49,90 zł
Jakiś czas temu ubogi młynarz uratował ranną bestię. Wtedy skrzydlaty potwór zmienił się w bóstwo opowieści, podziękował za pomoc i zaproponował spełnienie jednego życzenia. Młynarz poprosił o dziecko, zdrowe i silne. Bóstwo powiedziało, że tak się stanie, i rzeczywiście, następnej zimy młynarz poślubił dziewczynę ze wsi, a wkrótce na świat przyszła ich córka, Serilda. Bóstwo opowieści było jednak również bóstwem kłamstw. Serilda, jako dotknięta pradawną magią, została na zawsze naznaczona przedziwnymi, złotymi oczami i darem snucia fascynujących, czarujących opowieści, w których nie było krzty prawdy. Dziewczyna została uznana za przeklętą.
Kiedy Serilda skończyła osiemnaście lat, została uprowadzona przez Erlkinga, dostojnego i straszliwego władcę nieumarłych łowców, mrocznego Króla Olch. Erlking zwrócił uwagę na jedną z jej niedorzecznych opowieści i postawił przed nią zadanie: miała uprząść złoto ze słomy. W chwili rozpaczy poprosiła o pomoc tajemniczego chłopaka, który pojawił się obok niej znikąd. Chłopak kazał nazywać się Złoty, a za pomoc zażądał zapłaty.
Choć wymieniając cenę, wskazywał na serce Serildy, wcale nie chodziło mu o jej miłość...
Każda opowieść ma dwie strony. Błogosławioną i... przeklętą!
Książka dla czytelników powyżej dwunastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 589
Marissa Meyer
Złoty
(Złoty #1)
Przekład: Marcin Machnik
Tytuł oryginału: Gilded (Gilded #1)
Tłumaczenie: Marcin Machnik
Korekta językowa: Dominika Dziarmaga
ISBN: 978-83-832-2947-8
Copyright © 2021 by Rampion Books First published by Feiwel & Friends Translation rights arranged by Jill Grinberg Literary Management LLC and GRAAL.
Polish edition copyright © 2024 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
https://beya.pl/user/opinie/zlotz1_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
HELION S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: https://beya.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Jill i Liz –
razem przez dziesięć lat i piętnaście książek.
Wasze nieustanne wsparcie, zachęty
i przyjaźń są znacznie cenniejsze od złota.
Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy!
W trosce o Was informujemy, że w książce pojawiają się wątki takie jak utrata bliskiej osoby, czy pozbawienie życia, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych bądź tych, które przeżyły traumę. Zalecamy ostrożność przy lekturze.
Pamiętajcie – jeśli zmagacie się z problemami, trudnym czasem, smutkiem, porozmawiajcie o tym z kimś bliskim lub zgłoście się po pomoc do specjalistów.
No dobrze. Opowiem wam historię, całą prawdę, jak było.
Przede wszystkim musicie wiedzieć, że to nie była wina mojego ojca. Anite nieszczęścia, ani te kłamstwa. A już na pewno nie klątwa. Wiem, że niektórzy próbują go obwiniać, ale on miał z tym niewiele wspólnego.
Chcę też jasno zaznaczyć, że nie była to także moja wina. Ani nieszczęścia, ani kłamstwa. A już na pewno nie klątwa.
Cóż.
Może niektóre kłamstwa.
Powinnam jednak zacząć od początku. Od prawdziwego początku.
Nasza historia zaczęła się podczas przesilenia zimowego dziewiętnaście lat temu, w trakcie nieczęstej nocy Bezkresnego Księżyca.
Albo może powinnam powiedzieć, że prawdziwy początek miał miejscedawno, dawno temu, gdy potwory włóczyły się swobodnie poza całunem,który oddziela je teraz od śmiertelników, a mroczne istoty czasem się zakochiwały.
Dla naszych celów przyjmijmy jednak, że wszystko zaczęło się w tamten Bezkresny Księżyc. Niebo było lazurowoszare i w całej krainie zanosiło się na śnieżycę, głoszoną niepokojącym wyciem ogarów i rumorem kopyt. Trwały dzikie łowy, ale tamtego roku szukano nie tylko zagubionych dusz, zabłąkanych pijaków i niegrzecznych dzieci, które postanowiły zaryzykować buntwnajmniej odpowiedniej porze. Ten rok był inny, gdyż Bezkresny Księżyczdarza się tylko wtedy, gdy przesilenie zimowe zbiega się z pełnią. Tylko w taką noc wielkie bóstwa są zmuszone przyjąć swoje potworne formy. Ogromne. Potężne. Niemal niemożliwe do schwytania.
Ale jeżeli – czy to za sprawą szczęścia, czy odpowiedniej wprawy – uda ci się schwytać taką zdobycz, bóstwo musi przyznać ci jedno życzenie.
I za takim życzeniem gonił w tę brzemienną noc Erlking. Jego ogary wyły pobudzone, ścigając jedno z takich potwornych stworzeń. Erlking przeszyłbełtem1olbrzymie złote skrzydło bestii i był pewien, że życzenie ma już w garści.
Ale bestia była tak silna i postawna, że mimo rany udało jej się przerwać krąg psów i uciekła głęboko w lasy Aschen. Wznowiono pościg, ale było jużza późno. Bestia zniknęła, a ponieważ nadciągał ranek, grupa pościgowamusiała wycofać się za całun.
Poranne promyki słońca migotały na śniegowym puchu, kiedy młodymłynarz przyszedł wcześnie rano sprawdzić rzekę, która obracała jego młyn. Bał się, że wkrótce woda zamarznie. Wtedy dostrzegł ukryte w cieniu koła monstrum. Wyglądało na umierające, o ile bóstwa mogą w ogóle umrzeć. Było osłabione. Spomiędzy zakrwawionych piór nadal sterczał bełt.
Ostrożnie i z lękiem, ale jednocześnie odważnie, młynarz zbliżył się do bestii i z niemałym wysiłkiem przełamał bełt, żeby go wyjąć. W tej samej chwili bestia zmieniła się w bóstwo opowieści, które wyraziło swą niezmierną wdzięczność za pomoc i zaoferowało w zamian spełnienie jednego życzenia.
Młynarz długo się nad tym zastanawiał, aż w końcu wyznał, że niedawno zakochał się w dziewczynie ze wsi, o ciepłym sercu i żądnej przygód duszy. Chciał, żeby bóstwo obdarzyło ich dzieckiem, zdrowym i silnym.
Bóstwo przytaknęło i powiedziało, że tak się stanie.
W następne przesilenie zimowe młynarz poślubił dziewczynę ze wsi irazem sprowadzili na świat dziewczynkę, która istotnie okazała się zdrowa i silna, więc pod tym względem bóstwo opowieści skrupulatnie wypełniło warunki życzenia.
Każda opowieść ma jednak dwie strony. Bohaterską i złą. Ciemną i jasną. Błogosławioną i przeklętą. A młynarz nie wiedział, że bóstwo opowieści jest jednocześnie bóstwem kłamstw.
Bóstwem naciągaczem.
Z racji posiadania takiego rodzica chrzestnego dziewczynka została na zawsze naznaczona niegodnymi zaufania oczami. Miała atramentowoczarne tęczówki ze złotymi okręgami i ośmioma maleńkimi złotymi szprychami.Koła losu i fortuny, które, jak wiedzą rozsądni, są największym oszustwem z wszystkich.
Tak osobliwe spojrzenie sprawiało, że każdy rozmówca od razu wiedział, iż dziewczynka jest dotknięta pradawną magią. Gdy dorastała, podejrzliwiwieśniacy często unikali jej z powodu dziwnego spojrzenia i nieszczęsnychzdarzeń, które zdawała się wzbudzać. Potężne zamiecie w zimie. Susze w lecie.Zniszczone zarazą plony i znikające bydło. A do tego zniknięcie matki wpewną noc, bez wyjaśnienia.
Te i wiele innych okropnych zdarzeń łatwo było zrzucić na nietypowe, pozbawione matki dziecko o okropnych oczach.
Najgorszy jednak był nawyk, w który dziewczynka wpadła niemal odrazu,gdy tylko nauczyła się mówić. Nie potrafiła powstrzymać się przed opowiadaniem najdziwaczniejszych historii, jakby jej język nie odróżniał prawdy od fałszu. Sprzedawała innym historie i kłamstwa, ale chociaż inne dzieciuwielbiały je za dziwaczność i magiczność, dorośli wiedzieli swoje.
Jest bluźnierczynią, mówili. Najohydniejszym kłamcą, zaś kłamcy, jakwiadomo, są niemal równie źli, jak mordercy lub ludzie, którzy bez przerwywpraszają się na pintę piwa, lecz nigdy nie odwzajemniają przysługi.
Krótko mówiąc, dziewczynka była przeklęta i każdy o tym wiedział.
Teraz, gdy już wam to opowiedziałam, obawiam się, że być może napoczątku nieco namieszałam.
Bo po namyśle sądzę, że to jednak mogła być po części wina mojego ojca. Może powinien wiedzieć, że lepiej nie nabierać się na życzenia od bóstw.
Bo przecież… wy byście się nie nabrali, prawda?
1 Bełt – strzała do kuszy – przyp. tłum.
Madame Sauer była wiedźmą. Prawdziwą wiedźmą, a nie przezywaną tak przez małostkowych ludzi nielubianą kobietą o wynędzniałym wyglądzie, choć to ostatnie także się do niej odnosiło. Nie, Serilda była przekonana, że madame Sauer ukrywa tajne moce i obcuje z polnymi duchami w każdą pełnię księżyca.
Nie miała na to zbyt wielu dowodów. W sumie miała tylko przeczucie. Ale kim innym mogłaby być stara nauczycielka o tak opryskliwym charakterze i z takimi żółtawymi, nieco sterczącymi zębami? (Poważnie, przyjrzyjcie się bliżej, te zęby naprawdę wyglądają jak igły, a przynajmniej wtedy, gdy światło pada na nie w określony sposób lub gdy madame narzeka na swoją trzódkę bądź jak zwykle poniewiera dzieci). Miastowi każde najmniejsze nieszczęście, jakie ich spotykało, zrzucali na Serildę, ale ta wiedziała swoje – to wszystko sprawka madame Sauer.
