Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niniejsza książka wykracza poza doniesienia prasowe i manipulacje, prezentując nam pierwszy prawdziwy obraz sytuacji w terenie, widziany oczyma obecnych w Iraku ludzi – od dowódców, przez funkcjonariuszy wywiadu i lekarzy wojskowych, po zwykłych żołnierzy. Dzięki naocznym świadectwom zaprzeczającym oficjalnym danym i sprawozdaniom roztacza przed nami wstrząsającą panoramę kłamstw, głupoty, myślenia życzeniowego, braku planowania i totalnej niemocy intelektualnej osób stojących za inwazją. Otrzymujemy nowe, niezwykłe spojrzenie na los realizujących koszmarne zadania szeregowych. Możemy dostrzec prawdziwy charakter walk w Iraku.
Tytułowe „Fiasko” to mocne sformułowanie. Może niekoniecznie oczekiwalibyśmy go po doświadczonym reporterze zajmującym się sprawami wojskowymi pokroju Thomasa E. Ricksa, przyzwyczajonym raczej do wyważonego stylu codziennego dziennikarstwa prasowego. Niemniej Ricks – korespondent Washington Post w Pentagonie oraz autor uznanej książki o obozie szkoleniowym Piechoty Morskiej, Making the Corps – napisał gruntowną i przygnębiającą opowieść o wojnie w Iraku, od jej planowania aż po powstanie, jakie trwało jeszcze w pierwszych miesiącach 2006 roku, i nie zawahał się wskazać osób za owe „Fiasko” odpowiedzialnych. Ta tragiczna historia jest podzielona na dwie części. Pierwsza (prezentująca przygotowania do wojny oraz inwazję z 2003 r.) przytacza informacje znane z pozycji takich jak Cobra II czy Plan ataku, choć Ricks sięgnął po liczne źródła wojskowe, aby przedstawić klasę oficerów, która podchodziła do wojny o wiele bardziej sceptycznie, niż się to zazwyczaj przedstawia. Natomiast sercem książki jest część druga. Jej narracja rozpoczyna się w sierpniu 2003 r., kiedy to, jak napisał autor, wojna tak naprawdę się rozpoczęła – od zamachu na jordańską ambasadę i wybuchu powstania. Najpoważniejszy zarzut kieruje pod adresem amerykańskich sił zbrojnych, które nie przewidziały rebelii (a gdy już wybuchła, nawet nie potrafiły tego przyznać) i próbowały zwalczać ją konwencjonalnymi metodami, gasiły więc pożar benzyną. Przedstawiony przez niego obraz wojny jest wyjątkowo obciążający, bo w krytyce wtóruje mu wielu wojskowych (większość nie skrywa się przy tym za anonimowością), a swoją argumentację poparł tysiącami stron dokumentów, dzięki czemu przekonująco dowodzi, że wojna została źle zaplanowana i była toczona mężnie lecz na oślep.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 885
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1645557866145977
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Niniejsza książka to nie opracowanie naukowe przygotowane wiele lat po opisywanych wydarzeniach, lecz próba stworzenia narracji tuż po nich. Postanowiłem zrezygnować z formalnych przypisów, jednak uważam, że dociekliwi mają prawo poznać źródła przedstawionych informacji. Tak więc tam gdzie źródło było szczególnie ważne lub warte uwagi, starałem się zaznaczyć jego istnienie w tekście. Jeżeli źródło nie pojawia się w tekście głównym, jest wymienione w nielicznych przypisach.
Książka opiera się głównie na setkach wywiadów oraz na moim opisie wydarzeń, jakie miały miejsce w Waszyngtonie, Iraku i w kilku innych miejscach. Gdy czytałem własne notatki byłem zaskoczony, że na przykład na początku lutego 2003 r. opisywałem wizytę sekretarza obrony Rumsfelda w Monachium, jeszcze w tym samym miesiącu zajmowałem się ówczesnym zastępcą sekretarza obrony Wolfowitzem w Detroit, następnie, w marcu, z Waszyngtonu trzymałem rękę na pulsie inwazji, a niedługo później znajdowałem się już wśród żołnierzy 1. Dywizji Pancernej w Bagdadzie. Dzięki temu jeszcze bardziej doceniłem wyrozumiałość żony dla mojego fachu. Pisząc polegałem też na nieprzerwanym strumieniu e-maili od żołnierzy na froncie. To miła niespodzianka naszych czasów, że z mojego biurka w pobliżu Waszyngtonu mogę wysłać świeżo napisany akapit do dowódcy w prowincji Al-Anbar i zapytać: „Czy według pana te słowa celnie oddają zaistniałe wydarzenia?” Często otrzymywałem odpowiedź w niecałą godzinę.
Oparłem się również na licznych dokumentach. Największym zaskoczeniem przy pisaniu książki non-fiction dzisiaj, w porównaniu do czasów sprzed dekady, jest nadzwyczajne zwiększenie ilości dostępnych informacji w formie notatek służbowych, pisemnych zeznań, stworzonych w PowerPoincie podsumowań, odpraw i planów wojskowych, a także transkrypcji przesłuchań w Kongresie i konferencji prasowych. Dla przykładu, na zakończenie jednej z rozmów pewien urzędnik przekazał mi płytę CD zawierającą całość jego pracy dotyczącej Iraku, w tym wszystkie jego notatki przesyłane do CPA. Szacuję, że w toku prac nad niniejszą książką przeczytałem ponad trzydzieści siedem tysięcy stron tego rodzaju oficjalnych dokumentów.
Pisząc niejednokrotnie korzystałem też z pracy moich kolegów-dziennikarzy. Ze względu na osobiste zaangażowanie, najczęściej posługiwałem się tekstami z Washington Posta. Niemniej sięgałem również po artykuły New York Timesa, Los Angeles Timesa, USA Today, a także tytułów koncernu Knight-Ridder.
Tytuł oryginału
Fiasco: The American Military Adventure in Iraq, 2003 to 2005
© Copyright 2006 Thomas E. Ricks
© All Rights Reserved
© Copyright for Polish Edition
Wydawnictwo NapoleonV
Oświęcim 2018
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Mateusz Grzywa
Redakcja:
Paweł Grysztar
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl
Pełna lista wydanych publikacji i sprzedaż detaliczna:
www.napoleonv.pl
Numer ISBN: 978-83-7889-899-3
Skład wersji elektronicznej:
Kamil Raczyński
konwersja.virtualo.pl
Dla ofiar wojny
Poznaj dobrze wroga i poznaj dobrze siebie,
a w stu bitwach nie doznasz klęski.
Sun Tzu
TRÓJKĄT SUNNICKI:SERCE POWSTANIA
ADMINISTRACJA BUSHA (2002-2004)
George W. Bush, prezydent
Dick Cheney, wiceprezydent
I. Lewis „Scooter” Libby, szef sztabu oraz doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Cheneya
Condoleezza Rice, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego
Colin L. Powell, sekretarz stanu
George Tenet, dyrektor CIA
PENTAGON
Donald Rumsfeld, sekretarz obrony
Paul Wolfowitz, zastępca sekretarza obrony
Douglas Feith, podsekretarz ds. politycznych
Lawrence Di Rita, pierwszy rzecznik Pentagonu
Richard Myers, generał Sił Powietrznych, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów
George Casey, generał porucznik Armii, dyrektor Połączonego Sztabu (później zastąpił Sancheza w Iraku)
Gregory Newbold, generał porucznik Piechoty Morskiej, dyrektor ds. operacji w Połączonym Sztabie
Eric Shinseki, generał, szef sztabu Armii
Richard Perle, przewodniczący Rady Polityki Obronnej
Gary Anderson, pułkownik Piechoty Morskiej w stanie spoczynku, konsultant Wolfowitza
DOWÓDZTWO CENTRALNE (2002-2004)
Tommy R. Franks, generał Armii, dowódca; w połowie 2003 r. przeszedł w stan spoczynku
John Abizaid, generał porucznik Armii, zastępca dowódcy; awansowany na miejsce Franksa
Victor Renuart, generał major Sił Powietrznych, dyrektor ds. operacji
John Agoglia, pułkownik Armii, zastępca szefa ds. planowania
Gregory Hooker, starszy analityk wywiadu ds. Iraku
David McKiernan, generał porucznik Armii, dowódca CFLCC, wojsk lądowych inwazji
Kevin Benson, porucznik Armii, główna planista w CFLCC
W IRAKU (2003-2004)
Jay Garner, generał porucznik Armii w stanie spoczynku, szef ORHA, pierwszy wysoki urzędnik cywilny USA w Iraku
Tymczasowa Władza Koalicyjna
L. Paul „Jerry” Bremer III, ambasador, szef CPA, zastąpił Garnera
Joseph Kellogg, Jr, generał porucznik Armii w stanie spoczynku, zastępca Bremera
Paul Hughes, pułkownik Armii, doradca ds. strategicznych
Paul Eaton, generał major, pierwszy szef ds. szkolenia irackiej armii
T.X. Hammes, pułkownik Piechoty Morskiej, pracownik sztabu programu szkolenia irackich sił bezpieczeństwa
Keith Mines, przedstawiciel CPA w prowincji al-Anbar
Siły zbrojne
Ricardo Sanchez, generał porucznik Armii, naczelny dowódca USA w Iraku
Barbara Fast, generał brygadier Armii, najwyższy oficer wywiadu przy Sanchezie
Stuart Herrington, pułkownik Armii w stanie spoczynku, konsultant Fast
David Petraeus, generał major Armii, dowódca 101. Dywizji Powietrznodesantowej; później wrócił, żeby nadzorować szkolenie sił irackich.
