Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu funkcjonowały w PRL-u na tych samych prawach co Sopot i Opole, ale po '89 roku postanowiono wymazać je z powszechnej pamięci. Bartosz Żurawiecki, znany krytyk filmowy, debiutuje reportażem w którym przypomina największe gwiazdy występujące na "festiwalach wyklętych" i przepytuje wykonawców dla których udział w Kołobrzegu lub Zielonej Górze okazał się w III RP "pocałunkiem śmierci".
W Kołobrzegu i Zielonej Górze regularnie występowali: Maryla Rodowicz, Czesław Niemen, Anna German, Anna Jantar, Zdzisława Sośnicka. To w Zielonej Górze odkryto Izabelę Trojanowską, Urszulę, Małgorzatę Ostrowską, Janusza Panasewicza, Mieczysława Szcześniaka, Michała Bajora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Rok wydania: 2019
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Żołnierz dziewczynie nie skłamie,
chociaż nie wszystko jej powie.
BRONISŁAW BROK
– Pierwsze słyszę, że był taki festiwal! – tak Małga Kubiak odpowiedziała na moje pytanie, czy ma jakieś wspomnienia związane z Kołobrzegiem. Małga jest córką Tadeusza Kubiaka, poety, który napisał sporo tekstów do utworów wykonywanych podczas Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. W ogóle lubił tematykę wojskową, co jego córka tłumaczy sobie tym, że był „prawdopodobnie synem Wieniawy-Długoszowskiego”, przedwojennego generała i adiutanta Józefa Piłsudskiego. – Mój ojciec zawsze po pijaku śpiewał My, Pierwsza Brygada, w domu i knajpach. Na jego pogrzebie była kompania honorowa i dali salwę, a ja padłam na ziemię w histerii – opowiada mi dalej Małga. Tadeusz Kubiak zmarł na atak serca w czerwcu 1979 roku, podczas konkursu poetyckiego w Topoli pod Belgradem. „Leczył się wtedy z picia, ale wypił dwie śliwowice, wszedł do kościoła prawosławnego, gdzie było duszno, i dostał zawału” – tak opisywała to w wywiadzie Katarzynie Bielas.
Można zrozumieć, że Małga nie kojarzy Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. Jej rodzice się rozwiedli, gdy miała osiem lat, a ona sama w sierpniu 1973 roku, w swoje dwudzieste trzecie urodziny, wyjechała z Polski. Włóczyła się po Europie, mieszkała w różnych komunach, wreszcie osiadła w Szwecji. Jest artystką undergroundową, autorką eksperymentalnych filmów, w których doprawdy trudno dopatrzeć się pochwały munduru i koszar. Choć w latach 1981 – 1993 organizowała w Göteborgu Poetry Art – festiwal dedykowany ojcu (wystąpił tam między innymi Nick Cave), to jednak jej twórczość należy do zupełnie innego obiegu artystycznego niż ten, którego częścią był Tadeusz Kubiak.
Małga jest na pewno postacią nie z tego świata, niemniej jej okrzyk „pierwsze słyszę!” wydał mi się nader symptomatyczny. Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu oraz Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze bezsprzecznie były częścią głównego nurtu PRL-owskiej kultury. Wraz z Opolem i Sopotem tworzyły czwórkę najważniejszych festiwali piosenki w Polsce Ludowej. Transmitowane w porze największej oglądalności – czyli przeważnie tuż po wieczornym dzienniku – przez Telewizję Polską (wypadałoby pewnie przypomnieć, że wówczas nie było innych stacji telewizyjnych poza państwową, a i ta do roku 1970 miała tylko jeden kanał), dostarczały rozrywkę „szerokim rzeszom” obywateli przez całe lato. Zielona Góra odbywała się w czerwcu, potem były polskie piosenki w Opolu, lipcowy Kołobrzeg i, jako zwieńczenie tego festiwalowego cyklu, sierpniowy międzynarodowy konkurs w Sopocie. Festiwale te realizowały jednocześnie, skądinąd bardzo różne, cele polityki kulturalnej ówczesnych władz. Z jednej strony była to afirmacja polskiego wojska i sojuszu ze Związku Radzieckim, z drugiej – otwarcie na świat, w tym także na Zachód, czego przejawem, zwłaszcza w epoce gierkowskiej, był Sopot. Znamienne, że wszystkie cztery imprezy zostały ulokowane na Ziemiach Odzyskanych, w miastach o bogatej niemieckiej historii. Miały zaświadczać o trwałości powojennych granic i układów geopolitycznych; śpiewająco utrwalać nowy system, przywieziony ze Wschodu i dumnie, czy nawet buńczucznie, kierujący swą pieśń ku wrogiemu Zachodowi.