Ta kobieta na pewno warzyła mikstury z paznokci u nóg i miała chowańca, alpejską traszkę. Paskudną i obślizgłą. Taki zwierzak idealnie pasowałby do jej charakteru.
Nie, nie, nie. Serilda wcale nie chciała tak pomyśleć. Lubiła traszki alpejskie. Nie życzyłaby żadnej z nich tak okropnego losu, jak duchowa więź z tą odrażającą kobietą.
– Serildo – powiedziała madame Sauer ze swoją ulubioną skwaszoną miną. Tego grymasu Serilda tylko się domyślała, bo nie mogła zobaczyć twarzy wiedźmy, gdy miała oczy skromnie wbite w klepisko w szkole. – Nie jesteś dzieckiem chrzestnym Wyrdith – ciągnęła kobieta powoli i stanowczo. – Ani żadnego ze starych bóstw, jeśli już o tym mowa. Twój ojciec jest szanowanym i uczciwym człowiekiem, ale nie uratował żadnej mitycznej bestii zranionej w dzikich łowach! To, co opowiadasz dzieciom, jest… jest…
Niedorzeczne?
Absurdalne?
Trochę zabawne?
– …podłe! – dokończyła madame Sauer i na policzek Serildy spadło kilka kropel śliny. – Czego ich uczysz, wmawiając im, że jesteś wyjątkowa? I że twoje opowieści są darem bóstwa? Powinniśmy wpajać dzieciom cnoty uczciwości i pokory. Tymczasem one słuchały cię przez godzinę i zrujnowałaś wszystko, nad czym trudziłam się cały rok!
Serilda ściągnęła usta na bok i odczekała chwilę. Kiedy uznała, że madame Sauer skończyły się oskarżenia, otworzyła usta i wzięła głęboki wdech, przygotowując się do obrony. W końcu to była tylko opowieść. Zresztą co madame Sauer mogła o tym wiedzieć? Może jej ojciec naprawdę uratował bóstwo kłamstw w noc przesilenia zimowego. Opowiedział jej tę historię, gdy była młodsza, a ona sprawdziła potem tablice astronomiczne. Tamtego roku naprawdę wypadał Bezkresny Księżyc – tak jak pod koniec tego roku, gdy znowu nadejdzie zima.
Na to jednak trzeba będzie jeszcze poczekać. Niemal cały rok wymyślania powabnych i wciągających opowieści, żeby wprawić w zdumienie i przerażenie te małe gąski, które zmuszono do uczęszczania do tej bezdusznej szkoły.
Biedactwa.
– Madame Sauer…
– Ani słowa!
Serilda zamknęła usta.
– Słyszałam tyle bluźnierstw z twoich ust, że wystarczy mi do końca życia – dopowiedziała wrzaskliwie wiedźma i stęknęła z frustracją. – Dlaczegóż bóstwa nie uchroniły mnie przed taką uczennicą?
Serilda chrząknęła i odezwała się cichym, rozsądnym tonem:
– Nie jestem już w zasadzie uczennicą. Zdaje się, że zapomniała pani, że jestem tu z własnej woli. Raczej jako asystentka, a nie uczennica. I… musi pani znajdować jakąś wartość w mojej obecności, skoro nie kazała mi pani przestać przychodzić. Jeszcze?
Odważyła się podnieść wzrok i uśmiechnęła się z nadzieją.
Nie lubiła tej wiedźmy i wiedziała, że nie jest przez nią lubiana. Ale odwiedzanie dzieci w szkole i pomaganie im w ich zadaniach – oraz opowiadanie historii, gdy madame Sauer nie słuchała – były jednymi z niewielu rzeczy, które sprawiały jej radość. Gdyby madame Sauer kazała jej nie przychodzić, załamałoby ją to. Te dzieci, cała piątka, były jedynymi osobami w miasteczku, które nie patrzały na Serildę tak, jakby była skazą na tej skądinąd szacownej społeczności.
Prawdę rzekłszy, niewielu mieszkańców odważało się w ogóle patrzeć na Serildę. Złote szprychy promieniujące z jej oczu wzbudzały u większości ludzi zaniepokojenie. Czasem zastanawiała się, czy bóstwo nie oznakowało jej oczu dlatego, że nie powinno się umieć patrzeć komuś w oczy, gdy się kłamie. Ale Serilda nigdy nie miała problemu z patrzeniem ludziom w oczy, niezależnie od tego, czy kłamała, czy nie. To wszyscy inni w tym mieście mieli z tym problem.
Poza dziećmi.
Nie mogła odejść. Potrzebowała ich. Lubiła myśleć, że one też jej potrzebują.
Poza tym, gdyby madame Sauer naprawdę ją odprawiła, musiałaby poszukać pracy w miasteczku, a na ile się orientowała, jedyną dostępną pracą było… przędzenie.
Brr.
Madame Sauer miała poważną twarz. Chłodną. Wręcz graniczącą z gniewem. Drgała jej skóra pod lewym okiem, co wyraźnie zdradzało, że według niej Serilda przesadziła.
Gwałtownym ruchem porwała z biurka wierzbową rózgę i uniosła ją w górę.
Serilda odskoczyła, co było odruchem po tych wszystkich latach, gdy była tu uczennicą. Od dawna nie doświadczyła bicia w wierzch dłoni, ale nadal doskonale pamiętała to palące uczucie oraz słowa, które miała powtarzać z każdym świśnięciem rózgi.
Kłamanie to zło.
Kłamstwa to dzieło demonów.
Moje opowieści to kłamstwa, więc jestem kłamcą.
Nie byłoby to takie okropne, gdyby nie to, że gdy ludzie nie wierzą w twoje słowa, nieuchronnie przestają ci ufać także w innych kwestiach. Nie wierzą, że ich nie okradniesz. Nie wierzą, że ich nie oszukasz. Nie wierzą, że potrafisz być odpowiedzialna i rozsądna. Niszczyło to każdą reputację pod wszystkimi względami, co według Serildy było strasznie niesprawiedliwe.
– Nie myśl – odezwała się madame Sauer – że to, że nie jesteś dzieckiem, uchroni cię przed wybiciem ci z głowy tych podłości. Każdy, kto był moim uczniem, pozostanie nim na zawsze, panno Moller.
– Przepraszam – Serilda skłoniła głowę. – To się więcej nie powtórzy.
Wiedźma prychnęła.
– Niestety zarówno ty, jak i ja wiemy, że to tylko kolejne kłamstwo.
Serilda po wyjściu ze szkoły otuliła się ciaśniej płaszczem. Miała jeszcze godzinę światła dziennego, co powinno w zupełności wystarczyć na dotarcie do domu, do młyna, ale zima była chłodniejsza niż kiedykolwiek, śnieg sięgał niemal do kolan, a w miejscach, w których koła wozów wycięły wzdłuż drogi podłużne rowki, ciągnęły się paski lodu. Wiedziała, że zanim dotrze do domu, na pewno przemokną jej buty i pończochy, i bardzo się tego obawiała, jednocześnie jednak nie mogła się doczekać ognia roznieconego przez ojca w palenisku i misy parującego rosołu, który wypije, grzejąc sobie stopy.
Tylko w trakcie tych zimowych powrotów ze szkoły do domu żałowała, że mieszkają tak daleko poza miasteczkiem.
Naciągnęła kaptur, żeby uprzedzić chłód, i ruszyła naprzód. Z opuszczoną głową i skrzyżowanymi ramionami szła tak szybko, jak mogła, starając się nie poślizgnąć na zdradzieckim lodzie czyhającym pod najświeższą warstwą lekkiego śnieżnego puchu. Rześkie powietrze mieszało się z zapachem palonego drewna z pobliskich kominów.
Przynajmniej nie powinno już dzisiaj padać. Z nieba zniknęły groźne szare chmury. Śnieżny Księżyc był w pełni widoczny i chociaż nie był tak wyrazisty jak wtedy, gdy pełnia zbiega się z przesileniem, Serilda czuła, że pierwsza pełnia nowego roku musi mieć w sobie coś czarującego.
Świat był pełen takich małych oczarowań, wystarczyło tylko chcieć je dostrzegać. A Serilda zawsze ich wypatrywała.
– Łowcy będą świętować zmianę kalendarza, podobnie jak my wszyscy – wyszeptała, żeby odciągnąć swoją uwagę od zębów, które zaczęły jej szczękać. – Po demonicznym polowaniu odbędzie się uczta, na której będą jeść wszelkie schwytane bestie i pić grzane wino doprawione krwią…
Coś twardego uderzyło ją w plecy, dokładnie między łopatkami. Krzyknęła, odwróciła się na pięcie i objechała stopą na lodzie, przez co przewróciła się do tyłu i wylądowała na śniegowej poduszce.
– Trafiłam ją! – wykrzyknęła Anna z zachwytem i natychmiast odpowiedział jej wybuch wiwatów i śmiechów dzieci, które zaczęły wychodzić ze swoich kryjówek. Pięć małych postaci opakowanych warstwami wełny i futer. Wyłaniały się zza pni drzew, kół wozów i przerośniętego krzewu obwieszonego ciężkimi soplami.
– Co ci tyle zajęło? – spytał Fricz z przygotowaną śnieżką w ukrytej w rękawiczce dłoni. Obok niego Anna była zajęta lepieniem kolejnej. – Już chyba z godzinę czaimy się tu na ciebie. Nickel zaczął się skarżyć na odmrożenie!
– Niemiłosiernie tu zimno – przyznał Nickel, bliźniak Fricza, przeskakując z nogi na nogę.
– Oj, przestań jęczeć. Nawet nasze dzieciątko nie narzeka, ty stary pryku.
Najmłodsza z nich, pięcioletnia Gerdrut, spojrzała na Fricza z gniewnym grymasem.
– Nie jestem dzieciątkiem! – wykrzyknęła i rzuciła w niego śnieżką. Wycelowała dobrze, ale kula wylądowała u jego stóp z żałosnym pac.
– No weź, ja tylko próbowałem mu coś przekazać – wyjaśnił Fricz, co w jego przypadku było najbliżej przeprosin, na jakie potrafił się zdobyć. – Wiem, że będziesz dużą siostrą i w ogóle.