Joe Anderson, pułkownik Armii, dowódca brygady w 101. Dywizji Powietrznodesantowej
Isaiah Wilson, major Armii, najpierw historyk Armii; później strateg przy Petraeusie
Charles Swannack, Jr, generał major Armii, dowódca 82. Dywizji Powietrznodesantowej
Arnold Bray, pułkownik, dowódca brygady w 82. Dywizji Powietrznodesantowej
Raymond Odierno, generał major Armii, dowódca 4. Dywizji Piechoty
David Hogg, pułkownik Armii, dowódca brygady w 4. Dywizji Piechoty
Christopher Holshek, podpułkownik Armii, dowódca jednostki ds. cywilnych przydzielonej do brygady Hogga
Steve Russell, podpułkownik Armii, dowódca batalionu piechoty w 4. Dywizji Piechoty
Nathan Sassaman, podpułkownik Armii, kolejny dowódca batalionu generała Odierno
Allen West, podpułkownik Armii, dowódca dywizjonu artylerii w 4. Dywizji Piechoty
David Poirier, podpułkownik Armii, dowódca batalionu ŻW przydzielonego do 4. Dywizji Piechoty
Teddy Spain, pułkownik Armii, dowódca amerykańskiej Żandarmerii Wojskowej w Bagdadzie
Lesley Kipling, kapitan Armii, oficer ds. komunikacji w sztabie Spaina
Martin Dempsey, generał brygadier Armii, dowódca 1. Dywizji Pancernej
Janis Karpinski, generał brygadier Armii, dowódca odpowiedzialna za system opieki nad więźniami amerykańskich sił zbrojnych
David Teeples, pułkownik Armii, dowódca 3. Pułku Kawalerii Pancernej
James Mattis, generał major, dowódca 1. Dywizji Piechoty Morskiej
Alan King, pułkownik Armii, oficer ds. cywilnych w 3. Pułku Kawalerii Pancernej; później specjalista ds. plemiennych w CPA
Inni
David Kay, szef Iraqi Survey Group, amerykańskiej organizacji rządowej zajmującej się poszukiwaniem broni masowego rażenia
Ahmad al-Dżalabi, lider Irackiego Kongresu Narodowego, ugrupowania politycznego irackiej emigracji
W IRAKU (2004 i później)
Władze cywilne
John Negroponte, ambasador, następca Bremera
Zalmay Khalilzad, ambasador, następca Negroponte
Siły zbrojne
Casey, generał, następca Sancheza
Kalev Sepp, doradca Caseya ds. zwalczania partyzantki
John Batiste, generał major Armii, dowódca 1. Dywizji Piechoty
Oscar Estrada, kapitan Armii, oficer ds. cywilnych przydzielony do 1. Dywizji Piechoty w Bakubie
H.R. McMaster, pułkownik Armii, dowódca 3. Pułku Kawalerii Pancernej
Clarke Lethin, pułkownik, szef ds. operacji w 1. Dywizji Piechoty Morskiej
John Toolan, pułkownik, dowódca 1. Pułku Piechoty Morskiej
Inne często pojawiające się postaci
Anthony Zinni, generał Piechoty Morskiej w stanie spoczynku, były szef CENTCOM
Ike Skelton, senator z Missouri, członek Komisji ds. Sił Zbrojnych Izby Reprezentantów
Patrick Clawson, zastępca dyrektora Washington Institute for Near East Policy
Judith Miller, reporterka zajmująca bezpieczeństwem narodowym, New York Times
Ali as-Sistani, wielki ajatollah, przywódca szyitów i najważniejsza postać polityczna w Iraku
Muktada as-Sadr, nacjonalistyczny duchowny szyicki
WIOSNA 1991
Decyzję prezydenta George’a W. Busha o inwazji na Irak w 2003 r. można uważać za jedną z najbardziej „rozrzutnych” w dziejach amerykańskiej polityki zagranicznej. Jej konsekwencje nie zostaną w pełni zrozumiane jeszcze przez wiele dekad, jednak już w połowie 2006 r. wiadomo, że rząd Stanów Zjednoczonych ruszył na wojnę w Iraku przy znikomym poparciu na arenie międzynarodowej, oparł się przy tym na nieprawdziwych informacjach (na temat broni masowego rażenia oraz rzekomych powiązań Saddama Husajna i Al-Kaidy), a następnie podszedł niedbale do zagadnienia okupacji. Zginęły tysiące amerykańskich żołnierzy i nieokreślona liczba Irakijczyków. Wydano setki miliardów dolarów, z tego wiele po prostu roztrwoniono. Być może w Iraku i całym regionie nastanie demokracja, ale równie dobrze może dojść do wojny domowej lub regionalnej zawieruchy, co z kolei zaowocuje zwyżkami cen ropy oraz globalnym wstrząsem gospodarczym.
Podtytuł niniejszej książki nazywa amerykańskie działania w Iraku „awanturą” w pełnym znaczeniu słowa „awanturniczość”. Zaprezentowano w niej pogląd, że kierowana przez USA inwazja została zainicjowana lekkomyślnie, w oparciu o wadliwy plan wojny i jeszcze bardziej chybione podejście do okupacji. Administracja Busha, prześladowana własnymi wnioskami na temat rzekomego zagrożenia, wykonywała pośpieszne ruchy na scenie dyplomatycznej, skróciła i uprościła planowanie wojenne oraz przygotowała boleśnie niekompetentną okupację. Wszystkich tych błędów dało się uniknąć. Ich popełnienie stało się możliwe wyłącznie dzięki intelektualnym akrobacjom w postaci maksymalnego rozdmuchiwania zagrożenia stwarzanego przez Irak i równoczesnego przedstawiania kosztów oraz trudności związanych z późniejszą okupacją tego kraju w możliwie najkorzystniejszym, optymistycznym świetle.
Tematem pierwszej, stosunkowo krótkiej części niniejszej książki jest pytanie w jaki sposób rząd Stanów Zjednoczonych mógł rozpocząć wojnę uprzedzającą bazując na fałszywych założeniach. Winić należy przede wszystkim samego prezydenta Busha, niemniej jego niekompetencja oraz arogancja to tylko jedna strona medalu. Do stworzenia bałaganu tych rozmiarów potrzeba więcej niż jednego człowieka. Bush mógł zdecydować się na tak bezmyślny krok w następstwie szeregu błędów w całym amerykańskim systemie. Poważne pomyłki wystąpiły w biurokracji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo, od słabej Rady Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Council, NSC), po zadufany w sobie Pentagon i zdezorientowany aparat wywiadowczy. Poważne zaniedbania wystąpiły też w systemie politycznym, zwłaszcza w Kongresie. Zawiodły również media, które nie potrafiły znaleźć i zaprezentować alternatywnych źródeł informacji na temat Iraku oraz zagrożeń jakie stwarzał (lub nie) dla Stanów Zjednoczonych. To tragedia, w której każdy gracz dorzucił swoje do ogólnej puli błędów; w której bohaterowie są bezimienni i bezsilni – amerykański żołnierz na linii frontu robi w tej sytuacji co może, a iracki cywil próbuje, pośród chaosu i przemocy, zatroszczyć się o rodzinę. Ci ludzie każdego dnia płacą krwią i łzami za błędy urzędników wysokiego szczebla oraz potężnych instytucji.
Okres bezpośrednio poprzedzający wojnę ma szczególne znaczenie, ponieważ położył wadliwe fundamenty pod późniejszą, pełną zaniedbań okupację, a ta stanowi główny temat niniejszej książki. To administracja Busha (a zwłaszcza Donald Rumsfeld, Paul Wolfowitz i L. Paul Bremer III) ponosi główną odpowiedzialność za nieudolną okupację na przełomie lat 2003 i 2004, ale winić trzeba też dowództwo amerykańskich sił zbrojnych, które nie przygotowało Armii Stanów Zjednoczonych (US Army) na czekające ją wyzwanie, a następnie zmarnowało cały rok stosując jałową taktykę, wcielaną w życie przy nieprofesjonalnej ignorancji podstawowych założeń wojny przeciwpartyzanckiej (counterinsurgency warfare).
Niepokonany Saddam Husajn z 1991 roku
Amerykańskiej inwazji na Irak z 2003 r. oraz okupacji nie można postrzegać w oderwaniu od innych wydarzeń. Łańcuch wiodących do niej ogniw sięga dekadę wcześniejszego, nieprzemyślanego zakończenia wojny w Zatoce Perskiej, a następnie obejmuje wysiłki USA na rzecz powstrzymania zapędów Saddama Husajna w późniejszych latach. „Nie mniemam, by dało się zrozumieć OIF (to skrót od Operation Iraqi Freedom [Iracka Wolność – dop. M.G.], czyli określenia amerykańskich sił zbrojnych na inwazję na Irak w 2003 r. i późniejszą okupację), nie rozumiejąc zakończenia wojny z 1991 r., zwłaszcza nieufność Amerykanów” będącą jego wynikiem, stwierdził major Michael Eisenstadt z Rezerwy Armii, oficer wywiadu, który w cywilu jest ekspertem do spraw bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie.
Korzenie decyzji drugiego prezydenta Busha o inwazji na Irak wyrastają ze swoistego niedokończenia wojny z 1991 r., w toku której amerykańskie wojska wyrzuciły Irakijczyków z Kuwejtu, ale zakończyły walki przedwcześnie i niedbale. Pierwszy prezydent Bush oraz jego doradcy nie przemyśleli jaki rezultat końcowy chcą osiągnąć. W lutym 1991 r. prezydent Bush wygłaszał przemówienia, w których zachęcał Irakijczyków, żeby „wzięli sprawy we własne ręce i zmusili dyktatora Saddama Husajna do ustąpienia”. Samoloty amerykańskiego lotnictwa zrzucały irackim jednostkom polowym ulotki nakłaniające je do buntu i 1 marca oddziały irackiej armii z Basry rzeczywiście zaczęły się buntować.
Lecz kiedy szyici z miast na południu kraju powstali, siły amerykańskie stały z boku. Ich działa milczały, podczas gdy Saddam Husajn walczył dalej. Nie uważał się za pokonanego i w pewnym sensie miał rację. W obliczu amerykańskiego kontruderzenia w Kuwejcie po prostu wycofał się z tego frontu i na początku marca wyprowadził na południu kraju zaciekłą ofensywę wewnętrzną przeciwko szyitom, a następnie, kilka tygodni później, przeciwko Kurdom, którzy podnieśli broń na północy Iraku. Szacuje się, że w nieudanym zrywie zginęło dwadzieścia tysięcy szyitów. Kurdowie dziesiątkami tysięcy uciekali przez granicę w góry na obszarze Turcji, gdzie umierali z wyziębienia.
Kończąc wojnę 1991 r. rząd Stanów Zjednoczonych popełnił trzy zasadnicze błędy. Zachęcił szyitów i Kurdów do buntu, ale ich nie wsparł. Generał H. Norman Schwarzkopf, w euforii towarzyszącej zakończeniu konfliktu, pozwolił wyjąć irackie helikoptery spod zakazu lotów (irackie śmigłowce wojskowe zostały natychmiast wykorzystane do ostrzału ulic miast na południu kraju). Kapitan Armii Brian McNerney w 1991 r. dowodził baterią artylerii. Piętnaście lat później, gdy już jako podpułkownik służył w irackim Balad, wspominał: „Gdy pojawiły się irackie helikoptery i zaczęły strzelać do Irakijczyków, przekonaliśmy się, że to wszystko jedna wielka bzdura. Było to bardzo bolesne. Myślałem sobie: ,Coś tu zdecydowanie nie gra’. Siedzieliśmy w jakimś bagnie i zaczęliśmy odczuwać beznadzieję”.
Po drugie, rząd Stanów Zjednoczonych założył, iż reżim Saddama ucierpiał tak bardzo, że czeka go nieunikniony upadek. „Byliśmy rozczarowani, że klęska Saddama nie odebrała mu władzy, jak (…) oczekiwaliśmy”, napisali prezydent Bush oraz jego doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Brent Scowcroft we wspólnych wspomnieniach, A World Transformed, z 1998 roku.
Po trzecie, amerykańskie siły zbrojne nie zniszczyły jądra władzy Saddama Husajna. Większości jego armii, a przede wszystkim jednostkom elitarnej Gwardii Republikańskiej, pozwolono opuścić Kuwejt bez szwanku. Pułkownik Douglas Macgregor, który walczył w większości najważniejszych bitew tamtej wojny, nazwał później jej rezultat „pustym” zwycięstwem. „Pomimo że prezydent George H. W. Bush zapewnił ogromne siły, najważniejszy cel Pustynnej Burzy, czyli zniszczenie Gwardii Republikańskiej, nie został osiągnięty”, napisał lata później. „Miast tego uciekło może nawet 80 000 gwardzistów, wraz z setkami czołgów, pancernych wozów bojowych i śmigłowców, by następnie bezlitośnie zmiażdżyć powstania w całym Iraku, i to z bezwzględnością nie notowaną od czasów Stalina”.
Amerykański rząd podżegał do rebelii przeciwko Saddamowi Husajnowi, po czym bezczynnie przyglądał się rzezi powstańców. Dwanaście lat później ten błąd będzie prześladował okupację. Na południu Iraku amerykańscy dowódcy nie zostaną powitani z życzliwością, lecz lodowatą nieufnością. Macgregor posuwa się do wniosku, że spoglądając z perspektywy czasu wojna 1991 r. okazała się „strategiczną porażką” Stanów Zjednoczonych.