Niewątpliwie funkcjami propagandowymi najbardziej obarczone były festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu. O ile więc Opole i Sopot, choć nie uniknęły kryzysów i metamorfoz, przetrwały transformację ustrojową, o tyle „piosenka radziecka” i „piosenka żołnierska” de facto zakończyły swój żywot wraz z upadkiem PRL-u. Owszem, Festiwal Piosenki Żołnierskiej odbywał się w takiej czy innej formie jeszcze do roku 1997, jednak, jak zgodnie podkreślają moi rozmówcy, „to już nie było to”. Inni organizatorzy, inni wykonawcy, zupełnie inna atmosfera. Dość powiedzieć, że w 1996 roku główną nagrodę otrzymała gwiazda disco polo Shazza za przeróbkę wojskowego przeboju Nie żałujcie serca, dziewczyny z repertuaru Anny Jantar. Sic transit gloria mundi. Albo: miłe złego początki, a koniec żałosny.
W III RP stosunek do obu festiwali stał się sprawą polityczną. Wyraźnie dominująca w naszym kraju w ostatnich trzydziestu latach prawicowa narracja historyczna – dzieląca społeczeństwo, bez żadnego związku z faktami historycznymi i biograficznymi, na „komuchów”, „zomowców”, „czerwonych” oraz, z drugiej strony, „bohaterów walki z komuną” – także artystów estrady okresu PRL-u zakwalifikowała po 1989 roku odpowiednio jako „opozycyjnych” i „reżimowych”. Oczywiście przynależność do tej drugiej grupy chwały nie przynosi, zwłaszcza dzisiaj, gdy piszę te słowa i gdy również ludzie z branży rozrywkowej zaangażowali się w spory polityczne. „Nieposłusznemu” artyście można wypomnieć udział w festiwalu zielonogórskim czy kołobrzeskim i wykorzystać ten fakt do tego, by go oczernić czy wręcz skompromitować. Oto przykład: w maju 2017 roku pojawiła się w mediach informacja, że prezes TVP, Jacek Kurski, nie zgodził się na występ Kayah (dość otwarcie wypowiadającej się przeciwko PiS-owskiej władzy) na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Telewizja informację tę zdementowała, ale sama Kayah oświadczyła na swoim facebookowym profilu: „Na Festiwalu w Opolu w tym roku nie wystąpię. I jest to moja decyzja. Na znak jedności z tymi, którzy na cenzurowanym byli i nadal pozostali, bo wobec nich nie wywołała się taka burza”. Prawicowe portale natychmiast wtedy przypomniały, że Kayah pojawiła się na festiwalu w Zielonej Górze w 1988 roku. Wyciągnięto także wywiad, jakiego udzieliła wówczas Adamowi Halberowi w „Magazynie Muzycznym Jazz”. Jego pierwsze pytanie brzmiało: „Po cholerę pojechałaś na festiwal do Zielonej Góry?”. „Cel jest zawsze taki sam – odpowiedziała artystka. – Chodzi o to, by pojechać na normalną trasę do ZSRR. Chyba wszyscy w tym celu występują w Zielonej Górze”. Młoda Katarzyna Szczot alias Kayah w wywiadzie tym wypowiada się także negatywnie o polskim rocku i festiwalu w Jarocinie: „Mnie nie interesuje to miejsce, przerażają warunki, przeraża publiczność”.
W latach osiemdziesiątych jarocińska impreza była synonimem rebelii, w nowym ustroju zaś zyskała status mitu. Nikt chyba dzisiaj nie podważa dogmatu głoszącego, że do Jarocina przyjeżdżała młodzież zbuntowana przeciwko komunistycznemu systemowi, aby śpiewem i tańcem system ten pokonać. Ów mit wzmocnił się i okrzepł po premierze dwóch dokumentów poświęconych latom osiemdziesiątym w polskiej muzyce rockowej – Beats of Freedom (2010) Leszka Gnoińskiego i Wojciecha Słoty oraz Jarocin. Po co wolność (2016) Gnoińskiego i Marka Gajczaka. Polskich rockmanów ukazano w nich jako bojowników bezkompromisowo walczących z „komuną”; po obejrzeniu obu filmów można było wręcz odnieść wrażenie, że to polski rock sam obalił nielubiany ustrój (no, może z małą pomocą Jana Pawła II).
Warto jednak przypomnieć, że w 1982 roku, w czasie trwania stanu wojennego, nie odbyły się festiwale w Opolu i Sopocie, pozwolono natomiast na organizację imprez w Zielonej Górze, Kołobrzegu – i właśnie w Jarocinie. Co więcej, państwowa telewizja i radio przez całą ówczesną dekadę lansowały przede wszystkim wykonawców rockowych. Popularne wcześniej gwiazdy muzyki rozrywkowej, w tym także te znane z festiwali kołobrzeskich, zostały zdecydowanie odsunięte przez publicznego nadawcę na dalszy plan. To w latach osiemdziesiątych takie zespoły jak Maanam, Lombard czy Lady Pank nagrały i wydały swe najlepsze płyty. Próbowano te grupy wylansować także na Zachodzie, gdzie opublikowały anglojęzyczne wersje swoich longplayów. Nie byłoby to przecież możliwe bez zgody i przychylności ówczesnych decydentów.
