie mam w tej kwestii innego wyboru, pozostanę obrażona przy twoim boku. A teraz zobaczmy. – Rozejrzała się po zwierzętach i wybrała cel, którego raczej nie miała szans trafić: pulchną przepiórkę, która biegała tam i z powrotem w poprzek ogrodzonego pola.
Wzięła do rąk kuszę i nawet przypadły jej do gustu jej ciężar i poczucie mocy, jakie dawała. Oderwała wzrok od ptaka i spojrzała na Erlkinga. Nie miała zamiaru mu grozić, ale nie potrafiła powstrzymać tego przebłysku wyobraźni. Co by się stało, gdyby wystrzeliła ten bełt prosto w jego głowę?
Przypuszczalnie by nie trafiła. A nawet gdyby trafiła, nie zabiłoby go to.
Ale byłoby to satysfakcjonujące.
Erlking uśmiechnął się kpiąco, jakby odgadł jej myśli.
Potarła nos, skupiła się z powrotem na przepiórce i strzeliła.
Bełt wbił się w ziemię. Nawet nie była bliska trafienia.
Wśród widzów rozległy się śmiechy, ale Serildy to nie obchodziło. I tak nie miała zamiaru trafić.
– Ślubuję – powiedział Erlking, zakładając bełt do własnej broni – że nigdy nie zapomnę wielu wspaniałych ofiar, jakich musiałaś dokonać, by stać się częścią mojego dworu, zostać moją żoną i spędzić wieczność u mego boku.
Serilda się skrzywiła. Przecież to on jej wszystko odebrał. Żadna z jej ofiar nie była jej wyborem.
Pociągnął spust. Bełt trafił dzika prosto w bok głowy. Śmierć nastąpiła tak szybko, że zwierzę nawet nie zdążyło zaskowytać z bólu.
Serilda zadrżała.
Dopiero po chwili zorientowała się, że wszyscy czekają na jej kolejną przysięgę.
Westchnęła.
– Ślubuję – powiedziała, łypiąc wściekle na pana młodego – że nigdy więcej nie pozwolę postawić się przed całym dworem, jeśli nie powiesz mi wcześniej, czego ode mnie oczekujesz. Nie miałam czasu przygotować się na tę ceremonię, mój panie.
Tym razem wymierzyła w indyka.
Trafiła nie lepiej niż za pierwszym razem.
Erlking wzruszył ramionami.
– Odniosłem wrażenie, że lubisz wymyślać rzeczy na poczekaniu. – Nie odrywając od niej wzroku, ciągnął dalej: – Ślubuję cię czcić, twe ciało i duszę. Oraz że moje uwielbienie i pożądanie będzie nadal rosło z każdym kolejnym księżycem.
Serildę przeszły ciarki.
Król brzmiał niemal… szczerze.
Czekał, wbijając w nią tak intensywne spojrzenie, że poczuła niechciane gorąco na policzkach.
Miała ochotę warknąć w odpowiedzi. W co on sobie teraz pogrywał?
W końcu oderwał od niej wzrok. Zerknął przelotnie w dół i przycisnął spust. Tym razem trafił kozę na ich święto, która zginęła równie błyskawicznie co dzik.
– To tyle w temacie celnego strzału, który gwarantuje niezrywalność przysięgi – mruknęła z nadzieją, że Erlking nie zauważył, jak bardzo ją to wytrąciło z równowagi. – Ślubuję, że w najlepsze dni naszego wieczystego małżeństwa będę w dalszym ciągu uważać twoją obecność za niemal znośną.
Wśród widowni znowu rozległy się śmiechy, ale tym razem nie z powodu jej niecelnych strzałów.
Serilda nawet nie celowała. Po co miałaby to robić?
Patrząc Erlkingowi w oczy, w ten jego wąski uśmieszek, skierowała kuszę w stronę pola i strzeliła.
Rozległ się pisk bólu. Wstrząśnięta Serilda niemal upuściła kuszę z balkonu.
Trafiła jelenia, ale nie był to śmiertelny strzał. Bełt wbił się w brzuch zwierzęcia, które stanęło dęba, a jego wielkie czarne oczy uciekały mu w głąb czaszki.
Serilda westchnęła. Poczuła mdłości, widząc, jak zwierzę wierzga i skacze, próbując uwolnić się od bólu.
– Nie… przepraszam – wykrztusiła bez tchu ze łzami w oczach.
Po drugiej stronie ogrodzonego pola król mlasnął językiem.
– To brak miłosierdzia, moja królowo, kazać tak cierpieć niewinnemu stworzeniu.
Dysząc, zmierzyła go wściekłym wzrokiem. Miała ochotę warczeć i gryźć albo spytać go, ilu niewinnym stworzeniom kazał cierpieć, przewodząc dzikim łowom przez te wszystkie lata. Mogłaby nawet wskazać pięć bezcennych duszyczek, które nadal cierpiały, nie wspominając już o niezliczonych zjawach, które błąkały się po korytarzach tego zamku lub jej własnym ojcu, porzuconym przy drodze na sczeźnięcie i ożywionym jako nienasycony nachzehrer.
Albo o swojej matce. Matce, która została porwana przez łowców i nigdy więcej jej nie widziano.
Stłumiła jednak gniew i zamiast tego uciekła się do błagania.
– Proszę – powiedziała – zakończ jego cierpienie. Ja nie chciałam… – Gorące łzy zamazały jej obraz. – Proszę, nie pozwól, by on dalej cierpiał.
Erlking się nie poruszył.
Miała ochotę go udusić. Ale jeszcze bardziej chciała to zakończyć.
Przełknęła gulę.
– Proszę. Mój… drogi mężu.
Jeden kącik jego ust drgnął i wyczuła u niego pokusę, by przeciągnąć tę chwilę. Pozwolić, by dalej go błagała.
Nie zdążyła jednak nawet westchnąć, gdy rozległ się odgłos strzału z kuszy.