Cele Wolfowitza
Najważniejszym urzędnikiem administracji pierwszego Busha, który wiosną 1991 r. usilnie namawiał, żeby pomóc szyitom, był Paul Wolfowitz – wówczas podsekretarz obrony ds. polityki. Sekretarz obrony Dick Cheney, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów Colin Powell oraz doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Brent Scowcroft mieli inne zdanie – tak więc szyici ginęli całymi tysiącami, podczas gdy kilkadziesiąt kilometrów dalej stały amerykańskie wojska. Między innymi właśnie dlatego wielu neokonserwatystów będzie później postrzegało Powella jako człowieka, który wolał siedzieć z założonymi rękami, gdy na jego warcie zabijano Irakijczyków (a później Bośniaków), a nie jako wzór moralności, którym generał jest w oczach wielu Amerykanów.
Na początku lat 90. Powell był raczej sprzymierzeńcem Cheneya, który z kolei, jeżeli chodzi o uprawianie polityki zagranicznej, niepodważalnie należał wówczas do szkoły wyrachowanego, twardego realizmu. „Nie byłem entuzjastą posyłania amerykańskich wojsk do Iraku”, stwierdził później Cheney. „Byliśmy obecni w południowym Iraku w stopniu, w jakim musieliśmy tam być, żeby pokonać jego [Husajna – dop. M.G.] siły i wyrzucić go z Kuwejtu, ale nie paliłem się do pomysłu pójścia, na przykład, na Bagdad czy podjęcia próby obalenia jego reżimu. Uważałem, że istnieje realne niebezpieczeństwo uwikłania się w przewlekły, wyczerpujący konflikt i że to niebezpieczna, trudna część świata”1. Cheney, tonem politycznego pragmatyka, poinformował Amerykanów, że muszą zaakceptować, iż „Saddam to po prostu kolejne źródło irytacji, ale w tej części świata istnieje długa lista mu podobnych”. „Myślę, że nie warto”, powiedział odnośnie inwazji na Irak.
Schwarzkopf napisał w autobiografii z 1992 r.: „Jestem pewien, że gdybyśmy zajęli cały Irak, znaleźlibyśmy się w położeniu dinozaura, który wpadł do asfaltowego jeziora – wciąż byśmy tam siedzieli i to my, a nie ONZ, ponosilibyśmy koszty okupacji”.
Dwa lata po wojnie 1991 r. Wolfowitz napisał esej, w którym wyliczył błędy popełnione przy jej zakończeniu. „Z perspektywy czasu ogłoszenie, i to jeszcze przed zakończeniem wojny, że nie ruszymy na Bagdad, czy też udzielnie Saddamowi gwarancji godnej ceremonii zawieszenia broni w Sawfanie, wydaje się błędem”, napisał. „Nawet wówczas pozwolenie Irakijczykom na latanie śmigłowcami wydawało się nierozsądne, a zwłaszcza brak cofnięcia owej zgody, kiedy stało się już jasne, że ich głównym celem jest rzeź Kurdów na północy oraz szyitów na południu”2. Wskazał palcem, choć nie wymienił z imienia, członków administracji Busha („część ówczesnych wyższych urzędników rządu USA”), którzy najwyraźniej stali na stanowisku, że Irak zdominowany przez szyitów byłby rezultatem wojny niemożliwym do przyjęcia. Dodał, że brak decyzji o stworzeniu w południowym Iraku strefy zdemilitaryzowanej, do której Saddam nie miałby wstępu, a która za to wywierałaby nań nieustającą presję, to „ewidentny błąd”. I wreszcie rzucił bardzo poważne oskarżenia odnośnie motywów kierujących niektórymi dowódcami wojskowymi najwyższego szczebla – zapewne Powellem i Schwarzkopfem. Zaniedbanie ochrony Kurdów oraz szyitów, atakował, „w dużej mierze odzwierciedlało błędną ocenę niektórych naszych dowódców, jakoby szybkie przerwanie walk miało kluczowe znaczenie dla zachowania świetności zwycięstwa i uniknięcia będących kulą u nogi powojennych celów, przez które musielibyśmy walczyć dalej”.
W tym miejscu Wolfowitz zdaje się stanowczo twierdzić, że gdyby w przyszłości jeszcze raz miał okazję zająć się polityką iracką, to nie przychyliłby się do zdania wojskowych, że należy unikać uwikłania się w Iraku. Dekadę później będzie jednym z motorów napędowych nakręcających wojenny pęd administracji drugiego Busha, a na stronach niniejszej książki jeszcze wielokrotnie zajmiemy się analizą jego słów i działań. Poświęcanie tak dużej uwagi urzędnikowi drugiego szczebla, nie będącemu członkiem gabinetu, jest niecodzienne, lecz Wolfowitz miał odegrać centralną rolę w polityce wobec Iraku. Andrew Bacevich, ekspert do spraw polityki zagranicznej z Uniwersytetu Bostońskiego, powinien doskonale rozumieć Wolfowitza, ponieważ najpierw przeszedł całą karierę w Armii, a następnie wykładał w szkole spraw międzynarodowych na Uniwersytecie Johna Hopkinsa, w czasie gdy Wolfowitz był jej dziekanem. „Wolfowitz, bardziej niż jakikolwiek inny bohater sceny politycznej współczesnego Waszyngtonu, ucieleśnia zasadnicze przekonania, pod którymi podpisują się Stany Zjednoczone ery Busha”, napisał w 2005 roku. Zaakcentował „zwłaszcza nadzwyczajną pewność, że Ameryka postępuje w sposób prawy, połączoną z nadzwyczajnym zaufaniem do skuteczności amerykańskiej broni”3.
Operacja Provide Comfort
Wolfowitz zdołał dopatrzyć się jednego pozytywu w zagmatwanym zakończeniu wojny 1991 r., a mianowicie kierowanej przez USA operacji pomocowej w północnym Iraku. Świętująca swój błyskawiczny triumf administracja Busha czuła się coraz bardziej niekomfortowo obserwując, jak całe hordy kurdyjskich uchodźców uciekają w zaśnieżone szczyty turecko-irackiego pogranicza przed bezlitosnymi atakami Saddama Husajna. Stany Zjednoczone odpowiedziały przygotowaną w pośpiechu operacją pomocową, która stopniowo przerodziła się w duże przedsięwzięcie. Dzięki niemu dziesiątki tysięcy Kurdów mogły wrócić z gór i otrzymać najpierw żywność i schronienie, a następnie odzyskać swój dom. Operacja Provide Comfort, prowadzona w dużej mierze z dala od uwagi opinii publicznej, na kilku płaszczyznach miała doniosłe, historyczne znaczenie. Była to pierwsza duża operacja humanitarna amerykańskich sił zbrojnych po zimnej wojnie i potwierdziła, że po wygaśnięciu rywalizacji z Sowietami wykorzystanie wojsk poza granicami USA, nawet we wrażliwych rejonach w pobliżu lub na obszarze dawnych terenów bloku wschodniego, będzie znacznie łatwiejsze. Wymagała przerzucenia sporych sił piechoty morskiej na setki kilometrów w głąb Bliskiego Wschodu, z dala od ich tradycyjnych, przybrzeżnych rejonów działań – przetarto wówczas szlaki pod dekadę późniejsze użycie piechoty morskiej w śródlądowym Afganistanie. Wykorzystano bezzałogowe aparaty latające do zbierania danych wywiadowczych. Operacja miała wyjątkowo „połączony” charakter (brały w niej udział Armia, Korpus Piechoty Morskiej, Siły Powietrzne, Marynarka Wojenna, Siły Specjalne, a także wojska sojusznicze), co również było niezwykle ważnym zwiastunem na przyszłość dla establishmentu sił zbrojnych USA. Lecz, co najważniejsze, to pierwsza długoterminowa operacja wojskowa Stanów Zjednoczonych na irackiej ziemi, a co za tym idzie, dzięki niej Wolfowitz wpadł na pomysł jak, po bałaganiarskim zakończeniu wojny w 1991 r., można „odkupić” iracką politykę USA. Z perspektywy czasu można również stwierdzić, że waga Operacji Provide Comfort polegała na zintegrowaniu wielu amerykańskich wojskowych, którzy później, w 2003 r., odegrają ważne role podczas okupacji Iraku.
Cała operacja rozpoczęła się prowizorycznie, bez wyraźnie zdefiniowanych celów strategicznych. Na początku chciano po prostu utrzymać przy życiu Kurdów kryjących się w górach, więc zakładano, że zakończy się po dziesięciu dniach zrzutów zaopatrzenia dla zdanych na siebie uchodźców. Następnie wykiełkował plan stworzenia obozów namiotowych, żeby zapewnić im dach nad głową. Jednakże przedstawiciele ONZ zdecydowanie sprzeciwili się budowie obozów dla uchodźców na terenie Turcji, gdyż obawiali się, że wzorem palestyńskich obozów w Libanie te już nigdy nie znikną. A zatem wojska amerykańskie podjęły próbę zdobycia dla uchodźców przestrzeni w Iraku, a ostatecznie postanowiły po prostu odepchnąć siły reżimu Saddama na tyle daleko, żeby Kurdowie mogli wrócić na swoje ziemie.
„No i wycięliśmy tę strefę na północy”, wspominał Anthony Zinni, wówczas generał brygadier piechoty morskiej, pełniący funkcję szefa sztabu Operacji Provide Comfort. Po postawieniu tegoż kroku, stwierdził, stało się jasne, że „wzięliśmy na swoje barki zobowiązanie ich ochrony w tym środowisku, nie precyzując do kiedy to potrwa”.
Wolfowitz spotyka Zinniego
Wolfowitz poleciał do północnego Iraku, żeby zobaczyć operację na własne oczy. „Napieraliśmy na Irakijczyków naprawdę mocno”, wspomni później dowódca operacji, generał porucznik Jay Garner. W awangardzie amerykańskich wojsk szedł batalion lekkiej piechoty dowodzony przez niezwykłego, władającego arabskim podpułkownika Johna Abizaida, który w połowie 2003 r. stanie na czele wszystkich amerykańskich operacji na Bliskim Wschodzie. Prowadził on „dynamiczną ,wojnę’ manewrową”, jak sam się później wyrazi. Działał agresywnie, choć zasadniczo bezkrwawo, przesuwając irackie posterunki i wytyczając bezpieczną strefę dla Kurdów. Posiadał ten atut, że nad głowami jego żołnierzy stale krążyły gotowe do ataku maszyny amerykańskiego lotnictwa. Siły irackie, świadome że mają przed sobą amerykańskie wojsko, a ich drogi odwrotu mogą zostać odcięte przez lotnictwo, wkrótce się wycofały i oddały kontrolę nad zajmowanym do tej porty terytorium. „Przemieszczaliśmy nasze siły lądowe i powietrzne wokół Irakijczyków w taki sposób, żeby mieli tylko dwa wyjścia, walczyć lub odejść – no i odeszli”, stwierdził później Abizaid4.
Amerykańskie oddziały posuwały się coraz głębiej na południe Iraku. Gdy urzędnicy w Departamencie Stanu oraz w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego dowiedzieli się, jak daleko zapędziły się wojska, w całym Waszyngtonie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. W oficjalnej historii Operacji Provide Comfort, napisano: „Wyrazili niepokój, że operacja wymyka się spod kontroli”. Posługując się słowami wspominającego ten moment generała Garnera: „Departament Stanu wpadł w szał”. Z Pentagonu szybko nadszedł rozkaz wycofania batalionu Abizaida do Dahuk.
Zinni wspominał, że Wolfowitz chciał zobaczyć, jak realizowana jest tak śmiała misja. Przelotnie spotkał się z nim, a także z Garnerem, na lądowisku zbudowanym dla Saddama Husajna w Sirsenk w północnym Iraku. W jaki sposób operują siły zbrojne, zapytał Wolfowitz. Cóż, wyjaśnił Zinni, ten podpułkownik Abizaid wypiera siły irackie, a my mamy tu w Iraku coraz więcej przestrzeni dla Kurdów i tak jakby stworzyliśmy „strefę bezpieczeństwa”, czyli enklawę, o powierzchni ponad dziewięćdziesięciu trzech tysięcy kilometrów kwadratowych.