W III RP festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu wypchnięto ze zbiorowej pamięci. Przestano grać wykonywane tam piosenki; trudno je dzisiaj usłyszeć nawet w stacjach radiowych nastawionych na „nostalgię”, typu Radio Złote Przeboje. Gwiazdy tych festiwali nie brylują w mediach, objęła je zmowa milczenia. A jeśli się do nich wraca, to traktuje wręcz jako „kolaborantów”. Z kolei najmłodsze pokolenie, urodzone już w III RP, przeważnie nie ma pojęcia, że kiedyś fetowano w naszym kraju piosenkę radziecką i żołnierską.
A jaki stosunek do Zielonej Góry i Kołobrzegu mają starsi słuchacze, którzy dorastali w czasach PRL-u?
Niewątpliwie więcej emocji budzi dzisiaj Kołobrzeg. Po pierwsze dlatego, że festiwal w Zielonej Górze był przede wszystkim konkursem amatorów – zawodowcy występowali na nim jedynie gościnnie. Po drugie impreza ta promowała kulturę innego kraju, w dodatku hegemona tzw. bloku wschodniego, niekoniecznie darzonego sympatią przez mieszkańców krajów satelickich. – Trudno zaprzeczyć, że muzyka radziecka stała na bardzo wysokim poziomie – mówi mi dziennikarz, krytyk i wydawca Tomasz Raczek. – Ale jednak ten festiwal to był taki nowotwór kulturowy.
Niewiele więc wylano łez, gdy zielonogórski festiwal został zlikwidowany. Rzadko można się natknąć w internecie na westchnienia tych, którzy za nim tęsknią. Ale też mało jest nienawistnych komentarzy. W miarę łagodnie odpłynął w przeszłość. Tymczasem pod koncertami i piosenkami Festiwalu Piosenki Żołnierskiej dostępnymi na YouTubie znaleźć można całe morze postów. Jedynie nikła ich część kwalifikuje się jako „hejt” czy ostra krytyka tej imprezy. Zdecydowana większość to ciepłe wspomnienia, przesycone żalem, że festiwal już nie istnieje. Oto kilka wybranych na chybił trafił komentarzy z sieci (zachowałem pisownię oryginalną):
Festiwale w Kołobrzegu zawsze były piękne. Szkoda, że teraz już niema. To se nevrati. Trzeba zrobić wszystko by festiwal piosenki żołnierskiej, patriotycznej powrócił [pod piosenką Poszli chłopcy pod Lenino].
Rosłam z tym festiwalem, nuciłam wszystkie te piosenki, dziś pamiętam wiele ich słów choć w radio ich już nie usłyszy się. W jakimkolwiek czasie i podczas jakichkolwiek rządów śpiewali to niech melodie te płyną na CHWAŁĘ WSZYSTKIM ŻOŁNIERZOM, WSZYSTKIM BOHATEROM WSZECH CZASÓW [pod piosenką Płynie Parsęta].
to byly piekne, niepowtrzalne czasy! Ten to zrozmie, kto urodzil sie w latach 60… [pod piosenką Napisz do mnie, miła].
Niedawno byłam w Kołobrzegu. Siedziałam na pięknym molo i patrzyłam na morze błękitne jak len. Jaka szkoda, że zlikwidowano ten festiwal, był potrzebny społeczeństwu, nikomu nie szkodził [pod piosenką Wszystkie barwy lipca].
ech to byly czasy w ludziach tych mlodych byla iskra patryjotyzmu a takie festiwale podnosily w narodzie ducha [pod piosenką Gdy Polska da nam rozkaz].
Obecna pseudo-demokracja zabrała nam radość jaką dawał nam PRL [pod Piosenką z XX Festiwalu].
Zdarzają się też teorie spiskowe wyjaśniające powód likwidacji festiwalu:
Niema już tego festiwalu, bo był zbyt słowiański, zbyt Polski i zbyt patryjotyczny. Budził żołnierskiego ducha a to się nie podoba dzisiejszym okupantom, teraz w wojsku uczy się żołnierzy syjonistycznego szczekania [ten wpis znaleźć można pod kilkoma piosenkami].
Są wreszcie stanowcze żądania jego przywrócenia:
Czy włodarze tego miasta nie żałują, że przerwali ten festiwal. To są piękne, patriotyczne pieśni które kształciły w nas starszych teraz ludzi patriotyzm i miłość do ojczyzny. Wstydżcie się rajcy i władze miasta. Przywróćcie ten festiwal [pod piosenką Płynie Parsęta].
ZORGANIZUJCIE FESTIWAL PIOSENKI ŻOŁNIERSKIEJ W KOŁOBRZEGU NAPRAWDĘ WARTO I SAMI BYŚCIE Z PRZYJEMNOŚCIĄ POSŁUCHALI TO WSPANIAŁA SPRAWA [pod piosenką Rogatywka].
