Fałsz. Kto pisał w imieniu Boga i dlaczego autorzy Biblii nie są tymi, za których ich mamy - Bart D. Ehrman - ebook
NOWOŚĆ

Fałsz. Kto pisał w imieniu Boga i dlaczego autorzy Biblii nie są tymi, za których ich mamy ebook

Bart D. Ehrman

0,0

95 osób interesuje się tą książką

Opis

„Czy istnieje prawdopodobieństwo, że niektóre z ksiąg Nowego Testamentu nie zostały napisane przez apostołów figurujących jako ich autorzy? I że niektóre z listów Pawła napisał nie sam Paweł, lecz ktoś podający się za niego? Że listy Piotra nie były spisane przez Piotra? I że Jakub i Juda nie napisali ksiąg im przypisywanych? Albo wreszcie […], że Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana nie zostały spisane przez Mateusza, Marka, Łukasza i Jana? Uczeni od ponad stu lat zdają sobie sprawę, że właśnie tak jest” – pisze Bart D. Ehrman w swojej fascynujące książce.

W świecie starożytnym fałszerstwo nie było tym, czym jest dzisiaj. Autor „fałszywki” nie stawał się przestępcą w świetle prawa. A jednak nie miano wówczas wątpliwości: legalne czy nielegalne, przekazywanie innym fałszywych informacji jest oszustwem.

Co więc mają począć ze uświęconymi oszustwami chrześcijanie, dla których prawda jest kwestią najwyższej wagi? Przecież dla wyznawców Chrystusa wiara w rzeczy prawdziwe oznacza, że mają rację, a wiara w nieprawdziwe – że się mylą. A jeśli się mylą, to, cóż – narażają się na wieczne męki w ogniu piekielnym.

Świetnie udokumentowana i błyskotliwa książka jednego z najgłośniejszych dzisiaj badaczy Nowego Testamentu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Sierry, mojej nadzwyczajnej wnuczki

Podziękowania

Chciałbym podziękować wszystkim osobom, które pomagały mi w pisaniu tej książki; po pierwsze, całej załodze z National Humanities Center. Placówka ta zapewniła mi w latach 2009–2010 stypendium, dzięki któremu przeprowadziłem badania, a jej pracownicy – niezależnie od zajmowanych stanowisk – okazali się absolutnie wspaniali. Szczególne podziękowania kieruję ku znakomitym bibliotekarkom i bibliotekarzom: Josiah Drewery, Jean Houston i Eliza Robertson pomogli mi w badaniach o wiele bardziej, niż ktokolwiek mógłby oczekiwać. Niech ich plemię rośnie w siłę!

Kilku mądrych i wnikliwych ludzi było uprzejmych przeczytać jedną z ostatecznych wersji tego tekstu, a ja jestem im winien ogromną wdzięczność. Byli to: Dale Martin z Wydziału Religii w Yale, który nigdy nie boi się zwrócić mi uwagi, jeśli jestem w błędzie; Jeff Siker z Wydziału Teologii w Loyola Marymount, który jeśli uważa moje spostrzeżenia za celne, czasem mi o tym mówi; Joel Marcus z Divinity School w Duke, który po tak wielu latach wciąż potrafi potężnie pokreślić tekst czerwonym długopisem; anonimowy redaktor, który podzielił sie zemną wieloma wartościowymi spostrzeżeniami; Kelly Ehrman, moja córka, nadzwyczaj utalentowana w zakresie rozpoznawania nieeleganckiego stylu; a nade wszystko moja ukochana żona Sarah Beckwith, profesorka zajmująca się w Duke średniowieczną i renesansową angielszczyzną, niebywale mądra i skrupulatna, która do tego jeszcze ma w głowie całą potrzebną bibliografię.

Dziękuję również mojemu wnikliwemu redaktorowi z HarperOne Rogerowi Freetowi, a także wszystkim innym ludziom z wydawnictwa Harper, którzy zawsze służyli mi pomocą i wsparciem. Są wśród nich Mark Tauber, Claudia Boutote, Mickey Maudlin i Julie Burton.

Przekłady starożytnych tekstów wykonałem samodzielnie, z wyjątkiem oznaczonych inaczej.

W dedykacji do tej książki pojawia się moja wnuczka numer dwa, Sierra, która ogląda świat w promieniach słońca dopiero od roku, ale sama lśni już nadzwyczajną inteligencją.

Wstęp: w obliczu prawdy

Pewnego pięknego, słonecznego dnia w czerwcu, kiedy miałem czternaście lat, mama oznajmiła mi, że razem z tatą jadą rozegrać partyjkę golfa. Szybko obliczyłem w myślach, że droga do klubu zajmie im dwadzieścia minut, a rozegranie osiemnastu dołków – około czterech godzin. Chwilę odpoczną i wrócą do domu, co dawało mi w sumie pięć godzin.

Zadzwoniłem do Rona, mojego przyjaciela mieszkającego przy tej samej ulicy, i powiedziałem mu, że rodziców nie będzie przez całe popołudnie, a ja zwinąłem parę cygar z zawsze pełnej skrzyneczki ojca. Kumplowi bardzo się spodobał mój pomysł. Zdradził mi, że zakosił parę puszek mocnego piwa słodowego i schował je w krzakach. Bramy raju stanęły przed nami otworem.

Kiedy tylko Ron się zjawił, poszliśmy na górę do mojego pokoju, otworzyliśmy okna, zapaliliśmy cygara, otworzyliśmy piwo i rozsiedliśmy się wygodnie, mając przed sobą perspektywę spędzenia popołudnia na niezbyt wymagających rozmowach. Niestety po jakichś dziesięciu minutach ku mojemu przerażeniu usłyszeliśmy samochód zajeżdżający przed dom. Otwarły się drzwi wejściowe, po czym mama wrzasnęła z dołu, że już wrócili. Na pole golfowe tego dnia wybrały się prawdziwe tłumy, więc rodzice zdecydowali, że nie chcą czekać czterdziestu minut na pierwsze wybicie.

Ron i ja natychmiast przeszliśmy w tryb awaryjny: spuściliśmy cygara i piwo w toalecie, ukryliśmy puste puszki w kuble na śmieci, a potem wyciągnęliśmy dwa dezodoranty i zaczęliśmy spryskiwać nimi pokój, próbując zamaskować dym (który uchodził kłębami przez okno). Przyjaciel wymknął się tylnymi drzwiami i oto zostałem sam, zlany zimnym potem, pewien, że czeka mnie niechybna śmierć.

Zszedłem na dół, a tato zadał mi nieuniknione pytanie:

– Bart, czy paliliście z Ronem na górze?

Zrobiłem wówczas to, co zrobiłby każdy szanujący się czternastolatek: skłamałem mu w żywe oczy.

– Nie, tato, nie paliłem!

Kiedy to mówiłem, dym wciąż unosił się w powietrzu.

Twarz mu złagodniała, niemal do uśmiechu, a potem powiedział coś, co zapamiętałem na długo, a na pewno na czterdzieści lat:

– Bart, nie mam nic przeciwko, żebyś od czasu do czasu puścił sobie dymka, ale nigdy nie kłam.

Oczywiście zapewniłem go, że nie będę.

Późniejsze oddanie prawdzie

Pięć lat później byłem już kimś całkiem innym. Kiedy człowiek dorośleje, oczywiście zupełnie się zmienia, ale można powiedzieć, że w moim przypadku zmiana była o wiele bardziej radykalna niż u większości rówieśników. W ciągu tych pięciu lat między innymi zostałem nowo narodzonym chrześcijaninem, ukończyłem liceum i wyjechałem do fundamentalistycznego college’u biblijnego Moody Bible Institute, gdzie zaliczyłem dwa lata poważnych studiów teologicznych. W Moody palenie było zabronione („Czyż nie wiecie, że ciała wasze są świątynią Świętego Ducha, który w was przebywa?”, naucza Nowy Testament, a przecież nie chcecie zanieczyszczać świątyni Boga!), podobnie jak picie alkoholu („Nie patrz na wino, jak się czerwieni, jak mieni się w kielichu!”, mówi Biblia – nie wpadłem wówczas na to, że być może nie ma nic złego w hołdowaniu bourbonowi) oraz, no cóż, mnóstwo innych rzeczy, które robią normalni ludzie w tym wieku: chodzenie do kina, tańce czy gra w karty. Właściwie nie zgadzałem się z kodeksem postępowania tej uczelni (oprócz niego obowiązywał tam również dress code, a mężczyźni musieli się podporządkować regułom w kwestii fryzury: nie wolno było nosić długich włosów ani bród), ale skoro zdecydowałem się tam studiować, to musiałem grać według tamtejszych zasad. Jeżeli chciałbym innych reguł, mogłem przenieść się gdzie indziej. Co więcej, zmieniłem się z czternastolatka zafiksowanego na punkcie sportu, z ocenami powyżej przeciętnej, lecz niemającego pojęcia o świecie i swoim miejscu w tym świecie, niespecjalnie przywiązanego do mówienia prawdy, w dziewiętnastolatka, gorliwego, surowego i bogobojnego (nieźle zadufanego w sobie!), pilnego ucznia, oddanego sprawie konserwatywnego ewangelika o ugruntowanych poglądach na to, co właściwe i niewłaściwe, prawdziwe i fałszywe.

W Moody Bible Institute byliśmy całym sercem oddani prawdzie. Jeszcze dzisiaj upierałbym się, że na całej naszej planecie nie ma osoby bardziej przywiązanej do prawdy niż poważny, gorliwy konserwatywny chrześcijanin ewangelikalny. W Moody wszyscy tacy byliśmy – prawda była dla nas równie ważna jak samo życie. Wierzyliśmy w Prawdę przez duże P, przysięgaliśmy mówić prawdę, oczekiwaliśmy prawdy, szukaliśmy jej, studiowaliśmy ją, głosiliśmy i pokładaliśmy w niej wiarę. „Twoje słowo jest prawdą”, mówi Pismo, a sam Jezus był „drogą, prawdą i życiem”. Nikt nie „przychodzi do Ojca” inaczej jak przez niego, prawdziwe Słowo, które „stało się Ciałem”. Tylko niewierzący, tacy jak Poncjusz Piłat, byli na tyle zdezorientowani, by pytać: „Cóż to jest prawda?”. My, jako wyznawcy Chrystusa, znajdowaliśmy się w całkiem innej kategorii. Jak powiedział sam Jezus, „poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”.