„Zacząłem streszczać operację, a on naprawdę się w to wciągał”, wspominał Zinni. „W jakiś sposób go to zaabsorbowało, dawało mu do myślenia. Był bardzo zainteresowany. Był bardzo podekscytowany tym, co tam robiliśmy, w nie do końca zrozumiały dla mnie sposób”. Zinni nie wiedział, co myśleć. Uważał całe przedsięwzięcie za misję humanitarną – wartą zachodu, lecz pozbawioną większego znaczenia politycznego. Ale Wolfowitz miał na jej temat inne zdanie. „Uderzyło mnie, że dopatrzył się w tym wszystkim czegoś więcej niż rzeczywiście się tam działo”, ocenił Zinni. W nadchodzących latach wycięcie części Iraku dla irackich przeciwników Saddama stanie się ulubionym projektem Wolfowitza.
Spotkanie na lądowisku w Sirsenk było jednym z niewielu bezpośrednich spotkań Zinniego i Wolfowitza. Jednakże w ciągu najbliższych czternastu lat obaj staną się yin i yang amerykańskiej polityki względem Iraku – jeden będzie pracował blisko szczytu establishmentu amerykańskich sił zbrojnych, a drugi stanie się ostrym krytykiem wprowadzanych przez niego rozwiązań. Niedługo po sporządzeniu oceny Operacji Provide Comfort, gdy administracja pierwszego Busha kończyła urzędowanie, Wolfowitz opuścił Pentagon i wrócił na uczelnię.
Zinni dość szybko pokonał drogę od szef sztabu w północnym Iraku, do zastępcy dowódcy Dowództwa Centralnego (Central Command, CENTCOM), a następnie do samego dowódcy CENTCOM. Nadzorował więc amerykańskie operacje w Iraku i otaczającym ten kraj regionie – od Rogu Afryki po Azję Środkową. Jego główne zadanie polegało na nadzorowaniu powstrzymywania Iraku. Pewien generał Sił Powietrznych wspominał, że Zinni stał się na tym stanowisku kimś w rodzaju „pioniera czterech gwiazdek dla marine”, udowadniając, że oficer z Piechoty Morskiej może sprawdzić się w charakterze dowódcy naczelnego (commander in chief, CinC) czy regionalnego. Owszem, przed Zinnim inni generałowie z piechoty morskiej piastowali najwyższe stanowiska, lecz dopiero on naprawdę wyróżnił się doglądając kwestii o znaczeniu strategicznym5.
Wolfowitz z kolei spędził lata 90. w opozycji. Ich ścieżki przecięły się ponownie podczas kampanii prezydenckiej w 2000 roku. Obaj popierali listę Bush-Cheney, choć z bardzo różnych powodów. Po roku Zinni miał przejść do grona przeciwników parcia administracji Busha do wojny z Irakiem, a Wolfowitz zostanie jednym z architektów konfliktu.
Obaj bardzo się różnią: Zinni to marine z krwi i kości, który nadal mówi z akcentem filadelfijskiej klasy robotniczej, podczas gdy Wolfowitz to złotousty politolog z Ligi Bluszczowej – syn matematyka z tejże Ligi. A jednak obaj są bystrzy, elokwentni i do cna szczerzy. Pułkownik w stanie spoczynku Gary Anderson, który znał Zinniego ze służby w piechocie morskiej, a następnie doradzał Wolfowitzowi w sprawach polityki wobec Iraku, powiedział, że to właśnie przez owe podobieństwa mieli tak skrajnie różne poglądy. „Obaj z całego serca wierzą w to, co mówią”, zauważył. „W żadnym nie ma za grosz obłudy”.
Były zastępca sekretarza stanu Richard Armitage, który blisko współpracował z oboma mężczyznami (był ideologicznym sojusznikiem Wolfowitza, ale przyjacielem Zinniego) poproszony o ich porównanie, ocenił: „Więcej ich łączy niż różni”. Obaj są mądrzy i nieustępliwi, obaj mocno interesują się światem muzułmańskim, od Bliskiego Wschodu po Indonezję – zresztą w kraju tym obaj pracowali. „Główna różnica”, kontynuował Armitage, „polega na tym, że Tony Zinni zna wojnę, i to dobrze. Rozumie więc jak to jest prosić człowieka, żeby poświęcił dla kraju kończynę”.
Wolfowitz stwierdzi później, że „realiści” pokroju Zinniego nie rozumieli, że ich polityka pcha Bliski Wschód w objęcia terroryzmu. Jeżeli podobało się wam 9/11, powie niedługo po ataku na dwie wieże, trzymajcie się dalej pomysłów pokroju powstrzymywania Iraku. Natomiast Zinni zacznie postrzegać Wolfowitza jako niebezpiecznego idealistę, który nie ma większego pojęcia o Iraku i spędził w tym kraju śladową ilość czasu. Będzie ostrzegał, że nawoływania Wolfowitza do obalenia Saddama Husajna poprzez wsparcie irackich rebeliantów to groźne i naiwne podejście, którego skutki nie zostały dostatecznie przemyślane. W latach 90. większość Amerykanów nie dostrzegała tych sprzecznych poglądów, lecz właśnie na nich w 2003 r. oprze się debata dotycząca inwazji oraz okupacji Iraku.
1992-2001
Polityka kojarzona z generałem Zinnim dominowała przez dekadę po wojnie 1991 r., nawet jeszcze w pierwszym roku prezydentury George’a W. Busha6. Celem rządu USA, w jego retoryce, a już na pewno w czynach, było powstrzymywanie (containment) Iraku: straszenie Saddama Husajna siłami zbrojnymi, budową infrastruktury lądowej w Kuwejcie, prowadzeniem operacji wywiadowczych na terenach kurdyjskich, lotami samolotów wojskowych nad większością jego terytorium, a także sporadycznym okładaniem irackich instalacji militarnych i wywiadowczych bombami oraz rakietami. Związana z Paulem Wolfowitzem szkoła „Saddam musi odejść” wyrażała opozycyjny głos mniejszości, a ci, którzy dzierżyli władzę w amerykańskiej administracji, zasadniczo go lekceważyli.
Narodziny powstrzymywania
Gdyby wszystkie posunięcia, które podjęto w ramach polityki powstrzymywania w 1991 i 1992 r. wykonano naraz, reżim Saddama Husajna mógłby otrzymać decydujący cios. Zwłaszcza gdyby połączono je z innymi działaniami, takimi jak przejmowanie pól naftowych na południu Iraku i oddawanie ich rebeliantom, czy też włączanie ich do większych stref zdemilitaryzowanych. Jednakże w rzeczywistości, na pozór przez niedbałość wierchuszki amerykańskiego rządu, wykonano szereg ograniczonych działań przypominających stopniowe podgrzewanie wody w kotle, a reżim Saddama Husajna nauczył się z nimi żyć. W kwietniu 1991 r. na północy ustanowiono strefę zakazu lotów, która, dzięki amerykańskiej deklaracji, że irackie samoloty nie mogą się w niej pojawiać, miała chronić Kurdów. Mniej więcej szesnaście miesięcy później podobna strefa powstała na południu, gdzie miała pomóc zgnębionym szyitom. Chroniły ich samoloty USA startujące z Arabii Saudyjskiej oraz lotniskowców operujących w Zatoce Perskiej. Poza tym nie podjęto żadnych z dostępnych wówczas kroków.
Wspominając ten okres, Zinni stwierdził: „Dzieliliśmy sprawy na mniejsze części, bez żadnej spójnej strategii. Nie mówię, że wówczas mogliśmy postąpić inaczej lub że nie miało to sensu, ale należało się temu dokładniej przyjrzeć i potrzebowaliśmy jakiegoś kontekstu strategicznego, w którym moglibyśmy je wszystkie umieścić”. Gdy w 1997 r. stanął na czele Dowództwa Centralnego, próbował zmierzyć się z tym problemem.
Niemniej uważał, że ogólnie rzecz biorąc ta polityka działa. „Powstrzymaliśmy Saddama”, ocenił. „Dopóki nie opuściłem dowództwa, obserwowaliśmy jak jego wojsko kurczy się do połowy rozmiarów z początku wojny w Zatoce Perskiej i nie chodziło tylko o liczebność, ale musiało też sobie radzić z przestarzałym sprzętem, źle wyszkolonymi żołnierzami, ich niezadowoleniem oraz częstym uchylaniem się od służby. Nie uważaliśmy Irakijczyków za potężną siłę. Uważaliśmy ich za siłę w stanie rozkładu”.
Funkcjonowanie powstrzymywania
Operacja Northern Watch, czyli północna strefa zakazu lotów, to typowa amerykańska operacja wojskowa dla Bliskiego Wschodu po 1991 r.: prowadzono ją na niewielką skalę, bez sztywnego terminu zakończenia, a naród amerykański w zasadzie się nią nie interesował. Samoloty USA od czasu do czasu bombardowały jakieś obce państwo, ale w kampanii prezydenckiej z 2000 r. raczej o tym nie wspominano. W atakach czasami ginęli Irakijczycy, ale nigdy amerykańscy piloci.
Operację prowadzono ze starej, zimnowojennej bazy lotniczej NATO w Incirlik w południowo-centralnej Turcji. Miejsce pierwotnie wybrano ze względu na bliskość podbrzusza Związku Radzieckiego. Teraz okazała się przydatna, gdyż leżała w pobliżu Bliskiego Wschodu. Typowy dzień w bazie pod koniec 2000 r.: start czterech „uzbrojonych po zęby” myśliwców F-15C. Dysponują naprowadzanymi termicznie rakietami AIM-9 Sidewinder zamontowanymi przy krańcach skrzydeł; większymi, naprowadzanymi radarowo AIM-7 Sparrow na pylonach bliżej kadłuba; a także czterema jeszcze większymi pociskami AMRAAM pod kadłubami. Najpierw maszyny kierują się do strefy uzbrajania, gdzie następuje aktywacja pocisków, a następnie z rykiem ruszają wzdłuż pasa startowego. Ich silniki brzmią jak gdyby ktoś rozrywał kolosalne arkusze papieru.
Za myśliwcami podąża odrzutowiec rozpoznawczy RC-135 Rivet Join, czyli Boeing 707 wyładowany sprzętem obserwacyjnym. Dalej dwa EA-6B marynarki odpowiedzialne za zagłuszanie elektroniczne, za nimi kilka F-16 Lotnictwa Gwardii Narodowej Alabamy, przenoszących pociski przeznaczone dla irackich radarów. W liczącej dwadzieścia maszyn stawce znajduje się łącznie osiem F-16. Jako ostatni startuje wielki tankowiec KC-10, latająca cysterna, który dołącza do trzech maszyn tego typu będących już w powietrzu, podobnie jak samolot dowodzenia AWACS. Wszystkie kierują się na wschód, nad północny Irak. Syryjska granica znajduje się zaledwie trzydzieści kilometrów na prawo od kokpitów. Amerykańskie samoloty potrzebują zaledwie nieco ponad godziny żeby pokonać 650 km do ROZ, czyli wyznaczonej strefy operacyjnej (restricted operating zone) nad wschodnią Turcją, gdzie piloci tankują, a następnie skręcają na południe i wchodzą w przestrzeń powietrzną Iraku.
