Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Johann Wolfgang Goethe - Faust
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Emil Zegadłowicz
Faust to dramat niemieckiego poety, polityka, uczonego Johanna Wolfganga von Goethego w dwóch częściach. Powstał w latach 1773-1832, zaś wydany został w całości w 1833 po śmierci autora.
Tytułowy bohater to uczony, który pomimo ogromnej wiedzy coraz bardziej zdaje sobie sprawę z ograniczonych naukowych możliwości człowieka, chce poznać sens istnienia. Diabeł zakłada się z Bogiem, że uda mu się opętać duszę uczonego. Do pracowni Fausta przybywa Mefistofeles proponując, że zostanie przewodnikiem naukowca, w poszukiwaniu sensu życia. W zamian za to Faust odda mu dusze po wypowiedzeniu słów: „trwaj piękna chwilo”. Faust zgadza się na to…
Znów, duchy zwiewne, przychodzicie do mnie,
zjawione smętnym oczom przed latami.
Do marzeń dawnych serce lgnie niezłomnie,
zatrzymać pragnie was i odejść z wami.
O, przybywajcie! niech was wyogromnię,
zjawy stłoczone za mgłą i mrokami;
gromado cicha, wonią opowita -
młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita.
Radosna przeszłość spromienia się jaśniej,
umiłowane cienie idą w gości;
jakby z zamierzchłej i przebrzmiałej baśni
mży pieśń przyjaźni i pierwszej miłości;
i ból powraca – wskrzesza z skarg i waśni
błędne rozstaje, życia zawiłości,
niesie imiona tych, co w szczęsnej chwili
złudą zmamieni dom mój opuścili.
Wy, którym pierwsze wyśpiewałem pieśni,
o, duchy dobre, dalszych nie słyszycie;
kędyż jesteście, bracia i rówieśni?
w echu pobrzmiewa zapomniane życie.
Cierpienie moje już się nie rozwieśni,
czymże nieznani? cóż po ich zachwycie?
kogóż śpiew skrzepi1? jakich mam słuchaczy?
zmarłych jedynie, jedynie tułaczy.
Tęskność zbudzona do lotu się zrywa
ku onej cichej powagi krainie;
śpiew mój szelestem błędnym się wygrywa
jak wiatr, co struny potrąci i minie,
a w mężnym sercu słodycz wschodzi tkliwa,
drżenie mnie zmaga2 – łza po licach płynie…
tak teraźniejszość gubi się, szarzeje,
co przeminęło, prawdziwie istnieje.
Pomóżcie, druhowie moi,
w ciężkim kłopocie i biedzie,
bardzo mnie to niepokoi,
czy się impreza powiedzie…
Dziś pragnę tłumom dogodzić,
co żyją i żyć pozwalają -
czymś im to trzeba nagrodzić,
a na zabawę czekają.
Kulisy kazałem ustawić,
lecz jakaż sztuka dziś wzruszy?
publiczność łaknie się bawić;
brwi wznosi, oczy bałuszy;
ja wiem, jak zdobyć jej serce!
– lecz właśnie jestem w rozterce -
bo choć się na sztuce nie znają -
straszliwie dużo czytają.
Co począć, by olśnić nowością
i myśl znaczniejszą przemycić -?
by przypodobać się gościom,
nauczyć, zniewolić, zachwycić -?
Boć przecie radość to duża,
gdy tak się cisną do sali
jak potok wezbrany, jak burza -
tłum biegnie – tłum rośnie – tłum wali;
gdy już o czwartej się garnie,
biletów żąda przy kasie,
jak w czasie głodu – piekarnie
szturmem zdobywa i pcha się.
Lecz któż tu mocen w potrzebie -?
któż oczaruje tych wielu?
Dziś apeluję do ciebie,
poeto, mój przyjacielu!
O, nie mów! Nie wspominajże mi tłumu,
przed którym duch ucieka jak najdalej;
nie chcę jaskrawizn, stłoczonego szumu,
co w topiel ciągnie na kształt chytrej fali.
Raczej mnie prowadź, kędy cichość nieba
jak modry bławat3 zakwita radością,
gdzie prócz łask bożych niczego nie trzeba
sercu, co żyje przyjaźnią, miłością.
Ach! wszystkie głębie, wszystkie uczuć cuda,
o czymśmy sobie półszeptem mówili
i pełni lęku, czyli4 czyn się uda -
ginie w przemocy rozkrzyczanej chwili.
Często latami hartują się dzieła,
zanim dojrzeją do pełnej wzniosłości.
Błyskotka ledwie zalśni, już zginęła.
dzieło rzetelne wskrześnie w potomności.
Bodaj się asan5 wraz z tym słowem schował!
Wyobraź sobie, gdybym ja tak prawił
wciąż o przyszłości – któż by baraszkował?
Tłum chce się bawić – z kimże by się bawił?
Chłop z wiary zawsze się na świecie przyda
istnienie jego warte coś – bez sporu -
kto swe dowcipy jak szelągi wyda
wszystkim – nikomu nie spsowa humoru;
na rozszerzenie wpływu bardzo łasy,
pragnie ogarnąć jak najszersze masy.
Odważny w karty gra! więc do roboty!
z fantazją łączcie wszystkie pokrewieństwa:
rozum, rozwagę, namiętność, tęsknoty -
lecz najważniejsza rzecz: dużo błazeństwa!
Najpierwsza, mniemam, rzecz – to ruch na scenie!
Ludzie chcą patrzeć – widzieć chcą najchętniej.
Gdy się im nadmiar przed oczy nażenie6
tak, że to zdziwi, olśni, roznamiętni -
toś, bracie, wygrał już na całej linii,
kochać cię będą i nikt nie obwini.
Na tłum trza tłumem działać! Juści wtedy
każdy sobie wybierze z rozrzutności onej,
co mu dogadza – no i nie masz biedy;
do domu wraca widz zadowolony.
Dajecie sztukę – krajcież w kawałeczki -
bigosu trzeba dzisiaj publiczności;
robota łatwa, przyjęcie bez sprzeczki.
Cóż -? – sztukę dawać bez skrótów, w całości?
to mrzonki! pomylone obowiązki!
tak czy tak, tłum ją rozskubie na kąski.
Miast7 dobrego rzemiosła dajecie partactwa!
nie dojdziecie do ładu z rzetelnym artystą!
Moi szczwani8 panowie, z waszego matactwa9
już zasadę robicie, widzę, oczywistą.
Ten zarzut mnie wcale nie boli:
sprawnie znać musi narzędzie,
kto sprostać pragnie swej roli
i przypodobać się wszędzie.
Publiczność to glina przecie,
glina niezwykle miękka -
niechże ją twarda ręka
nazbyt gwałtownie nie gniecie!
Dla kogóż, poeci, piszecie?!
Jednego nuda tu wiedzie,
drugi po sutym10 obiedzie
przychodzi; trzeci, niestety,
przed chwilą czytał gazety.
Jak na redutę11 roztargnione roje
schodzą się – siadają rzędami;
panie na pokaz przywdziewają stroje
i grają… bez gaży z nami.
Zaklęci w poezji koliska,
czyż was co komplet obchodzi?
radzę wam, spójrzcie no z bliska,
co zacz ten widz, wasz dobrodziej!
gbur obojętny, co pełen pustoty12
myśli o dziewkach, liczy w kartach tuzy13;
wartoż to, głupcze, dla takiej hołoty
nadobne trudzić Muzy?
Radzę wam – dawać, dawać z siebie dużo,
wtedy jedynie nie chybicie celu;
niech się nadmiarem ludziska odurzą -
choć bardzo trudno zadowolić wielu -
– Cóż to? Czy cię co boli? Czyliś zachwycony?
Nie będzie nigdy między nami zgody!
bo dla poety to najwyższe prawo:
prawo człowieka dane od przyrody -
niesfrymarczone14 jest i nie zabawą!
Czymże, odpowiedz, wszystkie serca wzrusza?
czymże żywioły do posłuchu zmusza?
czyż nie harmonii to tajemna praca,
co z serca idzie, do serca powraca?
Kiedy natura przędzę nieskończoną
tak obojętnie zwija na wrzeciono,
gdy żywioł wszelki rozbrzmiewa niestrojnie,
skłócony z sobą i we wiecznej wojnie -
czyjaż go godzi ożywcza potęga
i rytmem spina, i w melodie sprzęga?
kto każdy szczegół w wielką pieśń sprzymierza,
która akordem wspaniałym uderza?
kto namiętności rozpętuje burze?
kto zachodzącej każe skrzyć purpurze?
i kto kwiatami najwonniejszej wiosny
stroi kochanej gościniec miłosny?
Kto liście niepozorne splata w wieniec trwały
dla zasług przerozmaitych, dla wieczystej chwały?
Kto bogów zabezpiecza i godzi w wszechświecie -?
Potęga człowieczeństwa zaklęta w poecie.
Właśnie! niechaj ci służy ta potęga wzniosła,
chciej do poetyckiego użyć ją rzemiosła;
niechajże dzieło twoje ma romansu postać -
ów przypadek poznania, ową chęć, by zostać;
więzy coraz ciaśniejsze, już serce w niewodzie15,
szczęście świeci, to gaśnie w zwątpieniu, w niezgodzie -
zachwyt, zachwyt bez granic! – potem ból i żałość -
ani się nie spostrzeżesz – już jest przygód całość.
O – takie nam wyczaruj, panie, widowisko!
Do zjawisk życia podejdź i sprawnie, i blisko!
Mało kto, żyjąc, z życia zdaje sobie sprawę;
gdziekolwiek je ułapisz, wszędzie jest ciekawe.
Stwórz obrazy jaskrawe, prostoty niewiele,
iskra prawdy wśród myłek niech błyszczy w twym dziele;
taki napój najlepszy – świat się nim odświeży.
Tedy się zbierze zacnej świetny kwiat młodzieży,
wpatrzy się w sztukę twoją jakby w objawienie,
melancholią upoi czułe swe sumienie;
każdy się z tym czy z owym zapozna i wzruszy,
I usłyszy wyraźnie, co mu grało w duszy.
O śmiech i łzy rzęsiste łatwo u tej rzeszy,
która uwielbia polot, ułudą się cieszy;
dojrzałemu dogodzić to duże trudności;
ten, co dojrzewa, zawsze pełen jest wdzięczności.
Więc wróć mi młode lata moje,
gdy duch się jeszcze w pąku krył,
a pieśni nieprzebrane roje
skrzyły jak złoty, gwiezdny pył;
świat we mgle tonął popielatej,
kwiat każdy wieścił nowy cud,
w dolinie rwałem w naręcz kwiaty;
nie miałem nic – wszystkiego w bród:
bo żądzę prawdy, rozkosz złud.
Wróć mi kipiący, młody war16,
szczęścia bolesne niepokoje,
nienawiść i miłości czar,
o, wróć mi młode lata moje!