To natychmiast uśmierzyło gniew Gerdrut, która zadarła nos z dumnym prychnięciem. Grupa uważała ją za dziecinę nie tylko z powodu najmłodszego wieku. Była wyjątkowo drobna jak na swoje lata, a do tego szczególnie urocza z deszczem piegów na krągłych policzkach i truskawkowymi loczkami, które nigdy się nie kołtuniły, niezależnie od tego, jak bardzo starała się dorównać Annie w akrobacjach.
– Chodzi o to – burknął Hans – że wszyscy się trzęsiemy. Nie ma po co odgrywać zdychającego łabędzia*. – Jako jedenastolatek był najstarszy z grupy i przez to miał skłonność do wyolbrzymiania swojej roli lidera i opiekuna klasy, chociaż reszta dzieci zdawała się z tego cieszyć.
– Mów za siebie – powiedziała Anna i rzuciła kulką w porzucone na boku drogi koło wozu. Trafiła w sam środek. – Mi nie jest zimno.
– Tylko dlatego, że od godziny robisz gwiazdy – mruknął Nickel.
Anna się uśmiechnęła, demonstrując braki w uzębieniu, po czym wykonała salto. Gerdrut pisnęła z radością – salta były jak dotąd jedyną sztuczką, jakiej udało jej się nauczyć – i pospiesznie do niej dołączyła, by zostawić razem z nią ślady na śniegu.
– A dlaczego w ogóle się na mnie zaczaiłyście? – spytała Serilda. – Nie lepiej byłoby posiedzieć w domu przy cieplutkim palenisku?
Gerdrut zatrzymała się na rozszerzonych nogach i ze śniegiem we włosach.
– Czekaliśmy na ciebie, żebyś dokończyła opowieść. – Lubiła straszne historie najbardziej z nich wszystkich, mimo że musiała ich słuchać z nosem schowanym pod ramieniem Hansa. – O dzikich łowach i bóstwie kłamstw, i…
– Nie. – Serilda potrząsnęła głową. – Nie, nie, nie. Właśnie dostałam ostateczną naganę od madame Sauer. Nie będę już opowiadać historii. Od dzisiaj usłyszycie ode mnie wyłącznie nudne wiadomości i najbłahsze fakty. Wiedzieliście na przykład, że zagranie trzech konkretnych nut na cymbałach przyzywa demona?
– To jest absolutnie wyssane z palca – skwitował Nickel.
– Wcale nie. To prawda. Spytaj kogokolwiek. O! A jedyny sposób, by zabić nachzehrera, to włożyć mu kamień w usta. Dzięki temu nie będzie mógł przeżuwać własnego ciała po odcięciu mu głowy.
– No i to jest wiedza, która może nam się kiedyś przydać – stwierdził Fricz z szelmowskim uśmiechem. Mimo że obaj z bratem mieli niebieskie oczy, gęste blond czupryny, dołeczki w policzkach i wyglądali identycznie, łatwo ich było odróżnić. Fricz zawsze szukał kłopotów, a Nickel zawsze wyglądał na zażenowanego tym, że są spokrewnieni.
Serilda przytaknęła z powagą.
– Moim zadaniem jest przygotować was do dorosłości.
– Ugh – stęknął Hans. – Bawisz się w nauczycielkę, co?
– Ja jestem nauczycielką.
– Wcale nie. Jesteś co najwyżej asystentką madame Sauer. Pozwala ci przychodzić tylko dlatego, że potrafisz uciszyć maluchy, gdy ona nie potrafi.
– Chodzi ci o nas? – spytał Nickel, wskazując siebie i pozostałych. – Jesteśmy maluchami?
– Mamy prawie tyle samo lat co ty! – dodał Fricz.
Hans prychnął.
– Macie dziewięć lat. Całe dwa lata mniej. To wieczność.
– Żadne dwa lata – nie zgodził się Nickel i zaczął odliczać na palcach. – My mamy urodziny w sierpniu, a ty…
– Dobrze, dobrze – przerwała im Serilda, która słyszała już tę sprzeczkę zbyt wiele razy. – Dla mnie wszyscy jesteście maluchami i najwyższa pora, żebym poważniej potraktowała waszą edukację. Żebym przestała wtłaczać wam do głów bzdury. Obawiam się, że czasy opowieści się skończyły.
Ta deklaracja została przyjęta chórem melodramatycznych jęków, narzekań i błagań. Fricz padł nawet twarzą na śnieg i zaczął wściekle kopać nogami, co mogło, ale nie musiało być parodią jednego ze złych dni Gerdrut.
– Tym razem mówię poważnie – dodała Serilda, krzywiąc się.
– Na pewno – powiedziała Anna ze śmiechem. Skończyła już akrobacje i obecnie testowała wytrzymałość młodej lipy, zwieszając się z jednej z niższych gałęzi i wymachując przy tym nogami. – Tak jak ostatnim razem. I przedostatnim.
– Ale teraz mówię poważnie.
Dzieci wpatrywały się w nią bez przekonania.
I chyba miały do tego prawo. Ile razy deklarowała, że nie będzie już opowiadała historii? Ale teraz zostanie modelową nauczycielką. Dobrą i uczciwą do bólu.
Nigdy jej się to nie udawało.
To tylko kolejne kłamstwo, jak skwitowała ją madame Sauer.
– Ale Serildo – odezwał się Fricz, sunąc w jej stronę na kolanach i wbijając w nią wielkie czarujące oczy. – Zimą w Märchenfeld jest tak okropnie nudno. Co nas czeka bez twoich opowieści?
– Ciężka harówka – wymamrotał Hans. – Naprawianie ogrodzeń i oranie pól.
– I przędzenie – dodała Anna ze zrozpaczonym westchnieniem, po czym zgięła nogi i zwiesiła się z gałęzi na kolanach, puściwszy swobodnie dłonie i warkocze. Gałąź niebezpiecznie zaskrzypiała, ale dziewczynka to zignorowała. – Strasznie dużo przędzenia.
Ze wszystkich dzieci Serilda najbardziej widziała siebie właśnie w Annie, zwłaszcza od kiedy ta zaczęła zaplatać długie brązowe włosy w bliźniacze warkocze, jak Serilda przez większość swojego życia. Tyle że Anna miała o kilka tonów ciemniejszą skórę, a jej włosy nie były jeszcze aż tak długie. Poza tym brakowało jej sporo mleczaków… z których tylko nieliczne wypadły w naturalny sposób.
Obie jednak zgodnie nie znosiły żmudnego przędzenia wełny. Ośmioletnia Anna niedawno została nauczona tej cudownej umiejętności na rodzinnym kołowrotku. Gdy Serilda się o tym dowiedziała, zareagowała stosownie współczującym spojrzeniem i nazwała to zajęcie wcieleniem nudy. Dzieci powtarzały to określenie przez cały następny tydzień, ku uciesze Serildy i ku wściekłości wiedźmy, która poświęciła bitą godzinę na wykład o znaczeniu uczciwej pracy.
– Proszę, Serildo – włączyła się Gerdrut. – Twoje opowieści też są trochę jak przędzenie. Bo to tak, jakbyś tworzyła coś pięknego z niczego.
– Och, Gerdrut! Cóż za wnikliwa metafora – stwierdziła Serilda, będąc pod wrażeniem tego, że Gerdrut wymyśliła takie porównanie, ale właśnie to lubiła w dzieciach. Zawsze ją zaskakiwały.
– Masz rację, Gerdy – zgodził się Hans. – Opowieści Serildy zmieniają naszą nudną egzystencję w coś wyjątkowego. To jak… przędzenie złota ze słomy.
– Oj, teraz to już czuję, że przesadzasz z kadzidłem – prychnęła Serilda i spojrzała w niebo, które dość szybko ciemniało nad ich głowami. – Byłoby miło, gdybym umiała prząść złoto ze słomy. Byłoby to znacznie przydatniejsze niż to… przędzenie niczego poza głupawymi opowieściami. Zatruwanie wam umysłów, jak powiedziałaby madame Sauer.
– Przeklęta madame Sauer! – wykrzyknął Fricz, a jego brat rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.
– Fricz, uważaj na język – powiedziała Serilda, bo czuła, że powinna go trochę skarcić, nawet jeśli doceniała to, że wystąpił w jej obronie.
– Mówię poważnie. W opowiadaniu historii nie ma nic złego. Ona ci zazdrości, bo sama potrafi nam opowiadać wyłącznie o martwych królach i ich okropnych potomkach. Nie rozpoznałaby dobrej opowieści, nawet gdyby dostała nią w twarz.
Dzieci zachichotały i właśnie wtedy pękła gałąź, na której wisiała Anna, i dziewczynka zniknęła w zaspie pod drzewem.
Serilda jęknęła i pospiesznie ruszyła w jej stronę.
– Anno!
– Jeszcze żyję! – wykrzyknęła Anna swoją ulubioną frazę, której dość często używała. Odplątała się z gałęzi, usiadła prosto i uśmiechnęła się promiennie do wszystkich. – Dobrze, że bóstwo Solvilde zgarnęło tu cały ten śnieg, żebym mogła miękko wylądować. – Zachichotała i potrząsnęła głową, oprószając sobie ramiona kaskadą płatków śniegu z włosów. Gdy skończyła, spojrzała na Serildę. – No więc. Dokończysz nam tę historię, prawda?
Serilda próbowała zmarszczyć brwi z dezaprobatą, ale wiedziała, że słabo jej wychodzi odgrywanie przed nimi dojrzałego dorosłego.
– Jesteście nieugięci. I, co muszę przyznać, całkiem przekonujący. – Westchnęła ciężko. – Dobrze. Dobrze! Krótka opowieść, bo dziś w nocy są łowy i wszyscy powinniśmy schować się w domach. Chodźcie tutaj.
Wydeptała ścieżkę w śniegu do niewielkiego zagajnika, w którym ściółka z suchych igieł sosnowych i parasol z niskich gałęzi oferowały nikłą ochronę przed chłodem. Dzieci ochoczo otoczyły Serildę i zajęły miejsca wśród korzeni, ramię przy ramieniu, żeby choć trochę się ogrzać.
– Opowiedz nam dalej o bóstwie kłamstw! – poprosiła Gerdrut i przysunęła się bliżej Hansa na wypadek, gdyby było strasznie.
