Filozofia chodzenia - Frederic Gros - ebook + książka

Filozofia chodzenia ebook

Frederic Gros

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Chodzenie zyskuje coraz więcej zwolenników, którzy zaznają jego dobroczynnego działania: uspokojenia, zjednoczenia z naturą, poczucia pełni. Chodzenie nie wymaga ani umiejętności, ani techniki, ani sprzętu, ani pieniędzy. Wystarczy ciało, przestrzeń i czas.

Ale chodzenie jest też aktem filozoficznym i doświadczeniem duchowym. Włóczęgi i pielgrzymki, błądzenie i rytuały przejścia, natura i cywilizacja – autor czerpie z literatury, historii i filozofii: Rimbaud i jego wieczne ucieczki, Gandhi i polityka biernego oporu i oczywiście Kant i jego codzienne przechadzki po Królewcu.

A jeśli tylko stopami dobrze się myśli? Co miał na myśli Nietzsche, kiedy pisał: „I wspinały się stopy, palce już słuchały”? Właśnie o tym jest ta książka, będąca zarazem traktatem filozoficznym i próbą zdefiniowania sztuki chodzenia. Ucieszy wszystkich, którzy nigdy nie myśleli o sobie jako o wędrujących myślicielach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 195

Oceny
3,9 (23 oceny)
7
9
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cho­dze­nie to nie sport

Cho­dze­nie to nie sport. W spo­rcie liczą się tech­nika i zasady, wyniki i współ­za­wod­nic­two, i wszyst­kiego trzeba się uczyć: usta­wie­nia ciała, odpo­wied­nich gestów. Dopiero póź­niej, o wiele póź­niej, przy­cho­dzą impro­wi­za­cja i talent.

Sport to liczby: na któ­rym jesteś miej­scu? Jaki masz czas? Jaki wynik? Wciąż ten sam podział na zwy­cięzcę i poko­na­nego, jak na woj­nie – ist­nieje pokre­wień­stwo mię­dzy wojną a spor­tem, nobi­li­tu­jące dla wojny i hań­biące dla sportu: od sza­cunku do prze­ciw­nika po nie­na­wiść wobec wroga.

Oczy­wi­ście sport to też wytrzy­ma­łość, upodo­ba­nie do wysiłku, dys­cy­plina. Etyka i praca.

Ale to rów­nież sprzęt, pokazy, wido­wi­ska, rynek. Wyczyny. Sport stwa­rza oka­zje dla wyda­rzeń medial­nych, na które tłum­nie ścią­gają kon­su­menci marek i przed­sta­wień. To kró­le­stwo pie­nię­dzy, odbie­ra­ją­cych spor­tow­com duszę, i medy­cyny zmie­nia­ją­cej ich w roboty o sztucz­nych cia­łach.

Cho­dze­nie to nie sport. Sta­wia­nie jed­nej nogi przed drugą to dzie­cięca zabawa. Gdy spo­tka się dwóch pie­chu­rów, nie roz­ma­wiają o wyni­kach ani o licz­bach: mówią o tym, któ­rędy szli, który szlak jest naj­bar­dziej malow­ni­czy, z któ­rego miej­sca mieli naj­pięk­niej­sze widoki.

Oczy­wi­ście pró­buje się two­rzyć rynek akce­so­riów: nowo­cze­sne buty, rewo­lu­cyjne skar­petki, lek­kie i pakowne ple­caki, wyczy­nowe spodnie… Pró­buje się tchnąć w cho­dze­nie ducha sportu: już się nie cho­dzi, tylko „tre­kuje”. Sprze­daje się smu­kłe kijki, które upodob­niają pie­chu­rów do dzi­wacz­nych nar­cia­rzy. Ale cho­dze­nie jest odporne na te zabiegi. Nie może być ina­czej.

Dla tych, któ­rzy chcą zwol­nić, nie wymy­ślono nic lep­szego niż cho­dze­nie. Do cho­dze­nia wystar­czą dwie nogi. Reszta jest zbędna. Chce­cie przy­spie­szyć? To nie chodź­cie, rób­cie coś innego: jeźdź­cie, śli­zgaj­cie się, lataj­cie. Nie chodź­cie. Kiedy cho­dzi­cie, liczy się tylko błę­kit nieba, uroda kra­jo­bra­zów. Cho­dze­nie to nie sport.