Przyjacielu! – młodości potrzebne ci wdzięki,
gdy się potyczka zdarzy wyogniona,
lub gdy najmilsze dziewczynki
na szyję twoją zarzucą ramiona,
kiedy podczas wyścigów lśni na mety krańcu
nagroda niezbyt łatwa zwycięskiego wianka,
lub kiedy po zawrotnym i gwałtownym tańcu
resztę nocy trza przepić do białego ranka.
Lecz waszym obowiązkiem, mężowie stateczni,
z odwagą, z wdziękiem w struny uderzyć znajome!
do wytkniętego celu zdążajcie bezpieczni,
chociażby przez pomyłki wielkie czy znikome;
nikt was za to nie zgani, a każdy pochwali.
Starość nas nie zdziecinnia, jak to się wydaje,
jeno17 nas dziećmi jeszcze małymi zastaje.
Dość już, dość już słów, zamętów -
przejść do czynów nam się godzi!
– oni pełni komplementów -
a mnie o pożytek chodzi!
Cóż pomogą nam nastroje?
na cóż się to wszystko przyda?
Kto poety przywdział zbroje,
niech poezji rozkaz wyda.
Wiecie, czego nam potrzeba:
trunek warzyć krzepki, mocny!
dzisiaj głodnym trzeba chleba -
dzień jutrzejszy bezowocny.
Trza skorzystać z sposobności,
zdecydować, chwycić z siłą -
potem droga się wymości,
rzecz potoczy się aż miło.
Wiecie – dziś na każdej scenie
eksperyment – głupio, serio -
rozkaz mody miejcie w cenie,
ruszyć całą maszynerią!
księżyc, słońce, niebo, chmury,
roje gwiazd! niech skrzą i mrużą!
wody, ognie, skały, góry.
zwierz i ptaki – byle dużo!
Oby nas scena pochopnie
kręgiem wszechstworzeń urzekła,
a wy nią spieszcie roztropnie
z nieba przez ziemię do piekła.
W melodii bratnich sfer wszechświata
gra słońce pieśń wieczyście młodą,
torem znaczonym w skrach wylata
i drży jak burza nad pogodą.
Cud niepojęty darzy mocą,
zachwyt z serc naszych wypromienia:
dzieła rąk bożych tak się złocą
dziś – jak za pierwszych dni stworzenia.
W przelocie wartkim niepojęcie
mknie świat – w urodzie niepoznanej -
i w przemian utajonym święcie
dzień z nocą splata na przemiany.
Pieni się morze w fal zalewie,
szturmem zdobywa skalny brzeg,
lądy i morza w burzy gniewie
gna w wieczną dal, sferyczny bieg.
Wichrzą się burze – naprzód – dalej
z morza na turnie – z turni w morza -
aż się wykuje z rąk kowali
łańcuch wiążący przestworza.
Żarzą się zgliszcza! – Z błyskawicy
wyrasta gromem ognia słup!
lecz Twoi, Panie, posłannicy
czczą cichy przelot Twoich stóp.
Cud niepojęty darzy mocą,
zachwyt z serc naszych wypromienia;
dzieła rąk bożych tak się złocą
dziś – jak za pierwszych dni stworzenia.
Panie, władnący dniem i mrokiem
raczyłeś zejść przed nieba próg -
patrzysz łaskawym na mnie okiem -
przeto tu staję w gronie Twoich sług.
Nie umiem splatać słów górnie i grzecznie
– niechże niebiańska szydzi ze mnie brać -
rozśmieszyłbym cię patosem bezsprzecznie,
gdybyś się, Panie, nie oduczył śmiać.
Gwiazdami, bezkresami włada myśl Twa boska;
nie znam się na tym; jedno wiem: człowiek się troska!
Ten mały bożek ziemi w życia błędnym kole
pcha swój ciężar w jednakim, upartym mozole;
rzekłeś: złudę światła mu dam, niechaj go krzepi.
– wierzaj, Panie, bez tego byłoby mu lepiej -
rozumem złudę nazwał, spaczył ten dar Boży -
w rezultacie jak zwierzę żyje, bodaj gorzej.
Wybacz, Panie łaskawy, lecz tak mi się zdaje -
podobien19 człowiek wielce do świerszcza, co wstaje
na wydłużonych nóżkach – skacze i rzępoli,
i brzęczy skargą zrzędną o tym, co go boli
– i więcej – ! – gdybyż w trawie siedział! – aleć oto
podnosi się – skok w górę! – nosem zarył w błoto!
Oskarżać jeno20 umiesz, nic więcej, Mefiście,
pełne niesnaski21 są twe słowa -
Rzeczywiście,
nie taję, Panie, bardzo źle ludziom na ziemi
i nierad22 ich uwodzę sztuczkami diablemi -
i tak się sami z dnia na dzień grążą w szarugę.
Znasz ty Fausta?
Doktora?
Tak! Mojego sługę!
Przedziwnie on Ci służy! Myślą nieodgadłą!
Nieczłowieczy jest jego napitek i jadło.
Rozterka gna go w otchłań, spokój ducha płoszy,
pożądań obłąkanych zalewa go fala,
z nieba pożąda skrzących gwiazd – z ziemi – rozkoszy,
w tej zamieszce23 od Ciebie czucia swe oddala;
jego serce znękane ciągłą wrzawą boju
zapomniało, co miłość i błękit spokoju.
W tej służbie jego opacznej, w tej myśli jego opornej,
pomocą podam mu rękę, światło wykrzeszę w pomroce:
każde drzewo w ogrodzie zna ogrodnik przezorny
i dokładnie wie, jakie i kiedy wyda owoce.
O zakład idę – utracisz go, Panie!
daj zezwolenie, a ja go w otchłanie
zawiodę zgrabnie i niespostrzeżenie.
Dopóki żyje na ziemi, wódź go na pokuszenie -
z błędem jest ożenione wszelkie człowiecze dążenie.
Dzięki Ci, Panie, bo umarłym ciszy
staram się nie zakłócać, do grobów nie złażę;
jestem jak kot, co zdechłej nie dotyka myszy -
słowem – lubię zażywne kształty, pulchne twarze.
Zezwalam. Czyń, co ci dogadza,
z Faustowym duchem; od źródeł światłości
niechaj odciąga po przewrotna władza
i wywłóczy po drogach pustki i nicości,
lecz bacz, iż pycha we wstyd się przeradza,
gdy stwierdzić musi, że człek szlachetny prawdziwie
po omacku odnajdzie drogę swą szczęśliwie.
Więc parol24! doskonale! raz dwa się uwinę!
ot, po prostu wygraną już w zanadrzu noszę;
na cztery strony świata szczęśliwą godzinę
zwycięstwa tryumfalną fanfarą ogłoszę – !
Wtedy pozwolisz, Panie, aby ten zuchwalec
proch ze stóp moich lizał jak mój kum: padalec25.
Przychylność moja ciebie zabezpiecza,
nienawiść jej nie zgasi ani nie umniejszy;
z rzeszy przekornej, co wiecznie zaprzecza -
sowizdrzał26 ostatecznie jeszcze najznośniejszy.
Czynność ludzkiego ducha zbyt łatwo wiotczeje -
baczę, aby w lenistwie gnuśnym nie osłabła,
przeto podsycam wolę, podżegam nadzieje
niepokojącym towarzystwem diabla.
Lecz wy, synowie światłości,
zapłońcie pięknem, radością!
wiążcie więzami miłości
serca z wszechświata miłością!
Kędy niestałość się mieni
w wahaniu w rozliczne strony,
lećcie obliczem zwróceni,
stałej udzielcie obrony.
Lubię staruszka czasem i jestem ostrożny,
by nie czynić niczego, co nazbyt Go zraża;
przecież to bardzo miło, gdy pan tak wielmożny
z chudopachołkiem za pan brat przygwarza.
W żądzy wiedzy poznałem wszechnauk dziedzinę,
zgłębiłem filozofię, prawo, medycynę,
niestety, teologię też! – cóż? – pozostałem
mizernym głupcem! – tyle wiem, ile widziałem.
Magistrem jestem, nawet zowią mnie doktorem,
i tak latami z męką, z wewnętrznym oporem
oświecam rzesze uczniów bezpłodnym zarzewiem
i wiem, że nic nie wiemy – i że ja nic nie wiem.
Czyż zawiłości świata ta pewność zwycięża,
że wiem więcej niż mędrcy, doktorzy i księża?
że nie ma we mnie zwątpień, że łza mi nieznana,
że się nie lękam piekła, nie trwożę szatana?
Pustka we mnie i wszelka radość mi odjęta,
pustka mi bieg hamuje, skrzydła moje pęta.
Zaledwie krok uczynię, już muszę powracać -
i jakoż mogę bliźnich polepszać, nawracać?
Ani się ze mną dobro, ni pieniądz nie brata,
nie wiem, co sława ziemi, co wspaniałość świata,
Któż drugi byt sobaczy27 tak wlec się odważy
z maską obojętności na posępnej twarzy?
Przeto magii oddałem i czas mój, i siły,
może przez nią odnajdę ślad bytu zawiły,
może przez tajne moce i przez pomoc ducha
mój duch się prawd odwiecznych dopatrzy – dosłucha…
Obym nie musiał mówić, czego nie rozumiem
i kłamstwem poklask zyskać w lekkomyślnym tłumie.
Może znajdę najgłębszą, wieczną spójnię życia,
tajemnicę ziarn poznam i wyrwę z ukrycia,
zbędę słów, które są słowami tylko,
poznam, czy życie wieczne jest, czy tylko chwilką.
Księżycu, druhu bratni,
obyś na me cierpienia patrzał raz ostatni;
ileż ponurych nocy oto przy tym stole
szukałem w księgach prawdy w łudzącym mozole,
a ty, mój przyjacielu wierny – po cichutku
patrzałeś w moje oczy przygasłe od smutku.
Obym mógł w twoim świetle radosny, pogodny,
na szczytach gór oddychać wolny i swobodny,
nad przepaście z duchy wzlatać,
mgły na łąkach snuć i splatać
i zbyty nauk, pustej wiedzy -
poić się rosą przesrebrzonej miedzy.
A oto żyję w mroku, w cieniu,
w przeklętym, ponurym więzieniu,
gdzie przez szkieł barwnych zator wpada
jasność zamglona, brudna, blada.
Zwał ksiąg mnie więzi i dusi swym pyłem,
wśród stert papieru tyle lat przeżyłem,
wśród szkieł, przyrządów, instrumentów wiela,
z których każdy od życia grodzi i rozdziela.
Ułóż w stos książki, Fauście, stań na wiedzy szczycie
oto jest świat twój, oto twoje życie!!
Czyliż zapytam jeszcze, czemu serce moje
ból kąsa nienazwany, gnębią niepokoje?
miast się przyrodą cieszyć w wzniosłym Boga dziele
otaczają mnie dymy, mole i piszczele.