Poza oddaniem prawdzie wierzyliśmy także w obiektywność. Istniała wyłącznie obiektywna prawda. Nie było takiej rzeczy jak „prawda subiektywna”. Coś mogło być prawdziwe albo fałszywe. Czyjeś uczucia i opinie nie miały z tym nic wspólnego. Obiektywność była prawdziwa, możliwa, osiągalna i mieliśmy do niej dostęp. To poprzez naszą obiektywną znajomość prawdy znaliśmy Boga i wiedzieliśmy, czym On jest (a także Chrystus, Duch Święty i wszystko inne).

Jedną z ironii współczesnej religii jest to, że absolutne oddanie prawdzie w niektórych odmianach konserwatywnego fundamentalistycznego, ewangelickiego chrześcijaństwa i towarzyszący mu pogląd, że prawda jest obiektywna i może zostać zweryfikowana przez dowolnego bezstronnego obserwatora, doprowadziła do tego, że wielu wiernych podąża za prawdą, dokądkolwiek ona prowadzi – a prowadzi często na manowce, z dala od tradycyjnego nauczania. Jeśli więc – teoretycznie – da się zweryfikować „obiektywną” prawdę religii, a potem okaże się, że badana religia jest błędna (i to też da się zweryfikować), to gdzie zostaje wierny? Jeżeli jest konserwatywnym protestantem, zostaje sam w dziczy poza obozem ewangelikalnych fundamentalistów, ale za to z niezachwianie prawdziwym poglądem. Parafrazując pewną wcale niechrześcijańską piosenkę: obiektywna prawda stała się zgubą wielu biednych chłopców, a Bóg wie, że jestem jednym z nich.

Zanim wyprowadziłem się do dziczy (która, jak się okazuje, jest bujnym rajem w porównaniu z jałowym obozem chrześcijańskich fundamentalistów), byłem niezwykle zainteresowany „obiektywnymi dowodami” wiary: dowodem, że Jezus został wskrzeszony w fizycznej formie (pusty grób! naoczni świadkowie!), dowodem, że Bóg aktywnie wpływa na świat (cuda!), czy też dowodem, że Biblia jest bezbłędnym przekazem słów Boga, bez jednej choćby omyłki. W rezultacie poświęciłem się dziedzinie znanej jako apologetyka chrześcijańska.

Termin „apologetyka” pochodzi od greckiego słowa „apologia”, oznaczającego „uzasadnioną obronę” wiary. Apologetyka chrześcijańska zajmuje się udowadnianiem nie tylko tego, że wiara w Chrystusa ma rozsądne podstawy, ale że przesłanie chrześcijaństwa jest prawdziwe, oparte na dowodach i może to dostrzec każdy, kto zechce zawiesić niewiarę i obiektywnie spojrzeć na argumenty.

Owo poświęcenie dowodom, obiektywności i prawdzie sprawiło wielu mającym najlepsze chęci konserwatywnym chrześcijanom sporo problemów, a to z tego powodu, że są oni – a przynajmniej niektórzy z nich – naprawdę przekonani, że jeśli coś jest prawdziwe, to z pewnością pochodzi od Boga, a najgorsza rzecz, jaką można zrobić, to uwierzyć w coś, co okazuje się fałszywe. W poszukiwaniu prawdy zapuszczamy się tam, dokąd prowadzą nas dowody, nawet jeśli z początku wcale nie mamy ochoty tam zmierzać.

Im dłużej studiowałem fundamentalistyczne, ewangelickie twierdzenia dotyczące prawd chrześcijaństwa, zwłaszcza dotyczące Biblii, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że „prawda” wiedzie mnie w kierunku, w którym bardzo nie chciałem się udawać. Po ukończeniu Moody Bible Institute zacząłem studia licencjackie w Wheaton College, gdzie jako jeden z przedmiotów wybrałem grekę, by móc czytać Nowy Testament w oryginale. Kontynuowałem naukę w Princeton Theological Seminary pod kierunkiem jednego z najlepszych specjalistów od greckiego Nowego Testamentu Bruce’a Metzgera, promotora mojej pracy magisterskiej, a następnie obroniłem tamże doktorat. Podczas wszystkich tych lat badałem wytrwale, intensywnie i szczegółowo tekst Nowego Testamentu. Uczęszczałem na trwające cały semestr zajęcia dotyczące pojedynczych ksiąg tej części Biblii – czytanych w oryginale – i pisałem prace dotyczące trudniejszych fragmentów. Przeczytałem wszystko, co się dało. Gorliwie studiowałem, by odnaleźć w Biblii prawdę.

Nie minęło jednak wiele czasu, a zacząłem rozumieć, że „prawda” o Biblii jest zupełnie czymś innym, niż sądziłem jako żarliwy, konserwatywny ewangelik w Moody Bible Institute. Im dłużej studiowałem Nowy Testament (nie wspominając już o Starym, w którym pojawiają się jeszcze poważniejsze problemy), tym więcej niezgodności dostrzegałem, i tym bardziej rósł mój niepokój. Podczas nauki w Moody sądziłem, że wszystkie te niekonsekwencje można obiektywnie rozstrzygnąć, ale w końcu dotarło do mnie, że to niemożliwe. Zmagałem się z tymi wątpliwościami, modliłem się o ich pomyślne rozstrzygnięcie, badałem je dogłębnie, szukałem przewodnictwa duchowego i czytałem wszystko, cokolwiek na ten temat opublikowano. Tymczasem jako osoba wierząca w obiektywną prawdę i niechętna, by wierzyć w fałsz, doszedłem do przekonania, że Biblia nie może być dziełem, za które ją miałem. Biblia zawierała błędy, a wobec tego nie była całkowicie prawdziwa. Był to dla mnie poważny problem, ponieważ chciałem wierzyć w prawdę, boską prawdę, a odkryłem, że Biblia nie jest wyłącznie prawdą daną od Boga. Biblia nosi wyraźne znaki człowieczej ręki.

Na tym jednak nie koniec: ostatecznie zdałem sobie sprawę, że Biblia zawiera nie tylko nieprawdę lub przypadkowe pomyłki, ale także fragmenty, które obecnie chyba każdy nazwałby kłamliwymi. I o tym właśnie jest ta książka.

Prawda w historii chrześcijaństwa

Można by twierdzić, że obsesja na punkcie prawdy wśród niektórych współczesnych wyznawców konserwatywnego, ewangelikalnego chrześcijaństwa dorównuje żarliwości w jej wyznawaniu u pierwszych chrześcijan. To jedna z cech, które wyróżniały je pomiędzy religiami starożytności.

Większość ludzi obecnie nie zdaje sobie sprawy, że starożytnych wyznań prawie w ogóle nie interesowała kwestia „prawdziwej wiary”. Pogańskie religie, przez które rozumiem politeistyczne kulty większości populacji świata starożytnego poza judaizmem i chrześcijaństwem, nie przewidywały wyznawania wiary poprzez recytowanie credo czy formułek ani potwierdzania w ten sposób swoich poglądów religijnych, nie miały też pism, które należało przyjąć jako głoszące boską prawdę. Prawdą interesowali się filozofowie, nie wyznawcy religii (chyba że akurat pasjonowali się również filozofią). Dzisiaj może się nam to wydawać dziwne, ale ówczesne kulty nie wymagały, żeby wierzyć w to albo tamto. W religiach chodziło przede wszystkim o odpowiednie praktyki: składanie ofiar bogom lub modlitwy. Co więcej, ponieważ religie nie przejmowały się specjalnie tym, w jakie boskie cechy wierzą ludzie, do tego niemal wszystkie kulty dopuszczały wiarę w wiele bóstw, a nawet do niej zachęcały, prawie nikt nie miał poczucia, że jeżeli jedna z religii ma rację, to pozostałe się mylą. Wszystkie mogły być prawdziwe! W ówczesnym pojęciu istniało wielu bogów i wiele sposobów oddawania im czci, a nie jedna jedyna, właściwa droga do bóstwa.

Pogląd taki, dominujący w starożytności, oczywiście kłóci się całkowicie z tym, jak myśli o religii większość współcześnie żyjących. Według nas jeżeli baptyści mają rację, to katolicy się mylą; jeśli Żydzi mają rację, mylą się buddyści; jeżeli zaś rację mają muzułmanie, to nie mają jej chrześcijanie… i tak dalej. W starożytnym świecie nie miało miejsca nic podobnego: kult Zeusa nie był ani trochę bardziej „słuszny” niż kult Ateny, Apolla, bóstw związanych z lokalnym miastem czy nawet rodziną.

Inna bardzo ważna różnica pomiędzy religiami współczesnymi i antycznymi polega na tym, że starożytne religie politeistyczne nie przejmowały się przesadnie życiem pozagrobowym. Interesowało je raczej życie tu i teraz, kwestia przetrwania w surowym i kapryśnym świecie, a także to, jak żyć dobrze: jak zapewnić sobie opady deszczu i obfite zbiory, jak przeżyć chorobę lub walkę, jak zaopatrzyć się w dostateczną ilość pożywienia i napojów, jak wieść produktywny, owocny żywot, czy wreszcie jak sprawić, żeby chłopak lub dziewczyna z sąsiedztwa zakochali się w nas do szaleństwa.

Wśród wielu różnic pomiędzy chrześcijaństwem a innymi religiami Cesarstwa Rzymskiego (częściowo z wyjątkiem judaizmu) jest jedna szczególna: chrześcijanie upierali się, że to, w co się wierzy, ma znaczenie; że wiara we właściwe rzeczy sprawia, że człowiek ma „rację”, a wiara w niewłaściwe – że się „myli”. Jeśli zaś ktoś się mylił, narażał się na wieczną karę w ogniu piekielnym. Chrześcijaństwo w przeciwieństwie do innych kultów było ekskluzywistyczne: jego wyznawcy upierali się, że tylko ich religia jest prawdziwa, a wszystkie inne – fałszywe. Co więcej, prawda ta obejmowała twierdzenia na temat Boga (na przykład że istnieje tylko jeden, który stworzył świat), Chrystusa (który miał naturę zarazem boską i ludzką), zbawienia (można je osiągnąć tylko poprzez wiarę w Chrystusa), życia wiecznego (po śmierci każdy z nas zostanie pobłogosławiony życiem wiecznym lub na wieczność przeklęty) i tak dalej1.