Nostalgia zmaga się więc z wyparciem, a najlepiej widać to po obecnych reakcjach wykonawców z Kołobrzegu i Zielonej Góry. Zbierając materiały do książki, zaobserwowałem pewną prawidłowość. Ci, dla których udział w tych festiwalach był jednorazową przygodą albo których kariera wyhamowała czy zgoła skończyła się po roku 1989, wspominają tamten czas chętnie i z sentymentem. Choć też nie zawsze. Parę osób zgodziło się na rozmowę tylko pod warunkiem, że zachowają anonimowość. Jedna uczestniczka Zielonej Góry odmówiła wywiadu, gdy się dowiedziała, że książkę ma wydać lewicowa Krytyka Polityczna, inna dla odmiany przejrzała skrupulatnie mój profil na Facebooku, by sprawdzić, czy nie jestem dla niej ZBYT prawicowy. Zapewniłem, że nie jestem prawicowy W OGÓLE. Natomiast artyści do dziś aktywni i popularni, którzy nierzadko w Zielonej Górze i Kołobrzegu zaczynali kariery, najwyraźniej woleliby usunąć swoje nazwiska z kronik festiwalowych.
Parę przykładów: Zdzisława Sośnicka, jako osiemnastoletnia uczennica kaliskiej szkoły muzycznej, otrzymała w 1963 roku drugą nagrodę na II Konkursie Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze (tak wtedy brzmiała jeszcze jego nazwa). Natomiast w roku 1971 wygrała Złoty Pierścień w Kołobrzegu, wykonując piosenkę Filipa Nowaka i Kazimierza Settmayera do tekstu Jadwigi Urbanowicz Nie było wtedy róż.
Lecz nie było wtedy róż w Kołobrzegu
Był na butach wojny kurz, bagnet w ręku.
Utwór ten trafił na pierwszą „czwórkę” Sośnickiej, czyli minialbum, znalazł się także w 2001 roku jako bonus na kompaktowej reedycji jej drugiej długogrającej płyty. Próżno go jednak szukać w boksie „dzieł zebranych” Sośnickiej, wydanym w roku 2014. W tekstach wspomnieniowych piosenkarki, które towarzyszą temu wydawnictwu, także nie ma słowa o sukcesach w Zielonej Górze i Kołobrzegu. Artystka zaczyna swoją autobiograficzną opowieść od festiwalu w Opolu w 1971 roku, o kilka tygodni wcześniejszym niż festiwal kołobrzeski – i od razu przechodzi do występu w Sopocie w sierpniu tegoż roku. Na moje mejle z propozycją rozmowy do książki odpowiedział mąż piosenkarki, Jerzy Bajer: „Z. Sośnicka nie chce do tego wracać”. Po zdobyciu Złotego Pierścienia w 1971 roku Sośnicka rok później powróciła do Kołobrzegu jako gwiazda, by raz jeszcze zaśpiewać Nie było wtedy róż. Kilkakrotnie była też gościem Festiwalu Piosenki Radzieckiej, między innymi podczas ostatniej jego edycji, w 1989 roku.
Pochodząca ze Szczecinka siedemnastoletnia Małgorzata Ostrowska zdobyła najwyższą nagrodę, Złoty Samowar, podczas XI Festiwalu Piosenki Radzieckiej w czerwcu 1975 roku. W tym samym roku wygrała konkurs amatorów na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej, wykonując piosenkę Szalone chłopaki Andrzeja Januszki do słów Ryszarda Ulickiego. Swoją drogą, czyż sam tytuł nie zapowiada proroczo rockowej kariery Ostrowskiej w dekadzie stanu wojennego?
Gdzie jesteście, chłopaki szalone?
gdzie was rzucił wojenny zły los.
Gdzie wam ścielił kobierce jesieni
złotem polny pachnący wrzos?
Notabene gratką dla koneserów jest nagranie Ostrowskiej, które można znaleźć na płycie wydanej z okazji XI Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Hawanie (rok 1978). Piosenkarka śpiewa tam także utwór Andrzeja Januszki, tym razem do słów Mirosława Łebkowskiego i Stanisława Wernera (twórców, którzy regularnie współpracowali z Kołobrzegiem) – Kwitnie wciąż od nowa. Opowiada on o „przyjaźni frontowej” między żołnierzem polskim i radzieckim. Młoda Ostrowska śpiewa z taką ekspresją, że doprawdy trudno nie poczuć siły i głębi uczucia łączącego bohaterów songu. Ekspresja ta stanie się zresztą cechą charakterystyczną artystki, gdy w latach osiemdziesiątych przeobrazi się w drapieżną, ekscentryczną, zbuntowaną wokalistkę zespołu Lombard. Jednak moje próby przeprowadzenia rozmowy z Małgorzatą Ostrowską na temat początków jej kariery spełzły na niczym.
Ostrowska w Zielonej Górze zaśpiewała ponownie w roku 1977, w koncercie inauguracyjnym, obok innych laureatów i laureatek poprzednich edycji. „Gazecie Festiwalowej” powiedziała wówczas: „Przeżycie na nowo atmosfery tej niepowtarzalnej imprezy […] stało się dla mnie dowodem, że Zielona Góra zawsze o nas pamięta. Dziękujemy za to stokrotnie. Przypuszczam, że ci koledzy, którzy teraz z kolei otrzymają w nagrodę Samowary, uświadomią sobie, że to festiwalowe wyróżnienie jest niezwykle trwałe”.