– niech wolna dusza uskrzydlona wzlata
poprzez ziemię, przez życie – na granice świata…
Gdy poznam mądrość ziemi, gwiazd sferyczne kręgi,
duch wyrośnie strzeliście, nabierze potęgi.
Poznam żywe ogniwa wszechświata łańcucha,
poznam, jak z ducha mówić i duchem do ducha.
Na próżno umysł w znaków wpatruje się dziwa -
otocz mnie, rzeszo duchów widząca i żywa…
Może stąd spłynie na mnie wielkiej łaski cisza?
Nostradamusie28 – biorę cię za towarzysza!
Oto Makrokosmosu znak! – z jakąż rozkoszą
zmysły me pełnią żyją – ku pełni się wznoszą!
Szczęście życia prześwięte i wieczyście młode
toczy przez żyły moje jasność i pogodę.
Czy to Bóg znak ten wpisał – nim mądrość swą zwierza,
serce radością pełni30, rozterkę uśmierza?
Wszystkie moce przyrody stanęły niezłomnie
w tej chwili uroczystej pomocnie koło mnie.
Czyż Bogiem jestem? – Przejasna świetlistość
wiecznie twórczej przyrody stwarza oczywistość,
która wzrasta i rośnie, budzi się od nowa,
uczy i przypomina wielkie mędrca słowa:
„Świat duchów nie zamknięty, otwarty na ścieżaj,
myśli i serca twego wiedza nic otworzy -
w duchu się przetwórz, uczniu, i duchem zwyciężaj
i kąp pierś młodą w przedporannej zorzy!”
Wszystko się tutaj w całość splata,
jedno o drugie zadzierżgnięte.
Siła niebiańska kręgiem wzlata -
z rąk do rąk idą wiadra święte!
A duch na skrzydłach łaski wonnej,
w wiecznej harmonii dźwięcznej, dzwonnej,
w żywot przeradza się bezzgonny.
Przecudna świateł gra, pusta, choć śliczna – !
Jakoż cię pojmę, o, ty bezgraniczna
przyrodo? – gdzie twe piersi? – gdzie źródła przeczyste,
z których sączą się dzieje wszechświata wieczyste?
Źródło, co złudne blaski z siebie wypromienia,
płynie i poi! – Duchu! ja konam z pragnienia!
Jakżeż inaczej ten znak na mnie działa,
o ileż bliższy jesteś, Duchu ziemi!
jakoby winne pokrzepienie ciała,
a barki prężne skrzydłami orlemi.
Odwaga wzrasta! rzucę się w wir świata,
poznam ból ziemi, mej ziemi szczęśliwość -
z burzami i wichrami mężny duch się brata,
w zawiei i pomroce wzmoże się gorliwość.
Mroczą się już jaśnie -
księżyc pośród chmur -
lampa moja gaśnie!
niepojęty chór!
Duszący dym w ogniach się mieni!
wokół mej głowy
zamęt czerwonych płomieni!
Huk piorunowy
wykrzywia sklepienie!
Światła i cienie!
Stań się! czuję
twoją obecność – słyszę – przelatuje
koło mnie! – Duchu! Duchu ziemi!
Ukaż się! zjaw się!
Serce me pęka!
Twoja ręka
wzrok mi zasłania -
Stań się! w godzinie zwiastowania
twój jestem cały na tej chwili szczycie -
zjawić się musisz – choćbym stradał życie!
Kto mnie woła?
Postać przeraźliwa!
Woła na mnie słów potęga,
omdlewa ręka twa gorliwa
i niedołężnie po mnie sięga.
Niestety! sprostać ci nie mogę!
Wołałeś, by mi spojrzeć w twarz,
by wzlotów moich poznać drogę,
jestem! a oto w lęku twarz -
o, nadczłowieku! – gdzie twój hart?
Gdzie ducha krzyk? i wielkość wzgard
dla trwogi, lęku? Gdzież pieśń owa,
co u wieczności stała bram
i w woli swojej piorunowa
mówiła, że jest równa nam?!
Gdzież jesteś, Fauście! gdzieś twe dumne słowa?
Tchnienie moje cię mrozi! – Nad tobą się chylę,
ty drżysz jak robak podeptany w pyle!
Mamże, płomieniu, ulec twej osobie?
Przenigdy! Jam jest Faust – i równy tobie!
W odmętach życia, w czynów zawierusze
płynę to w rozgwar sfer, to w zmarłą głuszę!
ja – wieczne morze, zmienność, spłomienienie,
ja – grób i narodzenie!
W chorale czasu tkają me warsztaty
Bogu wiecznemu wiecznie żywe szaty.
Duchu, co w lotów bezmierne koliska
zagarniasz światy – nad światy szybujesz -
jakże mi moc twa znana – jakże bliska!
Bliskiś duchowi, którego pojmujesz,
nie mnie!
Nie tobie? więc komu?
Ja – żywy obraz Boga! – Boża we mnie postać!
nie mogęż tobie nawet dorównać i sprostać?!
Pukanie.
Już mija chwila szczęścia, famulus31 nadchodzi,
wezbraniu wielkich widzeń natręctwem przeszkodzi.
Wybacz mi, mistrzu, że pokój zakłócę,
lecz słyszę, deklamujesz? więc biegnę z ochotą.
Chciałbym skorzystać coś w tej wzniosłej sztuce,
która dziś wartość taką ma jak złoto.
Ksiądz od aktora, kiedyś mi mówiono,
skorzystać może bardzo wiele pono33.
Zbytnio nie mija się to z prawdy torem,
zwłaszcza, jeżeli ksiądz chce być aktorem.
Gdy człeka w domu żądza wiedzy spęta
tak, że nie widzi świata, jeno w święta
i z nim się tylko przez lornetkę brata -
jak tu przemówić do świata?!
Czego w uczuciu nie ma – nie ma w głowie.
Tylko co widzi i w co wierzy dusza,
w najpotrzebniejszych słowach to wypowie,
co bliźnich wznosi, przekonuje, wzrusza;
poza tym? – siedźcież sobie w domu
i zagłębiajcie nos w swym dziele;
na nic niezdatne i nikomu
iskry zgubione w słów popiele;
zaledwie małpy albo dzieci
odnajdą wiedzę w tej iskierce,
bo w sercach wspólność jeno nieci
to współczujące właśnie serce.
A jednak chciałbym ja posiadać swadę34,
szyk zdań udatny, akcent, gest, ogładę.
Nie bądź no asan samosobkiem,
co się w blazeńskie stroi szaty.
Rozsądek da ci plon bogaty,
czystość sumienia jest zarobkiem.
Jeśli z radości rzeczywistych
i z prawdziwego zechcesz bolu
przemawiać – nie trza słów strzelistych
szukać jak wiatru w polu.
Po prawdzie – mowy bezmiłosne,
ten cały styl wysokopienny
są takie tępe i żałosne,
jak w suchych liściach wiatr jesienny.
Sztuka jest długa, żywot krótki!
Często w krytycznym mym rzemiośle
wielkie mnie opadają smutki!
Chciałbyś żyć górnie i wyniośle,
wysoką wiedzy stawić wieżę -
kroczek chcesz zrobić w przód – malutki -
w połowie kroku śmierć cię bierze!
Czyż księga pustkę w pełnię zmienia?
czyż skrzepi kogoś, wzniesie, wzruszy?
nie znajdziesz, bracie, ukojenia,
jeśli go nie masz w własnej duszy.
Jednak to radość bardzo duża,
gdy się duch w dawnych czasach nurza,
poznaje zmarłych mędrców brać
i że to wszędzie postęp znać.
O, postęp – aż do gwiazd bez mała!
i co się jeszcze dalej święci!
Dla nas zamknięta przeszłość cała
na siedem, bracie, pieczęci.
To, co nazywasz czasu duchem,
jest jeno duchem historyka,
który z zacietrzewieniem głuchem
przeszłość jak rdzawe drzwi odmyka;
lecz cóż tam znajdziesz w tym lamusie?
ożogi35, z kanap stare włosie -
czasem historyk to przystroi
w miłe powaby lśniącej zbroi;
ktoś inny w krotochwilach36 licznych
skład zrobi maksym pragmatycznych37!
Ale myśli i czucia nurtujące świat!
Na to jest każdy łasy, każdy poznać rad!
Tak, tak! lecz cóż ty zwiesz poznaniem?
jakim obdarzyć to nazwaniem?
Tych kilku, którzy prosto, szczerze
czucie i myśl umiłowaną
tłumowi dali w dobrej wierze,
spalono lub ukrzyżowano.
Lecz północ już – czas bieży prędko,
kończyć nam trzeba z pogawędką.
Pragnąłbym, mistrzu, z twej pomocy
korzystać zawsze, z twoich słów;
więc jutro, w święto Wielkiejnocy,
pozwolisz, przyjdę znów.
Przy książce umiem-ci fałdów przysiedzieć,
lecz choć wiem wiele, rad bym wszystko wiedzieć.
Jak to w głupocie oczywistej
z nadzieją kopie wszędzie, grzebie,
jeśli miast skarbów znajdzie glisty,
to już jest w siódmym niebie.
Dziwna przekorność! Tutaj, gdzie mnie duch otacza,
przychodzi z zewnętrzności jego myśl prostacza;
lecz dzisiaj tej lichocie serce me wybaczy,
wybawił mnie, nie wiedząc, z ostatniej rozpaczy,
która zaćmiła umysł i wtrąciła ducha
w mrok posępniejszy niźli noc grudniowa, głucha.
Na zjawisku me myśli i uczucia wsparłem,
zjawiło się olbrzymie! a ja byłem karłem
Oto ja, który Boga zmogłem i posiadłem
i twarzą w twarz przed prawdy stanąłem zwierciadłem,
już zobaczyłem siebie w tym zbyciu38 ziemskości,
w chwale i dumie własnej, w blasku i jasności!
Ja, większy niż cherubin39, którego tęsknota
zapragnęła czci bożej – bożego żywota!
w chwili, gdy myśl wzleciała ponad ludzkie plemię,
jedno słowo gromowe zaryło mnie w ziemię.
Więc mi się z tobą, duchu, porównać nie wolno?
Przywołałem cię wolą twardą i mozolną,
lecz nie mogłem zatrzymać prośbą ni rozkazem
w tej chwili wielki w sobie i mały zarazem.
Okrutnieś mnie odepchnął w odmęt ludzkiej doli;
co teraz? cóż mam czynić? posłuchać twej woli?
O! czyny nasze wszystkie i nasze cierpienia
hamują bieg żywota!
Najwyższe natchnienia
plączą się, zadzierżgają o obce widzenia:
gdy się nam dobro zdobyć i ogarnąć uda,
wszystko, co odeń lepsze – zmamienie i złuda!
Najwspanialsze uczucia, potęga zachwytu
w lód się ścina w zamęcie globowego bytu.