Serilda potrząsnęła głową.
– Mam inną historię, którą chciałam wam teraz opowiedzieć. Taką, która poniekąd pasuje do pełni księżyca. – Wskazała w stronę horyzontu, nad którym tarcza księżyca jaśniała barwą słomy w lecie. – To także opowieść o dzikich łowach, które odbywają się wyłącznie w czasie pełni i zapełniają krajobraz nocnymi końmi i piekielnymi ogarami. Dzisiejsze łowy mają tylko jednego przywódcę, niecnego Erlkinga. Ale sto lat temu przewodził im nie Erlking, lecz jego kochanka Perchta, wyśmienita łowczyni.
Dzieci patrzały na nią z gorliwym zaciekawieniem, nachylając się bliżej z błyszczącymi oczami i coraz szerszymi uśmiechami. Mimo zimna Serilda zarumieniła się z ekscytacji. Zawsze czuła dreszcz oczekiwania, bo nawet ona zazwyczaj odkrywała zwroty i zawiłości swoich opowieści dopiero wtedy, gdy słowa opuszczały jej wargi. Często była zaskoczona akcją równie mocno jak jej słuchacze. Właśnie to najbardziej pociągało ją w opowiadaniu – że nie znała zakończenia, nie wiedziała, co wydarzy się dalej. Przeżywała przygodę z taką samą intensywnością jak dzieci.
– Byli w sobie szaleńczo zakochani – ciągnęła. – Ich namiętność mogłaby sprawić, że niebo zaiskrzyłoby się piorunami. Gdy Erlking przyglądał się swej gorącej kochance, jego czarne serce było tak poruszone, że nad oceanami zaczynały szaleć burze, a szczyty górskie drżały od trzęsień ziemi.
Dzieci się skrzywiły. Zwykle narzekały na wszelkie wzmianki o miłości, nawet nieśmiały Nickel i rozmarzona Gerdrut, których, jak podejrzewała Serilda, potajemnie cieszyły takie wątki.
– Z ich miłością był jednak jeden problem. Perchta rozpaczliwie pragnęła dziecka. Ale mroczni mają we krwi więcej śmierci niż życia, więc nie są w stanie płodzić dzieci. To pragnienie było więc nie do spełnienia… a przynajmniej tak myślała Perchta. – Oczy Serildy lśniły, gdy odkrywała kolejne elementy opowieści.
– Nadal jednak – ciągnęła – zgniłe serce Erlkinga ranił widok ukochanej rok po roku usychającej z tęsknoty za dzieckiem, które mogłaby nazwać swoim. Jej łkanie zalewało wzgórza potokami deszczu, a jęki i krzyki przetaczały się po ziemi jak grzmoty. Nie mogąc wytrzymać oglądania jej w takim stanie, wybrał się na koniec świata, żeby błagać Eostrig, bóstwo płodności, o umieszczenie dziecka w łonie Perchty. Ale bóstwo, które doglądało wszelkiego nowego życia, poznało, że Perchta ma w sobie więcej okrucieństwa niż matczynej miłości, i nie odważyło się dać dziecka takiemu rodzicowi. Żadne błagania Erlkinga nie były w stanie go przekonać.
– Erlking – mówiła dalej – ruszył więc z powrotem przez dzicz, nienawidząc tego, że rozczaruje tą wieścią swoją ukochaną. Ale gdy przejeżdżał przez lasy Aschen… – Serilda przerwała i spojrzała kolejno wszystkim dzieciom w oczy, bo te słowa wlały w ich serca nową elektryzującą energię. Lasy Aschen były tłem bardzo wielu historii, nie tylko tych opowiadanych przez nią. Wyrastało z nich więcej powiastek, koszmarów nocnych i zabobonów, niż byłaby w stanie zliczyć, zwłaszcza tu, w Märchenfeld. Leżały na północ od ich małego miasteczka, tuż za polami, i budziły emocje swoją hipnotyzującą obecnością u wszystkich mieszkańców wychowanych na ostrzeżeniach przed zamieszkującymi te lasy najróżniejszymi stworami, zarówno śmiesznymi i psotliwymi, jak i podłymi i okrutnymi.
Nazwa lasu rzuciła nowe zaklęcie na dzieci. Nagle historia Perchty i jej Erlkinga przestała być jakąś odległą opowieścią i zjawiła się tuż pod ich domami.
– Gdy przejeżdżał przez lasy Aschen, usłyszał coś najokropniejszego na świecie. Pociąganie nosem. I łkanie. Mokre, beczące, odrażające odgłosy zazwyczaj wydobywające się z mokrych, beczących i odrażających… dzieci. Wtedy dostrzegł coś jakby kundla, żałosne małe stworzonko, ledwie na tyle duże, żeby utrzymać się na pulchnych nóżkach. Był to mały chłopczyk, pokryty od stóp do głów zadrapaniami i błotem, płaczący za mamą. Na ten widok Erlkingowi przyszedł do głowy najpodstępniejszy z pomysłów.
Uśmiechnęła się i dzieci odpowiedziały uśmiechami, bo także się domyślały, dokąd zmierza ta opowieść.
A przynajmniej tak im się wydawało.
– Erlking podniósł dzieciaka za ubrudzoną długą koszulinę i wrzucił go do jednej z dużych sakw przytroczonych do boków konia. A potem odjechał pospiesznie do zamku Gravenstone, gdzie czekała na niego Perchta. Pokazał ukochanej dziecko, a jej radość rozświetliła słońce. Mijały miesiące, a Perchta rozpieszczała chłopca tak, jak potrafi tylko królowa. Zabierała go na spacery po martwych bagnach leżących głęboko w lasach. Kąpała go w źródłach siarkowych i stroiła go w ubiory z najwymyślniejszych upolowanych przez siebie bestii, takie jak futro rasselbocka, czyli zającojelenia, czy pióra duchów polnych. Bujała go w gałęziach wierzb i śpiewała mu kołysanki do snu. Dostał nawet własnego ogara piekielnego, żeby na nim jeździć, więc mógł wybierać się z mamą na comiesięczne wyprawy łowieckie. Przez kilka lat czuła się zadowolona.
– Czas jednak płynął – ciągnęła – i Erlking znowu począł dostrzegać melancholię u swej ukochanej. Pewnej nocy spytał ją, o co chodzi, a Perchta, łkając smutno, wskazała na chłopczyka, który nie był już chłopczykiem, tylko dużym, umięśnionym chłopcem, i powiedziała: „Nigdy nie chciałam niczego więcej poza własnym dzieckiem. Ale niestety to stworzenie nie jest już dzieckiem. To duży chłopak, który wkrótce stanie się mężczyzną. Już go nie chcę”.
Nickel westchnął z przerażenia, że matka, i to tak oddana, mogła powiedzieć coś takiego. Był wrażliwym chłopcem i być może jeszcze za mało usłyszał od Serildy starych historii, które często zaczynają się od dogłębnego rozczarowania naturalnych lub przybranych rodziców swoim potomstwem.
– Erlking zwabił chłopca z powrotem do lasu, mówiąc mu, że poćwiczą strzelanie z łuku i przyniosą do domu upolowanego ptaka na ucztę. Ale gdy znaleźli się głęboko w puszczy, Erlking wyjął zza pasa swoje długie łowieckie ostrze, zakradł się od tyłu do chłopaka…
Dzieci odsunęły się od niej z przerażeniem. Gerdrut ukryła twarz w ramieniu Hansa.
– …i podciął mu gardło, a potem porzucił go w zimnym strumieniu na śmierć.
Serilda odczekała chwilę, aż przeszła fala szoku i obrzydzenia, po czym wznowiła opowieść:
– Sam zaś ruszył na poszukiwanie nowej zdobyczy. Nie dzikiej bestii, lecz kolejnego ludzkiego dziecka, które mógłby ofiarować swojej ukochanej. I od tego czasu porywa zagubione małe dzieci do swego zamku.
* Wyrażenie opisujące osobę, która reaguje na coś w przesadnie emocjonalny sposób, będące nawiązaniem do solowego tańca baletowego zatytułowanego „Umierający łabędź” – przyp. tłum.
Serilda czuła, że jest na wpół soplem lodu, gdy dostrzegła przez pola światło w chacie, barwiące śnieg złotą aureolą. Za sprawą blasku księżyca w pełni łatwo było dostrzec mały domek oraz młyn za nim i koło wodne na brzegu rzeki Sorge. Zapach palonego drewna dodał Serildzie sił i ruszyła żwawiej przez pole.
Bezpieczeństwo.
Ciepło.
Dom.
Pchnęła drzwi frontowe i wpadła do środka z dramatycznym westchnieniem ulgi. Oparła się o drewnianą framugę i zaczęła zdzierać z siebie przemoczone buty i pończochy. Rzuciła je przez pokój i spadły na podłogę przy palenisku z wilgotnym plaśnięciem.
– T… tak… mmi… zzimno.
Ojciec zerwał się ze swojego miejsca przy ogniu, przy którym cerował skarpety.
– Gdzie byłaś? Słońce zaszło ponad godzinę temu!
– W…wybacz, tato – wyjąkała, odwieszając płaszcz na kołku przy drzwiach, a potem odkleiła z siebie chustę i także ją odwiesiła.
– A gdzie masz rękawiczki? Nie mów, że znowu je zgubiłaś.
– Nie zgubiłam – wydyszała i przysunęła do ognia drugie krzesło. Położyła jedną stopę na kolanie i zaczęła ją rozcierać, żeby odzyskać w niej czucie. – Zostałam do późna z dziećmi i nie chciałam, żeby wracały do domu po ciemku same, więc je poodprowadzałam. A bliźniaki mieszkają daleko po drugiej stronie rzeki, więc musiałam potem jeszcze wrócić tą samą drogą i… och, jak dobrze być już w domu.
Ojciec zmarszczył brwi. Nie był jeszcze stary, ale zatroskane zmarszczki były od dawna stałym elementem jego twarzy. Może to przez samodzielne wychowywanie dziecka lub zbywanie plotek mieszkańców miasteczka, a może po prostu miał tendencję do zamartwiania się niezależnie od tego, czy były ku temu podstawy, czy nie. Serilda jako małe dziecko opowiadała mu dla zabawy wymyślne historie o niebezpiecznych tarapatach, w jakie się wpakowała, i rozkoszowała się jego absolutnym przerażeniem, po czym wybuchała śmiechem i przyznawała, że to wszystko zmyśliła.