Debiut Zdzisławy Sośnickiej (Zielona Góra 1963)
Niezwykle trwałe… Wokalistka pojawiła się na zielonogórskiej scenie po raz kolejny w roku 1987, już z zespołem Lombard. W dokumencie Pawła Chmielewskiego Partia, pieniądze, rock&roll. Nie wierzę politykom” (1997) lider grupy, Grzegorz Stróżniak, opowiada, jak doszło do tego występu, od którego zależało ponoć, czy grupa wyjedzie na „intratny kontrakt” do Włoch. Historię tę powtarza nieżyjący już Piotr Niewiarowski, w latach osiemdziesiątych menadżer Lombardu, w reportażu TVN-u Buntowniczka pogodzona ze światem (2005): „Po wielu próbach odmowy występu na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze zostałem przyciśnięty do muru. Dostaliśmy ultimatum – albo występ, albo zabierają nam paszporty. Powiedziałem Małgorzacie, że musi tam pojechać”. Ostrowska zaś dodaje, że zaśpiewała wtedy najgorzej, jak umiała. Stała nieruchomo na scenie, a refren piosenki Mam dość prowokacyjnie wykonała po angielsku. Dostępne na YouTubie nagranie potwierdza jej słowa. Podobno po koncercie wokalistkę zabrało pogotowie, gdyż dostała z nerwów rozstroju żołądka.
Natomiast Stróżniak podczas tego samego recitalu zaśpiewał – bez żadnej dywersji – piosenkę Przeżyj to sam, uznawaną za jeden z antysystemowych hymnów lat osiemdziesiątych. W grudniu 2015 roku song ten został odtworzony w Poznaniu w trakcie manifestacji skierowanej przeciwko rządzącej Polską Zjednoczonej Prawicy. Lombard, w którym obecnie z pierwotnego składu został tylko jego lider, zaprotestował wówczas na Facebooku. Sympatie polityczne Stróżniaka lokują się bowiem po prawej stronie; zespół przygrywał na konwencjach Prawa i Sprawiedliwości. Ale to już zupełnie inna historia.
Idźmy dalej. Maryla Rodowicz nie wyprze się swoich związków z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej, gdyż Powołanie (Gdy piosenka szła do wojska) to bodaj największy przebój wylansowany na kołobrzeskiej estradzie. W książce Jarka Szubrychta Wariatka tańczy, opublikowanej w 2013 roku, Rodowicz tak mówi o tej imprezie: „Każdy się trochę bronił przed tym festiwalem, ale jednak była presja. «Jak nie pojedziesz do Kołobrzegu, to nie wyjedziesz do Stanów» – takie padały argumenty, więc wszyscy grali. […] Mnie do udziału tam namówiła Kasia Gaertner” (czyli kompozytorka Powołania). Tych zastrzeżeń nie znajdziemy natomiast w wydanej ponad dwadzieścia lat wcześniej, bo w roku 1992, autobiografii Rodowicz Niech żyje bal. Najwidoczniej na początku lat dziewięćdziesiątych można jeszcze było szczerze mówić i pisać o Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. Jest też w Niech żyje bal opis manewrów pod dowództwem generała Jaruzelskiego (bardzo lubił Powołanie), na które Rodowicz została zaproszona. I znamienne wyznanie artystki: „[…] zaczęłam kochać wojsko, wysyłać kartki do Dowództwa Sił Zbrojnych z okazji różnych świąt wojskowych. Zaczęłam też podejrzewać, że lubię po prostu władzę, mam do niej jakąś dziwną słabość”.
Dodajmy, że na rok przed Powołaniem – które zabrzmiało z kołobrzeskiej sceny w roku 1971 – na IV Festiwalu Piosenki Żołnierskiej Rodowicz wykonała pieśń Benedykta Konowalskiego i Jana Gałkowskiego To było w maju, opowiadającą o wyzwalaniu polskich ziem spod hitlerowskiego jarzma. Potem pojawiała się w Kołobrzegu w latach 1972, 1973, 1974, 1976… Jak na kogoś, kto „trochę się bronił przed tym festiwalem”, to całkiem niezły wynik.