Gdy wyobraźnia nasza w śmiałym naprzód locie,
pełna górnych nadziei w wiecznej mknie tęsknocie,
lada rozbicie szczęścia u skalnego złomu
więzi nas w bezradosnych czterech ścianach domu!
Troska gnieździ się w sercu i tysiąc niesnasek;
wtedy na twarz przywdziewasz smutną złudę masek
i nazywasz je różnie wedle konieczności:
zjawą domu, rodziny, zagłady, miłości;
drżysz ciągle i lękasz się, wieczną trwogę czujesz,
i to, czego nie tracisz – właśnie opłakujesz.
Nie jestem Bogiem! duszę kornie chylę;
robakiem jestem, który żyje w pyle,
smagany biczem lęku, nieustanną trwogą,
że go przechodzień zmiażdży nieostrożną nogą.
Pył i ksiąg szereg liczny, co się wkoło piętrzy,
mole i bezpotrzeba obmierzłych40 rupieci,
oto wszystko, w czym żyję, skąd myśli najświętszej
wyczekiwałem – długo – czyż dziw, że nie świeci?
Czyliż mam czytać o tym, że w życia obręczy
człowiek nędzny wpleciony wieczyście się męczy?
że na stulecia może jeden jest szczęśliwy?
Czaszko! cóż grymas śmiechu znaczy urągliwy?
chcesz nim powiedzieć, że mózg twój przed laty
tak, jak mój dzisiaj, po manowcach błądził
i szczęścia szukał pełni przebogatej?
i w państwie myśli szaleństwem się rządził?
Przyrządy niepotrzebne, śmiecie kół i noży,
skalpele i sprężyny! – Przed bramami stałem,
lecz zatrzaśniętych nicość wasza nie otworzy!
Przyroda zasłonięta giezłem41 zblękitniałem,
nie zezwala go zedrzeć! – nikt jej nie posiędzie,
gdy ona sama nie chce! Na nic tu narzędzie!
Stare sprzęty spłowiałe, niepotrzebne graty,
stoicie, jak was ojciec ustawił przed laty!
Pergaminie zwinięty, dymem okopcony,
przesłuchałem nad tobą wiele lat zgarbiony.
I cóż? – obym was raczej roztrwonił rozrzutnie,
niźli wraz z wami pyłem okrywał się smutnie!
Czym ojcowego mienia dziedziczenie?
co zapracujesz, w należnej jest cenie.
Bezużyteczne ciężarem się staje -
jedyna wartość w tym, co chwila daje!
Lecz czemuż wzrok mój ciągle od ksiąg i rupieci
do tej flaseczki wraca, co na półce świeci?
ilekroć spojrzę na nią, barwi się, jaśnieje
jak księżyc, który nagle w borze zbłękitnieje.
Witam cię, przyjaciółko, pozdrawiam nabożnie
i zdejmuję z tej wnęki lekko i ostrożnie;
w tobie uwielbiam sztukę i rozum człowieczy,
kwintesencjo wszystkiego, co zbawia i leczy;
oto wywar, co w sobie śmierć i ciszę ziszcza,
o, bądźże dziś łaskawy dla swojego mistrza!
Widzę cię – wraz cierpienie i smutek mój pierzcha,
dotykam – ból pożądań zamilka i zmierzcha.
Burza, co ducha mierzwi, zatapia się w ciszę:
statek życia na morzu pełnym się kołysze;
pode mną głębie tajemniczych lśnień!
do nowych brzegów wabi nowy dzień!
Wóz złoty, płomienisty na skrzydłach się zniża -
po mnie on przybył! – oto chwila się przybliża,
w której na nowej drodze, drodze eterycznej,
stanę do wielkich czynów w przestrzeni sferycznej!
O, życie wzniosłe, o, radości boska,
czy to ja jestem – czy to moja troska?
Odwróciłem wzrok chory od ziemskich rubieży42 -
oto bezmiar przede mną rozjaśniony leży;
otwieram złote bramy, które mija chyłkiem
człowiek przewidujący, strwożony wysiłkiem.
Czas nadszedł, aby czynem zaświadczyć przed światem,
że godność ludzka boskiej mocy bratem;
niestraszne dla mnie piekielne podcienie,
gdzie wyobraźnia maluje cierpienie;
wyjść szukam wszędy – chociażby przy bramach
płomienny szatan knuł na ducha zamach.
O, niechaj radość jasna w sercu mym zagości,
choćby ta droga nawet wiodła do nicości!
A teraz ciebie biorę, czaro kryształowa,
ukryta w czarnym puzdrze43; już wieku połowa
mija bez mała, gdy to dla swych miłych gości
ojciec na wielkie stawiał cię uroczystości;
rozweselałaś serca – podawana wkoło,
krążyłaś wśród toastów wznoszonych wesoło;
niejeden z sztychów44 rżniętych w krąg zgrabny i ładny
chwalono wdzięcznym rymem w uciesze biesiadnej;
niejedna noc młodzieńcza powraca pogodna,
gdy wino z ciebie pito jednym haustem do dna!
Nie podam ciebie więcej swemu sąsiadowi,
i pochwały na pełną nikt już nie wypowie;
napełniam cię napojem z własnego wyboru -
na śmierć upija siła ciemnego likworu;
ostatni raz cię do ust podnoszę: na zdrowie
idącego poranka! Jutro – twoje zdrowie!!
Chrystus zmartwychwstał!
Radość dla ludzi,
których grzech brudzi,
których grzech trudzi;
Chrystus zmartwychwstał!
Pieśni cudowna! Uroczyste dźwięki,
które mi czarę wytrącacie z ręki!
czyliż muzyką dzwonów niepojętą
zmartwychpowstania ogłaszacie święto?
Czyliż to dźwięczą nabożne chorały,
które w Wielkanoc kojąco wołały
mojej młodości nabożne: „Hosanna,
nowych przymierzy godzino poranna”?
Wonnościami namaszczony,
w grobie Pan nasz położony,
w płótna białe owinięty,
spoczął Chrystus z krzyża zdjęty.
Tą godziną powołaną
przyszłyśmy w dzisiejsze rano,
niesiem mirry45, nard46 i chusty -
ciała nie ma – a grób pusty.
Chrystus zmartwychwstał!
Szczęsny – w miłości
swe przeciwności
zwalcza radośnie -
ożył miłośnie!
Chrystus zmartwychwstał!
Przyszłyście do mnie, dźwięki wzniosłe, w gości,
w godzinie pustki i wielkiej żałości;
wołajcie ludzi cichych i godnych ofiary,
słyszę wasze wołanie, lecz już nie mam wiary!
Najsłodszym dzieckiem wiary jest cud! a ja przecie
nie znajdę już odwagi, by w sferycznym świecie
waszej muzyki szukać słów Wielkiej Nowiny.
A jednak w graniu dzwonów wracają godziny
dobrej młodości mojej na zawsze odbiegłej,
gdy święte pocałunki od zguby mnie strzegły.
Wołacie mnie do życia! lata w was się głoszą,
w których korna modlitwa była mi rozkoszą,
a tęsknota mnie wiodła w głąb wiosennych kniei,
gdzie z łez gorących wstał kształt nowych idei.
O, szczęsne święto wiosny! Czasie wspomnień błogi!
wstrzymujesz krok ostatni na połowie drogi.
Grajcie dzwony i pieśni! dźwiękami słodkiemi
otoczcie serce moje! powracam w krąg ziemi!
Oto stracony i pognębiony wznosi się w górę;
wzniosłość i życie walczy, zwycięża groźną wichurę.
Radość tworząca, wiedza widząca w sercu się ziszcza;
dom się wzbogaca, szczęście powraca naszego mistrza.
Chrystus zmartwychwstał!
Grób przezwyciężył! Serca wyzwala z więzów nicości!
Czynem Go wielbcie, braterstwem darzcie, wianem47 miłości!
Chrystus zmartwychwstał! Przełamał mroki,
ku wam, pokorni, kieruje kroki!
Dokądże, dokąd to tak skoro48?
Do leśniczówki upłazami49.
A my do młyna, chodźcie z nami.
A ja wam radzę nad jezioro.
Po cóż drogami iść zwykłymi?
A ty co robisz?
Idę z nimi.
Radzę wam, chodźmy na folwark co żywo,
najładniejsze dziewuchy i najlepsze piwo,
i harmider tam, co się zowie tęgi.
Wisus50 z ciebie, kolego – nie pomnisz51? a cięgi,
które dwukrotnie brałeś? chcesz raz trzeci jeszcze?
ja nie idę, to miejsce, zda mi się złowieszcze.
Ja już wracam do miasta; zresztą, co kto woli.
Spotkamy go na pewno przy tamtej topoli.
Wielka mi rzecz! Toć z tobą gwarzył będzie
i z tobą tylko tańczył w pierwszym rzędzie;
chcesz pogruchać i zażyć miłości,
cóż mnie obchodzą twoje przyjemności?
Nie będzie sam na pewno, bądź więc bez obawy,
mówił mi, że z nim przyjdzie, wiesz, ten kędzierzawy.
Sto diasków, jak te dziewki rozkosznie się noszą!
chodź, bracie, ino podejść, same nas poproszą;
fest zakurzyć i popić, i tęgo mieć w czubie,
strojna dziewka do tego, oto, co ja lubię.
Spójrz tylko na tych chłopców, jak oni się trwonią,
Bóg wie, co mieć by mogli – za dziewkami gonią.
Nie śpiesz tak – tam za nami idzie para gładka52,
jedną z nich znam i lubię, to moja sąsiadka;
idą sobie powoli, w biodrach się kołyszą,
na pewno rade będą zgrabnym towarzyszom.
Ja na tamte dzierlatki większą mam ochotę;
po co mi zalecanki, długie ceregiele,
zresztą ręka, co miotłą para się53 w sobotę,
ta na pewno najlepiej popieści w niedzielę.
Ani mi się podoba, ani jest rozumny
nasz nowy burmistrz – pyszny jest i dumny,
dla miasta nic nie robi, z dniem każdym jest gorzej,
utrudnienia wciąż nowe i przeszkody tworzy;
bądź uległy, posłuszny, ciągle płać podatki -
jak to tak dalej pójdzie – trza zbierać manatki.
Panowie dobrzy, niewiasty nabożne,
strojne, rumiane, piękne, wielemożne;
dobo scęśliwo!
prose wos, w dniu tym, w którym sie ciesycie,
rzućcie jałmużnę, duse swą zbawicie,
niek dziod ma żniwo.
Gdy tak we święta cicho i spokojnie,
chętnie się gwarzy o bitwach i wojnie,
że to w tej Turcji bitki są i sprzeczki -
słuchasz, pociągasz z nadobnej szklaneczki,
a rzeczka płynie, z towarem okręty,
wracasz do swego domku uśmiechnięty,
rad, że to pokój w ojczyźnie jest święty.
Słusznie, sąsiedzie! Tylko ład i praca
toruje drogę wiekowi złotemu,
niechże się wszędzie wali i przewraca,
byleby w domu było po staremu.