Teraz widziała, że być może nie był to najmilszy sposób traktowania najukochańszej osoby na świecie.
– A rękawiczki? – spytał ojciec.
– Zamieniłam za parę magicznych nasion mlecza – odpowiedziała.
Zmierzył ją gniewnym wzrokiem.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
– Dałam je Gerdrut. Mogę prosić wody? Strasznie chce mi się pić.
Potrząsnął głową i mrucząc do siebie, podszedł do stojącego w kącie wiadra, do którego wrzucali śnieg, żeby roztopił się w nocy od żaru paleniska. Zdjął chochlę znad ognia, nabrał z wiadra trochę wody i podał córce. Woda wciąż była zimna i smakowała Serildzie jak wlewana do gardła zima.
Ojciec wrócił do ognia i zamieszał w wiszącym garnku.
– Nie lubię, gdy włóczysz się sama, zwłaszcza w czasie pełni. Różne rzeczy się zdarzają, jak wiesz. Dzieci się gubią.
Nie potrafiła się na to nie uśmiechnąć. Jej dzisiejsza opowieść została zainspirowana całymi latami wysłuchiwania ostrzeżeń ojca.
– Nie jestem już dzieckiem.
– Tu nie chodzi tylko o dzieci. Nawet dorosłych mężczyzn znajdowano następnego dnia otumanionych i mamroczących o goblinach i niksach. Nie myśl sobie, że w taką noc nie jest niebezpiecznie. Myślałem, że przekazałem ci więcej zdrowego rozsądku.
Serilda się rozpromieniła, bo oboje wiedzieli, że wychowywał ją pod nieustannym deszczem ostrzeżeń i przesądów, które zamiast rozniecić w niej instynkt samozachowawczy – na co liczył – tylko jeszcze bardziej rozpaliły jej wyobraźnię.
– Nic mi nie jest, tato. Nie zostałam pojmana ani porwana przez żadne złe duchy. Zresztą kto w ogóle by mnie chciał?
Ojciec wbił w nią zirytowane spojrzenie.
– Każdy zły duch byłby cholernie szczęśliwy, mogąc cię mieć.
Serilda uniosła zmrożone palce i przytknęła je do jego policzków. Zadrżał, ale się nie odsunął, pozwalając, by pochyliła jego głowę i pocałowała go w czoło.
– Jeśli jakikolwiek się zjawi – powiedziała, puszczając go – przekażę mu twoje słowa.
– To nie są żarty, Serildo. Następnym razem, gdy będziesz chciała wrócić później w czasie pełni, lepiej weź konia.
Powstrzymała się przed zauważeniem, że Zelig, ich starusieńki wierzchowiec, który był raczej zabytkową dekoracją niż użytecznym zwierzęciem polowym, nie miałby żadnych szans umknąć dzikim łowcom.
Zamiast tego rzekła:
– Z przyjemnością, tato, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej. A teraz zjedzmy. Pysznie tu pachnie.
Ojciec zdjął z półki dwie drewniane miski.
– Mądra dziewczyna. Gdy nadejdzie godzina duchów, lepiej, żebyśmy już dawno spali*.
***
Godzina duchów nadeszła i łowcy zaludnili wiejski krajobraz…
Te słowa połyskiwały w umyśle Serildy, gdy otworzyła oczy. Z ognia w palenisku pozostał tylko żar emanujący niemal niewidocznym blaskiem. Od kiedy sięgała pamięcią, jej łóżko stało w kącie frontowego pokoju, a ojciec zajmował drugi pokój z tyłu domu, z tylną ścianą przylegającą do młyna. Słyszała przez drzwi jego głośne chrapanie i przez moment zastanawiała się, czy nie to właśnie ją obudziło.
Tląca się kłoda pękła i rozpadła w deszcz iskier, które opaliły sklepienie paleniska, po czym utonęły w czerni.
Wtedy Serilda usłyszała odgłos tak odległy, że mogłaby uznać go za przesłyszenie, gdyby nie to uczucie, jakby dwa lodowate palce przejechały wzdłuż jej kręgosłupa.
Wycie.
Niemal jak wilcze, co nie byłoby zbyt niezwykłe. Sąsiedzi starali się z wszystkich sił ochronić swoje stada przed regularnie polującymi drapieżnikami.
W tym wyciu było jednak coś innego. Coś diabelskiego. Coś dzikiego.
– Ogary piekielne – szepnęła Serilda do siebie. – Łowcy.
Przez dłuższą chwilę siedziała w ciszy z szeroko otwartymi oczami, nasłuchując, czy odgłosy się zbliżą, czy oddalą, ale słyszała tylko trzaski z paleniska i hałaśliwe chrapnięcia z sąsiedniego pokoju. Zaczęła podejrzewać, że może jednak to był sen. Błądzący umysł znowu płatał jej figle.
Położyła się z powrotem do łóżka i naciągnęła kołdrę aż pod brodę, oczy jednak nie chciały się zamknąć. Wpatrywała się w drzwi, przez szpary których przesączało się do środka światło księżyca.
Kolejne dwa odgłosy wycia, jeden po drugim, sprawiły, że gwałtownie usiadła z łomoczącym sercem. Te były głośniejsze. Znacznie głośniejsze niż to pierwsze.
Łowcy się zbliżali.
Serilda po raz kolejny zmusiła się do położenia i tym razem zacisnęła powieki tak mocno, że zmarszczyła całą twarz. Wiedziała, że nie ma szans zasnąć w takiej chwili, ale musiała udawać. Słyszała zbyt wiele opowieści o mieszkańcach, którzy dali się wywabić z łóżek przez kuszące odgłosy łowów, a następnego ranka znajdowano ich drżących w koszulach nocnych na skraju lasu.
Albo jeśli ktoś nie miał szczęścia, już go nie znajdowano. A ponieważ historycznie ona i szczęście raczej nie szli ze sobą w parze, wolała nie ryzykować.
Zarzekła się, że zostanie tu, gdzie jest, bez ruchu, niemal nie oddychając, aż ta parada duchów się skończy. Niech sobie znajdą innego nieszczęsnego mieszkańca do zabawy. Jej potrzeba rozrywki nie była aż tak desperacka.
Skuliła się w kłębek, ścisnęła w palcach brzeg kołdry i czekała na koniec nocy. Ależ będzie miała świetną historię do opowiedzenia dzieciom. Oczywiście, że łowy odbywają się naprawdę, bo słyszałam je na własne…
– Nie, Meadowsweet! Tędy!
Dziewczęcy głos, drżący i piskliwy.
Serilda po raz kolejny gwałtownie otworzyła oczy.
Głos był tak wyraźny. Brzmiał, jakby dobiegał prosto spod okna nad jej łóżkiem, okna zabitego deskami przez ojca na początku zimy, żeby powstrzymać chłód.
Głos odezwał się znowu, z jeszcze większym przerażeniem:
– Szybko! Zbliżają się!
Coś uderzyło w ścianę.
– Staram się – odpowiedział jęcząco inny damski głos. – Ale jest zamknięte!
Kobiety były tak blisko, że gdyby Serilda mogła wyciągnąć dłoń przez ścianę, dotknęłaby ich.
Uświadomiła sobie, że kimkolwiek są, próbują wejść do piwnicy pod domem.
Próbują się ukryć.
Kimkolwiek są, ktoś na nie poluje.
Serilda nie dała sobie czasu do namysłu nad tym, czy nie jest to czasem podstęp mający na celu wywabienie nieświadomej ofiary. Wywabienie jej z bezpiecznego łóżka.
Wyplątała się z kołdry i ruszyła pospiesznie w stronę drzwi. Błyskawicznie narzuciła płaszcz na koszulę nocną i wepchnęła stopy we wciąż wilgotne buty. Wzięła latarnię z półki i mocowała się chwilę z zapałkami, aż wreszcie udało się jej ją zapalić.
Otworzyła drzwi. Uderzyły ją podmuch wiatru i wir płatków śniegu – oraz pisk zaskoczenia. Przechyliła latarnię w stronę drzwi piwnicznych. Przy ścianie kucały dwie postacie. Obejmowały się ramionami i patrzały na nią wielkimi oczami, mrugając.
Serilda także mrugnęła, równie oniemiała. Myślała, że na zewnątrz jest ktoś i nie spodziewała się odkryć, że tak naprawdę to coś.
Te stworzenia nie były ludźmi. A przynajmniej nie w pełni. Miały oczy jak olbrzymie czarne sadzawki, skórę delikatną jak kwiat trzmieliny, długie szpiczaste uszy i delikatne futro, jak u lisa. Ich kończyny były jak długie i smukłe gałęzie, zaś skóra połyskiwała w świetle latarni jasnym brązowozłotym blaskiem – a było jej widać naprawdę sporo. Mimo środka zimy postacie miały na sobie niewiele więcej skór zwierzęcych, niż wymagałaby podstawowa skromność. Krótko obcięte i rozwichrzone włosy wcale nie były włosami, jak zauważyła z podekscytowaniem Serilda, lecz kępkami porostów i mchów.
– Omszałe panny – westchnęła. Mimo swych tak licznych opowieści o istotach mroku, duchach natury i wszelkiego rodzaju widmach i demonach Serilda przez całe swoje osiemnastoletnie życie spotykała wyłącznie zwykłych, nudnych ludzi.
Jedna z dziewczyn poderwała się na nogi i zasłoniła drugą swoim ciałem.
– Nie jesteśmy złodziejkami – wyjaśniła ostrym tonem. – Szukamy wyłącznie schronienia.
Serilda się wzdrygnęła. Wiedziała, że ludzie traktują leśne istoty z głęboką nieufnością. Uważają je za dziwne. W najlepszym razie za sporadycznie pomocne, ale w najgorszym za złodziejskie i mordercze. Żona piekarza aż po dziś dzień upiera się, że jej najstarsze dziecko jest odmieńcem. (Mimo że wyrósł z niego dorosły mężczyzna, który się ożenił i ma już czwórkę własnych potomków).