Ale kiedy zacznie­cie cho­dzić, nie będzie­cie mogli prze­stać.

Wol­ność

Pierw­szym rodza­jem wol­no­ści, jaką daje cho­dze­nie – nawet jeśli to tylko zwy­kły spa­cer – jest swego rodzaju zawie­sze­nie: zrzu­camy cię­żar trosk, na chwilę zapo­mi­namy o swo­ich spra­wach. Nie zabie­ramy ze sobą pracy: wycho­dzimy, wałę­samy się, myślimy o czymś innym. Dłuż­sze, kil­ku­dniowe pie­sze wędrówki potę­gują to poczu­cie ode­rwa­nia: ucie­kamy od pro­ble­mów w pracy, uwal­niamy się od kaj­dan przy­zwy­cza­jeń. Dla­czego jed­nak dzięki cho­dze­niu mie­li­by­śmy łatwiej poczuć tę wol­ność niż na przy­kład w dale­kiej podróży? W końcu cho­dze­nie narzuca inne, nie­przy­jemne ogra­ni­cze­nia: cię­żar ple­caka, dłu­gie dystanse, nie­pewną pogodę (groźba desz­czu, burzy, nie­zno­śnego upału), spar­tań­skie noc­legi, cza­sem ból… Ale tylko pie­sze wyprawy uwal­niają nas w tym sen­sie, że poka­zują, jak wiele rze­czy w isto­cie jest nam zbęd­nych. Jako takie cho­dze­nie pozo­staje praw­dzi­wym kró­le­stwem koniecz­no­ści. By osią­gnąć ten etap, trzeba iść godzi­nami, zmie­ścić w nich wiele kro­ków. Nie­wiele jest tu miej­sca na impro­wi­za­cję – to nie prze­chadzka po ogro­dzie. Jeśli pomy­limy ścieżki na roz­sta­jach, może nas to drogo kosz­to­wać. Jeśli mgła spo­wije góry albo zasko­czy nas ulewa, musimy iść dalej. Musimy mądrze prze­wi­dzieć, ile będziemy potrze­bo­wali żyw­no­ści i wody, sto­sow­nie do dystansu i źró­deł. I nie mówię tu o nie­wy­go­dzie. A cud nie polega na tym, że jeste­śmy szczę­śliwi mimo to, lecz dzięki temu. Ogra­ni­czony dostęp do jedze­nia i picia, pod­po­rząd­ko­wa­nie zmien­no­ści pogody, licze­nie tylko na mia­ro­wość wła­snych kro­ków, wszystko to spra­wia, że nad­miar moż­li­wo­ści (zaku­pów, środ­ków trans­portu, dostępu do infor­ma­cji), namno­że­nie udo­god­nień (komu­ni­ko­wa­nia się, kupo­wa­nia, prze­miesz­cza­nia) jawi nam się jako zależ­ność. Wol­ność w tego rodzaju drob­nych spra­wach nie jest niczym wię­cej jak tylko napę­dza­niem sys­temu, który jesz­cze sil­niej nas znie­wala. Uwal­nia­jąc się od czasu i prze­strzeni, zaprze­da­jemy się szyb­ko­ści.

Na kimś, kto ni­gdy tego nie doświad­czył, opis kon­dy­cji pie­chura może spra­wiać wra­że­nie absurdu, nie­nor­mal­no­ści, dobro­wol­nego wyzby­cia się wol­no­ści. Miesz­ka­niec mia­sta w natu­ralny spo­sób inter­pre­tuje w kate­go­riach wyrze­cze­nia to, co dla wędrowca oka­zuje się uwol­nie­niem: wyplą­tać się z sieci popytu i podaży, nie być dłu­żej węzłem sys­temu roz­po­wszech­nia­nia infor­ma­cji, obra­zów, towa­rów; dostrzec, że wszyst­kie te rze­czy są realne i ważne tylko w takim stop­niu, w jakim się na to zgo­dzimy. Nie tylko mój świat się nie wali, gdy nie jestem połą­czony z sys­te­mem, ale wręcz sys­tem jawi mi się jako więzy: cia­sne, krę­pu­jące, duszące.