Jakie to strojne panny – jak się złocą!
każdy się snadnie54 w was zakochać może,
jeno55 się zbytnio nie dróżcie – bo po co?
– gdyby coś tego – to stara pomoże.
Chodźmy, nie mówmy z wiedźmą na widoku,
zaczęto by nas obmowami chłostać;
wiesz – na Andrzeja ubiegłego roku
w wosku mi męża pokazała postać.
I mnie to samo, tylko że w krysztale,
w gronie wojskowych właśnie go widziałam -
sam także żołnierz – mówię ci, wspaniale!…
Lecz go dotychczas jeszcze nie spotkałam.
Mury, blanki56, serca, wianki,
twierdze harde i kochanki
zdobyć szturmem – w to mi graj!
Panieneczko! grzmi fanfara!
do ataku! naprzód, wiara!
do alarmu, trąbko, graj!
Czarne oczy u tej wojny,
żywot przy niej niespokojny!
Czarnooka! buzi daj!
Nad żołnierza nie masz pana!
musisz moją być, kochana!
znaj żołnierza! pana znaj!
Lody puściły. Strumienie i rzeki
niosą w rozbłyskach śpiew idącej wiosny;
aż po zmodrzały widnokrąg daleki
ziemia hymn śpiewa wonny i radosny.
Zima, w manowcach posępnych ukryta,
dmie ostatkami sił, wiatrem szronistym;
słońce z dnia na dzień bujnieje, rozkwita
przepychem kwiatów, wzniosłym, uroczystym.
A jak te kwiaty, tak strojni przechodnie
barwą się mienią – spójrz jeno ku bramie -
długim szeregiem idą – tak pogodnie!
krasne bukiety w wiosny panoramie.
Z ponurych murów na świetlane błonie
– jako na dłoni widać z tego wzgórza -
rój dziew i chłopców wylata i płonie,
w słonecznych blaskach pławi się i nurza.
Tak radość chłoną od wczesnego rana,
idą, przystają i znów idą dalej -
i sercem wielbią Zmartwychwstanie Pana,
w tym dniu wiosennym sami zmartwychwstali.
Z niziutkich domów, z suteryn57, z poddaszy
i z wąskich ulic gwaru, rojowiska,
idą ku kwietnej i słonecznej paszy,
gdzie smęt daleko jest, a radość bliska.
Spójrz jeno – miasto budzi się i roi,
i szumną falą rozlewa po łące;
rzeka żaglami, tratwami się stroi;
tam łódź ostatnia w dale migocące
z ochotną ciżbą płynie wśród śpiewania:
z hali górale idą, lśnią jak w zbroi
w wzorzystej krasie szumnego58 ubrania.
Jasna, wesoła chwil uroda
pod niebem wielkim, modrym, lekkim…
budzi się radość i swoboda -
oddycham w pełni nią! – Jestem człowiekiem.
Z tobą przechadzka, mój panie doktorze,
korzyść niemała, zaszczyt bardzo duży,
lecz sam bym nie szedł tu o takiej porze,
nie lubię chamstwa, krzykliwość mnie nuży.
To smyczkowanie, krzyki, hałas, wrzawa,
po prawdzie mówiąc, napełnia mnie gniewem,
może to dła nich wreszcie i zabawa,
dla mnie to ryki, co oni zwą śpiewem.
Pasterz się przybrał, poszedł w tan
w kwiaciastej jubce59, na łbie wian;
pod lipą taneczników koło
śpiewa i wodzi rej wesoło.
Oj! dana, dana,
dana, da -
wodzi rej wesoło!
Pośród tancerzy lotnych kół
znalazł dziewuchę, wziął ją wpół -
niechcący pchnął ją – ona: „Wara60!
cóż za latawiec i niezdara”.
Oj! dana, dana,
dana, da -
latawiec, niezdara!
W głowie się kręci – oczy mglą -
w lewo i prawo – toż to szło -
z ręki dziewuchy szły do ręki -
furczą i wznoszą się sukienki.
Oj! dana, dana,
dana, da -
wznoszą się sukienki!
Hola, dziewczyno! nabierz tchu!
a nie wierz chłopcu jako psu -
nasieje w żytko twe kąkolu,
a potem szukaj wiatra w polu.
Oj! dana, dana,
dana, da -
szukaj wiatra w polu!
Dla nas to zaszczyt, doktorze, nie lada,
żeś nie pogardził dziś naszym kiermaszem
i że jegomość bratnio z nami siada.
Więc się ośmielę, z zezwoleniem waszym,
podać wam dzban ten zacnego napoju -
niech wam na zdrowie będzie, dobry panie,
żyjcie tak długo w szczęściu i bez znoju,
ile jest kropel wina w dzbanie.
Szczerość serdeczna w twoim prostym słowie,
chętnie przyjmuję – wznoszę wasze zdrowie!
Dobrze czynicie, że w kole wesołem
jesteście z nami, żeście nie wzgardzili,
bośmy to przecie dawno temu społem61
i ciężkie czasy przeżyli.
Jeszcze tu żyją i są między nami,
których wasz ojciec wyleczył w czas dżumy,
hej, doktor to był ponad doktorami
i rozum jego był ponad rozumy!
Z ojcem zarazę zwalczaliście wtedy,
młodzieńcze serce wasze się nie bało,
i ratowaliście nas z ciężkiej biedy -
wielu pomarło – wam nic się nie stało.
Tu w sercach naszych wieczny macie dług,
wspieraliście nas, a was wspierał Bóg!
Zdrowie twe z pełnej pijem kruży62!
żyj i pomagaj jak najdłużej!
Bogu hołd złożyć się należy -
pomoże temu, kto weń wierzy.
Jakże cię cieszyć muszą zaszczyty i sława,
które za twe zasługi tłum ci szczodrze dawa;
szczęśliwy, komu korzyść przynoszą zdolności!
Oto cię wszyscy wielbią w wylanej63 miłości -
ojciec dzieciom wskazuje mówiąc: patrzcie, dzieci,
oto człowiek, co wśród gwiazd jako księżyc świeci.
Cisną się wszyscy, tańce ustają i granie -
idziesz – a wraz64 tłum milknie i szpalerem stanie -
omal nie klęknie z drżeniem niepojętem,
jakby ksiądz z Przenajświętszym przeszedł Sakramentem.
Jeszcze nas kilka kroków tylko dzieli od kamienia,
na którym przysiądziemy nieco dla wytchnienia.
Ileż razy mnie kroki zamyślone wiodły
tu właśnie na marzenia, na post i na modły!
Pełen nadziei, silny na duchu i wierze
modliłem się do Boga gorąco i szczerze
o zmniejszenie zarazy; dziś poklaski żywe
są dla mnie jak szyderstwa słowa obelżywe.
Zgoła nie zasłużyliśmy – ojciec ze synem,
aby lud ich zasługi uwieńczał wawrzynem.
Mój ojciec, widzisz, parał się ciemnymi siły -
w jego pracowni w tyglach się rodziły
one leki i maści, czarodziejskie brednie,
które w nocy spłodzone, leczyć miały we dnie.
Ogółem biorąc był to człowiek sprawiedliwy,
który wierzył w te swoje obłąkańcze dziwy -
wierzył – więc był spokojny i czysty w sumieniu.
Owe lwy i lilije65 żenione w płomieniu
na łożu madejowym rozciągał i smażył,
aż królewnę rumianą66 w retorcie67 uwarzył.
Lecz gorzej, kiedy chorych tym wywarem leczył,
boć, rzecz jasna – nikogo tym nie zabezpieczył
przed śmiercią, wprost przeciwnie, dużo zdziałał złego,
umierali – nie wiedząc przez kogo i z czego;
w dolinach tych i górach z ojcowej poręki
najsroższe były mory i największe męki;
ja sam, ojcowym zarażony szałem
tysiącom te trujące leki podawałem.
A dzisiaj, o, ironio! ofiarują serce
i wielbią – chwałą darzą – kogóż to? mordercę!
Czym tu się trapić? ja bym się nie liczył68!
Kto pracuje w tym kunszcie, który odziedziczył,
czyni dobrze – a jeśli w tym ojca przerośnie -
stokrotnie rad być winien, bo może radośnie
przed sobą samym stwierdzić, że jego syn może
dojść do doskonałości, idąc po tym torze.
Szczęśliwi, którzy wierzą, że szczątki okrętu
swej wiary wyratują z pomyłek odmętu!
Do niewiadomej prawdy tęskni się bez granic,
a to, co się zdobyło, nie zda się nam na nic.
Lecz dość! po cóż zatruwać poczuciem swej winy
darzące ukojeniem zachodu godziny!
Domy pod strażą sadów opromienia zorza -
znów dzień jeden odpływa w nieznane przestworza
na nowe życie! O, móc skrzydłami orlemi
lecieć za nim w bezmiary, za orbitę ziemi!
Oto widzę w marzeniu, podniesiony lotem,
całą ziemię oblaną promieni tych złotem -
ogniem płonące turnie69, ściszone doliny -
rzeki stopionym złotem płynące w krainy
dalekie! Nic nie broni wysokiego biegu -
góry ani przepaście! – aż morskiego brzegu
odsłonią się kontury, skąd wieczyste fale
zdają się wpływać światłem w gwiaździste oddale.
Przede mną cień – a za mną noc – przede mną morze -
a nade mną na wieczność spłomienione zorze.
Piękny sen! – dzień szarzeje, zaumiera, kona,
o, nie wytęsknią skrzydeł tęskniące ramiona!
Lecz któż zabroni sercom wieczne marzyć życie,
gdy w cichy dzień skowronek dzwoni na błękicie,
gdy orzeł z turni patrzy w stawów oczy pawie,
gdy z klangorem70 na wyraj71 wzlatują żurawie?
Ja także w moim życiu różne sny miewałem,
lecz takich smutnych tęsknot nigdy nie zaznałem.
Bywało – myślą w lasach i polach zagoszczę,
lecz skrzydeł marnym ptakom nigdy nie zazdroszczę…
O, ileż już rozkoszniej – tak karta po karcie
czytać księgi – w maksymach znachodzić72 oparcie;
zwłaszcza w zimowe noce, gdy kominek grzeje,
jak słodko w ludzkiej myśli wczytywać się dzieje;
a jeśli się nadarzy pergamin nieznany
do rąk dostać – ach! wtedy duch szczęściem pijany.
Tę jedną żądzę czujesz, nie chciej innej! – We mnie
ogień wieczystych tęsknot nigdy się nie zdrzemnie!
Dwie dusze mam – w rozprzęgu wiecznym i zamęcie:
jedna się pazurami w ziemię prze zacięcie,
druga z oparów ziemskich podnosi się w niebo,
niezwalczoną zaświatów wieczystą potrzebą.