Religia chrześcijańska zaczęła się w dużym stopniu opierać na twierdzeniach roszczących sobie pretensje do prawdy, które ostatecznie zostały umieszczone w wysoce zrytualizowanych sformułowaniach, takich jak credo nicejskie. W rezultacie chrześcijaństwo od samego początku musiało się odwoływać do władz w kwestiach dotyczących wiary. Czy wierzysz, że prawdziwy jest ten pogląd, a nie tamten? A jakim prawem tak mówisz? Ostateczny autorytet stanowił oczywiście Bóg, lecz większość chrześcijan przyjmowała, że Bóg nie przekazuje prawd wiary bezpośrednio jednostkom. Gdyby tak było, powstałby olbrzymi problem, ponieważ jedni ludzie uzasadnialiby swoje nauczanie boskim autorytetem, podczas gdy drudzy mogliby wygłaszać poglądy całkowicie sprzeczne z tymi pierwszymi, podpierając się tym samym. Dlatego większość chrześcijan nie uznawała osobistych objawień zsyłanych żyjącym. Utrzymywali natomiast, że Bóg przekazał swoją prawdę apostołom przez Chrystusa w początkach naszej ery. Apostołowie byli autorytetami godnymi zaufania. Problem pojawił się, kiedy ostatni z nich zmarł. Gdzie bowiem wówczas należało szukać wyroczni w sprawach religijnych?

Można było twierdzić (i faktycznie wielu tak robiło), że przywódcy Kościoła wyznaczeni przez apostołów mogą przekazywać ich nauczanie dalej, a więc ludzie ci mają autorytet równy samemu Bogu. Zesłał On Jezusa, który wybrał swoich uczniów, którzy nauczali swoich następców, którzy przekazywali dalej święte prawdy zwykłym chrześcijanom2. Jednak takie podejście nastręczało wielu problemów. Pierwszy z brzegu: kiedy Kościoły się mnożyły, żaden nie mógł już utrzymywać, że jego przywódca znał jednego z apostołów albo chociaż kogoś, kto znał któregoś z nich. Jeszcze większy problem polegał na tym, że różni przywódcy, nie wspominając już o poszczególnych wyznawcach ich nauczania, mogli utrzymywać, że przekazują prawdy apostolskie. Tymczasem owe „prawdy” stały w sprzeczności z tym, co za nauczanie apostolskie uznawali inni przywódcy i kaznodzieje.

Jak można było obejść te problemy? Oczywista odpowiedź została udzielona już na wczesnym etapie chrześcijaństwa: powinno się poznawać nauki apostołów poprzez pisma, które po sobie pozostawili. Wiarygodni autorzy głosili jedynie prawdziwe nauki, które można odnaleźć w pismach apostołów3.

To brzmi jak idealne rozwiązanie problemu, prawda? A jednak wywołało kolejne kłopoty. Jeden z nich przywołuje okoliczność, której wcześni chrześcijanie mogli nie brać pod uwagę, ale współcześni uczeni są jej w pełni świadomi: większość apostołów była analfabetami, toteż nie mogła niczego zapisać (co omawiam szerzej w rozdziale 2). Nie mogliby zostawić po sobie wiarygodnych pism, nawet gdyby zależało od tego ich zbawienie. Następny problem: zaczęły się pojawiać pisma, które uchodziły za spisane przez apostołów, ale zawierały kompletnie dziwaczne i sprzeczne ze sobą poglądy. W obiegu były ewangelie, które – jak utrzymywano – spisali uczniowie Jezusa Piotr, Filip i Maria, a także jego bracia Tomasz i Jakub. Pojawiły się listy rzekomo napisane przez Pawła (poza tymi, które rzeczywiście napisał), Piotra i Jakuba, a także apokaliptyczne wizje końca świata i losu, jaki czekał dusze po śmierci, sygnowane imionami Jana, Piotra i Pawła. Ukazały się także pisma, które – jak twierdzili niektórzy – spisał sam Jezus.

W wielu przypadkach autorami tych tekstów nie mogły być osoby, które za nich uchodziły, i zdawali sobie z tego sprawę nawet pierwsi chrześcijanie. Poglądy odnajdywane we wspomnianych pismach często uznawano za „heretyckie” (bo na przykład zawierały fałszywe nauczanie), bywały sprzeczne ze sobą nawzajem, a ponadto zaprzeczały naukom uznanym w Kościele za standardowe. Dlaczego jednak autorzy podawali się za kogoś, kim nie byli? Dlaczego autor miałby przedstawiać się jako apostoł, skoro nim nie był? Dlaczego nieznana osoba miałaby pisać księgę pod fałszywym imieniem Piotra, Pawła, Jakuba, Tomasza, Filipa czy nawet samego Jezusa?

Odpowiedź powinna być oczywista. Jeżeli ktoś miał na imię Jozafat i nikt (poza, powiedzmy, jego rodzicami i rodzeństwem) nie miał pojęcia, kim on jest, a ten ktoś chciał napisać wiarygodną ewangelię traktującą o życiu i nauczaniu Jezusa lub równie wiarygodny list, wskazujący, w co powinni wierzyć chrześcijanie albo jak powinni żyć, czy też wreszcie natchnioną apokalipsę, opisującą ze szczegółami los dusz ludzkich po śmierci, to nie posłużyłoby mu, gdyby podpisał takie dzieło własnym imieniem. Nikt nie potraktowałby poważnie Ewangelii Jozafata. Jeżeli taki autor chciał, by ktoś przeczytał jego twórczość, przybierał imię Piotra, Tomasza albo Jakuba. Innymi słowy: kłamał na temat swojej prawdziwej tożsamości.

Często słychać opinie – nawet ze strony naukowców, którzy powinni się orientować w temacie – że takie pisanie pod pseudonimem (co oznacza w gruncie rzeczy „pod fałszywym imieniem”) w starożytności nie było uważane za kłamstwo i nie miało na celu oszukiwania kogokolwiek. W tej książce wykażę między innymi, że takie poglądy są z gruntu błędne (zob. rozdział 4). Starożytni autorzy, którzy wspominali o pisaniu ksiąg w cudzym imieniu, wyraźnie twierdzili, że to kłamliwa i oszukańcza praktyka, którą powinno się odrzucać.

Wiele wczesnochrześcijańskich pism zostało napisanych pod nieprawdziwymi imionami. Na określenie takiego postępowania powszechnie używa się słowa „fałszerstwo” (w rozdziale 1 podam bardziej precyzyjne definicje). W świecie starożytnym fałszerstwo było czymś nieco innym niż współcześnie przede wszystkim dlatego, że nie łamało żadnego prawa. Mimo że nie było nielegalne, to jednak – jak twierdzili sami starożytni – pozostawało oszustwem, bo polegało na umyślnym przekazywaniu fałszywych informacji.

Najważniejszym pytaniem pozostaje, czy to możliwe, żeby którekolwiek z wczesnochrześcijańskich fałszerstw przedostało się do Nowego Testamentu. Czy istnieje prawdopodobieństwo, że niektóre z ksiąg Nowego Testamentu nie zostały napisane przez apostołów figurujących jako ich autorzy? I że niektóre z listów Pawła napisał nie sam Paweł, lecz ktoś podający się za niego? Że listy Piotra nie były spisane przez Piotra? I że Jakub i Juda nie napisali ksiąg im przypisywanych? Albo wreszcie (to nieco inny przypadek, jak się przekonacie), że Ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana nie zostały spisane przez Mateusza, Marka, Łukasza i Jana?

Uczeni od ponad stu lat zdają sobie sprawę, że właśnie tak jest. Autorzy niektórych części Nowego Testamentu nie byli tymi, za których się podawali, lub tymi, którymi powinni być. W pewnych przypadkach stało się tak w związku z tym, że dzieło, którego autor pozostał anonimowy, przypisano komuś, kto w rzeczywistości go nie napisał. Mateusz na przykład prawdopodobnie nie napisał Ewangelii według Mateusza ani Jan – Ewangelii według Jana (zob. rozdział 7). Faktem jest jednak, że w żadnej z tych ksiąg nie znajdziemy wzmianki o tym, że napisał ją ktokolwiek imieniem Mateusz czy Jan. W innych przypadkach możemy mówić o fałszerstwie, ponieważ autorzy skłamali na temat swojej tożsamości, podając się za kogoś innego. Jak już napomknąłem, niektórzy uczeni przez dłuższy czas byli niechętni, a nawet czynnie się sprzeciwiali określaniu takiej praktyki pisarskiej mianem kłamstwa, a jej produktów – fałszerstwami. W następnych rozdziałach dowiodę, że uczeni, którzy naprawdę przeczytali świadectwa starożytnych autorów na ten temat, w większości nie mieli oporów, by stosować takie nazewnictwo.

To prawda, że starożytni autorzy, którzy kłamali na temat swojej tożsamości, mogli mieć czyste sumienie i uważać, że ich czyny są całkowicie usprawiedliwione, a oni sami ostatecznie mają rację. Mogli uważać, ba, nawet wierzyć, że mają bardzo dobre powody, by tak postępować, ale jak zobaczymy w dalszych rozdziałach tej książki, nawet według starożytnych norm było to nieuczciwe, a księgi, które w ten sposób powstawały, uznawano za fałszerstwa.

Pozwólcie, że zakończę ten wstęp następująco: spędziłem ostatnie pięć lat, badając fałszerstwa w świecie starożytnych Greków i Rzymian, zwłaszcza (choć niewyłącznie) w tekstach chrześcijańskich. Moim celem od początku było stworzenie szczegółowej, naukowej monografii na ten temat, jednak książka, którą właśnie czytacie, nie jest tą monografią. W niniejszym dziele próbuję rozważać tę kwestię z laickiego punktu widzenia, wskazując najbardziej interesujące aspekty problemu, korzystając z wyników moich badań i przytaczając to, co uczeni od dawna twierdzą na temat pism Nowego Testamentu i pozostałych pseudonimicznych dzieł z kręgu chrześcijaństwa. Naukowa monografia na ten temat będzie o wiele dokładniej udokumentowana i uargumentowana. Innymi słowy, ta książka nie jest przeznaczona dla moich znajomych naukowców – nawet jeśli ją przeczytają, to z czystej ciekawości. Napisałem ją dla was, wszystkich czytelników, którzy są podobnie jak ja zainteresowani prawdą.