Większość patroli trwała od czterech do ośmiu godzin. Myśliwce i samoloty przeciwdziałania radioelektronicznego latają nad Irakiem, po czym wracają do ROZ, żeby dwa lub trzy razy uzupełnić paliwo. Tankowce i AWACS krążą leniwie nad brunatnymi górami południowo-wschodniej Turcji, którymi cztery wieki przed Chrystusem z centralnego Iraku uchodzili znękani greccy najemnicy Ksenofonta. Ich heroiczna wędrówka stała się kanwą Anabazy, czyli wspomnień tego antycznego wojskowego. Nawet dzisiaj niektóre wioski pośród głębokich kanionów i stromych zboczy wyrzeźbionych wodami Tygrysu leżą na takim odludziu, że nie wiodą do nich żadne drogi, a tylko wąskie ścieżyny ciągnące się wysokimi grzbietami.
Gdy misja danego dnia dobiegała końca, piloci przekazywali swoje maszyny mechanikom, zwracali pistolety 9 mm i udawali się na odprawę sprawozdawczą. Większość lotników wolała operować w południowej strefie zakazu lotów, która była prawie trzykrotnie większa od ciasnej strefy północnej. Ponadto północna graniczyła z przestrzeniami powietrznymi nieprzyjaznych Syrii oraz Iranu, gdzie lepiej było się nie zawieruszyć. Z kolei obsługa naziemna preferowała strefę północną, ze względu na niższe temperatury. Starszy sierżant sztabowy Dennis Krebs, weteran sześciu tur w strefach zakazu lotów, który służył w Arabii Saudyjskiej, wspominał, że „latem temperatura powierzchni maszyny sięgała 66 stopni i trzeba było mieć rękawiczki”, żeby w ogóle dotknąć samolotu. Ponadto w Turcji, w przeciwieństwie do Arabii Saudyjskiej, personel mógł wypuszczać się poza bazę.
Pod koniec lat 90. amerykańskie siły zbrojne uznawały powstrzymywanie za stały element środowiska operacyjnego. „Klucz stanowi to, jak normalne się stało [powstrzymywanie – dop. M.G.]”, wspominał pewien generał Sił Powietrznych. „Pojawiały się wyboje. Ale stało się to czymś w rodzaju miarowego szumu w tle. Naprawdę było po prostu szumem w tle (…). Przypominało to naszą zimnowojenną obecność w Niemczech, gdy lataliśmy korytarzem berlińskim, a Rosjanie od czasu do czasu robili coś, żeby nas nastraszyć. Saddam tak samo – czasami próbował coś zrobić”.
Na wodach Zatoki Perskiej komandor porucznik Jeff Huber, oficer operacyjny lotniskowca USS Theodore Roosevelt, dumał nad swoimi wątpliwościami odnośnie stref zakazu lotów. „Biorąc pod uwagę, że wszelkie strefy zakazu lotów nie mają sensu w żadnym tradycyjnym kontekście użycia potencjału lotniczego, to w jaki sposób mieliśmy ustalić czy przynoszą pożytek?”, pytał. Jak zauważył, nie dało się policzyć „niezbombardowanych Kurdów/szyitów”. Zakończył powściągliwą pochwałą: „Wielu patrzy na strefę zakazu lotów w ten sposób: Tak, to dość głupie, ale już lepsze niż bezczynne przyglądanie się, jak tym cudzoziemskim draniom wszystko uchodzi na sucho”7.
Obie strefy zakazu lotów generowały łączny koszt rzędu miliarda dolarów rocznie. Inne amerykańskie operacje wojskowe, jak na przykład ćwiczenia w Kuwejcie, zwiększały rachunek o kolejne pięćset milionów. Łączna suma półtora miliarda dolarów rocznie to nieco więcej niż koszt tygodnia okupacji Iraku w latach 2003-2004, gdy amerykański rząd wydawał na to jakieś sześćdziesiąt miliardów rocznie. W 2005 r. suma ta jeszcze nieznacznie wzrosła, do siedemdziesięciu miliardów.
Z perspektywy czasu zdumienie budzi fakt, że w ciągu dwunastu lat funkcjonowania stref zakazu lotów Stany Zjednoczone nie straciły ani jednego samolotu załogowego. Wśród co bardziej refleksyjnych oficerów wywiadu zrodziło się pytanie: dlaczego? Zauważyli oni, że przecież Saddam Husajn dysponował pewnymi możliwościami militarnymi, pomimo że było im daleko do tych, które później przypisze mu administracja Busha. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że Saddam Husajn naprawdę nie chciał strącać amerykańskich samolotów, stwierdził pewien starszy specjalista wywiadu ds. Bliskiego Wschodu, który nadal pełni aktywną służbę. Wolał zachowywać się w sposób wyważony. „Według mnie pieczołowicie pilnowano, żeby stawiać jakiś opór, ale nas nie prowokować”, uważa ów oficer. „Robił wystarczająco dużo, by pokazać swojemu narodowi, że przeciwstawia się potężnym Stanom Zjednoczonym, ale nic ponadto. Chodziło wyłącznie o względy polityki wewnętrznej. Gdyby chcieli być groźniejsi, mogliby, nawet przy osłabionych siłach zbrojnych”.
W tym sensie dwuznaczna postawa Saddama w stosunku do stref zakazu lotów była analogiczna wobec jego podejścia do broni masowego rażenia. Pozbył się zapasów broni chemicznej i biologicznej, ale nie pozwolił przekonać się o tym międzynarodowym inspektorom. Prawdopodobnie zrobił to dlatego, że nie chciał stracić starszaka na sąsiadów oraz własnych obywateli. Podobnie w przypadku stref zakazu lotów, jego słowa były groźniejsze niż czyny, ale amerykański rząd nie wychwycił tego sygnału.
Wolfowitz z dala od władzy
Pewnego dnia w 1996 r. Paul Wolfowitz objeżdżał Gettysburg wraz z grupą fachowców od strategii wojskowej ze szkoły studiów międzynarodowych Uniwersytetu Johna Hopkinsa (po pracy w Pentagonie pod Cheneyem został jej dziekanem). Późnym popołudniem, gdy słońce skryło się za Seminary Ridge, stanął na środku pola bitwy, niedaleko miejsca, w którym szarża Picketta uderzyła w linie wojsk federalnych i została odrzucona salwami artyleryjskimi z bliskiej odległości. Eliot Cohen, kierujący wycieczką profesor z Uniwersytetu Johna Hopkinsa, dla zabawy namówił Wolfowitza, żeby ten odczytał na głos pełen złości list napisany, lecz niewysłany przez prezydenta Lincolna do nowego dowódcy Armii Potomku, generała George’a Meade’a. Lincoln chciał zapytać generała: Dlaczego zatrzymałeś się zamiast ścigać uciekającego wroga?
Wolfowitz nabrał przekonania, że polityka powstrzymywania jest z gruntu niemoralna. Tak samo jak stanie na uboczu i próby powstrzymywania hitlerowskich Niemiec. Będzie często wracał do tego porównania, które w jego ustach nabierze wyjątkowego ciężaru, gdyż stracił w holokauście większość swojej wielopokoleniowej, polskiej rodziny. Ród Wolfowitza przetrwał tylko dlatego, że w 1920 r. jego ojciec wyjechał z Polski.
O holokauście rozmawiał bardziej w kategoriach politycznych niż osobistych. Przede wszystkim wyrażał na jego tle nieufność wobec polityki powstrzymywania. Erikowi Schmittowi z New York Timesa zwierzył się: „Zrozumienie wydarzeń w Europie podczas II wojny światowej ukształtowało wiele moich poglądów”. Co by się stało, gdyby Zachód próbował „powstrzymywać” Hitlera? To nastawienie wobec nazizmu okaże się kluczowe dla jego rozumowania w kwestii Iraku. Wielokrotnie będzie nazywał Saddama Husajna i jego siły bezpieczeństwa współczesnym odpowiednikiem Gestapo – stało się to wręcz jego swoistym odruchem werbalnym.
Niektórzy komentatorzy spekulują, że Wolfowitz wyciągnął z holokaustu jeszcze jeden wniosek. Mianowicie że naród amerykański należy „popchnąć”, aby uczynił to, co słuszne, ponieważ gdy USA przystąpiły w końcu do II wojny światowej, dla milionów żydowskich ofiar nazistów było już za późno. Jeszcze przed wojną zapytany o to podczas wywiadu potwierdził, że tak właśnie uważa i rozwinął tę myśl samemu nawiązując do sytuacji w Iraku: „Uważam, że gdy ktoś zły, jak Saddam, morduje własny naród, ogólnie rzecz biorąc cały świat ma skłonność do mówienia: ,Wielka szkoda, ale to nie nasza sprawa’”. To niezwykle niebezpieczne, kontynuował, bowiem Saddam stoi „w jednym rzędzie z garstką pozostałych – Stalinem, Hitlerem, Kim Dzong Ilem (…). Członkowie tego zakonu (…) nie chcą ograniczać zła do swojego domu, lecz chcą je eksportować na rozmaite sposoby i ostatecznie my też je odczujemy”. Porównanie do nazizmu dawało Wolfowitzowi tę przewagę taktyczną, że wszyscy jego krytycy byli natychmiast spychani na pozycje obronne. Jeżeli jedna strona sporu żywiła przekonanie, że Saddam Husajn to współczesny odpowiednik Hitlera, a jego tajna policja stanowi współczesny wariant Gestapo, to mogła łatwo uważać (i prezentować) wszelkich oponentów swej agresywnej polityki za moralnych odpowiedników Neville’a Chamberlaina – czyli w najlepszym razie głupców, a w najgorszym łajdaków. Tak więc przez całe lata systematycznie popychał naród amerykański w kierunku wojny z Irakiem.
Wolfowitz wykładał politologię na Yale, a następnie, w latach 70. i 80., już jako dyplomata, pomagał wprowadzać demokrację w Korei Południowej i na Filipinach. Wyniósł z tych doświadczeń pewność, że każdy kraj może stać się demokracją – a gdy to nastąpi, wspomoże sprawę Ameryki. Później miał powiedzieć: „Sądzę, że demokracja to uniwersalna idea. I uważam, że powierzenie władzy ludziom służy interesom Amerykanów i Ameryki”.
Dzięki imponującemu oczytaniu Wolfowitz nabrał akademickiego stylu bycia, który czasami bywał rozbrajający. Nie ma w nim chełpliwości typowej dla członków bractw z Princeton, nieustannie robiących innym kawały, przy których sekretarz obrony Donald Rumsfeld wydaje się wręcz rozkwitać. Jego miękki głos oraz łagodne maniery często zaskakują ludzi nastawionych na ostre starcie. „Gdy pierwszy raz go spotkałem, byłem zaskoczony, że jest całkiem sympatyczny, a zaskoczyło mnie to, bo go nienawidzę”, stwierdził Paul Arcangeli, oficer Armii, który po służbie w Iraku przeszedł w stan spoczynku ze względu na stan zdrowia. Wyjaśnił, że jego wstręt do Wolfowitza ma wymiar polityczny: „Winię go za całe to gówno w Iraku. Winię go jeszcze bardziej niż Rumsfelda”. Podsumowuje go następująco: „Niebezpieczny idealista. I palący crack [odmiana kokainy – dop. P.G.] bałwan”.
Jednak spokojny sposób bycia Wolfowitza maskował niezmordowaną determinację, która sięgała znacznie głębiej niż bywa to w przypadku innych polityków ze stolicy, gdzie zasadniczo panuje klimat dążenia do kompromisów. Wiosną 2000 r. napisał, że zimna wojna „pokazała, iż twoi przyjaciele mogą liczyć na ochronę i troskę, że twoi wrogowie zostaną ukarani, a ci, którzy odmówili ci pomocy, pożałują tego”. Uznał to za jedną z najważniejszych lekcji płynących z tego konfliktu8.