O, jeśli na powietrzu są niewidne duchy,
wiążące między ziemią a niebem łańcuchy,
jeśli jesteście, wołam, spłyńcie ku mnie skrycie
i prowadźcie na nowe, wielkie, bujne życie!
O, płaszcz czarowny mieć, płynący gwiezdnym śladem!
oddałbym zań królewskie berło i diadem!
Nie wołaj, mistrzu, nieszczęsnej gromady,
ukrytej chytrze w mgle niewidnej, bladej!
przyczajone niestwory czatują i baczą,
by myśl klęską zaorać i posiać rozpaczą!
Jeśli z północy przyjdą – lodem cię zamrożą,
jeśli z południa – pożarem zagrożą,
jeśli ze wschodu – żegnaj się z nadzieją,
jeśli z zachodu – potopem zaleją.
Wołań ludzkich słuchają chętnie, lecz na szkodę,
potrafią wyczarować piękno i urodę;
kłamią – mamiąc rozkosze i niebiańskie raje,
lecz nic po nich krom73 klęski i zła nie zostaje!
Lecz chodźmy, noc zapada, mgły włóczą się sine,
najbardziej dom się ceni w wieczorną godzinę.
Czemuż stoisz z tą dziwną ciekawością w oku,
co widzisz, co dostrzegasz w tym wieczornym mroku?
Czy nie widzisz tam w polach tego psa czarnego?
Owszem, dawnom go zoczył74 – no, ale cóż z tego?
Czy ciebie niepokoi ta postać nieznana?
Zdaje się, że to pudel – zgubił swego pana
i węszy za śladami.
No, a co oznacza
i co oznaczać może, że nas tak otacza
kręgami coraz ciaśniej, wciąż biegnie za nami,
a jeśli się nie mylę – za jego krokami
dostrzegam smugę iskier.
To chyba złudzenie;
ja widzę pudla – mamią was wieczorne cienie.
Mnie się zdaje, co zresztą wcale mnie nie straszy,
że on tak sieć zaplata wokół drogi naszej.
Ja mniemam, że on węszy, szukaniem się trudzi,
strwożony, że miast pana spotkał – obcych ludzi.
Lecz krąg coraz ciaśniejszy, już jest bardzo blisko.
Wszakże to nie jest upiór! jakieś miłe psisko,
szczeka trwożnie, waruje, kładzie się i czai,
i ogonem zamiata wedle psich zwyczai.
Chodź z nami! chodź! tu bliżej.
Ładne psisko wcale75,
a z bliska się przedstawia nawet okazale;
i tresowany; bardzo zmyślna jucha;
stoisz – on stoi; idziesz – idzie; słucha
słów twoich, skacze, widać jeszcze młody;
rzuć laskę! ciekaw jestem, czy skoczy do wody -
o – na pewno da nura!
Masz rację, to nie duch w nim, to wszystko tresura.
Pies, co umie wyprawiać różnorodne sztuki,
rozweseli i męża głębokiej nauki.
A ten zda mi się sprytnym losów darem,
możesz go zamianować, mój mistrzu, scholarem76.
Ostały łąki, kwieciste rozłogi77
osnute siecią zwycięskiego cienia;
w duszy przeczucia budzą się i trwogi,
pragnienia dobra, ciszy, ukojenia.
Minęły burze, szały, namiętności,
ściele się równa i pogodna droga;
serce me pełne człowieczej miłości
i drugiej, dalszej miłości do Boga!
Ucisz się, piesku! nie skacz po pokoju!
progu nie wąchaj – leżeć! cóż za licho!
tam się za piecem ułóż, śpij w spokoju,
masz tu poduszkę – a teraz sza! cicho!
Gdyśmy się dzisiaj spotkali nad rzeką,
skokami swymi bawiłeś mnie, psino,
więc się odwdzięczyć chcę dobrą opieką,
serdeczną ciebie obdarzam gościną.
Gdy wąska cela zalśni w świec urodzie,
na duszy raźniej, serce z sobą w zgodzie,
myśl się ucisza! budzą się nadzieje,
przyszłość się do nas zaleca i śmieje.
Tęsknota z nagła wyłania z ukrycia
rzeki żywota – ach! i źródło życia.
Nie warcz, psie! nie warcz – twe szczekanie zrzędne
z świętością pieśni we mnie niestrojne i zbędne.
Wszak jeno ludzie, gdy dobra nie widzą
ni piękna – mówią z lenistwem zbyt taniem,
że dobra nie ma, z piękna głośno szydzą.
Tak, co im nie dogadza, zbywają szemraniem.
Chcesz ludzi naśladować upartym szczekaniem?
Już zgasła moja cisza! Niespokojne drżenie
coraz bardziej oddala me zadowolenie;
czemuż zdrój łask tak prędko wysycha,
a mrok i zasępienie z wszystkich kątów czyha?
czym tęsknotę zaświatów w duchu opromienię?
doświadczenie mi mówi: wiarą w objawienie!
a gdzież ją nieskalanie odnajdę i święcie?
w wiecznej księdze żywota: w Nowym Testamencie.
Zanurzę myśli w tę światłość przeczystą
i zaklnę treści słów w mowę ojczystą.
Więc czytam: „Na początku było Słowo!78”
– utknąłem! Dziwną to przemawia mową;
czyż Słowo może wszechświat wyłonić i stworzyć?
Muszę inaczej to przełożyć!
Jeślim dobrze zrozumiał – w brzmieniu tego wątku
jest sens, że jeno Myśl była z początku;
lecz niechże dociekania treści nie zakurczą -
możeż Myśl sama w sobie być wszechtwórczą?
Sprawa jest coraz bardziej mętna i zawiła,
a może na początku była Siła?
Już chcę napisać, a jednak coś broni,
czy się w tym słowie część treści nie trwoni?
Duch mi objawia sens wieków porządku,
już wiem – i piszę oto: Czyn był na początku!
Jeżeli mamy z sobą żyć,
przestań raz wreszcie szczekać, wyć,
towarzysz z ciebie niespokojny;
ciszy wymaga trud mój znojny.
Gościnność nierad cofam; lecz nie w smak widać kąt?
drzwi nie zamknięte – proszę! ktoś z nas wyjść musi stąd!
Lecz cóż to? czy mnie mamią oczy?
czy to złudzenie? czar pomroczy?
cóż to – cóż?
pies nagle urósł wszerz i wzdłuż,
podnosi się i potwornieje!
coś się niesamowicie dzieje!
to już nie pies! z oparów, z chmur -
wyrasta knur!
mordę podnosi przeobrzydłą,
ślepiami toczy jak straszydło.
O, piekielniku, rychło cię pokona
gromkie zaklęcie Kluczem Salomona79!!
Niech każdy czuwa, niech nikt tam nie leci!
Bies się zaplątał w sieci!
Latajcie, czuwajcie, krąg zatoczcie bratni,
póki nie wyjdzie z matni!
Często pomagał, z opresji ratował,
czuwajmy, czuwajmy u ścian i u pował80.
Najpierw, duchu przeklęty,
wzywam cztery elementy81:
salamandry82 niech płoną,
sylfy83 łudzą,
undyny84 toną,
koboldy85 trudzą.
Ten, co je wzywa, zmusza do posłuchu,
panem jest twoim, nieposłuszny duchu.
Znikaj w płomieniu,
salamandro!
rozpłyń się w zielonym cieniu,
undyno!
zalśnij w komet rozmietleniu,
sylfido!
Spokój zapewnij domowi -
Incubus86! Incubus!
Kto zacz – niechaj odpowie!
Więc nie jesteś z ich rodziny?
Leży, patrzy, szczerzy zęby -
więc poza zaklęć ziemskich obręby!
klnę cię w imię ofiar za winy!
Czarci pomiocie,
szczeć87 ci się zjeża -
klnę cię w imię Nowego Przymierza,
co w glorii złocie
wznosi się z ziemi wzwyż!
klnę cię na krzyż!!
Zaklęty drży i truchleje,
puchnie, wzrasta, olbrzymieje,
całą przestrzeń wypełnia, zakrywa
i w mgle sinej się rozpływa.
Czar zaklęć się pełni i ziszcza -
spod stropu padnij, duchu, do nóg swego mistrza!
Grożę niedaremno!
Spokój w tym domu zagości!
Duchy jasności ze mną!
Nie chciej, bym cię zaklinał w imię potrójnej światłości!
Po cóż hałasu tyle?
jestem, do stóp się chylę!
Więc tuś mi, bracie! Zmiana taka!
miast psa mam wędrownego żaka?
Pełen atencji88 sługa twój, mężu uczony -
zmordowałeś mnie setnie – brr! jestem spocony.
Jakież twe imię?
Och, to drobiazg przecie.
Kto jeno do spraw wielkich wyczuwa tęsknotę,
kto słowu moc odbiera światłotwórczą w świecie,
ten dba jeno o głębię, o rzeczy istotę!
Lecz w tym wypadku godzi mi się pytać;
istotę można z nazwiska wyczytać
tam, gdzie ono wyraźne – widzi pan dobrodziej,
jak to się mylić, gdy ktoś zwie się złodziej,
Rokita albo Kusy – ? niepotrzebne waśnie;
Więc kim ty jesteś, powiedzieć chciej właśnie.
Ja jestem częścią owej siły, której władza
pragnie zło zawsze czynić, a dobro sprowadza.
Zagadka trudna, zgoła nieczłowiecza!
Ja jestem duchem, który wciąż zaprzecza!
I mam prawo! bo wszystko, co powstaje,
słusznie się pastwą zatracenia staje;
więc lepiej, żeby nic nie powstawało.
A wszystko to, co wy zbyt śmiało
zowiecie grzechem, złem przeklętem -
moim jest właśnie elementem.
Zowiesz się – częścią, a stoisz tu cały!
Rzekłem! umiej wyciągnąć treść i z prawdy małej:
jeżeli człowiek, jak się często zdarza,
z urojeń siebie za całość uważa -
to jam jest częścią części tej pierwotnej mocy,
z której światło powstało! jam częścią pranocy!
Dumne światło, co mrokom pierwszeństwa zaprzecza,
jest jeno marną złudą, świata nie ulecza,
z ciał spływa, ciała barwi – stąd wnioskować snadnie89,
że z rychłym ciał upadkiem i światło przepadnie.
Więc znam już ciebie i twe myśli śmiałe!
nie możesz zmóc90 wielkości – niszczysz to, co małe.
Lecz skutek jakżeż marny! sam się temu dziwię!
to, do czego odnoszę się tak urągliwie,
ta ziemia, którą ciągle siła moja niszczy,
odradza się uparcie z popiołów i zgliszczy;
zalewam ją falami, burzami obalam,
trzęsieniami nawiedzam, pożogami spalam -
po czasie ląd i morze znów się uspokaja,
i znów się mnoży zwierząt i ludności zgraja;
pogrzebałem ich tyle, zmiażdżyłem do szczętu,
a oni się dźwigają z strasznego zamętu -
krew świeża płynie w żyłach żywa i wszechmożna!
i tak ciągle, tak zawsze, ach! oszaleć można!