W wywiadzie rzece Szubrychta pojawia się też ustęp traktujący o festiwalu w Zielonej Górze: „Wystąpiłam tam w 1979 roku, choć kombinowałam, jak się wymigać. Wymyśliłam nawet, że jak zaproponuję repertuar Włodzimierza Wysockiego, to mi podziękują. Ale usłyszałam «OK» – i musiałam zeżreć tę żabę”. Tak się składa, że Rodowicz kilkakrotnie była gościem Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Po raz pierwszy w roku 1973, a po owej rzekomej próbie „wymigania się” w 1979, jeszcze w latach 1980 i 1986. Rodowicz wzięła też udział w I Wszechzwiązkowym Festiwalu Piosenki Polskiej, który odbył się w lipcu 1988 roku w należącym wówczas do Związku Radzieckiego białoruskim Witebsku. „Andrzej [ówczesny mąż Rodowicz – przyp. B.Ż.] jak zwykle był przeciwny mojemu udziałowi w imprezie (wakacje), ja z kolei uszczęśliwiona, że wzięto mnie pod uwagę podczas formowania drużyny przedstawicieli naszej estrady” – czytamy w Niech żyje bal.
Janusz Panasewicz jeszcze jako Jan (Zielona Góra 1973)
Janusz Panasewicz tak o swoim udziale w festiwalu zielonogórskim opowiadał Izie Karpiej w „Wysokich Obcasach” w roku 2008: „Miałem z piętnaście lat. Występowałem w Domu Kultury w Olecku. Pojawił się facet z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Zaśpiewałem piosenkę Czesława Niemena Bradiaga[1], o zesłańcach nad jeziorem Bajkał, i wygrałem eliminacje. Pokazali mnie w telewizji! W tamtych czasach nie było innej możliwości zaistnienia w muzyce – trzeba było zaśpiewać pieśń radziecką albo partyzancką w Kołobrzegu”. Rzeczywiście, w 1973 roku siedemnastoletni Jan (bo tak brzmi prawdziwe imię wokalisty) Panasewicz zdobył VI nagrodę IX Festiwalu Piosenki Radzieckiej. „Był jeszcze uczniem, miał ślicznie uczesane włoski i muchę pod szyją” – pisze o nim Halina Ańska w książce Ludzie i piosenki, wydanej w roku 1985 z okazji XXI edycji Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Wokalista nie wspomniał jednak w wywiadzie, że ponownie wziął udział w zielonogórskim konkursie w roku 1981 (tym razem nie zdobył żadnej nagrody), w mundurze żołnierza Wojska Polskiego. Odbywał wtedy zasadniczą służbę wojskową. W czasie jej trwania trafił do Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego „Desant”. Tam znalazł go Andrzej Mogielnicki (w „Desancie” pracowała jego żona, Urszula Ossowska), autor tekstów i jeden z założycieli Lady Pank, którego Panasewicz do dzisiaj jest wokalistą. A co z Kołobrzegiem? „Po okresie protestów i odmowy śpiewania na festiwalu w Kołobrzegu został karnie przeniesiony do jednostki wojskowej czołgowej w Sanoku” – czytamy w biogramie Panasewicza na Wikipedii. W wywiadzie Karpiej piosenkarz wyjaśnia natomiast, że trafił do owej jednostki, gdyż nie chciał w czasie stanu wojennego wystąpić w telewizji 22 lipca, w koncercie z okazji Narodowego Święta Odrodzenia Polski. „Nawet bym wystąpił – dodaje Panasewicz – ale Mogiel z Jankiem [Borysewiczem, drugim założycielem Lady Pank – przyp. B.Ż.] uświadomili mi, że nie mogę pokazywać się w reżimowej TV, a w chwilę potem być zbuntowanym rockmanem”. Natomiast w telewizyjnym programie Wideoteka dorosłego człowieka stwierdził: „O ile pamiętam, nie doszło do żadnego mojego występu w Kołobrzegu, czy gdzieś tam. Bo już wtedy poznałem Jana Borysewicza i Andrzeja Mogielnickiego, jakoś tak to wszystko rozegraliśmy, że nigdy tam nie trafiłem”. Cóż, pamięć bywa zawodna. Szeregowiec Panasewicz widnieje na liście laureatów XV Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu w 1981 roku – otrzymał wyróżnienie w konkursie amatorów. Może to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk?
Roman Gerczak (Srebrny Pierścień festiwalu w Kołobrzegu w 1981 za Nie ma rycerza bez pancerza, kolejne nagrody w latach 1983 i 1985) początkowo zgodził się na rozmowę, jednak w ostatniej chwili, po konsultacji z menadżerem, odwołał spotkanie. Jak twierdzi, po zmianie systemu za dużo doznał przykrości w związku ze swoją obecnością na Festiwalach Piosenki Żołnierskiej, choć przecież zawsze był „przeciwko komunie”. A i dzisiaj czasy są zbyt niepewne politycznie, by do tamtych historii wracać. Na oficjalnej stronie internetowej Romana Gerczaka nie znajdziemy żadnej informacji o jego występach w Kołobrzegu czy Zielonej Górze.
Na moje pytania nie odpowiedzieli także muzyk Czesław Majewski ani piosenkarz Andrzej Frajndt. I nie tylko oni.