Rozdział 1Świat oszustw i fałszerstw

Za każdym razem, kiedy rozpoczynam wykład o fałszerstwach, wracam myślą do mojego pierwszego zetknięcia z tą kwestią dawno temu na Rutgers University. Chociaż to może zabrzmieć dziwnie, wszyscy wówczas zajmowali się fałszerstwami, bo zaledwie kilka miesięcy wcześniej temat ten pojawił się na pierwszych stronach najważniejszych gazet na całym świecie. Odkryto wówczas pamiętniki Adolfa Hitlera, których autentyczność potwierdził jeden z wiodących ekspertów w tym zakresie, brytyjski historyk Hugh Trevor-Roper. Tekst został zakupiony za miliony dolarów najpierw przez niemieckiego „Sterna”, a następnie przez Ruperta Murdocha na rynek angielski. Kiedy jednak światło dzienne ujrzały pierwsze fragmenty, udowodniono, że to bezwartościowe fałszywki1.

Fałszerzem tych dzienników był obywatel RFN Konrad Kujau. Ironia losu polegała na tym, że jeszcze zanim dokonał on największego oszustwa ostatnich lat, przyjaciele nazywali go pieszczotliwie „Connie”2. Kujau wychował się w ubogiej rodzinie robotniczej. Już w dzieciństwie odkrył u siebie zdolności artystyczne, które pozwoliły mu rozpocząć karierę fałszerza. W młodości spędził pewien okres w więzieniu po tym, jak przyłapano go na podrabianiu bloczków na stołówkę. Potrafił jednak przybierać fałszywe tożsamości, a ci, którym sprzedał pamiętniki Hitlera, nie sprawdzili go dość sumiennie.

Na wspomniane „pamiętniki” składało się około sześćdziesięciu pudeł ręcznych notatek, które rzekomo sporządził sam Hitler w okresie, kiedy sprawował władzę – czyli od czerwca 1932 do samego końca w roku 1945. Dla kolekcjonerów nazistowskich pamiątek takie odkrycie byłoby bezcenne. Zachowała się pewna liczba dokumentów i malowideł autorstwa Hitlera, ale nie było wśród nich niczego zbliżonego: relacji na temat jego codziennych zajęć, spotkań, sukcesów, ekscesów, towarzystwa, miłości, nienawiści i chaotycznych myśli. Kiedy redakcja „Sterna” w 1984 weszła w ich posiadanie i zdecydowała się na publikację, wydawcy skonsultowali się z Trevorem-Roperem, który mimo początkowych podejrzeń o szwindel po szybkim przejrzeniu części kartek uznał autentyczność tych zapisków. Wydawały się stare i zawierały liczne fragmenty danych zgodnych z innymi źródłami, a poza tym mnóstwo uwag i nieistotnych dopisków, których można by się spodziewać w osobistych dziennikach. W dodatku było ich tak dużo! Jaki fałszerz zadałby sobie tyle trudu?

Co więcej, istniało także dość prawdopodobne wyjaśnienie zagadki, jakim cudem przetrwały wojnę. Dobrze wiedziano, że kiedy klęska była już nieuchronna, Hitler kazał zapakować swoje osobiste rzeczy do kilku metalowych pudeł, a pudła do samolotu, który wyleciał z Berlina. Maszyna została następnie zestrzelona, a jej pilot zabity. Ludzie zamieszkali w pobliżu miejsca katastrofy splądrowali wrak, a pudła znalazły się ostatecznie w rękach prywatnych. Odkupili je następnie kolekcjonerzy takich pamiątek, a jeden z nich, niejaki Konrad Fischer (alter ego Konrada Kujau) odkrył w nich dzienniki. Następnie pudła rzekomo zostały przemycone na Zachód przez jego brata, generała armii NRD.

Tymczasem w rzeczywistości wszystko to było oszustwem zaaranżowanym przez samego Kujaua, który nauczył się podrabiać charakter pisma Hitlera, przeczytał rzetelne biografie Führera, by poznać z grubsza fakty dotyczące jego życiorysu, a potem w ciągu trzech lat skrupulatnie spisał „dzienniki”. Żeby strony wyglądały na odpowiednio stare i zniszczone, poplamił je herbatą, po czym wielokrotnie uderzał nimi o stół. Wszystko to pozwoliło mu oszukać ekspertów, przynajmniej na tyle, by zdążyć zainkasować 4,8 miliona dolarów.

Jednak na dzień przed publikacją Trevor-Roper zaczął nabierać wątpliwości. Przez kilka następnych dni, po tym, jak „Stern” ogłosił publikację najbardziej znaczącego znaleziska historycznego od wielu dekad, do badań zaproszono innych specjalistów. Ostatecznie dzienniki ponad wszelką wątpliwość uznano za fałszywe. Biegli sądowi ustalili, że papier, klej i atrament zostały wyprodukowane po 1945 roku, a historycy dowiedli, że w zapiskach pełno jest błędów.

Kujau został oskarżony o fałszerstwo, czyn będący przestępstwem w myśl współczesnych standardów prawnych – jak się przekonamy, w starożytności było inaczej – po czym spędził kilka lat w więzieniu. Wyszedł z niego zupełnie nieskruszony i spędził pozostałą część życia między innymi na malowaniu podróbek znanych obrazów, dzieł Moneta, Rembrandta czy van Gogha, które sprzedawał, co trzeba mu oddać, jako kopie. W ten sposób otworzył się rynek dla innych fałszerzy, którzy podrabiali i sprzedawali imitacje kopii Kujaua. Pod koniec jego życia nastąpił punkt kulminacyjny tej historii: słynny fałszerz napisał autobiografię, która nigdy nie została opublikowana. Zamiast niej na rynku pojawiła się inna książka, sygnowana nazwiskiem Kujaua, a zatytułowana Die Originalität der Fälschung [Oryginalność fałszerstwa], choć sam Kujau utrzymywał, najwyraźniej zgodnie z prawdą, że nie jest jej autorem.

Fałszerstwa w świecie starożytnym

Kiedy wygłaszam publiczne odczyty na temat fałszerstw, z widowni często pada pytanie: „Kto mógłby zrobić coś takiego?”. Odpowiedź brzmi: „Mnóstwo osób!”. Z mnóstwa rozmaitych powodów. Najpowszechniejszym jest oczywiście chęć wzbogacenia się. Konrad Kujau był może najbardziej osławionym i bezczelnym przypadkiem, ale miał wieluset mniej znanych kolegów i uczniów. Branża fałszerstw kwitnie: współczesna literatura na ten temat zaświadcza3, że rynek ciągle zalewają falsyfikaty sygnowane nazwiskami George’a Washingtona, Abrahama Lincolna, Lorda Byrona, Roberta Frosta i wielu, wielu innych. Te imitacje niemal zawsze tworzone są z myślą o sprzedaży jako dzieła autentyczne. W świecie starożytnym takie sytuacje również zdarzały się często (ale nie było wtedy tylu ekspertów od fałszerstw, którzy mogliby je wykrywać), chociaż chęć wzbogacenia się nie była decydującą motywacją we wczesnym okresie chrześcijaństwa. Działo się tak z prostego powodu: chrześcijańskie księgi w zasadzie nie były wystawiane na sprzedaż.

Inni dranie czasami potrafią sfałszować dokument po to, by sprawdzić, czy zostanie potraktowany jak autentyk. To także zdarzało się czasami w świecie starożytnym. Najsłynniejszy opis takiego przypadku dotyczy Dionizjosa Odstępcy.

Dionizjos był badaczem literatury i filozofem z trzeciego stulecia przed naszą erą. Dorobił się przydomka „Odstępca”, ponieważ posprzeczał się z innymi stoikami, kiedy zdał sobie sprawę, że jego poglądy filozoficzne nie pasują do prawdziwego życia. Stoicy nauczali, że ludzie powinni odciąć się mentalnie i emocjonalnie od życiowego bólu i cierpienia, by odnaleźć wewnętrzny spokój. Dionizjos przez dłuższy czas wyznawał ten pogląd, potem jednak poważnie zachorował, doświadczył potężnych boleści i uznał, że jego wcześniejsze filozofowanie na temat cierpienia w obliczu samego bólu jest nieprawdziwe. W związku z tym opuścił szeregi stoików i został przez nich przezwany odstępcą.

Zapisał się jednak w annałach czym innym: podstępem, który zastosował wobec uczonego kolegi, byłego nauczyciela, a potem przeciwnika, Heraklidesa z Pontu. Podstęp ten polegał właśnie na fałszerstwie i był przemyślną pułapką, która miała skompromitować Heraklidesa4.

Dionizjos napisał i puścił w obieg tragedię zatytułowaną Parthenopaeus, utrzymując wszakże, że jest to dzieło słynnego greckiego dramaturga Sofoklesa. Dramat ten trafił również w ręce Heraklidesa, który nie miał powodu, by wątpić w autentyczność jego autorstwa. Pewnego razu Heraklides zacytował jego fragment jako argument w dyskusji na temat Sofoklesa. Na to właśnie liczył Dionizjos, który w ten sposób zyskał szansę, by zawstydzić oponenta. Wystąpił i triumfalnie oznajmił Heraklidesowi, że to on sam napisał ten dramat, fałszywie podpisując go imieniem Sofoklesa. Heraklides nie uwierzył w to i nazwał Dionizjosa kłamcą, ten jednak miał w rękawie asa albo dwa: pokazał przeciwnikowi, że pozostawił w tekście akrostych – z pierwszych liter każdego wersu w pewnym fragmencie dramatu można było ułożyć imię Pankalosa, kochanka Dionizjosa.

Heraklidesa to nie przekonało, więc Dionizjos pokazał mu dwa inne akrostychy wkomponowane w tragedię. Pierwszy z nich był dwuwierszem:

Stara małpa nie da się złapać w sidła;

Złapie się może, ale po pewnym czasie.

