40,00 zł
Jorge Luis Borges uznawany jest za jednego z najbardziej inspirujących pisarzy dwudziestego wieku. Wytyczył wiele rozwidlających się ścieżek, czytanie przedkładał nad pisanie. Nie potrafił układać wielostronicowych fabuł; wolał na kilku stronicach streszczać książki nieistniejące, w zdyscyplinowany sposób kreślić fabuły o niesłychanej potencji i ładunku emocjonalnym. Skrót splatać z wyliczeniem, lirykę z konkretem. Zasłynął przede wszystkim jako autor tomów krótkich próz, wymykających się wszelkim klasyfikacjom. Fikcje z 1944 roku, być może najważniejsze dokonanie Argentyńczyka, to zbiór w dwóch częściach i siedemnastu odsłonach: niezakłamana czytelnicza uczta, bezinteresowna pochwała czytania. Prowadzi nas Borges przez bibliotekę, gdzie zgromadzono wszystkie możliwe książki, a zarazem przez książkę, która jest labiryntem; wstrzymuje moment egzekucji, by skazany mógł dokończyć swoje dzieło, detektywowi zaś każe szukać samego siebie. Po wielu latach od premiery wciąż czuje się uwodzicielską moc fikcji, a ścieżki odczytań wciąż się rozwidlają.
Wydanie zostało uzupełnione o przypisy, a także opatrzone komentarzem zawartym w dwóch posłowiach: Jana Gondowicza i Grzegorza Jankowicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 258
Dla Esther Zemborain de Torres[1]
Ogród o rozwidlających się ścieżkach
(1941)
Prolog
Osiem utworów tego zbiorku nie wymaga szerszego wyjaśnienia. Ostatni z nich (Ogród o rozwidlających się ścieżkach) jest opowiadaniem kryminalnym; jego czytelnicy będą świadkami przygotowań do zbrodni i dokonania zbrodni, której cel znają, ale której do samego końca, jak sądzę, nie zrozumieją. Inne są opowiadaniami fantastycznymi. Jedno – Loteria w Babilonie – nie jest całkowicie wolne od grzechu symbolizmu. Nie jestem pierwszym autorem opowiadania Biblioteka Babel[1]; ciekawi jego historii i prehistorii mogą zajrzeć na pewną stronicę pięćdziesiątego dziewiątego numeru miesięcznika „Sur”, gdzie widnieją tak różnorodne nazwiska jak Leukippos i Lasswitz, Lewis Carroll i Arystoteles. W Kolistych ruinach wszystko jest nierealne; w nocie Pierre Menard, autor Don Kichota nierealny jest los, jaki narzuca sobie bohater. Wykaz utworów, które mu przypisuję, choć niezbyt zabawny, nie jest też arbitralny; to wykres jego umysłowej biografii...
Układanie obszernych książek to pracowicie wzniesione i zubożające szaleństwo: rozwijanie na pięciuset stronach idei, której doskonały ustny wykład zajmuje kilka minut. Lepiej udawać, że takie książki już istnieją, i przedstawiać ich streszczenie, komentarz. Tak postąpili Carlyle[2]w Sartor Resartus i Butler[3]w The Fair Haven; ich dzieła cechuje ta niedoskonałość, że również są książkami nie mniej tautologicznymi niż inne. Ponieważ jestem bardziej rozsądny, bardziej nieporadny, bardziej leniwy, wolałem napisać noty o książkach urojonych. Są to: Tlön, Uqbar, Orbis Tertius; Analiza twórczości Herberta Quaina; Poszukiwanie Al-Mutasima. Ostatnia pochodzi z roku 1935; niedawno czytałem The Sacred Fount (1901), który w ogólnych zarysach jest być może analogiczny. W tej subtelnej powieści Jamesa narrator bada, czy wpływ na B wywiera A, czy C; w Poszukiwaniu Al-Mutasima poprzez B przeczuwa on lub odgaduje odległe istnienie Z, którego B nie zna.
J. L. B.
Buenos Aires, 10 listopada 1941
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, opatrzone gwiazdkami przypisy pod tekstem pochodzą od autora. Nieoznaczone w tekście przypisy tłumacza objaśniające postaci, terminy, tytuły zebrane zostały na końcu książki (przyp. red.).
Tlön, Uqbar, Orbis Tertius
I
Odkrycie Uqbaru zawdzięczam połączeniu lustra i encyklopedii. Lustro niepokoiło głębię korytarza pewnej willi przy ulicy Gaona w Ramos Mejía; encyklopedia, wbrew swemu oszukańczemu tytułowi The Anglo-American Cyclopaedia (New York 1917), jest równie dosłownym jak nudnym przedrukiem Encyclopaedia Britannica z roku 1902. Zdarzyło się to jakieś pięć lat temu. Bioy Casares, który jadł owego wieczoru ze mną kolację, mówił o swoim pomyśle powieści pisanej w pierwszej osobie, gdzie narrator, opuszczając lub deformując pewne fakty, popadłby w liczne sprzeczności: pozwoliłyby one niektórym czytelnikom – bardzo niewielu czytelnikom – odgadnąć okrutną bądź banalną rzeczywistość. Z odległej głębi korytarza śledziło nas lustro. Odkryliśmy (późną nocą takie odkrycie jest nieuniknione), że lustra mają w sobie coś monstrualnego. Bioy Casares[1] przypomniał wówczas jednego z herezjarchów Uqbaru, który lustra i kopulację uważał za nienawistne, jako że pomnażają liczbę ludzi. Zapytany o pochodzenie tej zaskakującej opinii odpowiedział, że The Anglo-American Cyclopaedia zamieszcza ją w artykule o Uqbarze. W willi (wynajmowanej przez nas wraz z umeblowaniem) był egzemplarz tego dzieła. Na ostatnich stronach tomu XXVI znaleźliśmy artykuł o Uppsali; na pierwszych tomu XXVII – artykuł Ural-Altaic Languages, ale ani jednego słowa na temat Uqbaru. Bioy, zdziwiony, sprawdził tomy indeksu; próbował na próżno wszystkich możliwych grafii: Ukbar, Ucbar, Ooqbar, Oukbahr... Zanim odszedł, powiedział, że chodzi o region Iraku czy Azji Mniejszej. Wyznaję, iż przyjąłem to wyjaśnienie z pewnym zakłopotaniem. Doszedłem do wniosku, że ten niewzmiankowany kraj, ten anonimowy herezjarcha, to fikcja zaimprowizowana przez skromność Bioya, aby uzasadnić pewne zdanie. Poszukiwania w jednym z atlasów Justusa Perthesa[2], w rezultacie jałowe, utwierdziły mnie w tej wątpliwości.