Wiele osób dzisiaj udaje, że nie było tam, gdzie było, i nie żyło wtedy, kiedy żyło. Powrót do festiwali w Zielonej Górze i Kołobrzegu siłą rzeczy staje się więc testem na polską (a może po prostu ludzką) hipokryzję. Opowieścią o problemach, jakie mamy z zaakceptowaniem nie tylko faktu, że na co dzień jesteśmy raczej konformistami niż bohaterami, ale i własnej przeszłości – zarówno naszej prywatnej, jak i przeszłości kraju, w którym przyszło nam przez tyle lat żyć. Nie potrafimy „dogadać się” ze swoją historią, chętnie ulegamy myśleniu ahistorycznemu, ono zaś każe nam osądzać przeszłość z punktu widzenia dzisiejszych okoliczności politycznych, społecznych, życiowych. W przypadku show-biznesu dochodzą jeszcze do tego – i sprawy bynajmniej nie ułatwiają – trzy „m”: megalomania, minoderia i mitomania.
Czytelnik może jednak zapytać, po co pisać kolejną książkę o „wyklętych” festiwalach, skoro całkiem niedawno ukazały się dwie: jedna o Kołobrzegu (Karoliny Bittner Piosenka w służbie propagandy, rok wydania 2015), a druga o Zielonej Górze (Agnieszki Marczak Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze w latach 1962 – 1989, wydana w 2017 roku). To dość solidne prace naukowe, oparte w całości na archiwaliach – i obarczone tezą zawartą już w tytule książki Bittner.
Konstatacja, że Festiwal Piosenki Radzieckiej i Festiwal Piosenki Żołnierskiej służyły celom propagandowym, jest jak odkrycie, że Ziemia krąży wokół Słońca. Może ono stanowić punkt wyjścia, ale jako punkt dojścia wydaje się cokolwiek banalne. Obie autorki pomijają zresztą w swoich wywodach nader istotny fakt – Polska Rzeczpospolita Ludowa była krajem, w którym władza kontrolowała wszystkie aspekty życia społecznego. Jeśli chciało się w nim uczestniczyć (a doprawdy trudno było nie uczestniczyć), to trzeba było – w mniejszym lub większym stopniu – dostosować się do obowiązujących reguł, nawet jeżeli się ich do końca nie akceptowało. Zwłaszcza gdy „obywatel” pracował w tak strategicznej z punktu widzenia polityki państwa i tak rzucającej się w oczy branży jak rozrywka.
W książce Obrazy PRL. O konceptualizacji realnego socjalizmu w Polsce znalazł się tekst Ewy Domańskiej, którego tezy są mi nader bliskie. Autorka pisze, że współistnieją obecnie dwa obrazy PRL-u: tragiczny i komiczny. Pierwszy z nich akcentuje martyrologiczny wymiar życia w Polsce Ludowej, drugi pokazuje w prześmiewczy sposób absurdy ówczesnej rzeczywistości. Domańska próbuje wykroczyć poza ten dualizm, ujawnić „ambiwalentne relacje pomiędzy kolonizowanym i kolonizatorem”, które pozwolą odejść „od biało-czerwonego wizerunku «złego» radzieckiego komunisty (barbarzyńcy) i «dobrego» polskiego katolika (człowieka cywilizowanego)”. Postuluje też, by „spojrzeć na Polskę w całej ambiwalencji bycia zarówno krajem skolonizowanym, jak i kolonizującym”. Ucieleśnieniem polskiego dyskursu kolonialnego jest, według autorki, nasz stosunek do Kresów, ale weźmy też pod uwagę, że zarówno Festiwal Piosenki Radzieckiej, jak i Festiwal Piosenki Żołnierskiej były formą polskiej kolonizacji Ziem Zachodnich. Teza to ważna zwłaszcza teraz, gdy z mocą odżył w Polsce język nacjonalistyczny, militarystyczny, ksenofobiczny. Jego świadectwem są przecież niektóre z przytoczonych wyżej wpisów pod kołobrzeskimi piosenkami. Z kolei kolonializm radziecki został w Polsce po ’89 roku całkowicie wyparty przez kolonializm amerykański – przede wszystkim właśnie w sferze rozrywki. Obecni decydenci od kultury marzą o wysokobudżetowych widowiskach poświęconych tematyce patriotycznej, ale zrealizowanych w hollywoodzkiej oprawie i najlepiej z udziałem hollywoodzkich gwiazd. Być może entuzjazm dla amerykańskiej popkultury jest bardziej szczery niż ten, który przed laty należało demonstrować wobec Związku Radzieckiego – nie mnie to oceniać. Ale jeśli tak, to również uległość wobec wzorców płynących z imperium jest dziś dużo większa i dużo bardziej bezmyślna, niż była kiedyś. Festiwal Piosenki Radzieckiej nie był przecież – co będę próbował pokazać – mechaniczną kopią radzieckich schematów, lecz często twórczym przetworzeniem kultury, nie tylko rosyjskiej, ale także innych narodów wchodzących w skład Kraju Rad.