Drugi natomiast okazał się rozstrzygający. Głosił on:

Heraklides nie zna się na literach i tego się nie wstydzi.

W pismach pierwszych chrześcijan nie znajdziemy nic równie zabawnego ani oburzającego. W gruncie rzeczy nie istnieje zbyt wiele dowodów sugerujących, że jakikolwiek chrześcijański autor sfałszował dokument tylko po to, żeby sprawdzić, czy zostanie on uznany za autentyk. Mimo to znalazło się w tym wczesnym okresie wielu fałszerzy, którzy podrabiali sporo pism, zapewne z mnóstwa powodów. Jak już nadmieniłem we wstępie, znamy liczne sfałszowane dokumenty, które powstały w pierwszych dekadach czy wiekach Kościoła, wiele ewangelii, dziejów apostolskich, listów i apokalips (czyli czterech gatunków literackich obecnych w Nowym Testamencie), których autorstwo przypisywane jest bez wyjątku apostołom.

Spora część tych niekanonicznych ksiąg jest fascynująca i absolutnie warta przeczytania5. Na przykład wśród ewangelii mamy spisane rzekomo przez Piotra świadectwo, w którym znajdujemy szczegółowy opis zmartwychwstania. To uderzające, ponieważ – czego nie zauważa większość czytelników – Ewangelie wchodzące w skład Nowego Testamentu nie opowiadają o zmartwychwstaniu. Mówią tylko, że Jezus został pogrzebany, i wskazują, że trzeciego dnia jego grób był pusty, ale nie relacjonują samego wyjścia z niego. W Ewangelii Piotra znajdziemy taki opis, wedle którego Jezus wychodzi z grobu podtrzymywany przez dwóch aniołów wysokich jak góry, a on sam jest od nich wyższy; za nimi wyłania się z grobu krzyż, który przemawia do Boga w niebie. Pozostałe „apostolskie” ewangelie opowiadają jeszcze więcej innych zadziwiających historii o Jezusie albo notują wygłaszane rzekomo przezeń przedziwne kazania. Istnieją więc ewangelie napisane ponoć przez Tomasza, brata Jezusa, jego ucznia Filipa i Marię Magdalenę, towarzyszkę Jezusa. Wszystkie te księgi roszczą sobie prawa do autentyczności, mimo to każda została uznana za „fałszerstwo” przez innych ówczesnych chrześcijan, który nie wierzyli, że faktycznie napisali je apostołowie.

Istnieją także niekanoniczne dzieje apostolskie, księgi opowiadające o życiu apostołów Jezusa po jego wniebowstąpieniu, takie jak Dzieje Pawła, w których Paweł naucza, że w celu osiągnięcia życia wiecznego uczniowie Jezusa muszą powstrzymać się od seksu nawet po ślubie, a jeśli są singlami, w ogóle unikać zaślubin. Ta księga została podrobiona przez któregoś z przywódców kościelnych z Azji Mniejszej (współczesnej Turcji) w II wieku naszej ery. Wiemy o tym, ponieważ Tertulian, jeden z ojców Kościoła, wskazuje, że osoba ta została schwytana i postawiona przed sądem kościelnym za fałszerstwo tej właśnie księgi, po czym bezceremonialnie pozbawiona przywództwa6. Większość chrześcijańskich liderów nie ceniła podrabianych dokumentów, mimo to rozprzestrzeniało się ich wiele. Do naszych czasów dotrwały obszerne kopie Dziejów Jana, Piotra, Andrzeja i Tomasza, a także fragmenty wcześniejszych dzieł, które nie zachowały się w całości.

Fałszowano również listy, w tym cały zestaw korespondencji pomiędzy Pawłem i najsłynniejszym filozofem tamtych czasów Seneką. Listy te miały dowodzić, że Paweł nie tylko pozostawał w zażyłych stosunkach z największymi umysłami imperium, ale także był przez tych wybitnych ludzi szanowany, a nawet podziwiany. Część późniejszych przywódców kościelnych utrzymywała, że listy te były autentyczne, choć inni sądzili, że podrobiono je, by poprawić wizerunek Pawła. Toczono także dyskusje nad autentycznością innych listów Pawła, Piotra i nawet Jezusa. Niektóre z owych innych pism przetrwały do dzisiaj.

W literackim pejzażu chrześcijaństwa pojawiły się również podrabiane apokalipsy, w tym fascynujący zapis odkryty w 1886 roku w pewnym egipskim grobowcu. Była to relacja naocznego świadka rzekomo spisana przez Piotra, w której Jezus oprowadza go osobiście po niebie i piekle, ukazując dobrodziejstwa przypadające w udziale zbawionym i tortury potępionych. Jak się okazuje, niewiele brakowało, by ta księga znalazła się w Nowym Testamencie, ponieważ jeszcze w IV wieku pewni przywódcy kościelni twierdzili, że przynależy ona do Pisma Świętego. Inni jednak upierali się, że została sfałszowana.

Powyżej omawiane teksty to zaledwie kilka z wielu dokumentów, o których dyskutowano w świecie starożytnym. Niektórzy wcześni chrześcijanie utrzymywali, że naprawdę były one napisane przez apostołów i powinny należeć do Nowego Testamentu. Pozostali uważali, że tak nie jest, że to podróbki. Ile takich dokumentów pojawiło się w historii? Tego nigdy się nie dowiemy. Obecnie znamy ponad setkę pism z pierwszych czterech wieków naszej ery, które pewni chrześcijańscy autorzy uznawali za sfałszowane przez swoich towarzyszy7.

Fałszerstwa wczesnochrześcijańskie

W większości wymienionych wyżej przypadków mamy do czynienia z fałszowaniem pism w czasach po śmierci apostołów – a więc w II, III i IV wieku po Chrystusie. Trzeba dodać, że większość ksiąg Nowego Testamentu została spisana w pierwszym stuleciu naszej ery. Czy istnieją jakiekolwiek dowody, że fałszerstwa zdarzały się także w tym wcześniejszym okresie? Otóż tak, istnieją takie dowody, bardzo mocne, i to na kartach samego Nowego Testamentu.

W Nowym Testamencie znajduje się trzynaście listów (w tym dwa do Tesaloniczan), których autorstwo przypisuje się Pawłowi. W Drugim Liście do Tesaloniczan odnajdujemy najbardziej intrygujący wers, w którym autor ostrzega czytelników, by nie dali się zwieść przez list „rzekomo od nas pochodzący”, wskazujący, „jakoby już nastawał dzień Pański” (2 Tes 2, 2). Innymi słowy, autor ów wie o tym, że w obiegu znajduje się inna epistoła, rzekomo autorstwa Pawła, która w rzeczywistości nie została przez niego napisana. Ten inny list najwyraźniej przekazuje nauczanie, któremu Paweł się sprzeciwia. Któż mógłby sporządzić takie sfałszowane pismo? Oczywiście ktoś, kto chciał promować własne poglądy na temat nadejścia końca świata i zdecydował się podeprzeć autorytetem Pawła, nawet jeżeli sam nie był Pawłem.

W przytoczonym fragmencie kryje się jednak niesamowicie interesująca ironia. Cały Drugi List do Tesaloniczan, z którego pochodzi ten ustęp, jest uważany przez wielu uczonych za napisany nie przez Pawła, mimo że w samej treści tej księgi znajdują się fragmenty wskazujące na autorstwo tego apostoła (dowodami na to zajmiemy się w rozdziale 3). Czy więc Drugi List do Tesaloniczan sam nie jest dziełem oszusta wykorzystującego imię Pawła? A jeżeli tak, to dlaczego miałby ostrzegać przed takim fałszerstwem? Odpowiedź nie pozostawia wątpliwości: jedną ze „sztuczek” wykorzystywanych przez starożytnych fałszerzy, by zapewnić czytelników o autentyczności swoich dzieł, było ostrzeganie przed innymi nieautentycznymi pismami. Czytelnicy naturalnie zakładali, że autor nie robi tego, co właśnie potępił8.

W literaturze wczesnochrześcijańskiej mamy inne interesujące przykłady tego fenomenu. Trzysta lat później, pod koniec IV wieku, pojawiło się dzieło, nazwane przez uczonych Konstytucjami apostolskimi. Ta obszerna ośmiotomowa praca zawiera instrukcje dotyczące organizacji Kościoła. Wedle zawartych w niej zapisów jej autorem miał być Klemens, rzekomo czwarty biskup Rzymu (ktoś w rodzaju „papieża”), wyznaczony przez samego apostoła Piotra na przewodnika wielkiego Kościoła. Tymczasem w rzeczywistości dzieło to zostało napisane około trzech wieków po tym, jak sam Klemens spoczął w grobie. To oznaczałoby, że mamy do czynienia z fałszerstwem. Co więcej, pozycja ta została nazwana konstytucjami „apostolskimi”, ponieważ przekazuje rady i instrukcje samych apostołów Jezusa, często w pierwszej osobie: „ja, Piotr”, mówię do ciebie to; „ja, Jan”, mówię do ciebie tamto; „ja, Jakub”, przekazuję ci jeszcze coś, i tak dalej. Jedno z najbardziej fascynujących poleceń prawdziwego autora tych ksiąg (nie wiemy, kto nim był), pojawia się pod koniec: ostrzega on tam czytelników, by nie brali do ręki książek, które tylko pozornie zostały spisane przez apostołów, ale w rzeczywistości wcale takimi nie są. Innymi słowy, zakazuje im on lektury ksiąg takich jak ta, którą właśnie czytają. Po co miałby pozostawiać taką instrukcję? Po raz kolejny, podobnie jak w przypadku Drugiego Listu do Tesaloniczan, po to, by oddalić podejrzenia od siebie.

Wspomniany Drugi List do Tesaloniczan jest doprawdy interesujący. Bez względu na to, jak rozumieć jego treść, dowodzi on, że niemal na pewno w okresie powstawania Nowego Testamentu w obiegu pojawiały się fałszerstwa przypisywane Pawłowi. Jeśli uczeni uważający, że list ten nie został napisany przez Pawła, się mylą (czyli że Paweł naprawdę go napisał), to oznacza, że apostoł Paweł wiedział o fałszerstwach popełnianych w jego imieniu, które dotarły do wspólnoty chrześcijańskiej w Tesalonikach. Jeśli jednak mają oni rację, a Paweł w rzeczywistości nie napisał epistoły, o której mowa, to księga ta sama jest podróbką pism Pawła, przekazywaną przez Kościół. Jakkolwiek rozstrzygniemy, oznacza to, że już w I wieku naszej ery pojawiały się fałszywki przypisywane Pawłowi.