Następnego dnia Bioy zatelefonował do mnie z Buenos Aires. Powiedział, że ma właśnie przed oczyma artykuł o Uqbarze, w XXVI tomie encyklopedii. Imienia herezjarchy nie podano, ale była wzmianka o jego doktrynie, i to w słowach prawie identycznych, o ile nie słabszych – być może – pod względem literackim, jak te, które zacytował. Bioy powtórzył z pamięci: Copulation and mirrors are abominable. Tekst encyklopedii mówił: Dla jednego z tych gnostyków wszechświat widzialny jest złudzeniem lub – ściślej – sofizmatem; lustra i ojcostwo są nienawistne (mirrors and fatherhood are abominable), gdyż zwielokrotniają go i powiększają. Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że chętnie zobaczyłbym ten artykuł. Kilka dni później przyniósł mi go. Zdziwiło mnie to, gdyż skrupulatne indeksy kartograficzne Erdkunde Rittera[3] pomijają milczeniem istnienie Uqbaru.
Wolumin przyniesiony przez Bioya był rzeczywiście XXVI tomem Anglo-American Cyclopaedia. Informacja alfabetyczna na pierwszej stronie i na grzbiecie była taka sama jak w naszym egzemplarzu (Tor–Ups), ale wolumin liczył 921 stron zamiast 917. Te cztery dodatkowe stronice zawierały artykuł o Uqbarze: nieuwzględniony (jak czytelnik z pewnością zauważył) w alfabetycznej informacji o zawartości. Stwierdziliśmy później, że między dwoma tomami nie było, poza tą, żadnej różnicy; oba stanowiły przedruk (wspomniałem już o tym, jak sądzę) dziesiątej edycji Encyclopaedia Britannica. Bioy kupił swój egzemplarz na jakiejś licytacji.
Przeczytaliśmy artykuł z pewną uwagą. Jedynym zaskakującym fragmentem był ustęp zacytowany przez Bioya; reszta wydawała się bardzo prawdopodobna, bardzo zgodna z ogólną tonacją dzieła i, rzecz jasna, nieco nudna. Czytając go powtórnie, pod rygorystycznym stylem odkryliśmy zasadniczą nieokreśloność. Z czternastu nazw działu geograficznego rozpoznaliśmy tylko trzy (Chorasan, Armenia, Erzerum), wstawione w tekst w sposób wieloznaczny; z nazwisk historycznych – jedno zaledwie, owego samozwańca, maga Smerdysa[4], wymienionego jednak tylko dla porównania. Artykuł zdawał się określać ściśle granice Uqbaru, ale ich mglistymi punktami odniesienia były rzeki, kratery i góry tegoż kraju. Przeczytaliśmy na przykład, że granice południowe są wyznaczone przez równiny Tsa i Chaldun i deltę Axy i że wyspy tej delty obfitują w dzikie konie. Tyle na początku strony 918. Z działu historycznego (stronica 920) dowiedzieliśmy się, że w wyniku prześladowań religijnych w XIII wieku ortodoksi szukali schronienia na tych wyspach, gdzie wznoszą się dotychczas ich obeliski i gdzie kopiąc, nierzadko można znaleźć ich kamienne lustra. Dział Język i literatura, dość krótki, zawierał jedno tylko godne uwagi miejsce, w którym mówiono, że literatura Uqbaru ma charakter fantastyczny i że jej epopeje, podobnie jak legendy, nie odnoszą się nigdy do rzeczywistości, lecz do dwóch wyimaginowanych regionów: Mlejnasu i Tlönu... Bibliografia zawierała cztery tomy, których dotychczas nie udało się nam odnaleźć, choć trzeci – Silas Haslam, History of the Land Called Uqbar, 1874[1*] – figuruje w katalogach księgarni Bernarda Quaritcha[5]. Pierwszy, Lesbare und lesenswerthe Bemerkungen über das Land Ukkbar in Klein-Asien, pochodził podobno z 1641 roku, a jego autorem był Johannes Valentinus Andreä[6]. Rzecz jest godna uwagi: w kilka lat później odnalazłem nieoczekiwanie to nazwisko na pewnej stronie u De Quinceya[7] (Writings, tom XIII) i dowiedziałem się, że należało do teologa niemieckiego, który opisał, w początkach wieku XVII, wyimaginowaną gminę różokrzyżowców; wspólnotę taką, jaką później ktoś inny, kierowany przykładem tego, co sobie wyobraził Andreä, rzeczywiście założył.
Tego samego popołudnia udaliśmy się do Biblioteki Narodowej; na próżno jednak niepokoiliśmy atlasy, katalogi, roczniki towarzystw geograficznych, pamiętniki podróżników i historyków: żaden z nich nigdy nie był w Uqbarze. Nawet indeks główny encyklopedii Bioya nie podawał tej nazwy. Następnego dnia Carlos Mastronardi[8] (któremu opowiedziałem o tym wypadku) dostrzegł w jakiejś księgarni na rogu Corrientes i Talcahuano czarno-złote grzbiety Anglo-American Cyclopaedia... Wszedł i zajrzał do tomu XXVI. Oczywiście nie znalazł najmniejszego śladu Uqbaru.