Saddam musi odejść
W styczniu 1998 r. Project for the New American Century, czyli grupa zwolenników republikańskiej, interwencjonistycznej polityki zagranicznej, opublikowała list, w którym nawoływała prezydenta Clintona, żeby podszedł do „zmiany reżimu” w Iraku na poważnie. Wśród osiemnastu sygnatariuszy dokumentu znajdowali się Wolfowitz, Rumsfeld, Armitage, przyszły ambasador przy ONZ John Bolton, oraz kilka innych osób, które trzy lata później wrócą do administracji. Napisali iż „W minionych kilku miesiącach polityka ,powstrzymywania’ Saddama Husajna systematycznie erodowała”. „Dyplomacja ewidentnie zawodzi (…) [a] odsunięcie Saddama Husajna i jego reżimu od władzy (…) musi stać się celem amerykańskiej polityki zagranicznej”. Alternatywa, konkludowali, to „kurs słabości i bierności”.
„Powstrzymywanie było bardzo kosztowną strategią”, oświadczył Wolfowitz kilka lat później. „Kosztowało nas miliardy dolarów – szacunki mówią o około 30 miliardach. Amerykanie płacili za nie życiem. Zginęli w wieżach Khobar” – mowa tu o wielkim zamachu bombowym w Arabii Saudyjskiej z 1996 r., w którym zginęło dziewiętnastu amerykańskich żołnierzy, a 372 odniosło rany. Wolfowitz dostrzegł jeszcze inne koszty. „Na niektórych płaszczyznach realna cena była jeszcze wyższa. Realna cena to ofiarowanie Osamie bin Ladenowi głównego paliwa dla jego propagandy. Jeżeli cofniemy się w czasie i wczytamy w jego osławioną fatwę z 1998 r., w której po raz pierwszy wezwał do zabijania Amerykanów, widzimy, że najmocniej skarżył się, iż wprowadziliśmy żołnierzy na świętą ziemię Arabii Saudyjskiej i że bombardowaliśmy Irak. Był to dlań ogromny atut umożliwiający rekrutację i jego wielki zarzut pod naszym adresem”.
Ale na tym nie koniec. Wolfowitz wskazał jeszcze jeden koszt, niezauważony przez większość Amerykanów: „I wreszcie powstrzymywanie w ogóle nie pomogło narodowi irackiemu”. Jak zauważył duża część ludności Iraku ogromnie cierpiała pod rządami „powstrzymywanego” Saddama, a Arabowie Błotni9 z południa zostali niemal wytępieni. „Właśnie tak pomogło im powstrzymywanie. Dla nich wyzwolenie nadeszło w ostatnim momencie”.
Cena jaką za powstrzymywanie płacił naród iracki, ciążyła coraz bardziej także Zinniemu, ale z jego perspektywy rozwiązaniem było dopracowanie już stosowanych metod, a nie obalenie Saddama. Uważał, że sankcje międzynarodowe można zawęzić, żeby kładły większy nacisk na niedopuszczanie do Iraku komponentów uzbrojenia oraz innych, przydatnych wojskowo artykułów, przy równoczesnej rezygnacji z sankcji gospodarczych wywołujących niepotrzebne cierpienia prostych Irakijczyków. Jego stary przyjaciel Colin Powell miał uderzyć w tę samą nutę kilka lat później, w 2001 r., gdy zostanie sekretarzem stanu prezydenta George’a W. Busha. Natomiast Zinni wspominał, że kiedy podejmował próby zainteresowania administracji Clintona dopracowaniem strategii powstrzymywania, to nikt nie chciał go słuchać.
Podczas objazdów bliskowschodnich stolic Zinni napotykał Dicka Cheneya, dawnego sekretarza obrony, a wówczas dyrektora generalnego Halliburtona, przedsiębiorstwa zajmującego się obsługą pól naftowych i logistyką, które prowadziło w tej części świata bardzo poważne interesy. „Dużo podróżowałem po regionie i bez przerwy na niego wpadałem”, stwierdził Zinni. „Pracując dla Halliburton zawsze wchodził do namiotu, żeby spotkać się z emirem lub królem”. Nie znali się bliżej, ale Zinni uważał, że poznał się na Cheneyu na tyle, aby wiedzieć, iż był on „realistą jeżeli chodzi o to, co działo się w terenie, jak również o to, jak załatwiać sprawy. Zdecydowanie kimś, kto chciał pracować poprzez ONZ i, poprzez budowanie koalicji, osiągnął w tym mistrzostwo”.
Uderzenie „Pustynnego lisa”
Kulminacyjnym punktem kadencji Zinniego na stanowisku szefa CENTCOM były czterodniowe bombardowania Iraku, czyli Operacja Desert Fox (Pustynny lis). Do działań militarnych na niewielką skalę dochodziło już w 1994 i 1996 r., lecz naloty z roku 1998 to największe wojskowe uderzenie Stanów Zjednoczonych na Irak od zakończenia wojny w Zatoce Perskiej. Okazały się też najbardziej intensywną próbą egzekwowania polityki powstrzymywania w całym dwunastoletnim okresie pomiędzy 1991 r. a inwazją z 2003 roku.
Ataki, spowodowane tym, że sprawa inspekcji arsenałów Saddama utknęła w martwym punkcie, rozpoczęły się 16 grudnia 1998 r., od salwy ponad dwustu pocisków manewrujących wystrzelonych przez okręty Marynarki Wojennej oraz bombowce B-52 Sił Powietrznych. Dzień później wystrzelono kolejne sto pocisków. Trzeciego dnia nalotów w walce zadebiutowały naddźwiękowe bombowce B-1. Po czwartej nocy naloty ustały. Łącznie wykorzystano 415 pocisków manewrujących, czyli więcej niż podczas całej wojny w 1991 r., kiedy to wystrzelono ich tylko 317. Pociski manewrujące oraz sześćset bomb spadło na łącznie 97 celów – najważniejszymi były ośrodki produkcji oraz składowania broni chemicznej, a także instalacje związane z rakietami do jej przenoszenia. Uderzenia objęły też rządowe ośrodki dowodzenia, między innymi siedziby irackiego wywiadu oraz tajnej policji, choć to wynikało po części z faktu, że amerykański wywiad zlokalizował ograniczoną liczbę instalacji związanych z bronią chemiczną.
Część republikanów z Kongresu żywiła głębokie podejrzenia w stosunku do prezydenta Clintona i sugerowała, że naloty to po prostu wybieg mający podkopać zbliżający się impeachment. Kiedy rozpoczęły się bombardowania, senator Trent Lott, wówczas lider senackiej większości, wydał oświadczenie, w którym stwierdził: „Obecnie nie mogę poprzeć tej akcji wojskowej w Zatoce Perskiej. Wątpliwości budzą zarówno moment, jak i powody jej rozpoczęcia”. Deputowany Dana Rohrabacher, republikanin z Kalifornii, nazwał operację „obelgą dla narodu amerykańskiego”.
A jednak naloty okazały się zaskakująco skuteczne. „W rzeczywistości Operacja Desert Fox przerosła oczekiwania”, napisał Kenneth Pollack w swojej wpływowej książce z 2002 r., The Threatening Storm: The Case for Invading Iraq. „Podczas ataków Saddam spanikował. Wystraszył się, że jego kontrola nad państwem jest zagrożona i zarządził aresztowania oraz egzekucje na wielką skalę, które przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego i na wiele miesięcy zdestabilizowały jego reżim”.
Zinni był zdumiony, gdy agenci zachodnich wywiadów meldowali z Bagdadu, że Operacja Desert Fox nieomal zniszczyła reżim Saddama Husajna. Wyciągnął z tego następujący wniosek: powstrzymywanie ewidentnie działa, a dyktator stanął na krawędzi klęski. Pewien pracownik amerykańskiego wywiadu wojskowego potwierdził tę opinię, gdy kilka lat później wspominał operację. „Po [bombardowaniach – dop. M.G.] pojawiło się wiele rzeczowych doniesień na temat sposobu, w jaki zmieniał swoją strukturę dowodzenia, a czynił to bardzo szybko. Rzucało się to w oczy zwłaszcza na płaszczyznach związanych z kontrolą wewnętrzną”. Przechwycone komunikaty krążące pomiędzy irackimi generałami wskazywały na „realny strach, że [Husajn – dop. M.G.] straci kontrolę”.
Arabscy sojusznicy Stanów Zjednoczonych wsłuchiwali się w te same meldunki. Wybrali się więc do generała Zinniego i zadali mu pilne pytanie: Jeżeli naprawdę obalicie Saddama Husajna, to co dalej? „Właśnie to usłyszałem od naszych arabskich przyjaciół w regionie: prawie doprowadziliście do implozji”, wspominał Zinni. „I bardzo ich to zaniepokoiło. Implozja wywoła chaos. Po implozji będziecie musieli wkroczyć. Pytanie brzmi, czy macie panowie plan?” Arabscy przywódcy chcieli się przede wszystkim dowiedzieć, jakie kroki zostaną podjęte, żeby zahamować możliwy eksodus uchodźców do ich państw, a co za tym idzie potężne zawirowania ekonomiczne. Chcieli też wiedzieć kto, po rozkładzie Iraku, będzie falochronem osłaniającym arabski świat przed „odwiecznym” zagrożeniem ze strony Iranu. „Jeżeli ich [reżim Husajna – dop. M.G.] obalicie, to możecie stworzyć nam większe problemy, niż mamy obecnie”, mówili Zinniemu przedstawiciele państw arabskich. „Tak więc co zamierzacie w tej sprawie robić?”
Zinni zrozumiał, że nie posiada dobrych odpowiedzi na te pytania, toteż w czerwcu 1999 r. zwrócił się do firmy konsultingowej Booz Allen, żeby przeprowadziła tajną grę wojenną i oceniła, jak wyglądałyby skutki obalenia reżimu – jakie powstałyby problemy i jak amerykański rząd mógłby na nie zareagować. Poprosił, żeby udział w symulacji wzięli też przedstawiciele Departamentu Stanu oraz Agencji Rozwoju Międzynarodowego, a nie tylko sił zbrojnych. „[Symulacja – dop. M.G.] ujawniła wszystkie problemy, które wyszły na wierzch obecnie”, stwierdził później. „Wstrząsnęła mną”. Po grze wojennej Zinni rozkazał Dowództwu Centralnemu przygotować się na wypadek, gdyby w Iraku niezbędna stała się operacja pomocy humanitarnej, lecz nie udało mu się zainteresować przygotowaniami innych czynników państwowych.
Dwa wnioski z Operacji Desert Fox
W Stanach Zjednoczonych niektórzy spoglądali na Operację Desert Fox pod innym kątem. Panowała wówczas swoista „moda” na traktowanie jej jak uniku administracji Clintona, która po prostu wystrzeliła trochę pocisków manewrujących w reakcji na problem wymagający czegoś więcej. Danielle Pletka, analityk do spraw bezpieczeństwa narodowego z think-tanku American Enterprise Institute, w 2004 r. stwierdziła: „Operacja Desert Fox była blagą” . „Tak bardzo chcieli uniknąć strat. Po prostu zbombardowali puste budynki”. Pletka ujęła to ostrzej niż większość komentatorów, ale jej pogląd był dość popularny.
Richard Perle, jeden z „irackich jastrzębi”, będzie później twierdził, że w kwestii Iraku „Administracja Clintona nie miała najmniejszej ochoty na podejmowanie ryzyka. Pozwoliła Saddamowi rosnąć w siłę przez ponad osiem lat. Pod koniec rządów Clintona był o wiele silniejszy niż na początku”. Perle przedstawił powyższe opinie w lipcu 2003 r., czyli mniej więcej wtedy, gdy wszyscy ludzie posiadający rozeznanie w realnej sytuacji w Iraku mogli je już swobodnie wyśmiać.
David Kay, trzeźwiej myślący obserwator, z początku również wyrażał się sceptycznie o skutkach Operacji Desert Fox. Dopiero kilka lat później (po tym jak Iraq Survey Group, rządowa, już powojenna misja, mająca na celu odnalezienie rzekomych arsenałów irackiej borni masowego rażenia, której szefował, przepytała i przesłuchała dwustu Irakijczyków pracujących przy programach zbrojeniowych) zdał sobie sprawę, że te czterodniowe bombardowania rzeczywiście przyniosły dewastujące skutki – zdecydowanie przerastające ówczesne szacunki w Waszyngtonie. Ku jego zdumieniu powojenna analiza wykazała, że po 1998 r. irackie programy zbrojeniowe (nie licząc produkcji rakiet) „niemal ustały i już nigdy nie nabrały tempa”. Wielu weteranów irackich programów zbrojeniowych powiedziało grupie Kaya w serii gruntownych przesłuchań po inwazji, że uderzenia wykonane w ramach Operacji Desert Fox zdemoralizowały i doprowadziły do rozpaczy ludzi z irackiej zbrojeniówki. „Zrozumieli, że nigdy nie uda im się odtworzyć infrastruktury przemysłowej, do jakiej dążyli”, powiedział Kay w wywiadzie. „Poświęcili na to całe lata, wiele pieniędzy i wiele energii; całe lata. I pojęli, że dopóki Saddam jest u władzy, nie zdołają przywrócić produkcji”. Krótko mówiąc, poddali się. Ponadto Operacja Desert Fox uzmysłowiła Irakijczykom, że rzucające się oczy elementy programów zbrojeniowych, na przykład programu rakietowego, które wymagają dużej, łatwej do zlokalizowania infrastruktury (jak choćby stanowisk testowania silników), mogą zostać w każdej chwili zniszczone.
Kay przyznał, że był skonsternowany ich zeznaniami. „Otworzyło mi to oczy, bo do tej pory zawsze deprecjonowałem Operację Desert Fox. Nie rozumiałem, że miała skumulowany efekt, gdyż nastąpiła po ośmiu latach sankcji”. Kay stwierdził, że pomijając skutki fizyczne, tak naprawdę liczył się jej dewastujący efekt psychologiczny. I właśnie to przegapiły amerykańskie oceny wywiadowcze przed inwazją.
Wiosną 2003 r. pułkownik Alan King, główny oficer odpowiedzialny za sprawy cywilne w uczestniczącej w inwazji 3. Dywizji Piechoty, doszedł do identycznych wniosków odnośnie skutków Operacji Desert Fox. „Poddał mi się szef irackiego przemysłu atomowego i przekonałem się, że powód naszej inwazji nie istniał w zasadzie od 1998 r.”, wspominał. Większość zniszczył sam Saddam dwa lata wcześniej, kiedy to przestraszył się rewelacji jego zięcia, Husajna Kamila, który stał na czele najważniejszych irackich programów zbrojeniowych i który, wraz z krewnymi, w 1995 r. uciekł do Jordanii, choć wrócił do Iraku na początku następnego roku10. Resztki możliwości produkcyjnych Iraku zostały w dużej mierze zlikwidowane w czasie Operacji Desert Fox. King dowiedział się również w toku przesłuchań, że gdy szef irackiej delegacji do Moskwy pod koniec lat 90. wrócił do Bagdadu z nowiną, że może udać mu się pozyskać głowicę nuklearną, Saddam kazał go stracić ze strachu, że USA zwietrzą co się dzieje.
Jednak sukces Operacji Desert Fox zaowocował również jednym negatywnym skutkiem. Saddam zareagował jeszcze większym zacieśnieniem kontroli wewnętrznej, więc Irakijczycy pozostający w kontaktach z amerykańskim wywiadem stali się o wiele bardziej lękliwi. Senacka Komisja do Spraw Wywiadu, która w 2004 r. pochyliła się nad błędami wywiadowczymi popełnionymi wobec Iraku, doszła do wniosku, że po nalotach amerykańska wspólnota wywiadowcza „nie posiadała ani jednego źródła HUMINT [human intelligence, czyli rozpoznanie osobowe], przekazującego informacje na temat irackich programów broni masowego rażenia”.
„W tym momencie informacje nagle przestały napływać”, przyznał oficer amerykańskiego wywiadu wojskowego, specjalizujący się w sprawach bliskowschodnich. Po operacji „pojawiła się wyraźna różnica w jakości i weryfikowalności informacji”. Katastrofalnym skutkiem ubocznym tej sytuacji było powstanie próżni danych, w której pięć lat później powstaną fundamenty inwazji: w 2002 r. każdy mógł wyrażać nawet najbardziej wybujałe opinie na temat programów zbrojeniowych Saddma. Później okaże się, że wszystkie były chybione, ale wówczas nie dało się ich obalić.
Zinni doszedł do wniosku, że pod koniec lat 90. amerykańska polityka wobec Iraku odnosiła sukcesy. „Powstrzymywanie działało. Spójrzmy na Saddama – cóż mu wówczas zostało?”, pytał później generał. „Nie zagrażał już nikomu w regionie. Został powstrzymany. Był jak wrzód na tyłku, ale został powstrzymany. Miał wojsko w kiepskim stanie. Przestał zagrażać regionowi”. Co więcej, stwierdził Zinni, całe powstrzymywanie nie było szczególnie kosztownym przedsięwzięciem. „Bieżące działania przy powstrzymywaniu wymagały mniej żołnierzy niż każdego dnia wchodzi do pracy w Pentagonie”. Czasami pojawiał się bałagan, pewne rzeczy na pewno dało się zrobić lepiej, zwłaszcza gdyby zniesiono sankcje, ale powstrzymywanie działało.
Wolfowitz i jego koledzy-neokonserwatyści (w głównej mierze idealistyczni interwencjoniści, którzy szczerze wierzyli, że Ameryka powinna używać siły do szerzenia demokracji) doszli do przeciwnego wniosku: skoro reżim Saddama jest taki słaby, to można go łatwo usunąć – być może wystarczy, żeby USA dostarczały broń i szkoliły rebeliantów. Wolfowitz zaczął kreować w swoich tekstach pewien miraż, który koniec końców przeistoczy się w wizję Iraku administracji Busha – kraju, w którym wprost roiło się od broni masowego rażenia oraz obywateli wypatrujących z utęsknieniem wyzwolenia przez amerykańskie oddziały.
Zinni kontra Wolfowitz
Wolfowitz i Zinni starli się publicznie w kwestii zbrojenia irackich rebeliantów, którzy mieliby podjąć próbę obalenia Saddama, jeszcze przed Operacją Desert Fox. Podczas przesłuchania w Kongresie generał dosadnie skrytykował ten plan, nazywając go „Zatoką Kóz”, która musi zakończyć się fiaskiem, podobnie jak sponsorowany przez CIA desant w Zatoce Świń w 1961 roku. W październiku 1998 roku powiedział dziennikarzom: „Uważam, że osłabiony, rozdrobniony, ogarnięty chaosem Irak, jaki mógłby powstać, gdyby nie zabrano się za to jak należy, na dłuższą metę byłby bardziej niebezpieczny, niż powstrzymany Saddam jest obecnie”11. „Nie sądzę, żeby te kwestie zostały dokładnie przemyślane i rozwiązane”. Wziął również na celownik irackich emigrantów politycznych: „Nie wydaje mi się, żeby istniała realna opozycja”. Dodał iż zbrojenie jej byłoby marnotrawstwem pieniędzy.
Wolfowitz zaatakował Zinniego w swej krytyce polityki irackiej administracji Clintona. „Obalenie Saddama to jedyne rozwiązanie, które może zaspokoić żywotnie ważne interesy Stanów Zjednoczonych w stabilnym, bezpiecznym regionie Zatoki Perskiej”, napisał na łamach New Republic w grudniu 1998 roku12. „Administracja wykazuje trwałą, paraliżującą ambiwalencję (…). Generał piechoty morskiej Anthony Zinni, dowódca amerykańskich sił w Zatoce, uzyskał nawet zgodę na wyrażenie poglądu, że ,osłabiony, rozdrobniony, ogarnięty chaosem Irak’ byłby bardziej niebezpieczny, niż dalsza władza Saddama, i na narzekanie, że opozycja nie jest ,realna’”. Wolfowitz uznał „realizm” generała za niemoralny i przekorny. W 1999 r. napisał, że „Stany Zjednoczone powinny być przygotowane do zaangażowania wojsk lądowych dla ochrony bezpiecznej strefy w południowym Iraku, w której opozycja mogłaby spokojnie zmobilizować swoje siły”.
Zinni jasno stwierdził, że uważa Wolfowitza oraz jego sprzymierzeńca, Ahmada al-Dżalabiego (lidera irackiej emigracji, który później stanie się ulubieńcem Pentagonu), za groźnych naiwniaków bez większego pojęcia o realiach wojny. „W tym momencie schwycili się pomysłu al-Dżalabiego – ,stwórzcie enklawę, dajcie mi trochę sił specjalnych i wsparcie powietrzne, a ja pójdę i obalę tego gościa’”, wspominał Zinni. „Ja powiedziałem: ,To niedorzeczne, nic z tego nie będzie. Doprowadzi to do kolejnej naszej porażki i znowu dopuścimy do masakry wielu ludzi’”.
Zinni, jako wysokiej rangi dowódca, był urażony ich działaniami. Generał Sił Specjalnych w stanie spoczynku „Wayne Downing knuł razem z Danny Pletką i jej mężem [Pletka pracowała wówczas jako asystentka senatora Jesse’ego Helmsa i wyszła za członka sztabu innego kongresmena]. Mieli ten swój plan uzbrojenia al-Dżalabiego. Denerwowało mnie to, bo ja byłem naczelnym dowódcą, to były moje siły. A tam pomocnicy kongresmenów i emerytowani generałowie pracowali nad planami wojennymi!” Pomijając już możliwą masakrę nielicznych sił przeciwników Saddama, martwił się, że ich plan może wciągnąć USA w wojnę. „Druga sprawa jest taka, że prowadzą nas prosto w bagno, stopniowo popychają nas do walki”, stwierdził. „No dobra, to tylko siły specjalne, niewielkie jednostki, tworzenie enklawy i zapewnienie wsparcia z powietrza. Ale w co oni nas pakują?”
Rzekoma „fantazja” Wolfowitza
Poglądy Wolfowitza otrzymały być może najdotkliwszy cios, gdy zimą przełomu 1998 i 1999 r. w Foreign Affairs ukazał się pewien kąśliwy artykuł. Autorzy stanęli po stronie Zinniego i wyszydzili pomysł zapewnienia irackim emigrantom kontroli nad terytorium przy wsparciu amerykańskiego lotnictwa. Cała trójka autorów (wszyscy należeli do głównonurtowych instytucji zajmujących się bezpieczeństwem narodowym – RAND Corporation, Uniwersytetu Obrony Narodowej i Council on Foreign Relations) dowodziła, że tylko osoby o totalnej ignorancji w sprawach wojskowych mogą twierdzić, że jakieś niewielkie siły irackich rebeliantów zdołają bez problemu obalić Saddama. W artykule zacytowali kilku rzeczników „Fantazji Wypierania”, jak lekceważąco nazwali cały plan, ale najmocniej oberwało się Wolfowitzowi. Z dezaprobatą przytoczyli jego słowa, ocenili że się myli i dodali, iż w rzeczywistości, „gdyby Stany Zjednoczone spróbowały odejść od powstrzymywania i postawić w Iraku na wypieranie, popełniłyby koszmarny błąd, który łatwo mógłby przynieść niepotrzebną śmierć tysięcy ludzi”. Biorąc pod uwagę skąd pochodzili autorzy tego artykułu i gdzie został on opublikowany, można powiedzieć, że Wolfowitz został wybatożony przez amerykańskie środowiska polityki zagranicznej13.