Czy w najwcześniejszym okresie chrześcijaństwa znajdziemy inne takie przypadki? Więcej informacji na ten temat zawarłem w dalszej części tej książki, gdzie przyjrzałem się dowodom na to, że część ksiąg Nowego Testamentu nie została napisana przez tych, którzy mienią się ich autorami. Na razie interesuje mnie tylko spostrzeżenie, że nie odkryła tego współczesna nauka. Wczesnochrześcijańscy uczeni dyskutowali o autorstwie ksiąg Nowego Testamentu już pomiędzy II a IV wiekiem, rozważając, które z nich powinny znaleźć się w Piśmie Świętym.

Najsłynniejszym przykładem jest Apokalipsa Jana. Dionizy, chrześcijański uczony z egipskiej Aleksandrii, żyjący w III wieku naszej ery, twierdził, że księga ta nie została napisana przez Jana, syna Zebedeusza. Argumenty Dionizego były przekonujące wówczas i pozostają przekonujące obecnie. Utrzymywał on, że styl Apokalipsy jest tak odmienny od Ewangelii Jana, że nie mogły być napisane przez tę samą osobę (współcześni naukowcy różnią się od Dionizego tylko poglądem, że Ewangelia prawdopodobnie również nie została napisana przez Jana). Aleksandryjski uczony uważał, że musiało istnieć dwóch autorów o tym samym imieniu, którzy później zostali błędnie uznani za tę samą osobę. Interesujące jest jednak to, że Dionizy, podążając za innym ojcem Kościoła Euzebiuszem, miał licznych poprzedników, którzy utrzymywali, że Apokalipsa została napisana nie przez innego autora imieniem Jan, ale przez heretyka imieniem Cerynt, który sfałszował tę opowieść, by promować swoje nieprawdziwe twierdzenia, że na ziemi dosłownie zapanuje tysiącletni raj9.

Krótki List Judy, rzekomo napisany przez brata Jezusa, również był we wczesnym chrześcijaństwie przedmiotem debaty: niektórzy przyznawali rację Hieronimowi, słynnemu chrześcijańskiemu uczonemu z IV stulecia, według którego list ten częściowo nie jest autentyczny, ponieważ cytuje apokryficzną Księgę Enocha, tak jakby miała autorytet Pisma Świętego10. Drugi List Piotra był odrzucany przez wielu wczesnych ojców Kościoła, zarówno przez Hieronima, jak i Euzebiusza, ale najbardziej kategorycznie przez chrześcijańskiego nauczyciela z Aleksandrii Dydyma Ślepego, który utrzymywał, że „List jest fałszywy i nie powinien należeć do kanonu”11, innymi słowy: według Dydyma nie napisał go Piotr, chociaż autor twierdził, że nim jest.

Inni chrześcijańscy nauczyciele powątpiewali, czy oba listy do Tymoteusza zostały rzeczywiście napisane przez Pawła. Według niektórych ich treść dowodzi, że tak nie było12. Szczególnie wnikliwie omawiano List do Hebrajczyków. Księga ta nie zawiera bezpośrednich wskazówek, by napisał ją Paweł, lecz pod koniec znajdują się w niej sugestie, że autor chciałby przekonać czytelników do autorstwa apostoła (zob. Hbr 13, 22–25). Na ten temat dyskutowano przez wieki, a księga została ostatecznie włączona do kanonu, jednak dopiero wówczas, gdy niemal wszyscy uznali, że musiał ją napisać Paweł.

Krótko mówiąc, we wczesnym okresie istnienia Kościoła toczono długie, często gorące dyskusje nad autentycznością pism. Ówcześni chrześcijanie zdawali sobie sprawę z tego, że w obiegu były liczne podróbki, i chcieli się dowiedzieć, które księgi zostały podpisane przez prawdziwych autorów, a które sfałszowano. Jak zobaczymy nieco później, właściwie nikt nie aprobował praktyki podrabiania tekstów, wręcz przeciwnie – było to powszechnie potępiane, nawet w tych księgach, które same zostały sfałszowane (takich jak Drugi List do Tesaloniczan i Konstytucje apostolskie).

Większość tej książki skoncentruje się na przykładach fałszerstw właśnie we wczesnym chrześcijaństwie, jednak by je lepiej zrozumieć, będziemy musieli cofnąć się o krok i szerzej rozważyć fenomen fałszerstwa w starożytnym świecie. Na tym skupię się przez resztę tego rozdziału. Zaczniemy od omówienia pojęć, których będę używał.

Określenia używane w tych rozważaniach

Pierwsze dwa terminy są specjalistyczne. Nie będę korzystał z nich zbyt często, ale warto wiedzieć, co oznaczają. Dzieło „ortonimiczne” (dosłownie „właściwie nazwane”) to takie, które naprawdę zostało napisane przez osobę podającą się za jego autora. Siedem listów Pawła z trzynastu w Nowym Testamencie sygnowanych jego imieniem jest uznawanych praktycznie przez wszystkich zajmujących się tym tematem za ortonimiczne, czyli naprawdę stworzone przez Pawła.

Dzieło „homonimiczne” (dosłownie „o tym samym imieniu”) zostało napisane przez kogoś o tym samym imieniu co inny autor. W starożytnym świecie olbrzymia większość ludzi nie nosiła nazwisk, a wielu z nich nadawano te same imiona – było tak zarówno wśród chrześcijan, jak i w innych społecznościach. Mnóstwo mężczyzn używało takich imion jak na przykład Jan, Jakub i Juda. Jeżeli jeden z nich imieniem Jan napisał Apokalipsę i przedstawił się w niej po prostu jako Jan, niekoniecznie podszywał się pod kogoś innego. Kiedy w późniejszych wiekach wyznawcy chrześcijaństwa zakładali, że ten Jan musiał być apostołem Janem, synem Zebedeusza, to nie była wina autora, który przypadkiem nazywał się tak samo jak słynniejszy imiennik, a więc jego dzieło nie było fałszerstwem. Mamy tu do czynienia po prostu z homonimem, a założenie, że Jan, syn Zebedeusza, nie napisał Apokalipsy, wydaje się większości krytycznych naukowców dość bezpieczne. Została ona włączona do kanonu w związku z błędnie przypisaną tożsamością.

Jeszcze inne pisma są „anonimowe”, czyli dosłownie „bez imienia”. Autorzy tych dzieł nigdzie się nie przedstawili. Dotyczy to właściwie jednej trzeciej ksiąg Nowego Testamentu. Żadna z Ewangelii nie podpowiada nam imienia autora, dopiero później chrześcijanie przypisali je Mateuszowi, Markowi, Łukaszowi i Janowi, a późniejsi skrybowie dodali te imiona do tytułów ksiąg. Anonimowe są również Dzieje Apostolskie i wszystkie trzy części znane jako Listy Jana. To samo dotyczy Listu do Hebrajczyków, którego autor nigdzie nie wspomina swojego imienia, nawet jeśli chce zasugerować czytelnikom, że jest Pawłem13.

Termin „pseudonimiczny” (dosłownie „o fałszywym imieniu”) jest nieco bardziej śliski, toteż muszę wyjaśnić, w jakim znaczeniu będę go używał. Odnosi się on do dowolnego dzieła ukazującego się pod imieniem osoby, która nie jest jego autorem, ale są dwa rodzaje pism pseudonimicznych. Czasami autorzy po prostu przybierają pseudonim literacki: kiedy Samuel Clemens napisał Przygody Hucka i podpisał je jako Mark Twain, nie próbował wmówić czytelnikom, że jest kimś sławnym. Był to tylko pseudonim mający zakamuflować jego tożsamość. Z podobnym przypadkiem mieliśmy do czynienia, gdy Mary Ann Evans napisała Silasa Marnera i wydała go jako George Eliot. Z takim wykorzystaniem pseudonimu literackiego nie mamy w świecie starożytnym do czynienia zbyt często, ale czasem tak się zdarzało: na przykład grecki historyk Ksenofont napisał swoją słynną Wyprawę Cyrusa (czyli Anabazę) pod pseudonimem, jako Temistogenes, a grecki filozof Jamblich stworzył traktat O tajemnicach Egipcjan pod zmyślonym imieniem Abammona. Autorzy tych wszystkich dzieł raczej nie próbowali wmówić czytelnikom, że napisał je ktoś sławny14.

Drugi przypadek dzieła pseudonimicznego dotyczy księgi funkcjonującej w obiegu pod nazwiskiem kogoś innego niż autor, zwykle autorytetu, który powinien być dobrze znany czytelnikom. Dla takich szczególnych sytuacji zarezerwuję termin „pseudoepigraf” (dosłownie „napisany pod fałszywym imieniem”). Tekst pseudoepigraficzny więc to taki, który przypisywany jest znanej, sławnej i będącej autorytetem osobie, która w rzeczywistości go nie napisała.

Okazuje się jednak, że w tej kategorii również mieszczą się dwa rodzaje. Czasami dzieło zostało opublikowane anonimowo, bez zamieszczania imienia autora, tak jak na przykład Ewangelia Mateusza, ale późniejsi czytelnicy i kopiści utrzymywali, że wiedzą, kto je napisał, i że była to dobrze znana osoba, w tym przypadku apostoł Mateusz. W przypadku takich dzieł, błędnie przypisanych słynnemu autorowi, prawdziwy autor nie próbuje nikogo zwieść15. On lub ona pozostają anonimowi, dopiero późniejsi czytelnicy upierają się, że autorem był ktoś inny. Ten rodzaj pseudoepigrafów zakłada więc „błędne przypisanie”: dzieło przypisano komuś, kto go nie stworzył.

Drugi rodzaj pseudoepigrafu polega na próbie świadomego oszustwa ze strony autora, który podpisuje utwór cudzym imieniem lub nazwiskiem. To właśnie będę nazywał fałszerstwem. Moja definicja tego terminu obejmuje zatem tekst, zawierający deklarację, że został napisany przez kogoś (znaną postać), kto w rzeczywistości go nie napisał.

