Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Feminizm jest sexy?! A właśnie że tak!
Przeczytaj i używaj – jak dobrych perfum ;)
W czasach, gdy blogosfera zajmuje się głównie trollingiem oraz ocenianiem wyglądu i życia seksualnego dziewczyn i kobiet, prawa reprodukcyjne są dalej przedmiotem politycznej walki, a na kobietach wywiera się presję, by potrafiły perfekcyjnie pełnić wszystkie zaplanowane dla nich role, feminizm jest coraz ważniejszy. Nie jako abstrakcyjna koncepcja – jako narzędzie, które pomaga z sukcesem pokonywać codzienne drobne pułapki związane z utartymi sposobami zachowania w pracy, w domu, na uczelni, ale też z flirtowaniem, randkowaniem i seksem.
Jennifer Armstrong i Heather Rudulph z humorem pokazują, że jako współczesna feministka – o ile tylko masz na to ochotę – możesz nosić mini, używać błyszczyka i depilować się woskiem. Kluczowe jest to, że zarówno w sprawie swojego wyglądu jak we wszystkich innych, to TY decydujesz o sobie. Jeśli zgadzasz się z ostatnim zdaniem, ale do tej pory bałaś się używać wobec siebie słowa na „F”, przeczytaj tę książkę, a zrozumiesz, że bycie (z) feministką jest całkiem podniecające.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Naszym mamom, JoAnn Armstrong i Annette Wood, które uczyniły nas kobietami i feministkami, którymi dziś jesteśmy.
Jesteśmy feministkami. Nie urodziłyśmy się nimi, nie musiałyśmy też robić z feminizmu doktoratu, by się nimi stać (chociaż odrobina nauki nam nie zaszkodziła). Obie jesteśmy zwykłymi białymi dziewczynami wychowanymi na przedmieściach w latach 70., co widać już po tym, jak się nazywamy. Nie ucierpiałyśmy z powodu największych niesprawiedliwości naszych czasów. Nie byłyśmy zamożne, ale nasze rodziny i tak były bogatsze niż większość ludzi na świecie. Nie doświadczyłyśmy uprzedzeń, z powodu których cierpią homoseksualiści w naszym wieku, bo obie jesteśmy hetero. Zupełnie na serio należałyśmy do szkolnej drużyny cheerleaderek, starałyśmy się dostawać jak najlepsze stopnie, zakochiwałyśmy się i wielbiłyśmy Pat Benatar, Madonnę i Cyndi Lauper.
Podobnie jak nasza miłość do tych pań rozwijał się też nasz feminizm – od zainteresowania po rdzeń naszego życia. Nawet jeśli się od nas różnisz, pewnie w naszych historiach odnajdziesz kawałek siebie.
Jennifer: SŁOWA DAŁY MI SIŁĘ
Spędziłam młodość na południowych przedmieściach Chicago, w świecie osiedli i centrów handlowych, gdzie nie wspierało się tego, co intelektualne i polityczne, chociaż doceniało się bystrość umysłu i poczucie humoru, a dobre oceny uważano za priorytet. Moi rodzice i ja (byłam jedynaczką do ósmego roku życia) lubiliśmy jedzenie (grillowane hamburgery, pieczone ziemniaki), muzykę (Simon & Garfunkel, Billy Joel) i baseball (White Socks, n i e Cubs). Mieszkaliśmy w brązowym dwupoziomowym domku w bezpiecznej dzielnicy Forest Court. Lubiliśmy się. Byliśmy jak The Brady Bunch, tylko z mniejszą liczbą dzieci i rzadszymi sprzeczkami. Tak, t e g o t y p u sprzeczkami.
Moi rodzice, z a r ó w n o m a m a, j a k i t a t a, byli moimi pierwszymi feministycznymi wzorami do naśladowania. Tata pracował jako zaopatrzeniowiec w sieci sklepów Scot Lad Foods i zarabiał na dom. Nosił ze sobą teczkę o tajemniczej zawartości, takiej jak notatniki i klipsy do papieru, i pozwalał mi się nią bawić w biuro, co było jednym z moich ulubionych zajęć. Mogłam nawet odwiedzać go w pracy i siedzieć w jego fotelu, rozmawiać przez jego telefon i bazgrać po jego kalendarzu, marząc o tym, że któregoś dnia będę miała własne miejsce pracy. Przez wiele lat oglądałam powtórki Mary Tyler Moore Show1 i uczyniłam z Mary Richards, kobiety pracującej, swoją idolkę, trochę na wzór mojego taty.
Moja mama pracowała na pół etatu jako nauczycielka na zastępstwie i większość czasu spędzała ze mną w domu. Była nie tylko matką, ale też najlepszą przyjaciółką. Miałyśmy podobny gust muzyczny i modowy. Chciałam jednocześnie być taka jak ona i jak tata. Jakież szczęśliwe dzieciństwo.
Oczywiście nasz dom nasiąkł tradycyjnymi rolami płci. Kiedy tata wracał z biura po długim dniu w pracy i widział u mnie coś nowego, mówił: „Ładne. Skąd masz?”. A ja odpowiadałam: „Mama mi kupiła”. Moi rodzice wówczas chichotali, ale dopiero później zrozumiałam dlaczego – to t a t a zarabiał pieniądze. A mama je wydawała. Ten tradycyjny podział ról rekompensowały jednak inspirujące pomysły mojego dziadka. Ciągle powtarzał, że będę pierwszą kobietą na stanowisku prezydenta. (Pomijając fakt, że był świadom, że nie będziemy gotowi na prezydentkę przynajmniej przez kolejnych czterdzieści lat). Mój tata bawił się ze mną w berka, uczył mnie grać w szachy i dzielił się ze mną swoją miłością do astronomii. Odkąd przeszłam do siódmej klasy, mama wielokrotnie prowadziła ze mną długie rozmowy na temat seksu, antykoncepcji, mówienia „tak” i „nie”. (Patent mojej mamy na zmuszenie dziecka do słuchania: rozpoczynanie rozmowy w samochodzie, skąd nie da się uciec).