II
W hotelu w Adrogué, wśród bujnych wiciokrzewów i złudnych głębi luster, trwa jeszcze jakieś ograniczone i zacierające się wspomnienie Herberta Ashe’a, inżyniera Towarzystwa Kolei Południowych. Za życia nierealny, jak wielu Anglików, gdy umarł, nie pozostał nawet tym widmem, jakim był wówczas. Wysoki, zawsze jakby zawiedziony, z prostokątną rudą brodą. Wydaje mi się, że był wdowcem, bezdzietnym. Co parę lat jeździł do Anglii: aby odwiedzić (tak sądzę z fotografii, którą nam pokazywał) jakiś zegar słoneczny i jakieś dęby. Mego ojca łączyła z nim jedna z owych angielskich przyjaźni (choć może wyrażenie to jest zbyt mocne), które zaczynają się od wykluczenia szczerości i natychmiast obywają się bez rozmów; zwykle wymieniali między sobą książki i czasopisma; spotykali się w milczeniu przy szachach... Pamiętam go w holu hotelu, z jakąś matematyczną książką w ręku, jak patrzył od czasu do czasu na niepowtarzalne barwy nieba. Pewnego wieczoru rozmawialiśmy o dwunastkowym systemie liczbowym (w którym dwanaście jest zapisywane cyfrą 10); Ashe powiedział mi, że pracuje właśnie nad tłumaczeniem nie wiem już jakich tablic dwunastkowych na sześćdziesiątkowe (w których sześćdziesiąt jest zapisywane cyfrą 10). Dodał, że praca została mu zlecona przez pewnego Norwega w Rio Grande do Sul. Znaliśmy go od ośmiu lat i nigdy nam nie wspomniał, że tam był... Mówiliśmy o życiu pasterzy, o capangas[9], o brazylijskiej etymologii słowa gaucho (niektórzy starzy ludzie na wschodzie wymawiają je jeszcze gaúcho) i nie było już mowy – niech mi Bóg wybaczy – o funkcjach dwunastkowych. We wrześniu 1937 roku (nie było nas wówczas w hotelu) Herbert Ashe umarł z powodu pęknięcia tętniaka. Kilka dni wcześniej otrzymał z Brazylii zapieczętowaną poleconą przesyłkę. Była to książka in octavo. Ashe zostawił ją w barze, gdzie – po miesiącach – ją odnalazłem, zacząłem kartkować i poczułem dziwny zawrót głowy. Ale go nie opiszę, bo nie jest to historia moich wzruszeń, lecz historia Uqbaru, Tlönu i Orbis Tertius. Podczas owej nocy islamu, która zwie się Nocą Nocy[10], otwierają się na oścież tajemne wrota nieba i woda w dzbanach staje się słodka; gdyby wrota te otwarły się wówczas, nie poczułbym tego, co poczułem. Książka, napisana po angielsku, miała 1001 stron. Na jej żółtym skórzanym grzbiecie przeczytałem te dziwne słowa, które powtarzała karta tytułowa: A First Encyclopaedia of Tlön. Vol. XI: Hlaer to Jangr. Nie było daty ani miejsca wydania. Pierwsza strona i bibułka jednej z kolorowych tablic nosiły owalną niebieską pieczęć z napisem: Orbis Tertius. Dwa lata wcześniej, na stronicach pewnej encyklopedii-plagiatu, odkryłem zwięzły opis fikcyjnego kraju; obecnie przypadek dostarczał mi czegoś bardziej jeszcze cennego i trudnego. Miałem teraz w ręku obszerny i metodyczny fragment całkowitej historii nieznanej planety, z jej budowlami i wojnami, z przerażeniem jej mitologii i zgiełkiem języków, z jej cesarzami i morzami, z jej minerałami, ptakami i rybami, z jej algebrą i ogniem, z jej kontrowersjami teologicznymi i metafizycznymi. I wszystko to na piśmie, spoiste, bez widocznej intencji doktrynalnej czy parodystycznej.
„Jedenasty tom”, o którym mówię, zawierał odsyłacze do tomów następnych i poprzednich. Néstor Ibarra[11], w pewnym klasycznym już artykule zamieszczonym w „Nouvelle Revue Française”, przeczy istnieniu tych tomów; Ezequiel Martínez Estrada[12] i Drieu La Rochelle[13] odparli, być może zwycięsko, tę wątpliwość. Faktem jest jednak, że najbardziej skwapliwe poszukiwania pozostały dotąd bez rezultatu. Na próżno przerzuciliśmy biblioteki obu Ameryk i Europy. Alfonso Reyes[14], zmęczony tymi trywialnie policyjnymi poszukiwaniami, proponuje, abyśmy przedsięwzięli wspólnie dzieło odtworzenia brakujących, licznych i masywnych, tomów: ex ungue leonem[15]. Kalkuluje pół żartem, pół serio, że jedno pokolenie tlönistów mogłoby okazać się wystarczające. To ryzykowne obliczenie odsyła nas do problemu podstawowego: kim byli twórcy Tlönu? Liczba mnoga jest tu nieunikniona; hipoteza jednego wynalazcy – jednego nieskończonego Leibniza, działającego skromnie w ciemnościach – została jednogłośnie odrzucona. Sądzi się, że ten brave new world[16] jest dziełem jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia astronomów, biologów, inżynierów, metafizyków, poetów, chemików, algebraików, moralistów, malarzy, geometrów... sterowanym przez jakiegoś ukrywającego się geniusza. W rzeczywistości roi się od osobników, którzy posiedli te różne dyscypliny, nie zaś od takich, którzy zdolni są do tworzenia. A tym bardziej do podporządkowania tworzenia rygorystycznemu i systematycznemu planowi, jakim jest plan Tlönu, plan tak rozległy, że wkład każdego autora musiał być nieskończenie mały. Początkowo sądzono, że Tlön jest po prostu chaosem, nieodpowiedzialnym puszczeniem wodzy wyobraźni; teraz jednak wiadomo, że jest to kosmos i że sformułowane zostały, nawet jeśli w sposób prowizoryczny, wewnętrzne prawa, które nim rządzą. Wystarczy przypomnieć, że w pozornych sprzecznościach „jedenastego tomu” dostrzeżono podstawowy dowód, iż inne tomy istnieją: do tego stopnia przestrzegany w nim porządek jest jasny i konsekwentny. Popularne czasopisma rozpowszechniły, z wybaczalną przesadą, zoologie i topografie Tlönu; sądzę, że jego przezroczyste tygrysy i krwiste wieże nie zasługują, być może, na nieprzerwaną uwagę wszystkich ludzi. Ale poświęcę kilka minut obowiązującej na nim koncepcji wszechświata.
Hume raz na zawsze stwierdził, że argumenty Berkeleya[17] nie dopuszczają żadnej repliki i nie budzą żadnego przekonania. Sąd ten jest całkowicie prawdziwy na Ziemi; zupełnie jednak fałszywy na Tlönie. Narody tej planety są – w sposób wrodzony – idealistyczne; ich język i jego pochodne – religia, literatura, metafizyka – z góry zakładają idealizm. Dla nich świat nie jest zbiorem przedmiotów w przestrzeni; jest heterogeniczną serią niezależnych czynów; jest następczy, czasowy, nie zaś przestrzenny. W domniemanym Ursprache[18] Tlönu, z którego pochodzą języki „aktualne” i dialekty, nie istnieją rzeczowniki; istnieją czasowniki bezosobowe, określane jednosylabowymi przyrostkami (lub przedrostkami) o znaczeniu przysłówkowym. Na przykład: nie ma słowa, które by odpowiadało naszemu słowu księżyc, ale istnieje czasownik, który u nas miałby postać księżycznić lub księżycować. Wzeszedł księżyc nad rzeką mówi się hlör u fang axaxaxas mlö, co znaczy, w kolejności: „Ku górze (upward) za wieczniesączyć zaksiężycowało”. (Xul Solar[19] tłumaczy krótko: „Hop, za przebiegać zaksiężyczniło”. Upward, beyond the onstreaming, it mooned).
To, co zostało powiedziane, odnosi się do języków półkuli południowej. W językach półkuli północnej (co do których Ursprache „jedenasty tom” daje niezwykle mało wskazówek) pierwotnym rdzeniem nie jest czasownik, ale jednozgłoskowy przymiotnik. Rzeczownik tworzy się przez nagromadzenie przymiotników. Nie mówi się księżyc: mówi się powietrzno-jasny ponad ciemno-okrągłym lub jasno-pomarańczowy-wysoko-niebieskiego, lub tworzy się jakikolwiek inny zestaw. W tym szczęśliwym przypadku zbiór przymiotników odpowiada rzeczywistemu przedmiotowi; ale chodzi tu właśnie o przypadek szczególny. Literatura tej półkuli (jak w trwającym świecie Meinonga[20]) obfituje w przedmioty idealne, powołane i niknące w jednej chwili, zależnie od potrzeb poetyckich. Czasami określa te przedmioty zwykła równoczesność. Niektóre składają się z dwóch terminów, jednego o charakterze wzrokowym i jednego o charakterze słuchowym: kolor rodzącego się dnia i odległy krzyk ptaka. Inne z większej ich liczby: słońce i woda płynąca naprzeciw piersi pływaka, nieokreślony kolor różowy, który widzi się przez zamknięte oczy, uczucie kogoś, kto pozwala nieść się rzece i, jednocześnie, snowi. Przedmioty drugiego stopnia mogą łączyć się z innymi; proces ten, dzięki pewnym skrótom, jest praktycznie nieskończony. Istnieją słynne poematy złożone z jednego tylko, ogromnego słowa. Słowo to odpowiada jednemu przedmiotowi, przedmiotowi poetyckiemu stworzonemu przez autora. Z faktu, iż nikt nie wierzy w realność rzeczowników, w paradoksalny sposób wynika, że liczba tych ostatnich jest nieskończona. Języki półkuli północnej Tlönu zawierają wszystkie rzeczowniki języków indoeuropejskich, i wiele innych.
Nie będzie przesadą twierdzenie, że kultura klasyczna Tlönu obejmuje jedną tylko dyscyplinę – psychologię. Inne są jej podporządkowane. Powiedziałem już, że mieszkańcy planety pojmują wszechświat jako serię procesów myślowych, które nie odbywają się w przestrzeni, lecz w sposób następczy, w czasie. Spinoza[21] przypisuje swemu niewyczerpalnemu bóstwu atrybuty rozciągłości i myśli; na Tlönie nikt nie zrozumiałby zestawienia tej pierwszej – typowej tylko dla pewnych stanów – z tą drugą: doskonałym synonimem kosmosu. Innymi słowy: nikt nie pojąłby, że to, co przestrzenne, trwa w czasie. Dostrzeżenie dymu na horyzoncie, a potem płonącego pola, a potem źle zgaszonego papierosa, który spowodował pożar, uważane jest za przykład asocjacji myśli.
Ten monizm, czy całkowity idealizm, paraliżuje naukę. Wyjaśnić (lub uzasadnić) jakiś fakt to połączyć go z innym faktem: ale ten związek, na Tlönie, odpowiada późniejszemu stanowi podmiotu, nie odnosi się zaś do stanu poprzedniego, więc go nie wyjaśnia. Każdy stan umysłowy jest niepodzielny: sam fakt nazwania go – id est sklasyfikowania – zawiera w sobie zafałszowanie tego stanu. Wydaje się, że można by stąd wysnuć wniosek, iż na Tlönie nie istnieją nauki ani nawet rozumowania. W rzeczywistości, w paradoksalny sposób, właśnie istnieją, i to w nieskończonej prawie liczbie. Sprawa z filozofiami ma się tak, jak na półkuli północnej z rzeczownikami; fakt, że każda filozofia jest z założenia tylko dialektyczną zabawą, jakąś Philosophie des Als Ob[22], przyczynił się do ich pomnożenia. Istnieje wiele systemów niewiarygodnych, ale mających przyjemną budowę albo sensacyjny charakter. Metafizycy Tlönu nie poszukują prawdy ani nawet prawdopodobieństwa, lecz tylko zadziwienia. Uważają metafizykę za gałąź literatury fantastycznej. Wiedzą, że dany system jest jedynie podporządkowaniem wszystkich aspektów wszechświata któremukolwiek z tych aspektów. Ale nawet wyrażenie „wszystkie aspekty” może być odrzucone, gdyż opiera się na niemożności dodania chwili obecnej do przeszłych. Również ta liczba mnoga: „przeszłych”, jest niedozwolona, gdyż zakłada inną niemożliwą operację... Jedna ze szkół Tlönu przeczy nawet istnieniu czasu: argumentuje, że teraźniejszość jest nieokreślona, że przyszłość nie zawiera żadnej rzeczywistości poza obecną nadzieją, że przeszłość nie zawiera żadnej rzeczywistości poza obecnym wspomnieniem[2*]. Inna szkoła twierdzi, że już przeminął cały czas i nasze życie jest zaledwie wspomnieniem lub wieczornym odbiciem, niewątpliwie zafałszowanym i niepełnym, nieodzyskiwalnego procesu. Inna, że historia wszechświata – a w niej nasze życie, najdrobniejsze szczegóły naszego życia – jest pismem, które tworzy jakiś pomniejszy bóg, aby porozumieć się z demonem. Inna, że wszechświat jest porównywalny do owych kryptografii, w których nie wszystkie znaki mają wartość, i że prawdziwe jest tylko to, co wydarza się co trzysta nocy. Inna, że kiedy w jednym miejscu śpimy, czuwamy gdzie indziej, i że każdy człowiek jest w ten sposób dwoma ludźmi.
Wśród doktryn Tlönu żadna nie wznieciła takiego oburzenia jak materializm. Niektórzy myśliciele opisali go, ale w terminach raczej żywiołowych niż jasnych, niczym ktoś, kto chce zaproponować paradoks. Aby ułatwić zrozumienie tezy tak niepojętej, pewien herezjarcha z XI wieku[3*] wymyślił sofizmat o dziewięciu miedzianych monetach; jego skandaliczna fama odpowiada, na Tlönie, famie aporii eleackich. Istnieją liczne wersje tego „pozornego rozumowania”, które różnią się między sobą co do liczby monet lub odnalezień; oto najbardziej popularna:
We wtorek, idąc ścieżką przez pustkowie, X gubi dziewięć miedzianych monet. W czwartek Y znajduje na ścieżce cztery monety, nieco zaśniedziałe po środowym deszczu. W piątek Z znajduje trzy na tej samej ścieżce i w ten sam piątek, rano, X znajduje dwie w sieni swojego domu.
Z historii tej herezjarcha chciał wydedukować rzeczywistość – id est ciągłość istnienia – dziewięciu odzyskanych monet.
Byłoby absurdem – twierdził – wyobrażać sobie, że cztery z dziewięciu monet nie istniały od wtorku do czwartku, trzy od wtorku do piątku po południu i dwie od wtorku do piątku rano. Logiczne jest za to uważać, że istniały one – choćby w pewien tajemny sposób, którego zrozumienie jest wzbronione ludziom – we wszystkich momentach owych trzech okresów.
Język Tlönu źle nadawał się do sformułowania takiego paradoksu; większość go nie zrozumiała. Obrońcy zdrowego rozsądku ograniczyli się początkowo do zaprzeczenia prawdziwości całej historii. Twierdzili, że chodzi o pomyłkę słowną opierającą się na nierozważnym użyciu dwóch, nieuświęconych zwyczajem, neologizmów, obcych dla każdego ścisłego rozumowania: czasowników znaleźć i zgubić, które zawierają petitio principii[23], gdyż zakładają identyczność pierwszych dziewięciu monet z ostatnimi. Przypomnieli, że każdy rzeczownik (człowiek, moneta, czwartek, środa, deszcz) posiada wartość jedynie metaforyczną. Ujawnili perfidną okoliczność wyrażenia nieco zaśniedziałe po środowym deszczu, które z góry zakłada to, co należy udowodnić: trwanie czterech monet między wtorkiem a czwartkiem. Zauważyli, że podobieństwo nie jest tym samym co identyczność, i sformułowali rodzaj reductio ad absurdum, hipotetyczny przypadek dziewięciu ludzi, którzy podczas dziewięciu kolejnych nocy odczuwają silny ból. Czy nie byłoby śmieszne – pytali – utrzymywać, że to ten sam ból?[4*] Dodawali, że herezjarcha kierował się jedynie bluźnierczym zamiarem przypisywania boskiej kategorii istnienia kilku zwykłym monetom; i wykazali, że czasami negował mnogość, czasami zaś nie. Jeżeli podobieństwo niesie z sobą identyczność – argumentowali – należałoby również przyjąć, że dziewięć monet jest jedną tylko monetą.
W niewiarygodny sposób argumenty te nie okazały się refutacją definitywną. W sto lat po postawieniu problemu pewien myśliciel, nie mniej błyskotliwy niż herezjarcha, ale reprezentujący tradycję ortodoksyjną, sformułował bardzo zuchwałą hipotezę. Według tego szczęśliwego przypuszczenia istnieje jeden tylko podmiot; tym niepodzielnym podmiotem jest każde z istnień wszechświata, które są organami i maskami bóstwa. X to Y i zarazem Z. Z znajduje trzy monety, gdyż pamięta, że X je zgubił. X znajduje dwie w sieni, gdyż pamięta, że pozostałe zostały odzyskane... „Jedenasty tom” daje do zrozumienia, że całkowite zwycięstwo tego idealistycznego panteizmu jest skutkiem trzech podstawowych racji. Pierwsza to odrzucenie solipsyzmu; druga – możliwość zachowania psychologicznej podstawy nauk; trzecia – możliwość zachowania kultu bóstw. Schopenhauer (pasjonujący i jasno myślący Schopenhauer) formułuje bardzo podobną doktrynę w pierwszym tomie Parerga und Paralipomena[24].
Geometria Tlönu obejmuje dwie dość różne dyscypliny: wzrokową i dotykową. Druga odpowiada naszej i jest podporządkowana pierwszej. Podstawą geometrii wzrokowej jest powierzchnia, nie zaś punkt. Geometria ta nie zna równoległych i twierdzi, że człowiek, który zmienia swoje położenie, modyfikuje otaczające go formy. Podstawą arytmetyki Tlönu jest pojęcie liczby nieokreślonej. Matematycy podkreślają znaczenie pojęć większy i mniejszy, które nasi matematycy wyrażają za pomocą symboli > i <. Twierdzą, że operacja liczenia modyfikuje wielkości i zmienia je z nieokreślonych w określone. Fakt, że różne osoby, które liczą tę samą wielkość, dochodzą do jednakowych rezultatów, jest dla psychologów przykładem asocjacji myśli lub sprawnego posługiwania się pamięcią. Wiemy już, że na Tlönie podmiot wiedzy jest jedyny i wieczny.
Idea jedynego podmiotu jest wszechmocna również w obyczajach literackich. Do rzadkości należy podpisywanie książek. Pojęcie plagiatu nie istnieje: ustalono, że wszystkie dzieła pochodzą od jednego tylko autora, ponadczasowego i anonimowego. Krytyka wymyśla zazwyczaj autorów: wybiera dwa nieporównywalne dzieła – powiedzmy Daodejing[25] i baśnie Tysiąca i jednej nocy – i przypisuje je jednemu pisarzowi, a następnie omawia sumiennie psychikę tego interesującego homme de lettres...
Równie zaskakujące są same książki. Wszystkie narracyjne mają tę samą fabułę, ze wszystkimi wyobrażalnymi podstawieniami. Te o charakterze filozoficznym zawierają niezmiennie tezę i antytezę, rygorystyczne pro i contra każdej doktryny. Książka, która nie zawiera swojej antyksiążki, uważana jest za niekompletną[26].
Całe wieki idealizmu nie mogły nie wpłynąć na rzeczywistość. Nierzadko spotyka się, w najbardziej starożytnych regionach Tlönu, podwojenie zgubionych przedmiotów. Dwie osoby szukają ołówka; pierwsza znajduje go i nic nie mówi; druga znajduje inny ołówek, nie mniej rzeczywisty, ale lepiej odpowiadający jej oczekiwaniom. Te wtórne przedmioty zwą się hrönirami i, choć mają formę bez wdzięku, są nieco dłuższe. Do niedawna hröniry były przypadkowymi dziełami roztargnienia i zapomnienia. Do ich metodycznej produkcji – wydaje się to niemożliwe, ale tak wynika z „jedenastego tomu” – przystąpiono przed zaledwie stu laty. Pierwsze próby okazały się jałowe. Wszelako na przypomnienie zasługuje modus operandi. Dyrektor jednego z państwowych więzień zakomunikował zatrzymanym, że w dawnym korycie pewnej rzeki znajdują się jakieś groby, i przyrzekł wolność temu, kto by dokonał ważnego odkrycia. Podczas miesięcy poprzedzających wykopaliska pokazywano więźniom fotografie tego, co mieli odnaleźć. Pierwsza próba wykazała, że nadzieja i gorące pragnienie mogą stanowić przeszkodę; po tygodniu pracy łopatą i kilofem nie zdołano wykopać żadnego hrönu prócz zardzewiałego koła, pochodzącego z okresu późniejszego niż eksperyment. Rzecz utrzymano w tajemnicy i próba została później powtórzona w czterech szkołach. W trzech niepowodzenie było prawie zupełne; w czwartej (przypadek zrządził, że jej dyrektor umarł podczas pierwszych prac wykopaliskowych) uczniowie wydobyli z ziemi – lub też wykonali – złotą maskę, starożytny miecz, dwie czy trzy ceramiczne amfory i potrzaskany zielonkawy tors jakiegoś króla, noszący na piersiach inskrypcję, której dotąd nie udało się odczytać. Odkryto w ten sposób, że obecność świadków znających eksperymentalny charakter poszukiwań jest przeciwwskazana... Masowe poszukiwania przynoszą w rezultacie sprzeczne ze sobą przedmioty; dziś daje się pierwszeństwo pracom indywidualnym i prawie zaimprowizowanym. Metodyczne wytwarzanie hrönirów (podaje „jedenasty tom”) oddało nieocenione usługi archeologom. Pozwoliło badać, a nawet modyfikować przeszłość, która stała się nie mniej plastyczna i uległa niż przyszłość. Rzecz ciekawa: hröniry drugiego i trzeciego stopnia – hröniry powstałe z innego hrönu; hröniry powstałe z hrönu hrönu – wyolbrzymiają aberracje hrönu pierwotnego; hröniry stopnia piątego są prawie ich pozbawione; dziewiątego mylą się z hrönirami drugiego stopnia; jedenastego mają czystość linii, jakiej nie posiada nawet oryginał. Proces ten jest periodyczny: hrön dwunastego stopnia zaczyna się już znowu degradować. Dziwniejszy i czystszy od każdego hrönu jest czasami ur: rzecz wyprodukowana przez sugestię, przedmiot wywołany przez nadzieję. Wielka złota maska, o której wspomniałem, była wspaniałym tego przykładem.
Rzeczy na Tlönie podwajają się, ale dążą również do zatarcia i zatracenia szczegółów, gdy ludzie o nich zapominają. Klasyczny jest przykład progu, który trwał, dopóki siadywał tam pewien żebrak, i który zniknął wraz ze śmiercią tegoż żebraka. Zdarzało się też, że ptaki lub koń ratowały ruiny jakiegoś amfiteatru.
Salto Oriental, 1940
Postscriptum z 1947 roku. Odtworzyłem poprzedni artykuł tak, jak ukazał się w Antologii literatury fantastycznej z 1940 roku, pomijając tylko satyryczny ton i niektóre metafory, jakie dziś okazałyby się nie na miejscu. Od tego czasu wydarzyło się tyle rzeczy... Ograniczę się do wspomnienia o nich.
W marcu 1941 roku w pewnej książce Hintona[27], która należała do Herberta Ashe’a, znaleziono odręczny list Gunnara Erfjorda[28]. Koperta nosiła pieczęć pocztową z Ouro Preto[29], list wyjaśniał zagadkę Tlönu. Tekst listu potwierdza hipotezę Martineza Estrady. Wspaniała historia rozpoczęła się pewnej nocy w Lucernie czy w Londynie, na początku XVII wieku. Powstało wtedy tajemne i nieszkodliwe towarzystwo (wśród grona stowarzyszonych znalazł się Dalgarno[30], a potem George Berkeley), które obrało sobie za cel wymyślenie jakiegoś kraju. W mglistym programie początkowym figurowały „studia hermetyczne”, filantropia i kabała. Z tego pierwszego okresu pochodzi ciekawy traktat Johannesa Andrei. Po kilku latach obrad i przedwczesnych syntez zrozumiano, że jedno pokolenie nie wystarczy, by stworzyć kraj. Postanowiono, że każdy z tworzących towarzystwo mistrzów wybierze sobie ucznia w celu kontynuowania dzieła. Ta zasada dziedziczności zwyciężyła; po dwustuletniej przerwie prześladowane bractwo pojawiło się w Ameryce. W 1824 roku w Memphis (Tennessee) jeden ze stowarzyszonych rozmawia z ascetycznym milionerem Ezrą Buckleyem. Ten ostatni słucha go z pewnym lekceważeniem i wyśmiewa skromność projektu. Mówi, że w Ameryce wymyślenie kraju jest absurdalne, i proponuje wymyślenie planety. Do tego gigantycznego pomysłu dorzuca drugi – dziecko jego nihilizmu[5*]: utrzymanie ogromnego przedsięwzięcia w całkowitej tajemnicy. Znajdowało się wówczas w obiegu dwadzieścia tomów Encyclopaedia Britannica; Buckley sugeruje metodyczną encyklopedię iluzorycznej planety. Poświęci planecie swoje złotonośne góry, swoje żeglowne rzeki, swoje pastwiska ryte przez byka i bizona, swoich Murzynów, swoje domy publiczne i swoje dolary, ale pod jednym warunkiem: Dzieło nie będzie paktowało z samozwańcem Jezusem Chrystusem. Buckley nie wierzy w Boga, ale chce nieistniejącemu Bogu wykazać, że ludzie śmiertelni są zdolni do wyobrażenia sobie świata. Buckley umiera otruty w Baton Rouge w 1828 roku. W roku 1914 towarzystwo przekazuje swym współpracownikom, których jest trzystu, ostatni tom Pierwszej Encyklopedii Tlönu. Publikacja pozostaje utrzymana w tajemnicy: jej czterdzieści tomów (najobszerniejsze dzieło, jakie kiedykolwiek zostało przez ludzi dokonane) będzie podstawą do innego, bardziej szczegółowego dzieła, zredagowanego już nie po angielsku, ale w jednym z języków Tlönu. To studium iluzorycznego świata nosi prowizoryczny tytuł Orbis Tertius, a jednym z jego skromnych demiurgów był Herbert Ashe, nie wiem, czy jako agent Gunnara Erfjorda, czy jako stowarzyszony. Fakt, że otrzymał on „jedenasty tom”, zdaje się przemawiać za drugą hipotezą. A pozostałe tomy? Poczynając od 1942 roku, fakty zaczęły się mnożyć. Pamiętam ze szczególną wyrazistością jeden z pierwszych, i pamiętam, że poczułem, iż ma on jedynie charakter premonitoryjny. Zdarzył się w pewnym mieszkaniu przy ulicy Laprida, przed jasnym i wysokim balkonem, otwartym na zachód słońca. Księżna de Faucigny Lucinge[31] otrzymała z Poitiers swoją srebrną zastawę. Z przepastnego dna skrzyni oblepionej międzynarodowymi etykietami wydobyto na światło dzienne delikatne nieruchome przedmioty: srebra z Utrechtu i Paryża z niezłomną heraldyczną fauną, samowar. Wśród nich, z dosłyszalnym i delikatnym drżeniem śpiącego ptaka, drgała tajemniczo busola. Księżna nie rozpoznała jej. Niebieska igła dążyła do północy magnetycznej; metalowe pudełko było wklęsłe; litery na tarczy należały do jednego z alfabetów Tlönu. Było to pierwsze wtargnięcie świata fantastycznego do świata rzeczywistego. Przypadek, który dotąd mnie niepokoi, sprawił, że również ja sam stałem się świadkiem drugiego wtargnięcia. Wydarzyło się to kilka miesięcy później, w gospodzie pewnego Brazylijczyka w Cuchilla Negra[32]. Amorim[33] i ja wracaliśmy z Santa Ana. Wezbrana rzeka Tacuarembó[34] przymusiła nas do wypróbowania i przyjęcia z rezygnacją tej prymitywnej gościnności. Gospodarz przygotował nam dwa skrzypiące łóżka w wielkim, zawalonym beczkami i skórami pokoju. Położyliśmy się, ale nie pozwolił nam zasnąć aż do świtu wrzask niewidzialnego sąsiada, który był z pewnością pijany i przeplatał niewyraźne przekleństwa urywkami jakichś milong, a raczej urywkami jednej tylko milongi. Oczywiście przypisywaliśmy ten uparty wrzask zamiłowaniu gospodarza do alkoholu. O świcie na korytarzu znaleźliśmy martwego człowieka. Szorstkość jego głosu zwiodła nas: był to młody chłopak. W delirium wypadło mu zza pasa kilka monet oraz stożek z błyszczącego metalu o średnicy naparstka. Dziecko chciało ten stożek podnieść, ale mu się to nie udało. Jakiś mężczyzna podniósł go, choć z wielkim wysiłkiem. Wziąłem stożek do ręki na kilka minut i przypominam sobie jego nieznośny ciężar, który czułem także później, gdy go odłożyłem. Pamiętam również wyraźne kółko, jakie odcisnął mi na dłoni. To zjawisko, przedmiot tak mały, a jednocześnie tak ciężki, pozostawiało przykre wrażenie zdumienia i niepokoju. Jakiś wieśniak zaproponował, aby go wrzucić do rwącej rzeki. Amorim nabył go za kilka pesos. Nikt nic nie wiedział o zmarłym prócz tego, że „pochodził znad granicy”. Małe i bardzo ciężkie stożki (zrobione z metalu, który nie jest z tego świata) są wyobrażeniem bóstwa w pewnych religiach Tlönu.
W tym miejscu kończę część osobistą mojego opowiadania. Resztę zawiera pamięć (lub nadzieja czy obawa) wszystkich moich czytelników. Wystarczy, że wspomnę następujące fakty w krótkich słowach, które wzbogacą się i wypełnią w głębokiej wspólnej pamięci. W 1944 roku pewien reporter dziennika „The American” (wychodzącego w Nashville, Tennessee) odkrył w pewnej bibliotece w Memphis czterdzieści tomów Pierwszej Encyklopedii Tlönu. Do dzisiejszego dnia dyskutuje się nad tym, czy odkrycie to było przypadkowe, czy też umożliwili je dyrektorzy mglistego jeszcze Orbis Tertius. Bardziej prawdopodobne jest to drugie. W egzemplarzu z Memphis pewne niewiarygodne ustępy „jedenastego tomu” (te na przykład, które nawiązują do niewiarygodnego mnożenia się hrönirów) zostały wyeliminowane lub złagodzone; można słusznie pomyśleć, że poprawki takie odpowiadają zamiarowi przedstawienia świata niezbyt odbiegającego od świata rzeczywistego. Rozsiewanie w różnych krajach przedmiotów z Tlönu stanowiłoby część tego samego planu[6*]... Faktem jest, że „znalezisko” odbiło się szerokim echem w światowej prasie. Podręczniki, antologie, streszczenia, dosłowne tłumaczenia, przedruki autoryzowane i nieautoryzowane tego opus maior Rodzaju Ludzkiego zalewały i nadal zalewają ziemię. Prawie natychmiast rzeczywistość poddała się w wielu punktach. Pewne jest, że pragnęła się poddać. Dziesięć lat temu wystarczała jakakolwiek symetria o pozorach spójności – materializm dialektyczny, antysemityzm, nazizm – aby doprowadzać ludzi do ekstazy. Jak więc nie ulec Tlönowi, szczegółowej i rozległej oczywistości zorganizowanej planety? Bezcelowa byłaby odpowiedź, że również rzeczywistość jest zorganizowana. Może jest zorganizowana, ale zgodnie z prawami boskimi – przetłumaczyłbym: z prawami nieludzkimi, których nie udaje nam się nigdy pojąć, Tlön jest, być może, labiryntem, ale labiryntem utkanym przez ludzi, przeznaczonym do odczytania przez ludzi.
Kontakt z Tlönem, przyzwyczajenie do niego, rozbiły ten świat. Zachwycona jego ścisłością ludzkość nie pamięta, że chodzi tu o ścisłość szachistów, nie zaś aniołów. Wszedł już do szkół „język pierwotny” (domniemany) Tlönu; nauka jego harmonijnej historii (pełnej wzruszających epizodów) wyparła już tę, która patronowała mojemu dzieciństwu; w pamięciach fikcyjna przeszłość zajmuje już miejsce tej drugiej, o której niczego nie wiemy z pewnością... nawet że jest fałszywa. Zreformowana została numizmatyka, farmakologia i archeologia. Przypuszczam, że również biologia i matematyka oczekują na swój awatar... Rozproszona dynastia samotników zmieniła oblicze świata. Jej prace trwają nadal. Jeżeli nasze przypuszczenia nie są błędne, za jakieś sto lat ktoś odkryje sto tomów Drugiej Encyklopedii Tlönu.
Zniknie wówczas z planety język angielski i francuski, i prosty hiszpański. Świat stanie się Tlönem. Ja się o to nie troszczę, przeglądam ciągle, podczas spokojnych dni hotelu w Adrogué, niezdecydowany quevediański przekład (którego nie zamierzam dać do druku) dzieła Urn Burial Browne’a[35].