Przez wiele lat zetknąłem się z kilkoma osobami sprzeciwiającymi się mojemu rozumieniu terminu „fałszerstwo” i świetnie rozumiem opory innych naukowców przed używaniem tego określenia. Współcześnie przez fałszerstwo rozumiemy nielegalną działalność (fałszowanie klejnotów, pieniędzy lub książek dla zysku), która może zaprowadzić osobę tym się zajmującą do więzienia. Starożytni fałszerze zwykle nie byli zamykani, ponieważ nie istniały prawa dotyczące tworzenia i rozpowszechniania literatury, nie było na przykład prawa autorskiego. Starożytni twórcy postrzegali jednak taką działalność jako oszukańczą, podstępną i kłamliwą (używali zresztą również mniej grzecznych określeń) i często karali przyłapane na niej osoby. Kiedy więc używam terminu „fałszerstwo”, to z premedytacją wykorzystuję jego negatywne skojarzenia, częściowo dlatego, że – jak zobaczymy – sformułowania używane przez starożytnych autorów również były negatywne, żeby nie powiedzieć gorzej.

Używanie przeze mnie określenia „fałszerstwo” nie sugeruje jednak w najmniejszym stopniu statusu prawnego omawianych dzieł ani też nie służy uznaniu działalności ich autorów za przestępczą. Będzie to techniczny termin odnoszący się do jednego z rodzajów pseudoepigraficznego pisma, którego autor świadomie utrzymuje, że jest kimś innym. Jedna z naczelnych tez mojej książki głosi, że te osoby ze świata starożytnego, które angażowały się w taką działalność, były otwarcie potępiane za kłamstwo i próbę oszukania czytelników.

Motywacje do popełnienia fałszerstwa

Jeśli, jak wykażę nieco później, fałszerstwo było powszechnie potępiane, dlaczego ludzie się go dopuszczali? I jak usprawiedliwiali to, co robią, sami przed sobą? Resztę tego rozdziału zajmą próby odpowiedzi na te dwa pytania. Kwestia „dlaczego” jest nieco skomplikowana, toteż muszę tu rozróżnić dwa pojęcia, które ludzie czasami mylą: jednym z nich jest „intencja”, a drugim „motywacja”. Mam nadzieję, że potrafię przejrzyście wyjaśnić różnicę pomiędzy nimi.

Jeśli żona zapyta mnie: „Dlaczego idziesz do sklepu?”, mogę jej udzielić całej gamy odpowiedzi, na przykład: „Żeby kupić coś na kolację” albo „Ponieważ lodówka zieje pustką”. Są to dwa różne rodzaje odpowiedzi. Pierwsza wskazuje intencję, to, co mam zamiar robić po przybyciu do sklepu: chcę kupić jakieś jedzenie na wieczór. Druga zaś mówi przede wszystkim o mojej motywacji: motywuje mnie fakt, że w domu nie ma jedzenia. Intencja nie jest tym samym co motywacja. Intencją jest to, co chcemy osiągnąć, natomiast motywacją powód, dla którego chcemy to osiągnąć.

Sprawy się mają tak samo, jeśli chodzi o fałszerzy i ich dzieła. Jest różnica pomiędzy intencją fałszerza a jego motywacją: intencja to niemal w każdym przypadku chęć oszukania czytelników co do tożsamości autora, a więc skłonienia ich, by uwierzyli, że jest kimś innym niż w rzeczywistości. Fałszerz może to jednak robić z mnóstwa rozmaitych powodów (czyli posiadać wiele różnych motywacji).

Autorzy podróbek zawsze mieli liczne powody, by je tworzyć. Współcześnie, jak już się przekonaliśmy, głównie chodzi o zarabianie pieniędzy, tak jak w przypadku Konrada Kujaua i dzienników Hitlera. W starożytności wyglądało to jednak inaczej: rynek takich „oryginalnych dzieł” był ograniczony, ponieważ cała branża wydawnicza działała na znacznie mniejszą skalę. Książki nie były drukowane masowo i powszechnie dystrybuowane. Mimo to zdarzały się przypadki, w których fałszowano książki dla zysku, jak dowiadujemy się od Galena, słynnego lekarza żyjącego w Rzymie w II wieku naszej ery.

Galen był wyjątkowo wykształconym uczonym, a jednocześnie jednym z najbardziej płodnych autorów starożytności. W świecie tym właściwie nie było publicznych bibliotek dostępnych dla każdego. Czasem któryś lokalny władca zakładał księgozbiór, przeznaczony głównie dla uczonych, co pobudzało konkurencję między bibliotekarzami: kto z nich pozyska więcej zbiorów niż rywale? Liczba ksiąg była czymś w rodzaju wyznacznika statusu. Dwie najważniejsze biblioteki starożytności mieściły się w egipskiej Aleksandrii i leżącym w Azji Mniejszej Pergamonie. Według Galena królów, którzy je wybudowali, interesowało powiększanie zbiorów, toteż chcieli mieć jak najwięcej oryginalnych kopii ksiąg autorów takich jak Platon, Arystoteles, Hipokrates, Ajschylos, Sofokles i Eurypides. Posiadanie takich kopii było ważne w czasach, kiedy skrybowie mogli popełniać pomyłki podczas przepisywania tekstów (i często im się to zdarzało). Gdy biblioteka miała oryginał, mogła się pochwalić, że dysponuje prawdziwym dziełem autora, a nie najeżoną błędami kopią sknoconą przez lokalnego skrybę. Dlatego dwie wymienione wyżej biblioteki płaciły gotówką na miejscu za oryginalne kopie dzieł najbardziej pożądanych autorów.

To zadziwiające, ile „oryginalnych” ksiąg Platona, Arystotelesa czy Eurypidesa zaczęło się pojawiać, kiedy zaczęto za nie płacić złotem. Według Galena autorzy bez skrupułów wykorzystywali sytuację, by bogacić się na fałszerstwach16.

W przypadku Dionizjosa Odstępcy mieliśmy do czynienia z inną motywacją, albo też większą ich liczbą. Można by się uprzeć, że Dionizjos sfałszował dramat Parthenopaeus głównie po to, by sprawdzić, czy będzie mógł uchodzić za autentyk, a może po to, by wystrychnąć na dudka swojego przeciwnika Heraklidesa. W świecie starożytnym można znaleźć inne przykłady podobnych motywacji, by zamydlić komuś oczy (a może wszystkim) – i nie tylko w starożytnym. Mogą się one pojawiać również współcześnie; niektórzy uczeni uznali za fałszerstwo jedno z najsłynniejszych „odkryć” starożytnej ewangelii wXX wieku: słynną Tajemną Ewangelię Marka, odnalezioną rzekomo przez Mortona Smitha w 1958 roku17.

Inni autorzy fałszowali dokumenty dla celów politycznych lub militarnych. Na przykład żydowski historyk Józef Flawiusz opisuje, że wróg Aleksandra, syna króla Heroda, podrobił list napisany rzekomo przez Aleksandra, w którym ten ogłasza plany zamordowania ojca. Według Flawiusza fałszerzem był pisarz króla, „mąż zuchwały, który umiał znakomicie naśladować czyjekolwiek pismo”. Plan jednak się nie udał. Po podrobieniu wielu pism fałszerz został schwytany i „w końcu […] skazany na śmierć”18.

Polityczne fałszerstwa nie spotykały się zwykle z życzliwym odzewem, ale czasem działały. W III wieku naszej ery rzymski cesarz Aurelian miał osobistego sekretarza imieniem Eros, który wzbudził gniew swego pana i miał zostać ukarany. By zapobiec karze, sługa ten sfałszował listę imion przywódców politycznych, których cesarz rzekomo planował stracić za zdradę, po czym puścił listę w obieg. Osoby z listy zorganizowały zamach i zamordowały cesarza19.

Czasami motywacją dla fałszerstw była nie tyle polityka, ile religia. Dopuszczano się ich, by bronić instytucji bądź praktyk religijnych albo wesprzeć czyjeś twierdzenia w sporze religijnym. Jedną z zabawniejszych relacji znajdziemy w pismach Lukiana z Samosat, pogańskiego autora z II wieku naszej ery, człowieka inteligentnego i żarliwego krytyka wszelkiej hipokryzji. W humorystycznym traktacie Aleksandros, czyli Fałszywy Prorok kieruje on ostrze satyry przeciwko tytułowemu bohaterowi, który miał zamiar ustanowić wyrocznię, miejsce, gdzie bóstwo komunikowałoby się z ludźmi, w mieście Abonuteichos. Aleksander, przebiegły facet, zaplanował sobie, że przekona mieszkańców, iż bóg Apollo zdecydował się przemawiać do śmiertelników za jego pośrednictwem. Chciał w ten sposób znaleźć sobie źródło zarobku w wygłaszaniu pochodzących rzekomo od Apollina przepowiedni tym, którzy ich potrzebowali. Według Lukiana Aleksander podrobił zestaw tabliczek z brązu i zakopał je w jednej z najstarszych i najsłynniejszych świątyń greckiego boga w Chalcedonie. Gdy je odkryto, rozeszły się plotki na temat tego, co wypisano na tym „cudownym” znalezisku. Apollo deklarował rzekomo, że ma zamiar niedługo zamieszkać w nowym domu w Abonuteichos. Następnie Aleksander ustanowił tam wyrocznię i przyciągnął tłumy wyznawców, w dużej mierze dzięki sfałszowanemu przekazowi pochodzącemu od boga, którego ponoć reprezentował.