Znowu rozległo się wycie, tym razem jakby dobiegało ze wszystkich stron jednocześnie.
Serilda zadrżała i rozejrzała się, ale chociaż rozpościerające się wokół młyna pola były dobrze oświetlone księżycem w pełni, nie zauważyła najmniejszego śladu łowców.
– Parsley, musimy iść – powiedziała mniejsza z dwójki, zerwała się na nogi i chwyciła drugą za rękę. – Zbliżają się.
Druga, czyli Parsley, przytaknęła żwawo, nie odrywając wzroku od Serildy.
– W takim razie do rzeki. Jedyna nadzieja w tym, że zamaskujemy swój zapach.
Chwyciły się za ręce i zaczęły się odwracać.
– Chwila! – zawołała Serilda. – Zaczekajcie.
Postawiła latarnię przy drzwiach piwnicy i sięgnęła pod deskę, gdzie ojciec chował klucz. Palce jej drętwiały z zimna, ale udało jej się dość szybko uporać z kłódką i otworzyć szerokie płaskie drzwi. Panny spojrzały na nią nieufnie.
– O tej porze roku rzeka ma bardzo wolny nurt i jest na wpół zamarznięta na powierzchni. Nie zapewni wam zbyt dobrej ochrony. Wejdźcie tu i podajcie mi cebulę. Natrę nią drzwi i miejmy nadzieję, że to wystarczająco zamaskuje wasz zapach.
Przyglądały się jej i przez długą chwilę Serilda myślała, że wyśmieją jej niedorzeczną próbę pomocy. Były leśnymi istotami. Po co miałyby godzić się na żałosne wysiłki człowieka?
Wtedy jednak Parsley przytaknęła. Mniejsza panna – Meadowsweet, jeśli Serilda dobrze usłyszała – zeszła do tonącej w absolutnym mroku piwnicy i przyniosła cebulę z jednej ze skrzynek. Bez słowa podziękowania, bez jakiegokolwiek słowa.
Gdy tylko obie zniknęły w środku, Serilda zamknęła drzwi i założyła kłódkę z powrotem na rygiel.
Obdarła cebulę z wierzchniej warstwy i potarła nią krawędzie włazu. Oczy zaczęły ją piec. Starała się nie przejmować drobnymi szczegółami, na przykład kupką śniegu, która spadła znad drzwi piwnicy po ich otwarciu, lub tym, że ogary piekielne trafią za pannami prosto do jej domu.
Śladami… ślady kroków.
Odwróciła się na pięcie i rozejrzała po polu, spodziewając się zobaczyć dwie wydeptane w śniegu ścieżki, prowadzące prosto do niej.
Nie było jednak żadnej.
Wszystko to zdało się jej tak nierzeczywiste, że gdyby oczy nie łzawiły jej od cebuli, mogłaby przysiąc, że to tylko bardzo realistyczny sen.
Wyrzuciła cebulę najdalej, jak potrafiła i usłyszała, że ta z pluskiem wpadła do rzeki.
Chwilę później dobiegło ją warczenie.
* Godzina duchów trwa od 3 do 4 rano i w tym czasie według legend zaciera się granica między jawą a snem, światem materialnym i niematerialnym – przyp. tłum.
Nadciągały w jej stronę jak czysta śmierć, ujadając i warcząc w drodze przez pola. Były dwukrotnie większe od największych ogarów, jakie Serilda widziała, a uszy miały niemal na wysokości jej ramion. Ich ciała były za to tak wychudzone, jakby żebra lada chwila mogły przebić się przez zjeżoną szczecinę. Z obnażonych kłów zwisały sople gęstej śliny. Najbardziej niepokojący z wszystkiego był jednak płomienny blask widoczny w gardle, nozdrzach, oczach oraz w miejscach, w których skóra była wyjątkowo cienko naciągnięta na kości. Jakby w ich żyłach nie płynęła krew, lecz same płomienie Verloren.
Serilda nawet nie miała czasu krzyknąć, gdy jedna z bestii rzuciła się na nią, kłapiąc zębiskami przy twarzy. Olbrzymie łapy uderzyły ją w ramiona. Upadła na śnieg i odruchowo ukryła twarz w ramionach. Ogar wylądował na łapach, okrakiem na niej, cuchnący siarką i zgnilizną.
Ku jej zaskoczeniu nie wbił w nią zębisk, lecz czekał. Drżąc, odważyła się wyjrzeć zza zasłony ramion. Ogar z płonącymi oczami wciągnął w nos powietrze, które roznieciło blask w jego chropowatych nozdrzach. Coś wilgotnego kapnęło jej na podbródek. Syknęła i spróbowała to zetrzeć, niezdolna do stłumienia jęku.
– Zostaw – polecił głos, cicho, lecz ostro.
Ogar się odsunął, zostawiając drżącą i walczącą o oddech Serildę. Gdy tylko uświadomiła sobie, że jest wolna, przeturlała się na bok i wycofała w stronę domu. Porwała opartą o ścianę łopatę i odwróciła się z nią, żeby z bijącym sercem stawić czoła atakom bestii.
Tym razem jednak nie stał przed nią pies.
Zamrugała na widok konia, który zatrzymał się kilka kroków od miejsca, gdzie przed chwilą leżała. Czarny rumak wojenny o falujących mięśniach i nozdrzach wydmuchujących olbrzymie obłoki pary.
Spowity w księżycowym blasku jeździec był jednocześnie piękny i przerażający. Srebrzysta karnacja, oczy w kolorze cienkiego lodu na głębokim jeziorze i długie czarne włosy, opadające luźno na ramiona. Miał na sobie kunsztowną skórzaną zbroję i dwa pasy z całym asortymentem noży i wygiętym rogiem. Zza jednego z ramion wystawał kołczan z bełtami. Jeździec roztaczał królewską aurę, jakby był przekonany o swej władzy nad otaczającymi go bestiami. Przekonany o szacunku, z jakim spotka się ze strony każdego, kto stanie na jego drodze.
Był niebezpieczny.
Był wspaniały.
I nie był sam. Towarzyszyły mu przynajmniej dwa tuziny innych koni, czarnych jak węgiel, ale z lśniącymi białymi grzywami i ogonami. Każdy miał na sobie jeźdźca – kobietę lub mężczyznę. Niektórzy jeźdźcy byli młodzi, inni starzy, niektórzy w wystawnych ubiorach, a inni w poszarpanych łachach.
Niektórzy byli zjawami. Domyśliła się po tym, że ich kontury rozmywały się na tle nocnego nieba.
Niektórzy byli istotami mroku, demaskowało ich pozaziemskie piękno. Nieśmiertelne demony, dawno temu zbiegłe z Verloren, gdzie wcześniej służyły bóstwu śmierci.
Wszyscy się jej przyglądali. Psy też. Odsunęły się zgodnie z poleceniem i krążyły na tyłach grupy, czekając na następną komendę.
Serilda wróciła spojrzeniem do przywódcy. Wiedziała, kto to jest, ale nie odważyła się pomyśleć jego imienia z obawy, że mogłaby mieć rację.
Wwiercał się w nią wzrokiem, przenikał ją, patrząc jak na zapchlonego kundla, który właśnie ukradł mu kolację.
– W którą stronę uciekły?
Serilda zadrżała. Ten głos. Spokojny. Uszczypliwy. Gdyby zamiast prostego pytania zechciał wygłosić jakiś poemat, z pewnością by ją oczarował.
Uświadomiła sobie, że i tak to zrobił, gdy otrząsnęła się częściowo z roztaczanego przez niego czaru i przypomniała sobie o omszałych pannach, które nawet teraz znajdowały się zaledwie kilka kroków od niej, ukryte za drzwiami piwnicy, oraz o swoim ojcu, przypuszczalnie twardo śpiącym w domu.
Była sama w więzieniu zainteresowania tej istoty, w której więcej było z demona niż z człowieka.
Niepewnie odstawiła łopatę i spytała:
– W którą stronę uciekł kto, mój panie?
Bo na pewno był jakąś nobilitowaną postacią, niezależnie od tego, jaka hierarchia obowiązywała wśród mrocznych.
Królem, podszepnął jej umysł, ale go uciszyła. Było to po prostu zbyt niewyobrażalne.
Przymrużył powieki. Pytanie zawisło w gorzkim powietrzu między nimi na długi czas i Serilda zaczęła się niekontrolowanie trząść. Nadal miała na sobie tylko koszulę nocną i płaszcz, a palce nóg coraz bardziej jej drętwiały.
Erl… nie, łowca, tak będzie go nazywała. Łowca nie odpowiedział na pytanie, ku jej rozczarowaniu. Bo gdyby odpowiedział, że omszałe panny, mogłaby znowu odbić pytanie. Po co gonił leśne stworzenia? Co zamierzał z nimi zrobić? Nie były to bestie, które można by zarżnąć, obciąć im głowy, a skórami udekorować korytarz w zamku.
A przynajmniej miała nadzieję, że nie takie były jego zamiary. Na samą myśl o tym przewróciło jej się w żołądku.
Ale łowca milczał, wpatrywał się tylko w jej oczy, a jego rumak stał w idealnym, nienaturalnym bezruchu.
Nie potrafiąc znieść zbyt długiej ciszy, zwłaszcza teraz, gdy otaczały ją zjawy i widma, pozwoliła sobie na przestraszony okrzyk:
– Och, przepraszam! Stanęłam wam na drodze? Proszę… – Odsunęła się o krok i dygnęła, wskazując gestem, że mogą jechać. – Nie zwracajcie na mnie uwagi. Właśnie miałam zabrać się za nocne zbiory, ale zaczekam, aż przejedziecie.
Łowca się nie poruszył. Kilka rumaków pozostałych istot formujących wokół niej półksiężyc podreptało kopytami w śniegu i wydało z siebie zniecierpliwione parsknięcia.
Po długiej ciszy łowca w końcu spytał:
– Nie chcesz do nas dołączyć?
Serilda przełknęła ślinę. Nie potrafiła rozstrzygnąć, czy jest to zaproszenie, czy groźba, ale na myśl o dołączeniu do tej okropnej trupy i uczestnictwie w polowaniu poczuła w piersi przerażoną pustkę.