Wszystko żyje: powietrze i woda, i ziemia
tysiączne ziarna stwarza, kiełkuje, rozplemia
i bez przerwy, bez wytchnień rodzi, rodzi, rodzi -
czy zima, czyli91 lato, w posusze, w powodzi.
Gdybym ognia dla siebie chytrze i przytomnie
nie zastrzegł, mistrzu magii, już byłoby po mnie.
Tak więc potędze, która wiecznie stwarza,
pięść twa diabelska na próżno wygraża?
Krzyczysz spieniony gniewem – nikt nie słucha głosu,
musisz zmienić proceder, o, synu chaosu!
Pomyślę o tym! rzecz jutro wyłuszczę,
a teraz pozwól, mistrzu, że cię już opuszczę.
Dlaczego mówisz o pozwoleniu?
Poznałem cię – więc przychodź, kiedy chcesz;
tu okno w świetle, a tam drzwi w przycieniu,
jest ostatecznie komin też.
Wyznać ci muszę! dla mnie zamknięta jest droga
przez ten maleńki znaczek u twojego proga.
Pentagram92 broni? lecz powiedz otwarcie,
jakżeż tu mogłeś wejść, okpiony czarcie?
Zauważ proszę, widzisz? z jednej strony
trójkąt zbyt krótki – nie daje obrony.
Rzeczywiście, przypadek; jest skaza w wykroju,
więc waszeć uwięziony jesteś w mym pokoju?
Pudel nie zauważył, teraz jest inaczej,
trudno przez próg przekroczyć – diabeł jest w rozpaczy.
Jest przecież okno, na cóż ta obawa?
Diabły i strzygi93 prawa nie naruszą:
którędy weszły, tędy i wyjść muszą;
to już jest nakaz taki i ustawa.
A więc i piekło miewa swoje prawa?
To dobrze! znaczy się: dotrzymujecie słowa,
gdy stanie między wami a nami umowa?
Bezsprzecznie; przekonasz się! Lecz trudno w tej chwili
załatwić to: jeśli chcesz, byśmy omówili
tę sprawę, przyjdę jutro, rozważym w spokoju,
a teraz już mnie wypuść z twojego pokoju.
Toć zostań jeszcze, z wielką przyjemnością
zabawię się dziś plotką lub nowością.
Niech mnie doktor nie więzi, niechże mnie wyzwoli
wrócę i spełnię chętnie życzenia twej woli.
Wszakżem cię nie napędzał w sieci, czarci synku,
kto diabła raz przychwycił, niech go trzyma w ręku.
A więc trudno! Zostaję! za gościnność w darze
różne sztuki diabelskie chętnie ci pokażę.
Owszem! byle twe sztuczki były pełne wdzięku!
W tej jednej godzinie
więcej się cudów przed tobą rozwinie
niż w latach wielu.
Oto ci, miły przyjacielu,
śpiewy przedziwne wyczaruję,
tęczą obrazów cię osnuję,
woń przerozkoszna cię owionie,
nasycę twoje podniebienie
i tysiąc uczuć wskrzeszę w łonie,
i najpiękniejsze dam marzenie!
Bez przygotowań, zbytnich słów,
do mnie! bywajcie duchy snów!
Znikajcie mroczne sufity,
witajcie jasne błękity!
bez burz i chmur,
niech słońce niesie nadzieję,
gwiazd złotych niech zajaśnieje
rozgrany chór.
Witajcie, niebiańskie syny,
urocze, wdzięczne dziewczyny
zawiedźcie tan.
Oto się barwi i kwieci
uśmiechem i pląsem dzieci
kwiecisty łan.
Wzorzyste, rozwiane szaty
zakryją ziemię i światy
welonem tęcz,
a pod tą zwiewną zasłoną
ciała w uścisku zapłoną
w przycieniu wnętrz.
Skwarni pożądań tęsknotą,
senni doznaną pieszczotą,
zapadli w cień.
Nad chłopcem i nad dziewczyną
pnączami wije aię wino -
rozkoszy dzień!
A oto wino dojrzewa,
źrałością94 w słońcu omdlewa
na stokach wzgórz -
w uścisku pryska jagoda
i sączy się płynna i młoda
w kryształy kruż95.
Wino perlące, pieniste,
ożywcze, chłodne, złociste,
wzbiera po brzeg
i spływa szumiącą strugą
jak rzeka szeroko i długo
w okrężny bieg.
Przez góry, lasy, pól składy,
w wybryzgach skrzącej kaskady
powodzią mknie -
z gór spada, zalewa łęgi96,
ogarnia szałem potęgi
noce i dnie.
A ponad winnym zalewem
z uśmiechem, tańcem i śpiewem
nasz wietrzny wir -
płynie, opada, znów wzlata
przez chmury do gwiazd ze świata
w melodii lir.
Ty – góry przelatuj strome,
ty – w rzece ciało łakome
kąp, śpiewaj, chwal!
Wszyscy do życia, radości
wzlatujmy pełni miłości
w gwieździstą dal!!
Już śpi! zwinęliśmy się gracko, sprawnie -
leży cichutko i zabawnie!
Nie tobie więzić diabła, bracie!!
A teraz jeszcze zaśpiewacie!
odurzcie go, by w tym śpiewaniu
szalał i drżał jak w obłąkaniu.
Lecz trzeba mi ten próg przekroczyć,
– żeby gdzieś szczura zoczyć!
No, nic trudnego, już chroboce,
zaklnę na mroki i na noce!
Ja, władca szczurów, myszy, much,
węży i stonóg – wytęż słuch -
wyjdź z nory, próg ten naznaczony,
oliwą wonną namaszczony,
przegryź! – Już jesteś? do roboty!
zniszcz ten przeklęty znak!
wolność mi niosą te chroboty!
tu jeszcze zatop ząb – o tak!
I już się sytuacja zmienia!
Śpij, Fauście, zdrowo! Do widzenia!
Więc znowuż jestem oszukany?
Czyż taki sennych marzeń kres?
gdzież ten piekielnik, ten żak szczwany97?
snem był snadź98 diabeł i snem pies!
Ktoś puka! – proszę! – Kogóż wiodą nieba?
Ja jestem.
Proszę.
Trzykroć prosić trzeba.
Proszę!
O, tak to lubię! Może mi się uda
skaptować99 ciebie; pragnę, by pierzchła twa nuda,
przeto czerwony wdziałem strój powabny,
złotem bramiony100 kraj, a wierzch jedwabny;
kogucie pióro lśni na kapeluszu,
przy boku szpada – ot, dla animuszu;
i tobie lepszy ubiór przywdziać radzę -
zawsze to dobrze zgrabnie się przystroić;
odświeżonego, wolnego wprowadzę
w świat – życie poznać musisz i – pobroić.
To obojętne! czy z tą, czy z tą szatą
zawsze tak się czuł będę jak więzień za kratą;
za stary do zabawy, a sercem za młody,
by nie mieć pragnień; życie już żadnej osłody
dać mi nie może; jaką? – wszak o każdej dobie
uparty nakaz słyszę – wciąż: odmawiaj sobie!
odmawiaj sobie zawsze – oto śpiew wieczysty -
odmawiaj sobie – schrypłe złe godziny dzwonią!
Przerażenie mnie budzi w ranek chłodny, mglisty,
a oczy zrozpaczone omal że łzy ronią,
bo znów dzień nowy idzie w najzwyklejszym torze,
który spełnić jednego pragnienia nie może,
każde pragnienie, twórczość i wzloty niweczy
i przedrzeźnia koszmarem niemocy człowieczej -
ba, nawet marne poczucie radości
schnie, zanim złudą w sercu mym zagości,
Gdy noc nadchodzi długa – jakżeż dla mnie wroga -
budzi sny, z których rozpacz wyziera i trwoga.
Bóg, co w mym sercu mieszka, wzrusza moje wnętrze,
na zewnątrz jest bezsilny! oto tak się męczę,
a byt mój jest ciężarem po dziś od powicia,
jeno śmierci wyglądam – nienawidzę życia!
A jednak przed tą śmiercią żyjecie w obawie.
Szczęśliwy, kto z wawrzynem w pełnej kona sławie,
szczęśliwy, kogo w tańcu śmierć zdławi, przy winie
albo podczas pieszczoty przy słodkiej dziewczynie!
Obym w chwili zjawienia i w onym zachwycie
przed siłą Ducha ziemi, w słońcu skończył życie!
A jednak ktoś nie wypił, pamiętam coś mętnie,
trucizny – choć się bawił niejaki czas krużą…
Szpiegowaniem się parasz, przyjacielu, chętnie!
Nie jestem wszechwiedzący, jednakże wiem dużo!
Tak – wtedy z ducha straszliwej zamieszki
wyrwał mnie słodki dźwięk – grozę przełamał,
przypomniał kwietne mej młodości ścieżki,
lecz dziś, niestety, widzę, że głos kłamał!
Przeklinam wszystko, co złud wabi tęczą,
a jest li101 omamieniem i siecią pajęczą!
Przeklinam niebotyczne mniemanie o sobie,
które wznosi nas na to, by zamknąć w żałobie!
Przeklinam złudne zjawy, które zmysły dręczą!
Przeklinam sny o sławie, przeklinam godziny
przemarzone o szczęściu pracy i rodziny!
Przeklęty pieniądz, który wabi na życia urody
lub darzy zapomnieniem sobkowskiej wygody!
Przeklęta własność wszelka – dom, rola i knieja!
Przeklęte wino i miłosna tkliwość!
Przeklęta niechaj będzie wiara mi, nadzieja,
a ponad wszystko przeklęta – cierpliwość!
O biada! biada!
Oto się iści
z twej nienawiści
ziemi zagłada!
Świat się rozpada,
świat się zapada!
Gruzy znosimy
w nicość bez miana102;
w głos się żalimy:
piękność zszargana.
Wyrzeknij słowo:
stań się, światłości!
Zbuduj na nowo;
w sercu swym światy
i nowe życie
wykrzesz z radości!
i stań na szczycie,
synu światłości,
i zanuć pieśń!
Oto moi pieśń śpiewają
o radości i o czynie -
jakże mądrze zachwalają!
mówią: niech twój duch wychynie
z samotności, z mroku, z cienia
na dzień nowy – odrodzenia!
Weź rozbrat z troską, która cię wciąż trudzi
i zżera jak sęp! Towarzystwo ludzi,
choćby najgorszych – powie ci wymownie,
żeś jest człowiekiem. Lecz nie bierz dosłownie
tych słów i nie myśl, że zło synów chwalę!
Nie jestem ja ci wielkim panem wcale,
lecz jeśli zechcesz ze mną iść i rady mojej
słuchać – nie będziem namyślać się długo -
zapukamy do zacnych podwoi,
gdzie towarzyszem będę ci i sługą!