Przykład żydowskiego fałszerstwa powstałego w celu wsparcia judaizmu znajdziemy w słynnym Liście Arysteasza20. Jego tytułowy bohater miał być pogańskim dworzaninem egipskiego króla Ptolemeusza II Filadelfosa (285–246 p.n.e.). W liście tym „Arysteasz” opisuje, jak król zdecydował się włączyć kopię Biblii Hebrajskiej do swojej rosnącej biblioteki, a w tym celu nawiązał kontakt z żydowskim kapłanem w Izraelu, by ten przysłał do Egiptu uczonych, którzy przetłumaczyliby święte teksty z ojczystego hebrajskiego na grekę. Kapłan wysłał siedemdziesięciu dwóch uczonych, a ci dzięki cudownej boskiej interwencji zdołali stworzyć, każdy z osobna, takie same przekłady Biblii Hebrajskiej. Ponieważ List Arysteasza rzekomo został napisany przez osobę nienależącą do narodu żydowskiego, która zdała mniej lub bardziej „bezstronną” relację z tłumaczenia Biblii Hebrajskiej na grekę, nosił wszelkie znamiona sprawozdania z „autentycznych” wydarzeń. W rzeczywistości list ten był fałszerstwem, napisanym przez Żyda z Aleksandrii w II wieku przed naszą erą, częściowo po to, by dowieść, że święte żydowskie teksty powstały z boskiej inspiracji, nawet w greckim przekładzie.

Jak już wcześniej wspomniałem, czasami podrabiano dokumenty specjalnie po to, by postawić osobistego nieprzyjaciela w złym świetle (tak jak w przypadku Dionizjosa Odstępcy) lub wpędzić go w poważne kłopoty (tak jak w przypadku pisarza króla Heroda). Jak się okazuje, motywacja ta jest jedną z najlepiej zaświadczonych przyczyn fałszerstw w świecie starożytnym. Rzymski poeta Marcjalis, autor sporej liczby inteligentnej, dowcipnej poezji, skarży się w kilku tekstach, że inni podpisują jego imieniem wiersze kiepskie lub w złym smaku właśnie po to, by on sam wyszedł na złego poetę21. Jeszcze bardziej oszczerczy epizod opisał historyk filozofii Diogenes Laertios: oto wróg słynnego filozofa Epikura, niejaki Diotimos sfałszował pięćdziesiąt obscenicznych listów pochodzących rzekomo od Epikura i puścił je w obieg. Epikur już przedtem miał problem z (całkowicie niezasłużoną) reputacją człowieka uzależnionego od przyjemności, a te podrobione listy tylko dolały oliwy do ognia22.

Rozważmy również przypadek Anaksymenesa, opisany przez Pauzaniasza, greckiego geografa z II stulecia. Anaksymenes był sprytnym, ale złośliwym człowiekiem, który wdał się w spór ze słynnym mówcą Teopompem. By dołożyć nieprzyjacielowi – opowiada Pauzaniasz – Anaksymenes napisał, naśladując ściśle styl Teopompa i podpisując dzieło jego imieniem, paszkwil na obywateli trzech greckich miast: Aten, Sparty i Teb. Kiedy paszkwil ów trafił do tych miejsc, Teopomp stał się w nich osobą niemile widzianą, mimo że nie miał nic wspólnego z oszczerczym traktatem23.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

Wstęp: w obliczu prawdy

1 Tutaj szkicuję tylko „ortodoksyjne” poglądy, które zwyciężyły we wczesnochrześcijańskich bitwach o ustalanie kanonu wierzeń. Jak przekonamy się w dalszym ciągu tej książki, liczni chrześcijanie mieli inne przekonania. Po więcej szczegółów zapraszam do mojej książki Lost Christianities: The Battles for Scripture and the Faiths We Never Knew, New York 2003.

2 Tu na przykład: Ireneusz z Lyonu, Adversus haereses, przeł. J. Brylowski, Pelplin 2018, ks. 3, r. 2–4; ks. 4, r. 26. Zob. także Tertulian, Preskrypcja przeciw heretykom [w:] tegoż, Wybór pism, red. W. Myszor, E. Stanula, Warszawa 1970 („Pisma Starochrześcijańskich Pisarzy”, t. 5).

3 Jak się przekonamy, dlatego właśnie we wczesnym chrześcijaństwie zachodzi taki bliski związek pomiędzy zawartością tekstu i jego domniemanym autorstwem. Powszechnie uważano wówczas, że jeśli jakaś księga głosi „fałszywe nauki”, to z pewnością nie została spisana przez uznany autorytet. Innymi słowy, decyzja na temat autorstwa dzieła (czy twórcą jest któryś apostoł?) często była podejmowana na podstawie rozstrzygnięcia, czy zawarte w nim nauki są do przyjęcia. Zob. dyskusję nt. Ewangelii Piotra w rozdziale 2.

Przypisy

1 Świat oszustw i fałszerstw

1 Wiarygodną historię pamiętników Hitlera, spisaną z werwą i precyzją, można znaleźć w książce Roberta Harrisa Selling Hitler, New York 1986.

2Con – ang. przekręt, oszustwo [przyp. tłum.].

3 Fascynującą relację jednego z najlepszych współczesnych ekspertów od fałszerstw znajdziecie w książce Charlesa Hamiltona Great Forgers and Famous Fakes: The Manuscript Forgers of America and How They Duped the Experts, Lakewood 1996.

4 Historię tę opowiedział grecki historyk Diogenes Laertios w swoich Żywotach i poglądach słynnych filozofów, ks. V, 92–93 (wyd. pol. Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, przeł. I. Krońska, K. Leśniak, W. Olszewski, współpr. B. Kupis, Warszawa 2004, s. 306–307).

5 Zbiór szczególnie interesujących znajdziecie w mojej innej książce: B. D. Ehrman, Lost Scriptures: Books That Did Not Make It into the New Testament, New York 2003.

6 Tertulian, O chrzcie (r. 17), [w:] tegoż, Wybór pism, red. W. Myszor, E. Stanula, Warszawa 1970 („Pisma Starochrześcijańskich Pisarzy”, t. 5).

7 Liczbę tę podaję według własnych obliczeń.

8 Jak zobaczymy później w rozdziale 3, niektórzy uczeni utrzymują, że rzekomo sfałszowane pismo, do którego odnosi się autor Drugiego Listu do Tesaloniczan, to właśnie… Pierwszy List do Tesaloniczan!

9 Euzebiusz z Cezarei, Historia kościelna, przeł. A. Caba na podst. przekładu A. Lisieckiego, Kraków 2013, ks. 7, r. 25.

10 Hieronim, O znakomitych mężach, przeł. W. Szołdrski, Warszawa 1970.

11 Dydym Aleksandryjski, Komentarze do listów katolickich (nietłumaczone na angielski) [w:] J. P. Migne, Patrologia Graeca, 39, 1863.

12 Klemens Aleksandryjski, Kobierce zapisków filozoficznych dotyczących prawdziwej wiedzy, przeł. J. Niemirska-Pliszczyńska, Warszawa 1994.

13 Temat ten omówiono ostatnio w książce Clare Rothschild, Hebrews as Pseudepigraphon: The History and Significance of the Pauline Attribution of Hebrews, Tübingen 2009.

14 Jeśli chodzi o Ksenofonta, mogą jednak pozostawać pewne pytania. Grecki filozof Plutarch utrzymywał, że Ksenofont użył pseudonimu właśnie po to, by przydać swojej relacji więcej wiarygodności (dzięki temu, że miałaby być napisana przez kogoś z zewnątrz, a nie przez autora w pierwszej osobie). Jeżeli faktycznie tak było, ten pseudonim ma drugie dno.

15 Jeśli ciekawią was powody skłaniające ku opinii, że Ewangelia Mateusza nie została w rzeczywistości napisana przez tego apostoła, zerknijcie do rozdziału 7. Więcej szczegółów znajdziecie w haśle „Matthew, Gospel of” autorstwa Johna Meiera [w:] Anchor Yale Bible Dictionary, New York 1992, t. 4, s. 618–641.

16 Galen, Commentary on Hippocrates’ On the Nature of Man, 1.42, https://www.ucl.ac.uk/~ucgajpd/medicina%20antiqua/Medant/GNatHom1.htm.

17 Smith napisał dwie książki o tym odkryciu i tym, jak ważne ono jest dla zrozumienia wczesnego chrześcijaństwa i historycznej postaci Jezusa: jedną, intrygującą historię przypominającą powieści detektywistyczne, przeznaczoną dla szerszej publiczności, The Secret Gospel: The Discovery and Interpretation of the Secret Gospel of Mark, New York 1973, a drugą – bezkompromisową analizę dla naukowców: Clement of Alexandria and a Secret Gospel of Mark, Cambridge 1973. W ostatnich latach nastąpił jednak wysyp publikacji naukowych, których autorzy twierdzą, że Smith w rzeczywistości sfałszował to pismo. Zob. zwłaszcza S. Carlson, The Gospel Hoax: Morton Smith’s Invention of Secret Mark, Waco 2005 oraz P. Jeffery, The Secret Gospel of Mark Unveiled: Imagined Rituals of Sex, Death, and Madness in a Biblical Forgery, New Haven 2007. Zob. również rozważania na ten temat w rozdziale 8.

18 J. Flawiusz, Wojna żydowska, przeł. J. Radożycki, Warszawa 2016, ks. 1, r. 26.

19 Zob. W. Speyer, Die literarische Fälschung im heidnischen und christlichen Altertum, München 1971, s. 145.

20 M. Wojciechowski, List Pseudo-Arysteasza, „Studia Theologica Varsaviensia” 40 (2002), nr 1, s. 121–167.

21M. Waleryusa Marcyalisa epigramów ksiąg XII, przeł. J. Czubek, Kraków 1908, 7.12; 7:72; 10.3; 10.33. Nie twierdzę oczywiście, że w tym czy dowolnym innym wspomnianym w tej książce przypadku znamy prawdziwą motywację fałszerza. Wiemy tylko, że w ten sposób odczytał ją Marcjalis.

22 Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, przeł. I. Krońska, K. Leśniak, W. Olszewski, współpr. B. Kupis, Warszawa 2004, s. 586 (ks. 10, r. 3.)

23 Pauzaniasz, Wędrówka po Helladzie. Na olimpijskiej bieżni i w boju, przeł. J. Niemirska-Pliszczyńska, Wrocław 1968, ks. VI, r. 18.

Tytuł wydania oryginalnego: Forged. Writing in the Name of God – Why the Bible’s Authors Are Not Who We Think They Are

Język oryginału: angielski

Copyright © 2011 by Bart D. Ehrman. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2024

Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2024

Wydanie I, Warszawa 2024

Konsultacja historyczna: dr Michał Jacek Baranowski

Redakcja: Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Korekty: d2d.pl

Projekt okładki: Frycz i Wicha

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwofiltry.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-68180-14-5