– Na nic bym się wam nie przydała, mój panie – odparła, próbując opanować jąkanie. – Nie znam się na polowaniu i ledwie potrafię utrzymać się w siodle. Najlepiej, jeśli pojedziecie dalej, a ja zajmę się swoją pracą.
Łowca przechylił głowę i Serilda po raz pierwszy wyczuła w jego zimnym wyrazie twarzy coś innego. Coś na kształt zaciekawienia.
Ku jej zaskoczeniu przerzucił nogę przez wierzchowca i nim Serilda zdążyła westchnąć, wylądował przed nią na ziemi.
W porównaniu z większością dziewcząt z wioski Serilda była wysoka, ale Erlki… łowca przewyższał ją niemal o głowę. Miał cudowne proporcje oraz długie i smukłe ciało, niczym trzcina wodna.
Albo miecz, co byłoby chyba bardziej stosownym porównaniem.
Przełknęła głośno, gdy zbliżył się o krok.
– Zdradź mi – zaczął niskim głosem – jakąż to pracę masz o takiej godzinie i w taką noc?
Zamrugała gwałtownie i przez przerażającą chwilę zabrakło jej słów. Nie tylko nie potrafiła się odezwać, lecz opustoszał jej umysł. Tam, gdzie zwykle mieszkały opowieści, historie i kłamstwa, hulał wiatr. Nigdy wcześniej nie doświadczyła takiej pustki.
To tyle w kwestii przędzenia złota ze słomy.
Łowca nachylił wyzywająco głowę w jej stronę. Jakby wiedział, że ją przyłapał. I za chwilę zapyta ją ponownie, gdzie są omszałe panny. Co mogła zrobić, żeby mu tego nie zdradzić? Jakie miała możliwości?
Myśl. Myśl.
– Zdaje się, że mówiłaś coś o… zbiorach? – dodał z nutką lekkości w głosie, zwodniczą w swym łagodnym zaciekawieniu. To był podstęp, to była pułapka.
Serildzie udało się oderwać od niego wzrok i spojrzeć na pola w stronę miejsca, które wydeptała podczas pospiesznego powrotu do domu tego wieczoru. Z pośniegowego błota wystawały nieliczne połamane łodygi pożółkłego żyta.
– Słoma! – powiedziała, wręcz wykrzyknęła, bo łowca wyglądał na szczerze zaskoczonego. – Zbiory słomy, oczywiście. A cóż innego, mój panie?
Jego brwi zbliżyły się do siebie.
– W pierwszą noc po Nowym Roku? W trakcie Śnieżnego Księżyca?
– Ehm… jasne. To najlepsza pora, żeby to robić. Znaczy… nie chodzi o Nowy Rok, tylko… o pełnię. W przeciwnym razie słoma nie będzie miała odpowiednich właściwości do… przędzenia. – Przełknęła z trudem i dodała nieco nerwowo: – Eee… złota?
Zwieńczyła to absurdalne stwierdzenie zuchwałym uśmiechem, którego łowca nie odwzajemnił. Wpatrywał się w nią uważnie i podejrzliwie, ale jednocześnie… z czymś na kształt zainteresowania.
Serilda objęła się ramionami, w jednakowym stopniu chroniąc się przed zimnem, co przed jego rzeczowym spojrzeniem. Teraz już porządnie się trzęsła i zęby znowu zaczęły jej szczękać.
W końcu łowca przemówił. Wszystko spodziewała się usłyszeć, ale nie to, że:
– Nosisz znak Huldy.
Serce na moment zamarło jej w piersi.
– Huldy?
– Bóstwa pracy.
Wbiła w niego oszołomiony wzrok. Oczywiście, że wiedziała, kim jest Hulda. W końcu mieli tylko siedem bóstw i nietrudno je było zapamiętać. Hulda było bóstwem wiązanym głównie z rzetelną i uczciwą pracą, jak określiłaby to madame Sauer. Taką jak rolnictwo, ciesielstwo i chyba w największym stopniu przędzenie.
Serilda liczyła na to, że ciemności nocy ukryją jej dziwne oczy ze złotymi kołami, ale łowca najwyraźniej miał wzrok jak sowa i potrafił widzieć w mroku.
Zinterpretował ten symbol jako kołowrotek. Otwarła usta, gotowa przynajmniej ten jeden raz wyznać prawdę. Że nie została napiętnowana przez bóstwo przędzenia, lecz raczej bóstwo kłamstw. Dostrzeżony przez łowcę znak był kołem fortuny i szczęścia… lub pecha, co wydawało się znacznie częstszym przypadkiem.
Łatwo było się tak pomylić.
Uświadomiła sobie jednak, że bycie tak naznaczoną zwiększa wiarygodność jej kłamstwa o zbiorach słomy, więc zmusiła się do wzruszenia ramionami, jakby nieco onieśmielona tą magią, którą rzekomo posiadała.
– Tak – odparła nieoczekiwanie słabym głosem. – Bóstwo Hulda udzieliło mi swojego błogosławieństwa jeszcze przed moimi narodzinami.
– W jakim celu?
– Moja matka była utalentowaną szwaczką – ciągnęła kłamstwo. – Dała mu w darze wspaniały płaszcz i Hulda było pod takim wrażeniem, że obiecało, iż jej pierwsze dziecko otrzyma najcudowniejszą z umiejętności.
– Przędzenie złota ze słomy – mruknął przeciągle łowca pełnym niedowierzania głosem.
Serilda przytaknęła.
– Staram się nie zdradzać tego zbyt wielu ludziom. Mogłoby to wzbudzić zazdrość u innych dziewcząt lub chciwość u mężczyzn. Ufam, że zachowasz to, mój panie, w tajemnicy?
Przez najkrótszą chwilę łowca wyglądał na rozbawionego tym pytaniem. Zbliżył się o krok i powietrze wokół Serildy kompletnie znieruchomiało i stało się bardzo, bardzo zimne. Poczuła dotknięcie mrozu i po raz pierwszy zauważyła, że z ust łowcy nie wydobywa się chmura pary, gdy oddycha.
Coś ostrego wbiło się jej od spodu w podbródek i Serilda jęknęła. Powinna przecież się zorientować, że łowca dobywa broni, ale ani tego nie poczuła, ani nie zobaczyła. A jednak to właśnie zrobił i przytknął jej do gardła nóż myśliwski.
– Spytam raz jeszcze – powiedział niemalże słodko. – Gdzie są te leśne stworzenia?
Serilda wytrzymywała bezduszne spojrzenie łowcy, ale czuła się krucha i bezbronna.
Mimo to jej język, ten idiotyczny i kłamliwy język, nie wahał się z odpowiedzią.
– Mój panie – zaczęła z nutką współczucia w głosie, jakby czuła zażenowanie, że musi coś takiego wyjaśniać tak doświadczonemu łowcy, któremu z pewnością nie spodoba się, że wyszedł na głupka – leśne stworzenia zamieszkują lasy Aschen, na zachód od Wielkiego Dębu. I… chyba też częściowo na północ. A przynajmniej tak mówią opowieści.
Przez twarz łowcy po raz pierwszy przemknęło coś na kształt gniewu. Gniewu przemieszanego z niepewnością. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy Serilda się z niego nabija, czy nie.
Nawet tak wielki tyran nie był w stanie rozpoznać jej kłamstwa.
Uniosła dłoń i bardzo delikatnie położyła palce na jego nadgarstku.
Wzdrygnął się pod wpływem niespodziewanego dotyku.
Ona też się wzdrygnęła, gdy poczuła jego skórę.
Miała zimne palce, nadal jednak krążyła w nich ciepła krew.
Tymczasem skóra łowcy była całkowicie zamarznięta.
Bez ostrzeżenia zabrał dłoń, uwalniając ją od bezpośredniego zagrożenia ze strony swojej broni.
– Z całym szacunkiem – dodała Serilda – ale naprawdę muszę wrócić do pracy. Księżyc wkrótce zajdzie i słoma nie będzie już tak dobra. Wolę pracować z jak najlepszymi materiałami, gdy mam taką możliwość.
Nie czekając na odpowiedź, sięgnęła z powrotem po łopatę. Wzięła też wiadro wypełnione po brzegi śniegiem, który wysypała. Z uniesioną wysoko głową odważyła się minąć łowcę oraz jego konia i pójść w pole. Reszta grupy rozstąpiła się i zrobiła jej miejsce, a ona zaczęła odgarniać górną warstwę śniegu, odsłaniając zmiażdżone zboże: żałosne małe łodygi, które zostały tu po jesiennych zbiorach.
W ogóle nie przypominały złota.
Ależ to kłamstwo zrobiło się niedorzeczne.
Ale Serilda wiedziała, że tylko pełnym zaangażowaniem można przekonać kogoś do nieprawdy. Dlatego z łagodnym wyrazem twarzy zaczęła gołymi przemarzniętymi dłońmi wyrywać łodygi i wrzucać je do wiadra.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko odgłosy jej pracy oraz od czasu do czasu tupanie koni w miejscu i niskie powarkiwania ogarów.
Wreszcie odezwał się jakiś jasny i chrapliwy głos:
– Słyszałam opowieści o pobłogosławionych przez Huldę osobach, które przędą złoto.
Serilda spojrzała na najbliższego jeźdźca. Była nim kobieta o bladej cerze, rozmyta na krawędziach, z koroną upiętych warkoczy na głowie. Miała na sobie bryczesy jeździeckie i skórzaną zbroję z długą ciemnoczerwoną plamą z przodu tuniki. Ta obrzydliwa ilość krwi bez wątpienia pochodziła z głębokiego nacięcia wzdłuż jej gardła.
Na moment wbiła w Serildę pozbawiony emocji wzrok, po czym odwróciła się do przywódcy.
– Moim zdaniem mówi prawdę.
Łowca nie zareagował na jej słowa. Zamiast tego Serilda usłyszała chrzęst jego butów na śniegu i wkrótce stanął obok niej. Opuściła wzrok i skupiła się na zadaniu, mimo że łodygi raniły jej dłonie i miała ziemię za paznokciami. Dlaczego nie wzięła rękawiczek? Gdy tylko o tym pomyślała, przypomniała sobie, że dała je Gerdrut. Bez wątpienia wyglądała teraz niedorzecznie.