Kiedy na świat przyszło moje rodzeństwo – najpierw brat, gdy miałam osiem lat, a potem gdy miałam dziesięć lat – siostra – stałam się rodzicem asystującym. Dzięki temu zyskałam poczucie powagi i pewności siebie, które przydało mi się później.
Rodzice wspierali mnie w mojej pierwszej feministycznej walce, chociaż wówczas nawet nie wiedziałam, czym jest feministyczna walka. Po długim czasie w drużynie cheerleaderek ligi futbolowej Oak Forest, w wieku dwunastu lat zajęłam się prowadzeniem drużyny młodszych dziewcząt. Wówczas liga zdecydowała, że zamieni doroczne zawody cheerleaderek w pokaz. Padł pomysł, aby zlikwidować sędziowanie, a zamiast tego podarować każdemu kotylion za udział i poklepać po głowie za przyjście. Nie zgodziłam się na to – skoro chłopcy, piłkarze, mogli co tydzień rywalizować o to, by na koniec sezonu stanąć do finałowych rozgrywek wyłaniających pierwszą, drugą i trzecią drużynę, dziewczętom też można by pozwolić na współzawodnictwo przez chociaż jeden wieczór. Moim zdaniem to rywalizacja czyniła cheerleading prawdziwym sportem – sportem, który narodził się z miłości do tego połączenia spektaklu, tańca i lekkoatletyki. To właśnie powiedziałam radzie ligi, kiedy poszłam walczyć o nasze zawody. Przegrałam, ale byłam szczęśliwa, że podjęłam walkę.
Te wczesne lekcje z dziedziny relacji między płciami przepadły gdzieś w mojej pamięci, bo nie poświęcałam im zbyt wiele uwagi, gdyż byłam w wielu aspektach uprzywilejowana. Może trochę ucierpiałam z powodu seksistowskiego zachowania, kiedy opiekun szkolnego zespołu kazał mi grać na klarnecie zamiast na bębnach, mówiąc, że bębny są dla chłopców, ale poza tym robiłam, co chciałam. Byłam jedną z kapitanek drużyny cheerleaderek, redaktorką działu sportowego w szkolnej gazetce, członkinią National Honor Society i samorządu studentów. W ostatniej klasie zakochałam się w chłopaku o imieniu Dave, który traktował mnie jak najlepszą przyjaciółkę i jak równą sobie, a seksualne napięcie ustępowało miejsca intymnym rozmowom. Życie toczyło się gładko. Nie miałam powodów sądzić, że kiedykolwiek doświadczę nierównego traktowania i że stracę moje poczucie wyjątkowości.
Wszystko zmieniło się na uczelni. Na Northwestern University zostałam w tyle. Nie byłam już klasową liderką, dostawałam dwóje, nienawidziłam stancji i miałam tylko jedną przyjaciółkę – moją zawsze świetnie uczesaną, bogatą i bez wysiłku osiągającą sukcesy współlokatorkę. Dave niespodziewanie ze mną zerwał, zostawiając mnie na pastwę chłopaków, którzy zapraszali mnie do swoich pokojów i ignorowali moje wyuczone „nie jestem gotowa na seks i mam nadzieję, że to uszanujesz”, działające do tej pory w przypadku licealistów. Nie byłam już liderką żadnej grupy, nie należałam do żadnej rady ani drużyny, nie wiedziałam, co chciałabym robić ani kim być, a moja współlokatorka zachowywała się, jakby to wszystko było czymś najłatwiejszym na świecie, co wpędzało mnie w jeszcze większą niepewność. Zajęcia dotyczące feminizmu pomogły mi się odnaleźć. Przyglądałam się życiu mojej matki i babci i czytając Mistykę kobiecości Betty Friedan, wynajdowałam to, co mi w nich nie odpowiadało. Czułam się wtedy tak, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki feminizm uwolnił mnie od podobnego losu. Simone de Beauvoir wytłumaczyła to dobrze w Drugiej płci. „Nikt nie rodzi się kobietą, ale raczej staje się nią”.
O c z y w i ś c i e. To właśnie działo się ze mną wówczas, a właściwie od dłuższego czasu. Po prostu nie zauważyłam tego od razu, bo wszystko szło tak gładko. Wtedy spostrzegłam te wszystkie hasła: n i e r y w a l i z u j, n i e u p r a w i a j s e k s u, b ą d ź s e k s o w n a, b ą d ź s ł o d k a. Krótko mówiąc, kobiecość była moim problemem. Stałam się kobietą i denerwowało mnie to. Robiłam, co mogłam. Przeczytałam wszystkie teksty należące do feministycznego kanonu, które udało mi się znaleźć. Charytatywnie pracowałam jako edukatorka w obszarze zapobiegania molestowaniu. (To smutne, że taki zawód był i jest potrzebny, teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek). Narzekałam na nierówności na świecie, a matka karciła mnie, twierdząc, że jestem „zbyt feministyczna”, co interpretowałam jako swego rodzaju zwycięstwo. Dave wyszedł z szafy, co wyjaśniało, dlaczego nasz licealny związek był tak romantyczny, czyli pełen miłości bez naciskania na seks. Wtedy poświęciłam się kwestii praw gejów – brzydziłam się tym, co ludzie o nich mówili, i brzydziłam się faktem, że jedyną miłością jego życia, którą mógłby legalnie poślubić, byłam ja, osoba, z którą chciał dzielić wiele rzeczy, ale nie łóżko.
Dlaczego świat stał się tak niesprawiedliwy?
Ogień aktywizmu się wzniecił, kiedy skonfrontowałam się z realnym światem. Zakochałam się w chłopaku z uczelni, a kiedy skończyliśmy szkołę, pojechałam za nim do Południowej Kalifornii, gdzie służył w marynarce. Zaczęłam pracować jako reporterka, pisałam trzy newsy dziennie na tematy takie jak plany budowy nowego centrum handlowego, jarmarki czy drobne kradzieże. Nie miałam więc zbyt wiele czasu, by myśleć o emancypacji. Nie wspominając już o tym, że kobiety zaczęły dominować, przynajmniej na tych niższych szczeblach biznesu medialnego, co sprawiało, że mój stosunek do feminizmu stanął pod znakiem hasła: „Całe szczęście, już tego nie potrzebujemy / już się z tym uporaliśmy”. Bardziej martwiłam się o utrzymanie relacji z moim chłopakiem, która znajdowała się w początkowej fazie. Szybko okazało się, że był typem wojskowym i to ja musiałam naginać swoje życie do właściwej dla dwudziestoparolatków niestabilności. Myślałam, że tak właśnie trzeba robić, by dostać pierścionek, a konkretnie zaręczynowy pierścionek z brylantem. Że trzeba na to pracować. Zawierać kompromisy.