Będę dłużnikiem twoim wtedy.
Och, z tym nie będzie wielkiej biedy.
Nie! nie, mój panie, diabły to są egoiści -
dla czyichś pięknych oczu nie zrobią nikomu
nic, co by przynieść mogło choć szczyptę korzyści!
Więc warunki! Gość z ciebie niebezpieczny w domu!
Więc tak: tu będę na rozkazy twoje,
niczym mi będą trudy, prace, znoje,
a gdy się tam spotkamy – za tą wielką bramą -
uczynisz dla mnie, doktorze, to samo.
To „tam” mnie nie obchodzi dużo,
to są utopie i drobiazgi.
„Tu” niech mi siły twoje służą,
a potem – rozbij ziemię w drzazgi
lub niech się w inny glob przemienia!
Tu na tej ziemi me radości,
tu pod tym słońcem me cierpienia;
gdy już rzucone będą kości,
gdy się rozstanę z nią – co potem,
to nie jest dla mnie już kłopotem!
Czy się tam kocha, nienawidzi,
chwali, opiewa, gani, szydzi -
wszystko mi jedno – nawet to,
czy górą dobro tam, czy zło.
Więc doskonale! a więc naprzód – śmiało!
Ja wszelkich starań sumiennie dołożę;
zobowiązanie jeno daj, a stworzę
marzeniom twoim tak cudowne ciało,
jakiego ludzkie oko nie widziało!
Cóż ty mi, biedny biesie, możesz dać?
czyż kiedykolwiek twoja brać
przez długich wieków ciąg niemały
mogła zrozumieć te zapały,
które w człowieczych piersiach płoną
i ogniem rozpalają łono?
masz jadła, które gorczycą
są jeno103, które nie sycą,
masz złoto, które w ręce człowieka,
jak żywe srebro przecieka,
gry, które zgubę przynoszą,
dziewczynki, co się nie płoszą,
lecz owszem pieszczą z ochotą
mnie albo ciebie – za złoto,
sławę, która jak meteor właśnie
zabłyśnie, zalśni i zgaśnie!
Pokaż mi owoc, co gnije przed owocobraniem,
i drzewo, i codziennie świeże liście na niem!
Twoje żądania wcale nie są duże
tymi skarbami zawsze chętnie służę.
Lecz zanim, przyjacielu, służba ma się zacznie,
chodźmy cośkolwiek wypić i najeść się smacznie.
Jeżeli ukojony leniwie na łoże,
pochlebstwami skuszony, do snu się ułożę,
jeżeli mnie pociągnie w swe sidła użycie,
jeśli mnie podejść zdołasz kłamliwie i skrycie -
twój będę na wieczystą radość lub udrękę
– jeżeli chcesz – to zakład.
Zakład!
Ręka w rękę!
Jeśli przed jaką złudą myśli moje klękną
i powiedzą: trwaj chwilo! chwilo, jesteś piękną!
wtedy twój będę i weź mnie w niewolę
na jakąkolwiek, najstraszliwszą dolę:
Niech mojej śmierci wybije godzina,
zegar niech stanie, wskazówki opadną,
a ja i moja wina
pójdziemy na dno!
Rozważ to dobrze! bo ja nie zapomnę!
Prawo w twej ręce! czucia me przytomne,
jeśli z zakładu z złym wyjdę zarobkiem,
to wszystko jedno, czyim być parobkiem.
Już dziś przy uczcie spełnię powinności
mnie przynależne jako twemu słudze;
wpierw tylko dla porządku, no – i dla pewności
o podpis proszę, przepraszam, że trudzę.
Ach, cyrografu żądasz, pedancie, z uporem!
nigdyś nie spotkał człowieka z honorem?
Czyż nie wystarczą ci rzeczone słowa,
których treść klęskę na wieczność zachowa?
Przez świat mkną szaleństw wzburzone strumienie,
a nieruchomo trwać ma przyrzeczenie?
Lecz obłęd ten głęboko snadź104 wrósł w serca nasze,
więc go rozumowaniem żadnym nie wystraszę -
przeciwnie – stwierdzam: kto dotrzyma wiary,
szczęśliw jest i żadnej nie lęka ofiary.
Ale pergamin, świat liter, pieczęci -
zmorą dla wszystkich, nikogo nie nęci;
słowo zamiera w piórze – wtedy panowanie
jedynie już przy wosku i skórze zostanie.
Czegóż, zły duchu, chcesz? – mów! spiżem czy marmurem
mam cię obdarzyć? pisać czym – dłutem czy piórem?
Ach, gorączkujesz się, przesadzasz, mój kochany!
wystarczy karteluszek – byle krwią podpisany.
Śmieszne to nieco – lecz żądasz, więc zrobię.
Krew ma specjalne właściwości w sobie.
Bądź bez obawy! Niech się waść nie zżyma!
Co Faust przyrzeka, to święcie dotrzyma.
Zresztą – pychą się wzniosłem do duchów ogromu,
duchy mnie odepchnęły – spadłem do poziomu
twojego bractwa! Przyroda zamknięta,
myśli moje spłoszone, obmierzła mi wiedza;
więc spraw, niechaj się zmysłów szał rozpęta,
niechaj użycie żądze me wyprzedza;
czego zapragnę – niech się zaraz stanie,
rzućmy się w przelot czasu i w zdarzeń otchłanie;
tam niechaj znajdę, od mąk do zachwytu,
powodzenia, zawody przeplatane wciąż
i tak uzyskam potwierdzenie bytu,
bo jeno w walce czyn swój stwierdza mąż.
Żadnych w tej kwestii tobie nie wyznaczam granic,
używaj gdzie i czego chcesz – nie zważaj na nic.
Pij pełnym haustem uciechy, a śmiele!
garściami rozkosz bierz – nie mędrkuj wiele.
To nie o radość chodzi! całe moje życie
przetopić chcę na obłęd jeno i użycie;
niechaj udziałem moim będą i cierpienia,
i zazdrość, miłość, nienawiść, strapienia.
Serce wzgardziło wiedzą – i oto ku męce
całego człowieczeństwa wyciągam me ręce
i duchem chcę ogarnąć głębie i niziny,
przejąć w siebie radości ludzkie i przewiny;
rozdać siebie, a jaźń swą stopić z jaźnią ziemi -
być człowiekiem wśród ludzi – runąć razem z niemi!
Wierzaj mi, znam się na tym, od wieków tysiąca
param się tym poznaniem, które myśli zmąca,
za kwaśne i niestrawne to ciasto dla ludzi -
całość sam Bóg ogarnia i On się nią trudzi.
Dla niego światłość wieczna, dla nas mrok nieznany,
dla was się dnie i noce mienią na przemiany.
Jednak ja chcę!
A jam twój sługa -
lecz życie krótkie – sztuka długa -
mniemam i tak sumuję, że to
trzeba by zawrzeć pakt z poetą;
niechby się nieco namozolił
i sięgnął mocno do natchnienia,
i w tobie bezmiar cnót zespolił:
odwagę lwa, rączość jelenia,
włoską ognistość, ład północy;
niechby wziął chytrość do pomocy
i wielkoduszność – plan rozważył
z precyzją i umiejętnością
i postać swą obdarzył
młodzieńczą porywczością;
chciałbym w tym poemacie lubować się panem
i nazwać mikrokosma przynależnym mianem.
Czymże ja jestem? niczym! – w żądzach myśl się trwoni,
a rząd dusz upragniony wymyka się z dłoni.
Jesteś, czym jesteś! Wdziej na swoją głowę
niebotyczną perukę, na nogi koturny105 -
nie będziesz przez to bardziej wyniosły ni górny.
Czuję, że siły nie powstają nowe,
na próżno wziąłem w siebie cały ducha przepych -
tyle mój wzrok ogarnia, ile oczy ślepych,
a nieskończoność zawsze jednako daleka.
Na wszystko trzeba spojrzeć przez pryzmat człowieka -
trzeba się mądrze brać – nie czas żałować,
gdy się już życiem serce nie może radować!
do diaska! mówisz: ręce i nogi, i głowa,
i wszystkie części ciała są moje, li-moje106 -
więc ci i rozum, i myśl każe zdrowa
funkcje tych członków też uznać za swoje!
Gdy kupię ogrów sześć – czyjeż ich nogi?
moje! – to ja ubijam kopytami drogi!
Więc porzuć medytację, w bystre życia fale
skocz z śmiechem i weselem, żwawo i zuchwale.
Śledziennik107 jak wół głupi po lasach się błąka,
nie wie, że o dwa kroki rośnie smaczna łąka.
Więc cóż?
Pójdziemy! w życie damy nura!
wszak ta komnata twoja straszliwie ponura;
to zowiesz życiem, tak się z uczniami mozolić
i groch o ścianę rzucać, i bez mydła golić108?
to potrafią koledzy twoi jeszcze lepiej,
boć prawdę i tak skryjesz, więc uczniów nie skrzepi;
właśnie idzie tu jeden.
Nie przyjmę w tej chwili.
Żal mi chłopca; niechże mój dowcip się wysili -
czeka długo; wiesz, Fauście – daj no mi swą togę
i beret, dobrze? wszakże zastąpić cię mogę.
Świetna zabawa! Strój ten z przyjemnością kładę,
kwadransik krótki – potem hop – na eskapadę!
O tak! Pogardzaj wiedzą i rozumem,
które jedyną człowieka są mocą;
niech ci kłamstw duchy wielobarwnym tłumem
szałami złudy w oczach zamigocą!
mój jesteś, Fauście! Duch twój, którym losy
szczodrze cię obdarzyły w wieczystym dążeniu
mierzył uparcie, gwałtownie w niebiosy
i leciał w słońce – i zetlał109 w płomieniu.
Teraz cię, druhu, po bagnach wywłóczę,
w niezwyciężone pogrążę cię cienie,
tysiąca złudzeń i sromów110 nauczę,
aż cię ogarnie szał, zawiść i drżenie.
Nienasycony! spragnionymi usty
pić zechcesz z czary ułudnej i pustej!
Gdybyś był diabłu nie zaprzedał duszy
i tak byś zginął w zwątpień swych katuszy.
Niedawno tu przybyłem; wraz111 kieruję kroki,
mistrzu sławny, do ciebie, pełen czci głębokiej.
Za uprzejmość, młodzieńcze, serdecznie dziękuję,
jam nie lepszy od wielu; szczerze się raduję
uznaniem; cóż cię tu sprowadza, chłopcze, do mnie?
Pod twą opiekę pragnę dostać się ogromnie,
odwagi dużo mam i jakieś grosze,
a najwięcej młodości; matka się po trosze
gniewała – „nie” mówiła wciąż, wreszcie przystała112
widząc, jak dusza moja żądzą wiedzy pała.
Tutaj jest dla cię miejsce wymarzone.
Mówiąc otwarcie – uciekłbym już chętnie;
te stare mury pleśnią obleczone,