Nie chcę jednak stawiać w mojej książce żadnych jednoznacznie brzmiących tez. Nie chcę „kolonizować” przeszłości, by pasowała do kolejnej koniunkturalnej wizji. Postanowiłem przede wszystkim oddać głos tym, którzy byli z festiwalami zielonogórskim i kołobrzeskim związani. Twórcom, realizatorom, wykonawcom, a także widzom. Zdaję sobie sprawę, że przez ponad dwadzieścia lat istnienia obu imprez przewinęły się ich tysiące, nie sposób więc dotrzeć do wszystkich. Ba, choćby do większości z nich; część osób już zresztą nie żyje. Na pewno jest to książka fragmentaryczna, subiektywna, ale zarazem, mam nadzieję, rzetelna. Opiera się bowiem na wspomnieniach, refleksjach, relacjach i anegdotach samych uczestników i świadków.
Tu pozwolę sobie na osobisty wtręt: jestem człowiekiem, który organicznie nie znosi wszelkiego przymusu i koszarowych form istnienia. Nie lubię spędów, imprez masowych, sztuki kolektywnej. Alergicznie reaguję na pochwałę drylu i posłuszeństwa, rzadko też udzielają mi się emocje zbiorowe. Skąd więc pomysł, by zabrać się za sztandarowe PRL-owskie festiwale? No cóż, z sentymentu (może nawet nostalgii) i przekory. Jest to osobista podróż w głąb wspomnień i pozornie tylko przebrzmiałych emocji. Dzieckiem będąc, z zapartym tchem i gorejącymi policzkami oglądałem na czarno-białym telewizorze transmisje festiwalowych koncertów. Czekałem na nie cały rok – od lata do lata. Gromadziłem winylowe płyty z festiwalowymi piosenkami, kupowałem pocztówki z wizerunkami gwiazd estrady. To był nasz Broadway, nasz glamour, nasza bajka. Postanowiłem napisać tę książkę także ze względu na czułość, jaką żywię wobec tego, co blaknie, niknie, przemija. Co kiedyś pyszniło się w świetle reflektorów, a teraz jest skazane na lekceważenie i zapomnienie.
Powraca w mojej głowie pewne wspomnienie. Było lato ’87 – miałem szesnaście lat. Po stanie wojennym oglądanie Zielonej Góry i Kołobrzegu stało się w mojej rodzinie „źle widziane”, uznawano te festiwale za imprezy reżimowe, za część bezczelnej i natrętnej indoktrynacji uprawianej via media przez władze. Również w gronie rówieśników nie należało się chwalić słabością do piosenki żołnierskiej, można bowiem było zostać boleśnie wyśmianym; młodzi ludzie obowiązkowo musieli wielbić wtedy polski rock i zachodni pop. A jednak pokusa była silniejsza. W pewien sobotni wieczór włączyłem więc telewizor, w którym leciała relacja z kołobrzeskiego festiwalu, ale ściszyłem całkowicie głośniki, jednocześnie bowiem słuchałem w radiu Listy Przebojów Programu Trzeciego. Efekt był taki, jakby wykonawcy śpiewali na tamtejszej scenie anglosaskie przeboje. Iwona Niedzielska z głosem Kim Wilde, Adam Wojdak jako George Michael, Adam Zwierz niczym Freddie Mercury, Irena Woźniacka jako Belinda Carlisle, Barbara Książkiewicz – Annie Lennox… Bawiło mnie to i jednocześnie fascynowało. Nałożyły się na siebie dwa zupełnie odrębne światy: polski – swojski, przaśny, i zagraniczny – pełen blichtru, modnych dźwięków i kapitalistycznego dobrobytu, o którym marzyliśmy w latach osiemdziesiątych na jawie i we śnie. Czas dzieciństwa przeciął się z czasem dorastania. Bóstwa lokalne, do których odnosiłem się już wówczas, jako pryszczaty „młody gniewny”, w sposób nieco pogardliwy, spotkały się na równej stopie z bóstwami zagranicznymi, a więc – jak wtedy myślałem – lepszymi, wspanialszymi, niedostępnymi, godnymi znacznie większego podziwu. Chciałbym i tę ambiwalencję uchwycić w mojej książce.
A więc – orkiestra tusz!
[1]Bradiaga, czyli Włóczęga, to tradycyjna pieśń ludowa, którą wykonywało także wielu rosyjskich artystów, m.in. Żanna Biczewska.
Nie będzie łez, przeminie zło
i szczęście znajdzie świat,
my wspólnie sprawić chcemy to
potęgą młodych lat.
WIKTOR MAKSYMIN
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Bartosz Żurawiecki
Festiwale wyklęte
Warszawa 2019
Copyright © by Bartosz Żurawiecki, 2019
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2019
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66232-83-9
Redakcja: Magdalena Błędowska
Korekta: Magdalena Torczyńska | tekstem.pl
Opieka redakcyjna: Julian Kutyła
Projekt graficzny: Marcin Hernas | tessera.org.pl
Zdjęcie na okładce: Występ żołnierzy podczas XXII Festiwalu Piosenki Radzieckiej, Zielona Góra 1986. Fot. Romuald Broniarek / Ośrodek KARTA.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10, lok. 3
00-013 Warszawa
www.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek