35,00 zł
ks. Tomasz J. Chlebowski – Filipa Mareri – święta od serca
Chwała Jezusowi i Maryi Przenajświętszej!
Świętość jest wyznaczana zawsze miarą miłości, którą człowiek we współpracy ze Stwórcą potrafi kierować się w swojej codzienności. W doskonały sposób realizowała ten program życia Filipa Mareri, pierwsza święta franciszkanka.
Książka ta jest literacką opowieścią o jej życiu, pełnym poświęcenia, krzyża oraz ogromnej miłości do Boga i ludzi. Bogata baronowa, która od dzieciństwa umiłowała ewangeliczną prostotę i ubóstwo, zrzekła się wszystkiego, ażeby odnaleźć to, co najcenniejsze w życiu. „Filipa, święta od serca” jest zaproszeniem do tego, żeby powędrować wraz ze św. Filipą nie zawsze łatwą drogą miłości ku prawdziwej wolności i szczęściu.
Pozycja wzbogacona została o niezwykły wywiad z s. Margheritą – ostatnią opatką wspólnoty sióstr franciszkanek od św. Filipy, zbiór modlitw za przyczyną bohaterki tej powieści, a także o galerię fotografii związaną z jej życiem oraz miejscem, w którym dojrzewała do świętości.
Zapraszam Cię więc, drogi Czytelniku, do lektury!
IMPRIMATUR
Bp Jan Wątroba – Biskup Rzeszowski
Ks. dr Tomasz Bać – Cenzor
Rzeszów, dn. 12.10.2023 r. (L. Dz. 1472/2023)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 139
KS. TOMASZ J. CHLEBOWSKI
Filipa Mareri
ŚWIĘTA OD SERCA
„NA JEJ GŁOWIE”
WYDAWNICTWO ŻYCIA WEWNĘTRZNEGO
2023
Redakcja
zespół „naJejgłowie”
Korekta
Weronika Borowska
Fotografie – archiwum autora
IMPRIMATUR
Bp Jan Wątroba – Biskup Rzeszowski
Ks. dr Tomasz Bać – Cenzor
Rzeszów, dn. 12.10.2023 r. (L. Dz. 1472/2023)
Wydanie I
ISBN 978-83-8366-034-9
Wydawnictwo Życia Wewnętrznego
Kielnarowa 224c, 36-020 Tyczyn
tel. +48 501 202 186
e-mail: [email protected]
www.naJejglowie.pl
Wstęp
Mamy dziś 1 listopada 2020 roku, czyli uroczystość Wszystkich Świętych. Dzień imienin nas wszystkich. Bo każdy człowiek powołany został do bycia świętym. Jesteśmy realnymi kandydatami żeby dołączyć do grona świętych! To nie stan zarezerwowany dla pojedynczych osób, ale dostępny dla każdego człowieka. Znamy imiona tych, którzy po ziemskiej podróży osiągnęli już pełnię świętości. Potwierdził to uroczyście Kościół, nadając im tytuł błogosławionych lub kanonizowanych. Jest ich tak wielu, że trudno wszystkich zliczyć. Prawdziwy tłum! Piękny, bo tych, którzy pozostali ludzcy pośród nieludzkich przeciwności. Wierni wśród zawieruch historii, kochający wobec nienawiści. Kościół naucza, że święci to nasi przyjaciele, którzy są dla nas wzorem życia, którzy wspierają nas i wstawiają się za nami przed Ojcem.
Każdy z nich uczy czegoś, co ważne i co pomaga lepiej przebyć ziemską pielgrzymkę. Mam nadzieję, że kiedyś w pełnej jedności z nimi będę miał możność chwalić Boga w rzeczywistości, która nie ma przestrzeni ani czasu, a którą nazywamy powszechnie rajem, niebem czy życiem wiecznym. Oni już tam, my jeszcze tutaj.
W ten piękny pierwszy dzień listopada, tuż po wytężonym dniu posługi dla malutkich wspólnot górskich parafii włoskiego pasma Cicolano, siedzę samotnie wieczorem przy biurku i rozmyślam. O czym? Jak przeważnie w takich chwilach: o świecie, człowieku, Bogu, sobie… W kontekście dzisiejszego dnia także o świętości, która wiedzie poprzez codzienność człowieka. Przez nasze słabości oraz walkę z grzechem. Przez świadome zmaganie się z sobą, ażeby dać się ukierunkować Ojcu na właściwy tor życia. Dobrze czasem zapytać, w jakim punkcie drogi jesteśmy? Święci, którzy przebyli ją przed nami, są na niej przewodnikami i przyjaciółmi. Uczą nas, towarzyszą nam i w niej wspierają. Taka też jest święta Filipa, którą chciałbym Wam przedstawić.
Życie św. Filipy Mareri (1200–1236) pokazuje, jak trudne, a zarazem radosne jest bezkompromisowe podążanie za wolą Stwórcy. Bogata dziedziczka znamienitego włoskiego rodu Mareri na wzór Biedaczyny z Asyżu wyrzekła się wszystkiego, aby jako zakonnica służyć najuboższym. Kobieta o silnym charakterze, a jednocześnie wypełniona ciepłem pokornej miłości, była dla otoczenia świadkiem żywego, kochającego Boga. Święta z sercem na dłoni, która do dziś wstawia się za potrzebującymi, wyprasza wiele cudów oraz wskazuje drogę pogubionym. Pierwsza święta franciszkanka zdaje się nam mówić: „Miłość jest silniejsza od śmierci, a dobro większe od zła”. Dlatego Bóg zachował jej doczesne szczątki od zniszczenia. W otoczonym górami Cicolano klasztorze, leżącym w miasteczku Borgo San Pietro, przechowywane jest w relikwiarzu jej serce, niewytłumaczalny przez naukę cud, wskazujący na wyjątkowość tej postaci i jej szczególne wybranie przez Ojca. Także i dzisiaj życie św. Filipy może stawać się dla wierzących dodatkową motywacją do zdążania ku świętości.
Zasadnicza część tej książki to literacka opowieść o perypetiach bogatej, młodej dziewczyny z wpływowego rodu Mareri, która zostawiła majątek i radykalnie postanowiła poświęcić swoje życie modlitwie i pomocy ubogim. Historia poniekąd podobna do znanych nam hagiografii wielu świętych. Tutaj mamy jednak do czynienia z pierwszą świętą franciszkanką.
W niniejszej publikacji znajdziecie również zbiór modlitw oraz wywiad z ostatnią opatką zakonu, matką Małgorzatą, który dla wielu może stać się swoistą pomocą w spojrzeniu na życie zakonne, duchowość i świętość, wpisaną w codzienne małe gesty i słowa – dar dla wszystkich, nie dla nielicznych. Od nas tylko zależy, czy na niego odpowiemy pozytywnie i pozwolimy, ażeby rozkwitnął w nas całym swoim pięknem. Zawarty w książce barwny zbiór fotografii związanych ze świętą i miejscem w którym żyła, na pewno jeszcze bardziej wprowadzi w klimat tej opowieści.
Niech święta z Cicolano wspiera nas w drodze ku świętości i wyprasza zdroje Bożych łask!
Proroctwo
Ten czas był dla pani Imperatrice Mareri trudny. Wilgotny, górski klimat sprawiał, że zimno przenikało do kości. Pomimo intensywnego nagrzewania pałacowych sal, nie trzymały one ciepła. Zastęp sług odpowiedzialnych za temperaturę pracował pełną parą, ale mimo to nadal było zimno. Nie pomagało nawet cieplejsze ubranie. Coś za coś – pomyślała baronowa, wspominając piękno natury, otaczającej ze wszystkich stron zamkowe posiadłości. Gęste lasy sprawiały wrażenie dzikich i niedostępnych dla nikogo. A przecież żyli w nich ludzie. Chwilami martwiła się o ich los w zimie, ale umieli się doskonale przystosować do chłodnego klimatu. U wrót zamku też zawsze mogli liczyć na kawałek chleba czy miskę gorącej zupy. Pomoc przybyszom Imperatrice traktowała poważnie. Tak ją wychowano w rodzinie. Jako wierząca znała również nauczanie Jezusa, że ubogim zawsze należy śpieszyć z pomocą. Chociaż pochodziła z bardzo bogatej rodziny i nadano jej na chrzcie nobilitujące imię Imperatrice (Władczyni), to jednak czuła respekt przed Bogiem i chętnie bywała w pobliskim kościele, nie skąpiąc także datków na jego utrzymanie. Uważała, że to jeden z podstawowych elementów zachowania się prawdziwych dam dworu.
– Kochanie, jak się czujesz? – z zamyślenia wyrwał ją szept tuż przy uchu.
Głos pełen czułości, w którym jednak gdzieś w tle słychać było stanowczość. Ukochany głos jej męża Filipa. Wiedziała, że martwi się o nią. To końcowy etap ciąży. Dość ciężko go przeżywała. Nie tylko z powodu zimowej pory, ale także psychicznie. Obawiała się o życie, które nosiła w swoim łonie. Już raz poroniła. Z drugiej strony dwoje synów urodziła silnych i zdrowych. Zawsze jest jakaś niepewność oraz pewien rodzaj strachu. Zwłaszcza kiedy się kocha. Może to nieodzowna część miłości? – pomyślała.
– Dziękuję, Filipie. Dobrze… – uśmiechnęła się lekko. – Nic się nie dzieje. A właściwie… dzieje! Kopnięcia czuć coraz bardziej. To chyba dobrze?
– Oczywiście, że tak! Tak myślę. Ale jeżeli chcesz, każę posłać po medyka, niech on sam potwierdzi.
– Nie. Mam nadzieję, że już nie będzie potrzebna żadna interwencja. A następną wizytę złoży tylko akuszerka. I wreszcie zobaczymy nasze cudowne dziecko! – uśmiech rozpromienił Imperatrice twarz. – Ale dziękuję, że pytasz.
– A czy miałaś znowu jakieś prorocze sny? Tak jak przedwczoraj?… Tak o nich mówiłaś, że czułem, jakbym sam to śnił! Jedno jest pewne: nasze dziecko będzie niezwykłym stworzeniem!
Imperatrice nie zapomniała o tym. Jak mogła zapomnieć to, co emocjonalnie przeżywała w sobie tak mocno? Zamknęła oczy. Sen ten z jednej strony napełniał ją głębokim pokojem i radością, ale z drugiej sprawiał, iż nie rozumiejąc go do końca, miała pewne obawy. Starała się nie rozważać tego, nie rozdrabniać na milion kawałków i próbować składać w całość. Jeżeli to od Boga, to i tak małe szanse na zrozumienie. Ale wszystko będzie dobrze! A jeśli jednak od Złego?… Demon też potrafi zwodzić człowieka, mamić, podsuwać natarczywe wątpliwości. To ojciec kłamstwa i zamieszania. Zarówno tego w sercu człowieka, jak i pośród ludzi.
Ten sen był zbyt piękny, żeby pochodził od Złego! – myśl ta napełniła ją ponownie pokojem.
W tej sprawie radziła się mądrego benedyktyna, którego Filip przywiózł osobiście z klasztoru w Farfie. Uchodził on za znawcę tematu i dodatkowo egzorcystę. Ale najważniejsze, że był człowiekiem modlitwy. Uspokoił ją, pobłogosławił i pomógł wyjaśnić sen. Spotkanie z benedyktynem napełniło jej serce wielkim pokojem.
Na początku jednak opowiedziała jedmu ze szczegółami swój sen.
Ujrzała w nim postać wędrowca, o niezwykle dostojnej, pięknej twarzy. Zbliżał się do niej z rozkwitłą, bujną palmą w ręku. Wsunął ją w dłonie kobiety, a wtedy jego oblicze jakby rozjaśniło się radością. Po chwili jednak zabrał ją z rąk Imperatrice. Ten gest zakonnik z Farfy tłumaczył jako proroctwo, że kobieta porodzi palmę wydającą kwiaty cnót. Ich wieniec będzie doskonałą postawą ofiarowaną Bogu. To ewidentny znak, jak mówił benedyktyn, że dziecko, prawdopodobnie dziewczynka, jest przeznaczone do wyjątkowej służby Jezusowi z Nazaretu. Na dowód tego uczony zakonnik przytoczył ze starej, wielkiej, ręcznie kaligrafowanej Biblii, którą przytaszczył z pomocą przybyłych z nim nowicjuszy, dwa wersety z Księgi Psalmów: „Sprawiedliwy zakwitnie jak palma, rozrośnie się jak cedr na Libanie. Zasadzeni w domu Pańskim rozkwitną na dziedzińcach naszego Boga”. Potem usadowił się wygodniej na dębowym, rzeźbionym krześle. Po chwili milczenia, jakby krótkiej medytacji tego tekstu albo chęci okazania szacunku dla odczytanego słowa samego Stwórcy, spojrzał w kierunku pani baronowej Imperatrice i rozpoczął swój wykład, którego centrum stanowił tenże fragment Pisma Świętego.
– Palma rośnie wysoko w górę. Tak jakby wskazywała jedyną drogę człowieka sprawiedliwego: prosto ku niebu! Nie posiada bocznych gałęzi. Przewyższa także wszelkie inne drzewa. Ciekawe jest, że pomimo wielkości daje bardzo mało cienia, co pozwala wzrastać innym drzewom rosnącym obok. Nie przeszkadza im, nie zasłania słońca ani nie zabiera odżywczego deszczu. Tak dzieje się z tymi, którzy chcą kroczyć drogą Bożą. Nie zasłaniają swoją osobą światła Stwórcy. Z prostego powodu: ich serce jest czułe i empatyczne – jak miękkie wnętrze drzewa palmowego. Przeciwnie do innych drzew, których środek pozostaje bardzo twardy. Wasza dziewczynka, droga pani, będzie miała niezwykle wrażliwe serce! W postaci wędrowca także można upatrywać jakiegoś wskazania co do dziecka. Będzie ono jak pielgrzym. Jak wiadomo, pielgrzymi zabierają w swoją podróż jedynie najbardziej potrzebne, niezbędne rzeczy. Wszystko inne ciąży i jest zbyteczne. Pozbawia sił. Wędrówka staje się tylko ciężarem i trudem. Tłumi radość. To może wskazywać – domniemywał zakonnik – że wasze dziecię odrzuci wszystko zbędne, co na tym świecie – np. bogactwa, które ciążą – ażeby wolnym przejść drogę tego życia. Ale wie pani baronowa co? Od samego początku to dziecię przyniesie waszemu domowi wiele radości i łask. Koniec ciąży będzie dla szanownej pani łatwiejszy niż dla wszystkich innych niewiast, a poród prawie bezbolesny. To też znak, że anioły będą od samego początku czuwały nad waszą córeczką.
– Dziękuję, ojcze! Te słowa wniosły wiele światła w wątpliwości, które kołatały w mojej duszy. Czy w ogóle można je całkiem oddalić?
– Nie sądzę. Ale można oswoić tak, żeby nie męczyły duszy.
Chociaż rozmowa z benedyktynem faktycznie wniosła pokój w serce Imperatrice, pozostawiła też wiele pytań. Kobieta wiedziała, że nie znajdzie na nie odpowiedzi, choćby nie wiem jak się starała. Są takie sytuacje w życiu, kiedy trzeba odłożyć swoje pytania na bok, żeby po prostu zacząć żyć. Pani Mareri nie myślała jednak o sobie. Kolejny raz miała szczególną motywację do życia: było nią nowe istnienie, które w sobie nosiła. Życie, które daje życie.
Edukacja
Dla dzieci epoki średniowiecza czas beztroskiego dzieciństwa był stosunkowo krótki. Tak jak z wielu przyczyn życie ludzi trwało wtedy niedługo, tak czas dojrzewania do niego również przemykał szybko. Małżeństwa zawierano bardzo wcześnie.
Czas dzieciństwa pozostawał pełen zabaw, ale też nauki, a właściwie przygotowania do przyszłego życia, co zależało od społecznego statusu. Zasada była prosta: syn kowala zostawał kowalem, podobnie jak jego ojciec i dziadek. Dziedziczył zarówno fach, jak i zakład pracy. Reklama była zbyteczna, wszyscy bowiem wokół wiedzieli, gdzie mieszka kowal. A jeśli ten umierał, zastępował go syn. Też kowal. Tak było i już! Tylko pojedyncze jednostki wyłamywały się z tego łańcucha, który zdawał się czymś naturalnym i oczywistym dla ludzi.
Problem podstawowej edukacji też w ten sposób rozwiązywano. Po prostu ojciec uczył własne dziecko pracy. Przygotowywał je, ażeby było jak najlepsze w swoim zawodzie. Do tego dokładał nieco podstaw matematyki, żeby go przypadkiem nie oszukano (chociaż precyzyjniej rzec by należało: z premedytacją). Choć nieuczciwość akurat w przypadku kowali stanowiła spore ryzyko, bo słynęli oni z ciężkiej ręki i sporej siły. Niemniej pozostałe zawody były narażone na różne oszustwa, więc trochę wiedzy zawsze pomagało się przed tym procederem ustrzec. Do mężczyzn i kobiet przynależały określone profesje.
Tomasz, Gentile i Filipa byli wybrańcami losu. Tak by się mogło wydawać. Byli dziedzicami. Potomkami potężnego pana feudalnego. Znakomite i daleko sięgające koneksje, którymi szczycił się ród Mareri, a także ich majątek rodowy, były obiektem zazdrości okolicznej szlachty. Filip długo pracował nad tym, żeby pozostawić po sobie więcej, aniżeli objął w posiadanie. Oczywiście, myśląc perspektywicznie, musiał zadbać o swojego przyszłego następcę. Nie było to trudne. Zgodnie z zasadą po jego śmierci priorytetową rolę miał odegrać w zarządzaniu majątkiem rodzinnym pierworodny syn. Ale i Gentile, drugi z kolei, wymagał odpowiedniego przygotowania do pełnienia swojej funkcji.
Spoglądając ukradkiem na bawiące się pod nadzorem czujnej niani dzieci, Filip już poznawał ich charaktery, usposobienie oraz talenty. Z ojcowską dumą i błyskiem w oku patrzył zwłaszcza na Tomasza. Urodzony przywódca! Uparty, zawzięty, stanowczy, dobry organizator zabaw. Trochę niepokoił go tylko jego egocentryzm, który zawsze pozbawia ludzkich odruchów. Gentile z kolei wydawał się spokojniejszy. Bardziej uległy, ale wobec kogoś takiego jak jego starszy brat każdy by był! Radosny oraz wytrwały w poszukiwaniu najlepszych rozwiązań w zaistniałych konfliktach. Gentile bawiło wiele prostych zabaw i prawie nigdy nie grymasił.
Ale pomimo dumy z synów to Filipa była oczkiem w głowie pana Mareri. Od samego początku. Cieszył się, że nosiła imię właśnie po nim. Była według niego uosobieniem wolności, piękna i delikatności. Choć potrafiła walczyć o swoje i uprzeć się, to nigdy nie stawała się kapryśna czy egoistyczna wobec swoich pałacowych koleżanek i kolegów – dzieci zaprzyjaźnionych szlacheckich par, odwiedzających rodzinę Mareri. Filipa równie dobrze bawiła się z dziećmi służących, które mieszkały wraz ze swoimi rodzicami w licznych zabudowaniach zamku.
– Teraz ja, teraz ja! Ja chcę być królem! – z kwaśną miną, prawie płacząc, mały chłopiec siedzący w gromadce dzieci zwraca się w kierunku Tomasza, niewiele od niego starszego synka państwa Mareri.
– Nie! Już ci mówiłem, Patryk, że nie możesz być królem!
– Ale dlaczego?! Ty jesteś cały czas, a teraz ja chcę – nieco spokojniejszym tonem odpowiada chłopiec.
– Nigdy nie będziesz królem! Bo wtedy kim będę ja? Będę musiał ci służyć, tak jak ty mi do tej pory. Nie podoba mi się to.
– Ale tylko na chwilę, proszę… – Patryk, wiedząc, że krzykiem nic nie wskóra, stara się osiągnąć swój cel polubownie.
– Nie, już powiedziałem! Tytuł króla jest tylko mój. A jeśli nie pasuje, to nie musisz się z nami bawić, o!
– Daj mu tę koronę, potem przecież odda… A tak ucieszy się i będzie cię bardziej lubił – odzywa się głos z grupki.
– Filipa, nie wtrącaj się! Nie znasz się na tej zabawie i nie rozumiesz. Jesteś dziewczyną i nic nie wiesz. Nie masz prawa głosu. Rozkazuję ci to! Masz milczeć, jak mówi król!
– Panie królu – nie daje za wygraną dziewczynka – a jeśli wszyscy teraz opuścimy tę zabawę, to z kim będziesz się bawił? Sam sobie zostaniesz królem i sam wydawał sobie rozkazy, sam odpowiadał… Może lepiej, żebyśmy po kolei pokazywali, jak dobrymi królami możemy być. Wygrywa ten, kto okaże się wobec innych najlepszy.
– Dobry pomysł, ale cudnieeee! – Gromadka dzieci nie kryje swojej radości. Każde z nich już wewnątrz postanawia sobie, że zrobi wszystko, żeby być najlepszym władcą. Tylko Tomasz wściekle patrzy na siostrę, która właśnie uśmiecha się beztrosko. Gdyby mógł, spuściłby jej lanie, ale wiedział, że zbyt wiele ryzykuje. Ojciec i matka bezkrytycznie ją kochali, nigdy nie słyszał, żeby na nią podnieśli głos.
– To się bawcie sami! Ale pożałujecie! Wszyscy… – Ciska z głowy na kamienną podłogę dużą, tekturową koronę, upstrzoną błyszczącymi koralikami i kryształkami, odwraca się od nich i szybkim krokiem wychodzi z sali. Tak żeby nikt nie dostrzegł łez, które zaczynają się wylewać z jego oczu. Zamknięty w sobie, nie słyszy już głosu, który za nim podąża.
– Zostań z nami, braciszku! Będzie naprawdę fajnie, zobaczysz. Bycie cały czas królem jest przecież nudne. Proszę…
Trzy razy w tygodniu w zamku pojawiał się tajemniczy staruszek z długą, siwą brodą, którego rodzice nazywali maestro Maurizio. Jego uśmiech od pierwszego wejrzenia wzbudzał sympatię, a dzieci lgnęły do niego bez żadnego lęku. Ubrany był w rodzaj długiego płaszcza z szerokimi rękawami, przepasany paskiem, z dodatkowym pasem materiału wciąganym przez głowę (szkaplerzem). Wszystko to w kolorze czarnym, który miał wyrażać brak lęku przed śmiercią. Po tym stroju można było rozpoznać mnicha, członka zakonu benedyktyńskiego, do którego właśnie przynależał ojciec Maurizio. Wysoki, szczupły (żeby nie powiedzieć: chudy) mężczyzna sprawiał wrażenie, że pierwszy powiew wiatru przewróci go na ziemię. Dzielnie jednak stawiał opór. Twarz miał pooraną zmarszczkami, a spośród ich gęstej sieci wyzierały błękitne oczy. Można było w nich dostrzec powagę i wielki spokój. I młodość. Fra1 Maurizio był dowodem na to, że nie upływa ona wraz z przeżytymi latami, ale jest sprawą wewnętrzną i duchową. Doświadczenia życia i codzienne troski rzeźbią co prawda na twarzy człowieka zastygłe kaniony, w których nie raz płynęły słone rzeki łez, ale nie muszą odbierać błysku szczęścia oraz nieprzemijającej młodości ducha. Przynajmniej ludziom, którzy żeglując po nich, nie utracili w sobie godności i radości drogi. Którzy nie wpatrywali się w odstraszający nurt wody, lecz w nasycone błękitem nadziei niebo.