Zbieranie słomy, żeby zmienić ją w złoto. No weź, Serildo. Ze wszystkich bezmyślnych i absurdalnych rzeczy, jakie mogłaś powiedzieć…
– Miło wiedzieć, że dar Huldy nie zaginął – powiedział przeciągle łowca. – To w istocie rzadki skarb.
Zerknęła przez ramię za siebie, ale on już się odwrócił. Z gibkością godną cętkowanego rysia wskoczył na wierzchowca, a ten parsknął.
Łowca nie spojrzał na Serildę, lecz zasygnalizował pozostałym odjazd.
Zniknęli równie szybko, jak się zjawili. Z rumorem kopyt, w zamieci śniegu i lodu, z ujadaniem piekielnych ogarów. Przemknęli polem niczym złowieszcza i trzeszcząca chmura burzowa.
Chwilę później wszystko zniknęło poza połyskującym śniegiem i okrągłym księżycem przytulonym do horyzontu.
Serilda odetchnęła z drżeniem, bo nie umiała uwierzyć w swoje szczęście.
Przeżyła spotkanie z dzikimi łowcami.
Skłamała prosto w oczy samemu Erlkingowi.
Co za tragedia, że nikt mi w to nie uwierzy, pomyślała.
Zaczekała na powrót typowych odgłosów nocy. Trzeszczenia zamarzniętych gałęzi. Kojącego szemrania strumyka. Pohukiwania sowy w oddali.
W końcu wzięła latarnię i odważyła się otworzyć drzwi piwnicy.
Omszałe panny wyszły ze środka i wpatrywały się w Serildę, jakby przez ten czas, gdy się nie widziały, stała się niebieska.
Tak bardzo przemarzła, że nie zdziwiłaby się, gdyby naprawdę tak było.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale trudno było jej to zrobić ze szczękającymi zębami.
– Dacie sobie już radę? Traficie z powrotem do lasu?
Wyższa z nich, Parsley, parsknęła, jakby pytanie ją obrażało.
– To wy, ludzie, ciągle się gubicie, nie my.
– Nie chciałam was urazić. – Zerknęła na ich nieskromne futra. – Musi wam być strasznie zimno.
Panna nie odpowiedziała, wpatrywała się tylko intensywnie w Serildę z mieszaniną zaciekawienia i irytacji.
– Ocaliłaś nam życia i ryzykowałaś przy tym własnym. Po co?
Serce Serildy załopotało radośnie. W takim ujęciu jej czyn wydawał się bardzo bohaterski.
Ale bohaterki powinny być skromne, więc wzruszyła ramionami.
– Nie wydawało mi się w porządku, że gonią was, jakbyście były dzikimi zwierzętami. Co oni w ogóle zamierzali z wami zrobić?
Tym razem odezwała się Meadowsweet, która najwyraźniej pokonała onieśmielenie.
– Erlking od dawna poluje na leśnych ludzi, podobnie jak na wszelkie inne magiczne stworzenia.
– Postrzega to jako sport – dodała Parsley. – Wygląda na to, że jeśli polujesz od tak dawna, jak on, powrót do domu z łbem zwykłego jelenia nie wydaje się zbyt wielkim osiągnięciem.
Serilda ze zdziwienia otworzyła usta.
– On chciał was zabić?
Obie spojrzały na nią, jakby była tępa. A Serilda myślała, że łowcom chodziło o ich schwytanie. Co przypuszczalnie było pod pewnymi względami gorsze. Ale żeby mordować tak wdzięczne istoty dla zabawy? Na samą myśl robiło jej się niedobrze.
– Zazwyczaj potrafimy ochronić się przed łowcami i uniknąć tych ogarów – wyjaśniła Parsley. – Nie potrafią nas znaleźć, gdy jesteśmy pod osłoną naszej Babci Borowej. Ale ja i moja siostra nie zdążyłyśmy wrócić przed zapadnięciem zmroku.
– Cieszę się, że mogłam wam pomóc – odpowiedziała Serilda. – Możecie ukrywać się w mojej piwnicy, kiedy zechcecie.
– Mamy u ciebie dług – stwierdziła Meadowsweet.
Serilda potrząsnęła głową.
– Nie chcę o tym słyszeć. Wierzcie mi. Sama przygoda była warta tego ryzyka.
Panny wymieniły spojrzenia i cokolwiek między nimi przemknęło, Serilda wiedziała, że nie spodobała im się jej odpowiedź. Ze zrezygnowanym jękiem Parsley zbliżyła się do niej, manipulując czymś na palcu.
– Każda magia wymaga zapłaty, żeby zachować równowagę naszego świata. Przyjmiesz ten podarunek w zamian za udzieloną mi dziś w nocy pomoc?
Oniemiała Serilda otworzyła dłoń, a panna wypuściła na nią pierścień.
– Naprawdę nie trzeba… z całą pewnością nie użyłam żadnej magii.
Parsley przechyliła głowę jak ptak.
– Jesteś pewna?
Zanim Serilda zdążyła odpowiedzieć, podeszła do niej Meadowsweet i ściągnęła z szyi cienki łańcuszek.
– A czy przyjmiesz ten podarunek w zamian za udzieloną mi pomoc? – spytała.
Powiesiła na wyciągniętej dłoni Serildy łańcuszek. Wisiał na nim mały owalny medalion.
Oba przedmioty połyskiwały złociście w świetle księżyca.
Prawdziwe złoto.
Musiały być sporo warte.
Ale do czego były potrzebne leśnym ludziom? Serilda zawsze myślała, że nie pociąga ich bogactwo materialne. Że ludzką obsesję na punkcie złota i biżuterii postrzegają jako coś niesmacznego, wręcz odpychającego.
Może dlatego tak łatwo przyszło im oddanie tych przedmiotów Serildzie. A dla niej i jej ojca były to skarby, jakich nigdy wcześniej nie widzieli.
Mimo to…
Potrząsnęła głową i wyciągnęła dłoń w stronę panien.
– Nie mogę tego przyjąć. Dziękuję, ale… każdy by wam pomógł. Nie musicie mi płacić.
Parsley zachichotała cicho.
– Chyba słabo znasz ludzi, skoro w coś takiego wierzysz – stwierdziła kwaśno. Przechyliła głowę w stronę podarunków. – Jeśli ich nie przyjmiesz, nasz dług pozostanie niespłacony i będziemy musiały ci służyć tak długo, dopóki go nie spłacimy. – Wzrok jej spochmurniał. – Wolałybyśmy, żebyś jednak przyjęła te dary.
Serilda ściągnęła usta, przytaknęła i zamknęła biżuterię w dłoni.
– W takim razie dziękuję – odpowiedziała. – Uznajmy dług za spłacony.
Panny przytaknęły w taki sposób, jakby umowa została uroczyście potwierdzona i podpisana krwią.
W rozpaczliwej potrzebie rozładowania napięcia Serilda otworzyła ramiona.
– Czuję, że jesteście mi bardzo bliskie. Może się przytulimy?
Meadowsweet spojrzała na nią pustym wzrokiem, a Parsley otwarcie warknęła.
Napięcie wcale się nie rozładowało.
Serilda szybko złożyła ramiona.
– Nie. To byłoby dziwne.
– Chodźmy – powiedziała Parsley. – Babcia będzie się martwić.
Po tych słowach pomknęły jak spłoszone jelonki i zniknęły przy rzece.
– Na stare bóstwa – wymruczała Serilda. – Co za noc!
Otrzepała buty ze śniegu o ścianę domu i wróciła do środka, gdzie przywitało ją chrapanie. Ojciec nadal spał jak suseł, zupełnie nieświadomy tego, co zaszło.
Serilda ściągnęła płaszcz i z westchnieniem usiadła przed paleniskiem. Dorzuciła trochę torfu, żeby podsycić tlący się żar. Potem nachyliła się bliżej i w jego świetle obejrzała otrzymane podarunki.
Złoty pierścień.
I złoty medalion.
Gdy padło na nie światło, dostrzegła na pierścieniu symbol. Wypukły, taki, jaki szlachecka rodzina mogłaby umieszczać na swoich wymyślnych woskowych pieczęciach. Musiała przymrużyć powieki, żeby go zidentyfikować. Tatzelwurm, czyli wielka mityczna bestia przypominająca krętego węża z głową kota. Jej ciało elegancko owijało się wokół litery R. Serilda nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego.
Wbiła paznokcie w medalion i podważyła wieczko, żeby je otworzyć.
Zamarła z zachwytu.
Myślała, że będzie pusty, ale w środku znajdował się portret – najmniejszy, najdelikatniejszy obraz, jaki w życiu widziała – jakiejś niesamowicie urokliwej dziewczynki. Była młoda, w wieku Anny lub młodsza, ale wyglądała na księżniczkę, księżną lub kogoś równie ważnego. Złote loki miała ozdobione sznurami pereł, a porcelanowe policzki były obramowane koronkowym kołnierzem.
Królewsko uniesiony podbródek w pewnym sensie kompletnie nie pasował do szelmowskiego błysku w oku.
Serilda zamknęła medalion i nałożyła łańcuszek na szyję, a pierścień wsunęła na palec. Westchnęła i wdrapała się z powrotem pod pościel.
Niespecjalnie pocieszające było to, że miała dowody na zdarzenia tej nocy. Przypuszczalnie każdy, komu by je pokazała, uznałby ją za złodziejkę. Kłamczucha sama w sobie jest zła, więc złodziejstwo to naturalny kolejny krok.
Leżała bez snu i wpatrując się w złotawe wzorki i pełzające cienie na krokwiach sufitowych, ściskała medalion w dłoni.
Czasem Serilda przez całe godziny rozmyślała o dowodach. O tych małych pozostałościach po historii, które stanowiły pomost między fantazją i rzeczywistością.
Jakie miała dowody na to, że została przeklęta przez Wyrdith, bóstwo opowieści i szczęścia? Bajki opowiadane jej przed snem przez ojca, którego nigdy nie odważyła się spytać, czy są prawdziwe. Złote koła w czarnych tęczówkach. Niemożliwy do okiełznania język. Matkę, która nie była zainteresowana towarzyszeniem jej w dorastaniu i odeszła bez pożegnania.