Artykuł rozwścieczył Wolfowitza. Stwierdził on później: „Uznałem, że przeinaczył i ośmieszył poważne stanowisko, a nawet odrzucił je jako rzekomo motywowane względami politycznymi”. Natomiast listowna odpowiedź na ten tekst, której był współautorem, została utrzymana w umiarkowanym tonie. Stwierdzała między innymi, że porównanie do Zatoki Świń jest chybione, a lepszą analogią byłaby Operacja Provide Comfort, w wyniku której „iracka armia oddała jedną trzecią kraju na północy nielicznym amerykańskim siłom lądowym oraz lekko uzbrojonej kurdyjskiej partyzantce, ponieważ straciła wolę walki”. Wieszczyła też, że jeżeli, lub gdy, polityka powstrzymywania się załamie, „Stany Zjednoczone staną w obliczu Saddama dysponującego nową bronią nuklearną, biologiczną i chemiczną”14.
Bush obiecuje w kampanii wyborczej powściągliwość militarną
Irak i terroryzm nie były głównymi tematami kampanii prezydenckiej w 2000 roku. W zasadzie to obaj kandydaci prawie nie wspominali o tych sprawach. Wszelkie wypowiedzi George’a W. Busha oraz Dicka Cheneya wskazywały, że według nich Bill Clinton za często posługiwał się siłami zbrojnymi w polityce zagranicznej. Zarysowali wizję polityki, która miała polegać na zachowaniu powstrzymywania, przy bardziej selektywnym użyciu siły. Bush sprzeciwiał się też wykorzystywaniu wojska w misjach niebojowych, mocno akcentując tę kwestię w obu debatach prezydenckich. „On wierzy w budowanie narodu (nation building)”, powiedział o kandydacie demokratów, Alu Gore, podczas pierwszej debaty, 3 października 2000 roku. „Bardzo uważałbym z wykorzystaniem naszych żołnierzy w charakterze budowniczych narodu. Ja wierzę, że zadaniem wojska jest walka i wygrywanie wojen, a co za tym idzie, przede wszystkim zapobieganie wojnom”. Dodał, że w wyniku rozrzutnej polityki administracji Clintona „jesteśmy nadmiernie zaangażowani w zbyt wielu miejscach”.
W drugiej debacie Bush jeszcze mocniej podkreślił ten wątek. „Sądzę, że naszych żołnierzy nie należy wykorzystywać do tak zwanego budowania narodu”, oświadczył 11 października. „Uważam, że należy ich używać do walki i wygrywania wojen. Myślę, że naszych żołnierzy należy wykorzystywać do pomocy przy obalaniu dyktatorów (…) gdy leży to w naszym najlepszym interesie”.
W toku kampanii kandydat na wiceprezydenta Dick Cheney bronił też podjętej w 1991 r. decyzji o niepodejmowaniu marszu na Bagdad. W wywiadzie dla programu Meet the Press w NBC powiedział, że Stany Zjednoczone nie powinny wtedy postępować „jak gdybyśmy byli mocarstwem imperialistycznym i na chybił trafił wkraczać do stolic państw tej części świata, obalając rządy”. Cheney wręcz pochwalił politykę powstrzymywania administracji Clintona. „Chcemy utrzymać naszą bieżącą pozycję vis-à-vis Iraku”, rzekł.
Cheney: pomoc dla amerykańskich sił zbrojnych „jest w drodze”
Podczas kampanii najważniejszą kwestią w zakresie bezpieczeństwa narodowego był stan amerykańskiego wojska. Bush i Cheney uważali, że jest on godny pożałowania. Administracja Clintona doprowadziła do osłabienia sił zbrojnych, używała ich lekkomyślnie oraz zaniedbała ich kondycję. Kandydaci republikanów przyrzekali, że będą wykorzystywali wojsko rozsądniej, że nie będą rozsyłali go po całym świecie, a w zamian przywrócą jego zaufanie do przywództwa politycznego państwa.
Oto jak 2 sierpnia 2000 r. ujął to Cheney, przyjmując nominację wiceprezydencką podczas konwencji swojej partii w Filadelfii:
„Clinton i Gore przez osiem lat powiększali zobowiązania naszych sił zbrojnych, równocześnie zubażając nasz potencjał militarny. Od naszych sił zbrojnych rzadko wymagano tak wiele, dając im tak mało w zamian. George W. Bush i ja zmienimy także to. Widziałem nasze wojsko w najlepszej formie, z najlepszym sprzętem, najlepszym wyszkoleniem i najlepszym przywództwem. Jestem z niego dumny. Byłem odpowiedzialny za jego dobro. A teraz mogę mu obiecać, że pomoc jest w drodze. Już wkrótce nasi rodacy i rodaczki w mundurach znowu będą mieli naczelnego wodza, którego mogą szanować, naczelnego wodza, który rozumie ich zadania i przywróci ich morale”.
Wielu wojskowych po cichu odwzajemniało poparcie Busha. Pewien pułkownik w aktywnej służbie przechwalał się, że pomógł dopieścić przemówienie wyborcze Busha na temat polityki bezpieczeństwa narodowego republikanów. Zinni, a także wielu innych generałów obecnie już w stanie spoczynku, też popierał Busha. Martwił się, że wśród jego doradców do spraw polityki zagranicznej znajduje się Wolfowitz, ale z kolei uspokajała go stanowiąca przeciwwagę obecność realistów pokroju jego starego przyjaciela Richarda Armitage’a, który był też jednym z najbliższych przyjaciół Colina Powella. Zinni stwierdzi później, że popierał Busha ze względu na rolę, jaką w kampanii odegrał Powell; wydawało się, że Wolfowitz jest w obozie kandydata republikanów pomimo poglądów Powella.
Bush kontra Irak czy Bush kontra Chiny?
Zaledwie miesiąc po objęciu władzy administracja Busha przeprowadziła uderzenia lotnicze na pięć punktów w sieci obrony przeciwlotniczej Iraku (trzy duże systemy radarowe oraz dwa ośrodki dowodzenia). Naloty nie były ani dobrze kierowane, ani szczególnie udane. Atak z lutego 2001 r. był największym od ponad dwóch lat, od Operacji Desert Fox. Natomiast zaskoczył prezydenta oraz jego doradczynię do spraw bezpieczeństwa narodowego Condoleezzę Rice, którzy przebywali wówczas z krótką wizytą w Meksyku. Ze względu na kiepską komunikację pomiędzy Białym Domem a Pentagonem Donalda Rumsfelda, Bush spodziewał się, że uderzenie nastąpi po jego wyjeździe z Meksyku, jednak w ostatniej chwili zostało przyśpieszone o sześć godzin. To nieporozumienie mogłoby nastąpić w każdej nowej administracji, niemniej rzuciło cień na pierwszą zagraniczną wizytę prezydenta, którego brak doświadczenia w kontaktach międzynarodowych wyraźnie rzucał się w oczy.
„Wykonaliśmy rutynową misję w ramach działania strefy zakazu lotów”, powiedział tego dnia w meksykańskim San Cristobal. „Zostałem poinformowany o tej misji i zatwierdziłem ją. Ale powtarzam, to rutynowa misja, i będziemy egzekwować zakaz lotów, a jeżeli zmienimy podejście, to świat się o tym dowie”.
Amerykańskie siły zbrojne uważały to uderzenie za niezbędne, ponieważ Irakijczycy instalowali w swoim systemie obrony przeciwlotniczej światłowodową sieć łączności, która ogromnie zwiększyłaby zagrożenie dla amerykańskich pilotów operujących w południowej strefie zakazu lotów. Swego czasu baterie przeciwlotnicze w południowym Iraku wykorzystywały do śledzenia amerykańskich i brytyjskich samolotów własne radary, ale pociski naprowadzane na ich fale okazały się tak śmiercionośne, że iraccy wojskowi sami je powyłączali. W zamian zdecydowali się na innowacyjny krok zastosowania do śledzenia samolotów potężnych radarów pod Bagdadem (czyli poza strefą zakazu lotów), skąd dane z namiarami miały trafiać do baterii rakietowych na południu kraju. Sieć, która miała połączyć ten nowy system, montowali chińscy pracownicy.
Plan ataku był niezwykle delikatny. Zaatakowane lokacje znajdowały się na północ od 33 równoleżnika, czyli granicy południowej strefy zakazu lotów, biegnącej jakieś 30 km na południe od Bagdadu. Zdecydowano się na taki krok po raz pierwszy od Operacji Desert Fox, choć samoloty przenoszące rakiety i bomby dalekiego zasięgu miały zawrócić przed przekroczeniem granicy strefy. Jeszcze bardziej niezwykły był czas ataków. Miały one nastąpić w piątek, święty dzień muzułmanów, gdyż nie chciano zabijać chińskich pracowników zaangażowanych w budowę systemu. Założono, że tego dnia będą odpoczywali. Koniec końców naloty nie wyrządziły większych szkód, gdyż wiele bomb (relatywnie nowego typu AGM-154A, zrzucanych przez odrzutowce marynarki startujące z operującego w Zatoce Perskiej USS Harry S. Truman) skręciło na lewo od wyznaczonych celów i chybiło.
Uderzenie przyniosło dziwny, nieoczekiwany skutek uboczny – nowa administracja skupiła się bardziej na Chinach niż Iraku. „Martwiliśmy się wiadomą pracą Chińczyków przy światłowodach” irackiego systemu, stwierdziła Condoleezza Rice. „Ze względu na reżim sankcji, wygląda to na problem”. Powell poruszył ten temat z nowym chińskim ambasadorem, kiedy ten przybył złożyć listy uwierzytelniające, a Bush obiecał podczas pierwszej konferencji prasowej w Białym Domu: „zamierzamy wysłać komunikat” Chinom odnośnie ich pomocy wojskowej dla Iraku.
O Iraku zaledwie wspomniano, i to pod sam koniec konferencji. Bush stwierdził, że przyjrzy się polityce wobec tego kraju, aby „zapewnić funkcjonowanie sankcji”. W rzeczy samej właśnie na tym polegało zadanie Powella, gdy po raz pierwszy wybrał się na Bliski Wschód jako sekretarz stanu. Stwierdził iż powstrzymywanie i sankcje „działają”, a Saddam Husajn nie jest zagrożeniem. „Nie rozwinął żadnych poważniejszych zdolności na polu broni masowego rażenia. Nie jest w stanie zaatakować sąsiadów środkami konwencjonalnymi. Tak więc nasza polityka wzmocniła bezpieczeństwo sąsiadów Iraku i tej polityki zamierzamy się trzymać”. Dwa lata później na forum ONZ Powell zajmie niemalże dokładnie odwrotne stanowisko. Natomiast podczas podróży po Bliskim Wschodzie w lutym 2001 r. spotkał się z powszechnym poparciem dla swojego poglądu o skuteczności powstrzymywania. „Każdy z kim rozmawiałem mówił musicie dalej iść drogą” usprawniania sankcji, powiedział dziennikarzom wizytując region.
Wolfowitz nie zgadzał się z tą polityką, ale znalazł się w mniejszości, nawet w łonie administracji Busha. Gdy Powell przebywał w trasie, on stawił się przed senacką Komisją do spraw Sił Zbrojnych, która miała rozważyć jego kandydaturę na zastępcę Rumsfelda. Uczciwie przyznał, że optuje za obaleniem Saddama Husajna. „Myślę, że nie ma wątpliwości, iż gdyby doszło do zmiany reżimu w Iraku, to cały region byłby bezpieczniejszy, Irak rozwijałby się o wiele pomyślniej, a amerykańskie interesy narodowe ogromnie by zyskały”, zeznał. „Jeżeli istnieje jakaś realna alternatywa, to z całą pewnością uznałbym ją za wartą rozważenia”.