To się do pewnego stopnia sprawdziło. W końcu przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku, kupiliśmy mieszkanie i zaręczyliśmy się. Pracowałam w redakcjach magazynów i wówczas zaczęłam ponownie odczuwać brak równego traktowania. Dostałam pracę w „Entertainment Weekly”. Ekipa stawiała na bystre, silne kobiety, ale branża, którą się zajmowałam, sprawiała pewne problemy: filmy i telewizja nie są najmilsze dla kobiet, a szczególnie dla tych po trzydziestce lub z wyraźnymi fizycznymi defektami. Codzienne przyglądanie się absurdalnie perfekcyjnym aktorkom i rozmawianie z nimi smuciło mnie do tego stopnia, że zaczęłam myśleć o zmianie pracy. Ale dokąd miałabym pójść? Do magazynu kobiecego, gdzie spędzałabym dni na pouczaniu czytelniczek, jak nakładać cień do powiek i zadowalać swoich mężczyzn, jakby to było najważniejsze na świecie? Nie, dzięki. Chciałam zostać w mediach i interesowały mnie kwestie związane z kobiecością, ale sposób funkcjonowania mainstreamowych magazynów kobiecych mnie odrzucał. Miałam swoje miejsce w „Entertainment Weekly”, które mogłam przynajmniej wykorzystać jako platformę dla krytyki sposobu, w jaki popkultura kreuje wizerunek kobiet.
Będąc w podobnym stanie, odwołałam ślub, mimo że przez dziesięć lat marzyłam o poślubieniu faceta, który był wówczas moim narzeczonym. Problemy pojawiły się, gdy on zaczął planować nasze wspólne życie – domek na przedmieściach New Jersey, pies i dzieci należały do jego wizji najbliższej przyszłości i po prostu założył, że ja chcę tego samego. Dopóki mi tego nie powiedział, nie miałam pewności, że zdecydowanie n i e c h c i a ł a m. Podobnie jak wtedy, gdy nie wie się, co zjeść na obiad, ale jest się pewnym, że nie jest to chińskie żarcie, które właśnie proponuje towarzysz posiłku. Chciałam czegoś innego niż życia na przedmieściach z gromadką dzieci, życia, jakie moja matka zaakceptowała bez dyskusji, wychodząc za mojego ojca, jej miłość z czasów uczelni. Moje przekonanie było tak silne jak przekonanie, że nie znoszę wołowiny w sosie słodko-kwaśnym. Nie mam nic przeciwko rodzicom, przedmieściom, małżeństwu czy dzieciom – chciałam po prostu skorzystać z przyzwolenia, które daje się trzydziestoletniej kobiecie. Z możliwości, które dał mi feminizm.
M o g ł a m cieszyć się życiem jako singielka. M o g ł a m skoncentrować się na pisaniu, a tego chciałam bardziej niż czegokolwiek innego. M o g ł a m być samodzielna. Chciałam sama podejmować decyzje i zarabiać pieniądze, a to nie było zakodowane w DNA mojej relacji z narzeczonym. Zawsze zakładał – czy odważę się to powiedzieć? – patriarchalny podział ról w naszym związku i ja na to bezmyślnie przyzwalałam. W końcu to dostrzegłam i nie mogłam tego dłużej znieść. Nie wiedziałam jeszcze, jak feministyczne było to objawienie. Chciałam po prostu istotniejszych rzeczy w życiu.
Heather: WYOBRAŹNIA I INSPIRACJA RÓWNA SIĘ FEMINISTYCZNA SIŁA
Dorastałam w Kalifornii jako druga z sześciorga dzieci hipisów. Wykorzystywałam ten fakt jako puentę w rozmowach o moich rodzicach. Zwykle następowała ona po ujawnieniu mojego pełnego imienia: Heather Spring Wood. Tylko przytulające drzewa dzieci-kwiaty mogły wymyślić coś takiego, nie? Zdałam sobie sprawę z tego, że hipisowska ideologia to coś więcej niż tylko długie włosy (kucyk taty był super) i naciskanie na wegańską, organiczną dietę (nieszczególnie smakowitą dla dziecka). To była deklaracja polityczna. Być hipisem w latach 70. i 80. oznaczało wyrzeczenie się materializmu, hołdowanie jedności i upraszczanie życia. Większość tego, co jedliśmy, pochodziła z ogródka za domem i kurnika. Ubrania donaszaliśmy po innych i rzadko dostawaliśmy nowe zabawki. Mama, która spędzała czas w domu, podczas gdy tata kończył szkołę i rozpoczynał kurs chiropraktyki, pozwalała nam biegać po podwórku i bawiła się z nami, tańcząc do jej ulubionych piosenek The Beatles, Joni Mitchell i Fleetwood Mac i śpiewając je lub wymyślając swoje własne. Były to doskonałe warunki dla rozwoju wyobraźni.
Tata w końcu obciął włosy, nasza dieta stała się bardziej typowa i dostaliśmy zabawki, o które błagaliśmy. Utrzymanie zideologizowanego, ascetycznego stylu życia stanowi prawdziwe wyzwanie, kiedy ma się szóstkę wiecznie o coś proszących dzieci. Podziwiam rodziców za to, że radzili sobie z nim, mimo mojej nienawiści do mleka sojowego o zbożowym posmaku i za dużych ubrań. Dzięki takiemu wychowaniu wpojono mi hipisowskie wartości (co jest pozytywem, a nie żartem), którymi kieruję się do dziś – świadome odżywianie, aktywizm na rzecz środowiska i feminizm.
Moi rodzice funkcjonowali zgodnie z tradycyjnym podziałem ról – ojciec zarabiał na chleb, a matka zajmowała się domem – ale nigdy nie idealizowali takiego stanu rzeczy. Oboje zachęcali mnie i moje rodzeństwo (same dziewczynki przez pierwszych sześć lat) do stawiania sobie celów, podejmowania ryzyka i marzeń o karierze. Ukierunkowali nas na samodzielność i odpowiedzialność. Jako starsza siostra często zajmowałam się młodszym rodzeństwem i byłam dla niego przykładem. To dało mi pewność siebie, której wcześniej mi brakowało. Kiedy się załamywałam, wracałam do moich pierwszych inspiracji. Skoro Madonna, Debbie Gibson i Cyndi Lauper mogły stać się megagwiazdami, to ja również mogłam wszystko. Moja droga była jednak zdecydowanie mniej popowa. Znalazłam swoją niszę jako pisarka po zaangażowaniu się w prowadzenie gazetki szkolnej w liceum, ale nie byłam tego świadoma, dopóki pewna kobieta nie pochwaliła mnie i nie zachęciła do działania tak, jak wcześniej robili to tylko rodzice. Nie chciałabym przez to umniejszać wpływu moich rodziców, ale emocjonalny cheerleading i szczere wsparcie wydaje się bardziej realne, gdy nie pochodzi od kogoś, kto wydał cię na świat.
Panna Noguchi (celowo – „panna”) była jedną z moich pierwszych feministycznych idolek. Sprawiła, że chciałam być nie tylko redaktorką, ale i przywódczynią. Prowadziła nasze niesforne biuro, wprowadzając humor i dyscyplinę. W takim środowisku kobiety kwitły – większość stanowisk redaktorskich była obsadzona przez moje koleżanki z klasy. Zachęcała mnie do aplikowania na staże i stypendia, które inni uważali za „zbyt trudne do osiągnięcia” (słyszałam to od mężczyzn wielokrotnie) i doceniała ambicje pod hasłem: „Najpierw działam, potem pytam”, którymi się kierowałam. Wiedziała, że to postawi mnie w wielu trudnych sytuacjach (tak było, Noguchi, tak było), ale dostrzegała we mnie iskrę i nie chciała jej zgasić, nim zamieni się w ogień. Stawałam się feministką, nawet jeśli wówczas jeszcze tego nie rozumiałam.
Wspólnym mianownikiem doświadczeń formacyjnych w moim życiu są silne kobiety. Moja harda prowadząca z uniwersytetu w Syracuse sprawiła, że niejeden student zapłakał przy konfrontacji z jej oczekiwaniem doskonałości (bez tego nie dostaniesz dwóch nagród Pulitzera). Kiedy nadszedł czas, abym i ja zapłakała, prowadząca nie poprawiła mojej pierwszej w życiu trójki, tylko podsycała we mnie chęć otrzymania piątki. Moja pierwsza nauczycielka gender studies nie przepuszczała żadnego studenta, który nie działał charytatywnie przez przynajmniej rok. By to potwierdzić, musieliśmy podpisywać umowy. Wielu i tak funkcjonującym w wiecznym niedoczasie studentom wzięcie na siebie kolejnego zadania wydawało się niemożliwe, więc wielu z nich rezygnowało z tych zajęć. Kiedy patrzę wstecz, rozumiem, jak ważne było (i jest) dawanie. Redaktorka działu wiadomości w gazecie, w której odbywałam mój pierwszy staż, poprawiała każdy mój tekst, podkreślając byle jakie zdania i sztorcując mnie za każdy błąd merytoryczny. Wówczas myślałam, że mnie nienawidziła. Dziś wiem, że chciała mnie czegoś nauczyć i sprawić, bym nie popełniała tych samych błędów. Te silne kobiety powtarzały lekcje moich rodziców: uwierz w siebie i b ą d ź sobą.
NASZE FEMINISTYCZNE SPOTKANIE
Jennifer i ja poznałyśmy się na drodze do odnalezienia siebie samych. Spotkałyśmy się, gdy w naszych życiach panował bałagan – obie dopiero co straciłyśmy partnerów. Jennifer niedawno zerwała z chłopakiem, a ja właśnie przeprowadziłam się do Nowego Jorku i zrezygnowałam z dziesięcioletniego związku. Wspólna znajoma zasugerowała, że powinnyśmy się poznać, twierdząc, że będziemy się dobrze rozumieć. To za mało powiedziane. Najpierw połączyły nas złamane serca, a potem wspólna pasja do zrobienia czegoś większego, niż zaplanowało dla nas życie. Znalazłyśmy wspólną płazczyznę dla zrezlizowania potrzeby feministycznego aktywizmu.
Na naszej pierwszej „randce” obejrzałyśmy Podkręć jak Beckham, film o piłkarkach i przyjaźni. Później obie uznałyśmy, że gardzimy magazynami kobiecymi i chciałybyśmy stworzyć własny, który publikowałby ważne dla nas historie. „Bust”2 stał się bardziej nowoczesną wersją „Ms.”3, jednak kioski były pełne poradnikowych publikacji tłumaczących kobietom, jak robić to, co już umieją robić, i jak naprawiać to, co nie jest zepsute. Nie zrozumcie mnie źle – obie kochałyśmy modę, makijaż, rozrywkę i seks. Ale jeśli musimy pisać o modzie i makijażu, to dlaczego nie możemy robić tego tak, by zwracać uwagę na to, jakie są ich możliwości i ograniczenia? Czy nie przydałby się komentarz na temat miejsca kobiety w popkulturze? Czy ktoś nie powinien zacząć szczerze pisać o życiu seksualnym kobiet? Gdzie w kobiecych mediach można znaleźć takie prawdziwe informacje?
Pewnego niedzielnego popołudnia, pobudzone od oburzenia i nadmiaru kofeiny, postanowiłyśmy otworzyć portal poruszający właśnie takie tematy. SirensMag.com powstał w styczniu 2006 roku. Na błędach uczyłyśmy się prowadzić własny biznes. Odnalazłyśmy się jako redaktorki i feministki. Publikowałyśmy prawdę o sobie i pozwalałyśmy przyłączać się do tej działalności naszym czytelniczkom. Z czasem dostrzegłyśmy, że nasza strona nie jest już tylko alternatywnym portalem dla kobiet, jak początkowo ją określałyśmy, ale społecznością feministek.
W 2011 roku przemianowałyśmy ją na SexyFeminist.com, by promować naszą specyficzną odmianę feminizmu, która odczarowuje często źle się kojarzące słowo f e m i n i s t k a i pokazuje młodym kobietom, jak przyjemna, inspirująca i owszem, seksowna, jest walka o prawa i wolności kobiet. Z tego wyrosła nasza książka. Chcemy pomagać innym kobietom odnaleźć ich własny feminizm, podobnie jak my odnalazłyśmy swój.
Rozpoczęłyśmy od misji zmiany tendencji w publikacjach, a po drodze zmieniłyśmy siebie. I o to właśnie chodzi w feminizmie – zmienia zwykłych ludzi w aktywistów dzięki sile ich własnych przemyśleń.
Chcemy raz na zawsze obalić te wszystkie szerzące się mity na temat feminizmu. Na przykład ten, że rozbija on rodziny i pozbawia szczęścia, że feministki nienawidzą mężczyzn, seksu i wszystkiego, co piękne.
Feminizm, nawet w swojej najbardziej klasycznej formie, nigdy nie opierał się na takich założeniach, ale nie bez powodu został włączony w nurt takiego myślenia. To rozległy ruch, który ewoluował przez wiele dekad i podzielił się na wiele frakcji o wspólnym celu – równouprawienia kobiet. Czasami oznaczało to porzucanie mężów przez kobiety, które uświadomiły sobie, że chcą od życia czegoś więcej. Które domagały się równej płacy i tego, by partner zmywał po sobie naczynia. Czasami walka o równość wymagała obalenia standardów piękna, by uwidocznić ich absurdalność – stąd wizerunek stereotypowej feministki z nieogolonymi pachami i bez makijażu. Reprezentantki niektórych odłamów feminizmu zalecały wycofanie się z patriarchalnego społeczeństwa i założenie nowych subkultur z kobietami na czele. Wykluczały seks z mężczyznami jako z gruntu skażony nierównością i uznawały homoseksualizm za jedyną sensowną orientację dla przyzwoitej feministki.
Feminizm ma te wszystkie fazy za sobą, ale w mainstreamowym dyskursie pokutuje przekonanie o niszczycielskiej naturze tego ruchu, czyniąc go trudnym do obronienia nawet dla ambitnych młodych kobiet, które z niego skorzystały. Tą książką chcemy odeprzeć podobne ataki raz na zawsze oraz, co ważniejsze, dać kobietom marzącym o zbudowaniu siły narzędzia do włączenia feministycznych ideałów w życie codzienne.
Zgadzamy się z Glorią Steinem4, według której feministka wierzy w całkowitą społeczną, ekonomiczną i polityczną równość kobiet i mężczyzn. Dodałabym do tego tylko: „I działa na rzecz tej równości”. I jeśli przyjrzeć się sile tych słów, można doznać prawdziwej przemiany. Popieramy ten pogląd całym sercem. Myślimy w następujący sposób: Krok 1. Nazwij siebie samą dumną f e m i n i s t k ą. Krok 2. Żyj tak, by zasłużyć na to miano. Pierwszy krok wydaje się łatwy, ale słowo na „f” przez długi czas stanowiło przeszkodę blokującą ruch. Po raz pierwszy użyto go w latach 70. XIX wieku we Francji do opisania nim kobiet nawołujących do zmiany. Gdy termin ten w latach 90. XIX w. wszedł do angielskiego uzusu, miał już negatywne zbarwienie. Brytyjski dziennik „Daily News” ostrzegał czytelników przed nowym niebezpiecznym trendem, „który nasz paryski korespondent opisuje jako grupę «feministyczną»”. Nawet łagodniejszy ruch na rzecz prawa do głosu dla kobiet zyskał złą reputację, gdy królowa Wiktoria nazwała go „istnym wariactwem”. W 1894 roku, gdy słowo f e m i n i z m trafiło do słownika oksfordzkiego, na sile przybierał ruch sufrażystek nazywany powszechnie pierwszą falą feminizmu. Amerykańskie kobiety mogły głosować od 1920 roku i atmosfera uspokoiła się do czasu nastania drugiej fali feminizmu w latach 60. i 70., który poskutkował wprowadzeniem poprawki o równości praw bez względu na płeć, legalizacją aborcji. Powstał też wówczas magazyn „Ms.”. Nastąpiła seria politycznych, seksualnych i społecznych przełomów. W tamtych czasach słowo f e m i n i z m nasiąkło negatywnymi konotacjami, które do dziś mu ciążą (patrz separatystyczny ruch lesbijek i nieogolone pachy).
Fale feminizmu: skrócona historia
PIERWSZA FALA: Przełom XIX i XX wieku. Walka o równouprawnienie kobiet w świetle prawa, przede wszystkim o prawo do głosu. Szczególnie intensywna w USA, Wielkiej Brytanii, Kanadzie i Holandii.
DRUGA FALA: Współczesne kobiety często postrzegają ją jako właściwy ruch feministyczny. Punkt kulminacyjny osiągnął w latach 70., ale trwał jeszcze przez kolejną dekadę. Ten potężny ruch na rzecz równouprawnienia przyniósł nam Glorię Steinem i magazyn „Ms.”, większą swobodę seksualną i prawa reprodukcyjne, świadomość w kwestii opieki nad dziećmi i równych płac. W centrum zainteresowania zaś postawił problem molestowania i napaści seksualnych. Jego efektem było również wprowadzenie chybionej poprawki o równości praw bez względu na płeć.
TRZECIA FALA: Trwała od lat 80. Nowe pokolenie feministek przejęło i odpowiedziało na osiągnięcia drugiej fali, jej porażki i słabości. Pozytywne nastawienie do seksu, bardziej zróżnicowana świadomość kulturowa oraz krytyka popkultury przy jednoczesnym wkładzie w nią (Riot Grrrl!5) stały się jej znakami rozpoznawczymi.
CZWARTA FALA: Prawdopodobnie rozpoczyna się właśnie teraz. Ten nowy ruch w ramach ruchu może nie dać się zaszufladkować, a już z pewnością będzie odznaczał się głębszą znajomością świata medialnego, kultury i różnorodności seksualnych oraz reprezentacją na wielu, wielu blogach.
Problem pod hasłem: „Nie jestem feministką, ale…” rozprzestrzeniał się w latach 80. i pokutuje do dziś, a my bardzo chciałybyśmy go rozwiązać. Można by stwierdzić, że f e m i n i s t k a to tylko słowo – dlaczego więc jest takie ważne? Wybierając między życiem podług feministycznych zasad a nazywaniem się feministkami, oczywiście wybrałybyśmy to pierwsze. Dystansowanie się od nazwy sugeruje, że z feminizmem lub feministkami jest coś nie tak, co z kolei prowadzi do umniejszania wagi sprawy. Drogie panie, jeśli możemy odzyskać słowa, takie jak s u k a czy s z m a t a, używając ich tak, jak robi to Riot Grrrl, by kojarzyły się z siłą, a nie z poniżeniem, możemy też odzyskać słowo f e m i n i s t k a.
Oczywiście nazywanie się feministką nie uprawnia do robienia absolutnie wszystkiego w imię osobistego wyzwolenia, jak twierdzi wiele znanych kobiet i reprezentantek odłamów ruchu. Na przykład: „Jako feministka mam prawo do operacji plastycznej. To poprawia mi samopoczucie, jako kobieta powinnam to robić, a reklamy przekonują mnie, że jestem tego warta”. Lub: „Zdjęcie na okładce «Maxima» w samej bieliźnie to wyraz siły mojej seksualności!”. Lub: „Jestem feministką, mimo że występuję w obronie życia poczętego, a wszystkie moje polityczne działania uderzają w kobiety, dobrze przynajmniej, że nie jestem już gubernatorką stanu Alaska, więc nie mam wpływu na stanowienie prawa”. 6 (Ten przypadek jest dość osobliwy, ale chyba rozumiecie, o co nam chodzi).
Zgadzamy się z Naomi Wolf, że
to nie szminka jest naszym wrogiem, ale poczucie winy; zasługujemy na szminkę, jeśli tylko mamy na nią ochotę, zasługujemy TEŻ na wolność słowa, zasługujemy na bycie postrzeganymi jako istoty JEDNOCZEŚNIE seksualne i poważne, zasługujemy na wszystko, co tylko sprawia nam przyjemność, mamy prawo wejść w naszą własną rewolucję w kowbojskich butach.
Sądzimy jednak, że nie uważała wszystkich kobiecych zachowań za feministyczne manifesty, tylko dlatego że były zabawne lub wyzwalające.
Wszystkie nasze działania wpływają na otoczenie i na inne kobiety, niezależnie od tego, czy jesteśmy sławne. Feminizm oznacza przyjmowanie tej odpowiedzialności z całą powagą i aplikowanie jej w każdym aspekcie życia – od wybierania cieni do powiek, przez flirtowanie, po walkę o prawo do aborcji. Nawet najbardziej zapracowane nowoczesne bizneswoman potrafią znaleźć miejsce na feminizm w swojej codzienności, a ich pieniądze i wpływowość zapewniają im wyjątkową pozycję do działania. W tej książce wytłumaczymy, jak zostać prawdziwą seksowną feministką. Damy wam narzędzia, które pomogą wam zrozumieć różne feministyczne sprawy – od podstawowych lektur opisujących nowoczesny feminizm po angażowanie się w lokalne programy świadomego planowania macierzyństwa.
Jeśli potrzebujesz powodu, by nazywać siebie feministką, wymienimy ich kilka. Po pierwsze, feminizm zmienia nasze życia na lepsze na wiele sposobów – wywołuje uśmiech, dobre samopoczucie i uczy wyrozumiałości wobec siebie. Feministki drugiej fali, w tym Steinem i autorka Mistyki kobiecości, Betty Friedan, wydawały się dość poważne i miały po temu powody. Chciały zmusić świat do traktowania ich serio, dzięki czemu udało im się doprowadzić do znaczącej zmiany. Ich bardziej radykalne zwolenniczki również zrobiły dla nas wiele dobrego. Tylko kiedy aktywizm korzysta z ekstremalnych argumentów, ruchy przez niego wspierane zyskują niezbędną im uwagę i postępują naprzód, przeciągając debatę na swoją stronę. Wiele wątków identyfikowanych obecnie z trzecią falą poszło za daleko, prowokując prześmiewcze komentarze na temat gatunku feministek w rodzaju do-me i bimbo, które zdają się sądzić, że afiszowanie się ze swoim ciałem i seks bez żadnych ograniczeń to droga do zyskania siły i wyzwolenia. Teraz, kiedy ruch wchodzi w swoją czwartą fazę, nawet te z nas, które dumnie nazywają siebie feministkami, utknęły gdzieś między koncepcjami drugiej i trzeciej fali.
Uważamy, że nasze drugofalowe towarzyszki miały rację – to, co osobiste, nigdy nie było w żadnym ruchu bardziej polityczne i należy mieć to na uwadze. Ale zgadzamy się też z przedstawicielkami trzeciej fali, które doceniają piękno rzeczy, kochają kosmetyki, wyrażają się poprzez modę, chcą mieć partnerów u swojego boku, celebrować swoją seksualność, a nawet czasem coś ugotować czy posprzątać. W tym przewodniku punktem wyjścia jest pogodzenie powyższych poglądów poprzez wspieranie odpowiedzialnych, feministycznych przedsięwzięć, myślenie o istotniejszych konsekwencjach konsumpcyjnego stylu życia, dyskusji, seksu i pracy oraz, przede wszystkim, pomaganie kobietom. Naszym zdaniem imperatyw kategoryczny Immanuela Kanta znajduje zastosowanie tak samo w sprawach powiększania biustu i depilacji bikini, jak i we wszelkich innych. „Postępuj tylko wedle takiej maksymy, co do której mógłbyś jednocześnie chcieć, aby stała się ona prawem powszechnym”. Innymi słowy: im więcej kobiet powiększa biust, tym więcej kobiet czuje presję, by powiększyć biust. W związku z tym powiększenie biustu nie jest feministyczne, niezależnie od tego, co robi Lisbeth Salander w Dziewczynie, która igrała z ogniem.
Jeśli głowisz się nad tymi sprawami, mamy nadzieję, że dołączysz do naszego ruchu, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś. Jest on, pomimo regularnie pojawiających się haseł: „Nie potrzebujemy feminizmu”, bardzo ważny dla naszego zdrowia, dobrobytu i szczęścia. Feminizmowi nie są obce uroda czy makijaż; jeśli cię te sprawy interesują, szukamy takich produktów, które dodatkowo poprawiają samopoczucie, bo kupując je, wspieramy biznes prowadzony przez kobiety. Feminizm oznacza miłość do swoich intymnych części ciała, niezależnie od tego, czy zostały w cierpieniach ufryzowane, czy też są całkowicie naturalne. W feminizmie chodzi o bieganie maratonów dla przyjemności, a nie dlatego, że spala się wówczas kalorie. Feminizm celuje w sukcesy na wysokim szczeblu i winduje do nich kobiety. Feminizm oznacza odbieranie telefonu, gdy przyjaciółka dzwoni w nocy, prosząc o pocieszenie – w takiej sytuacji femiznizm ma sprawić, że będziesz służyć wsparciem i szczerą radą, zamiast podsycać niechęć do mężczyzn.
Feminizm zorientowany jest na dobieranie odpowiednich partnerów – cokolwiek to dla ciebie znaczy – i brak tolerancji dla tych nieodpowiednich. Na okazywanie takiej samej troski, jaką oni okazują. To prawo do bezpiecznego seksu i podejmowanie świadomej decyzji o macierzyństwie. To określanie własnego stylu niezależnie od tego, czy bazuje on na szpilkach i mini, czy też na glanach i wojskowych spodniach. To prawo, a raczej wymaganie prawa, zarówno do świetnych szybkich numerków, jak i do oddania się prawdziwej miłości czy czystej żądzy.
Oczywiście feminizm odnosi się również do innych aspektów, które automatycznie przywodzi na myśl – walki o prawa reprodukcyjne i równe wynagrodzenia (jakim cudem wciąż nie jest to oczywiste?), postulaty de Beauvoir i Friedan oraz magazynu „Ms.”. Nie musisz jednak prowadzić feministycznego bloga, specjalizować się w gender studies ani malować znaku protestu, by wprowadzić feminizm w swoje życie. Twoje codzienne wybory mogą stać się źródłem siły dla ciebie i dla całej kobiecej społeczności. O tym właśnie jest ta książka – o podłożu oraz plusach i minusach najpowszechniejszych decyzji konsumpcyjnych i dotyczących stylu życia, które rzucają kłody pod nogi feministkom. Przeczytaj rozdziały, które wydają ci się najważniejsze, rozważ pytania, które zadajemy po drodze lub zaproponuj dyskusję na ich temat podczas kolejnego babskiego spotkania przy winie, a potem zastanów się, jak możesz zintensyfikować swój aktywizm – zacznij od wskazówek z końca książki.
I pamiętaj, że nawet jeśli nie każda minuta twojego życia jest całkowicie feministyczna, nie musisz się wycofywać. Nie chcemy wywoływać kolejnej perfekcjonistycznej presji. Rób, co w twojej mocy i stopniowo stawiaj coraz większe kroki. Jeśli spadniesz z feministycznej drabiny, po prostu na nią wróć. Z przyjemnością podciągnięmy cię w górę.
To jest właśnie, drogie panie, seksowny feminizm.
Seksowna feministka: Tina Fey
Zapomnijcie o Carrie Bradshaw. Spośród osobowości telewizyjnych najwięcej uwagi poświęciłyśmy przygłupiej Liz Lemon – roztargnionemu, uzależnionemu od kanapek i białego wina alter ego Tiny Fey, biegającemu w najlepszych ciuchach po Manhattanie w celu wyrwania jakiegoś faceta.
30 Rock to stworzony przez Fey sitcom o zapracowanej reporterce telewizyjnej i jej miłosnych oraz życiowych przygodach, który dał kobietom bliższy im i silniejszy wzorzec niż Carrie Bradshaw, bohaterka tego feministycznego miszmaszu pod tytułem Seks w wielkim mieście. Carrie spokrewniona jest z Holly Golightly ze Śniadania u Tiffany’ego, podczas gdy Liz jest duchową córką Mary Richards z Mary Tyler Moore. Garderoba, doskonałe ciało, wspaniałe życie towarzyskie i zasoby finansowe o niewytłumaczalnym pochodzeniu Carrie wpędzają nas w kompleksy, a Liz uczy nas śmiać się z naszych słabostek. Obu przyświecają feministyczne cele, Liz Lemon jednak pokazuje, co to znaczy być kobietą w tym galopującym i skomplikowanym czasie. Kobieta próbująca odnaleźć równowagę pomiędzy sukcesem zawodowym a zagmatwanymi relacjami, zapychająca się fast foodami, jest nam o wiele bliższa niż ta pisząca do rubryki o seksie w przerwach pomiędzy modnymi imprezami i polowaniem na buty po czterysta dolarów za parę.
Liz Lemon uosabia kwintesencję problemów nowoczesnych kobiet – frustrację ulotnością i walkę o to, by mieć wszystko. Ciągle jednak ponosi porażki, co stanowi podstawę swoistej krytyki oczekiwań wobec wykształconych i ambitnych istot na całym świecie. Tina Fey – w realnym życiu matka i żona – zaprzecza jednak temu stereotypowi, przekształcając go na feministyczny sposób.
Fey udowodniła nowemu pokoleniu kobiet, że elegancja jest seksowna – nawet jeśli trzeba nosić okulary! (Pałeczka przejęta, Liso Loeb7). Na okładkach magazynów pojawiała się w wyzywających ubraniach, ale w wypowiedziach robiła sobie z nich żarty. Żyje zgodnie z zasadą, że lepiej podnosić głos niż siedzieć cicho, niezależnie od konsekwencji. Tina Fey w wersji feministycznej budzi wiele kontrowersji. Kiedy w latach 2007–2008 prowadziła weekendowy Women’s news w programie SNL8, mówiła o osiągnięciach kobiet (o pracy Hillary Rodham Clinton, sukcesach astronautek i tym podobnych) oraz wyśmiewała ich kiepskie pomysły (The Pussycat Dolls9, kochanki gwiazdorów). Podczas wyborów prezydenckich w 2008 roku Fey straciła panowanie nad sobą podczas seksistowskiej dyskusji uderzającej w Clinton, która uznała kobiety za filar, dzięki któremu społeczeństwo może funkcjonować. „Laski, weźcie się do roboty!” – krzyczała na wizji. Wtedy z jej ust padło zdanie uznane za feministyczne hasło dziesiąciolecia: Bitch is the new black.
Feminizm niewątpliwie odniósł w ostatnich dekadach szereg zwycięstw. Coraz więcej kobiet stara się o stanowiska na wysokim szczeblu i coraz więcej spośród nich je obejmuje. Czasami wyborcy postrzegają je jako kogoś więcej niż po prostu kandydatki płci żeńskiej. Feministki stoją na straży ostro dyskutowanych praw reprodukcyjnych. Podział ról pomiędzy płciami staje się dowolny i płynny. Na uczelniach i w szkołach medycznych jest więcej studentek niż studentów.
Jednak nasza kultura wciąż oddaje hołd przemocowemu, uprzedmiotawiającemu kobiety mężczyźnie o imieniu Charlie Sheen10. „New York Times” martwi się (w materiale z 2011 roku) o to, jak grupowy gwałt na jedenastolatce w małym miasteczku w Teksasie wpłynie na życia osiemnastu sprawców, komentując przy tym wyzywający wygląd ofiary i brak nadzoru rodziców. Społeczeństwo wciąż naciska na kobiety, by te wychodziły za mąż i rodziły dzieci. Pole dance nie jest uważany za odpowiedni sport. Magazyny i strony internetowe zastanawiają się, czy wartość odżywcza spermy jest na tyle wysoka, by móc powodować tycie. Wielu mężczyzn wycofuje się lub przynajmniej uważa za mało seksowne, jeśli kobieta określa się mianem feministki.
Wmawia się nam, że jesteśmy niewystarczająco wartościowe tylko dlatego, że jesteśmy kobietami. Jak pisała Jessica Valenti w swojej książce Full frontal feminism, mimo różnic wszystkie młode kobiety mają jedną wspólną cechę – zostały wychowane w poczuciu, że coś jest z nimi nie tak. Że są za grube, za głupie, za mądre, nie dość kobiece. Że nie powinny przeklinać, jeść z otwartą buzią, mówić, co myślą. Że są zbyt rozwiązłe. Że są zbyt pruderyjne.
To właśnie z powodu tych dychotomii feminizm jest taki skomplikowany. Nawet ludzie, którzy go popierają, prowadzą dyskusje, czy seksowne ubieranie się to znak wyzwolenia, czy podporządkowania się patriarchatowi? Czy małżeństwa są seksistowskie? I dlaczego tańca na rurze nie uznaje się za sport? Czyż nie powinno się wspierać również striptizerek? Wiele kobiet wciąż kojarzy słowo na „f” ze zbiorem zasad, z którymi się nie zgadzają: masz nienawidzić facetów, nie golić się i zapinać koszulę pod szyję.
Ponieważ ruch ten odnosi się do spraw intymnych, rodzi tak wiele niejasnych pytań. Kobiety w USA przez lata walczyły o prawo do głosowania i otrzymały je w 1920 roku, by odkryć, że trzeba walczyć także o prawa reprodukcyjne i wsparcie dla ubogich singielek, które to kwestie stały się niezwykle palące po kryzysie gospodarczym lat 30. W czasie drugiej wojny światowej kobiety szły masowo do pracy, co sprawiło, że podwoiły się ich obowiązki – jako pracownic i jako pań domu. Wiele z nich odczuwało najsilniejszy ucisk z powodu domowych obowiązków w ultrakonserwatywnych latach 50., cierpiąc na coś, co Friedan nazwała później mistyką kobiecości. Rewolucja seksualna z lat 60. dała nam prawo do orgazmów i wolnej miłości. Steinem stwierdziła wtedy, że „kobieta wyzwolona to taka, która uprawia seks przed wyjściem za mąż i pracuje zawodowo po”. To jednak utorowało drogę grupie nazwanej przez Ariel Levy kobiecymi szowinistycznymi świniami, które wyręczały mężczyzn w uprzedmiotawianiu samych siebie oraz innych kobiet. Branża rozrywkowa i reklamowa chłonie feministyczne hasła i używa ich przeciwko nam, korzystając z koncepcji wyzwolenia i kobiecej siły przy sprzedaży wszystkiego od butów, przez ostrzykiwanie botoksem, po Spice Girls i Pussycat Dolls.
Jednak szara strefa feminizmu oferuje kobietom mnóstwo przestrzeni na identyfikację samych siebie jako feministek. Studentki dopiero zapoznające się z gender studies, liderki ruchu, mamy prowadzące blogi poradnikowe, przepracowane dyrektorki, tancerki burleski, makijażystki – wszystkie jedziemy na jednym wózku. To, czy każda kobieta, niezależnie od rasy czy orientacji seksualnej, może czuć się włączona w ruch w jego obecnej postaci, pozostaje kwestią sporną. Musimy zapewnić miejsce w debacie każdej, która chce nazywać się feministką i walczyć o równe prawa.
Dlatego też opracowałyśmy naszą własną, seksowną, zabawną i inspirującą odmianę feminizmu. Zachęcamy wszystkie kobiety do stworzenia ich własnych feministycznych strategii. To oznacza, że zasady będą, ale możesz ustalić je sama. Nie musisz chodzić z nieogolonymi pachami, rozstawać się z makijażem, butami na obcasie, krótkimi spódniczkami, randkami czy porno. Uwzględnianie feminizmu w naszym codziennym życiu i ubranie go w nasze własne, unikalne wartości może uratować ruch. Dzięki wspólnemu działaniu wprowadzimy go w burzliwy XXI wiek.