Wol­ność to kęs chleba, łyk świe­żej wody, otwarta per­spek­tywa.

Choć jed­nak raduje mnie ten rodzaj wol­no­ści i cie­szę się, gdy wyru­szam w drogę, jestem też szczę­śliwy, gdy wra­cam. To szczę­ście wzięte w nawias, wol­ność jedno- lub kil­ku­dnio­wej wyprawy. W tym cza­sie nic się tak naprawdę nie zmie­nia. Kiedy wra­cam, cze­kają na mnie dawne ogra­ni­cze­nia: pęd, wyrze­cze­nie się sie­bie, nie­pa­mię­ta­nie o innych, pobu­dze­nie, zmę­cze­nie. Głos pro­stoty roz­brzmie­wał tak długo, jak długo sze­dłem: „Świeże powie­trze dobrze ci robi”. Chwila wol­no­ści i znów jestem spę­tany.

Drugi rodzaj wol­no­ści jest agre­sywny, wię­cej w nim buntu. Zawie­sze­nie to jedy­nie pro­wi­zo­ryczne odłą­cze­nie się od sys­temu: wymy­kam się z sieci na kilka dni, na odlud­nych ścież­kach doświad­czam „bycia poza”. Ale można też zerwać więzy. Bez trudu znaj­dziemy wezwa­nia do trans­gre­sji i życia „poza” w pismach Kero­uaca albo Sny­dera: do porzu­ce­nia idio­tycz­nych kon­wen­cji, usy­pia­ją­cego bez­pie­czeń­stwa murów, nudy Tego Samego, powta­rzal­no­ści, nie­chęci do zmian. Trzeba stwa­rzać oka­zje do wędró­wek, wykra­czać poza utarte ścieżki, kar­mić sza­leń­stwo i marze­nia. Decy­zja o rusze­niu w drogę (wyje­cha­niu gdzieś daleko, spró­bo­wa­niu cze­goś nowego) tym razem jest odpo­wie­dzią na woła­nie dzi­ko­ści (The Wild). Wędru­jąc, odkry­wamy potęgę roz­gwież­dżo­nych nocy, pier­wotną ener­gię, która rodzi w nas ape­tyt na wię­cej: ogromny, wszech­ogar­nia­jący głód. Kiedy zapu­kamy do drzwi świata, nic nas już nie więzi: chod­niki nie kleją się do kro­ków (tysiące razy powta­rzana droga powrotna do domu). Roz­staje drżą jak nie­pewne gwiazdy, przy­po­mi­namy sobie lęk wybie­ra­nia, wol­ność jak zawrót głowy.

Tym razem nie cho­dzi o wyzwo­le­nie się z tego, co sztuczne, by sma­ko­wać pro­ste przy­jem­no­ści, ale o spo­tka­nie z wol­no­ścią rozu­mianą jako gra­nice sie­bie i czło­wie­czeń­stwa, jako potok zbun­to­wa­nej natury, która wykra­cza daleko poza nas samych. Wędrówka może nam dać ten nad­miar: nad­mierne zmę­cze­nie, które mąci umysł, nad­miar piękna, które zmie­nia duszę, upo­je­nie na szczy­tach, ponad prze­łę­czami. Cho­dze­nie w końcu budzi tę zbun­to­waną, pra­starą część nas: potrzeby stają się zwie­rzęce i nie­ustę­pliwe, porywy – natchnione. A to dla­tego, że usta­wia nas pio­nowo do osi życia: porywa nas stru­mień try­ska­jący tuż pod nami.

Chcę przez to powie­dzieć, że nie ruszamy w drogę, by spo­tkać się z samym sobą, by się odna­leźć, wyzwo­lić z wię­zów, odszu­kać swoje praw­dziwe Ja, utra­coną toż­sa­mość. Cho­dze­nie uwal­nia nas od samego poję­cia toż­sa­mo­ści, od dąże­nia do bycia kimś, do posia­da­nia imie­nia i histo­rii. Bycie kimś jest dobre na impre­zie, jest dobre w gabi­ne­cie psy­cho­loga. Ale czyż nie jest zara­zem kolej­nym spo­łecz­nym zobo­wią­za­niem, które nas ogra­ni­cza (musimy być wierni wła­snemu obra­zowi), nie­mą­drą fik­cją, którą wzię­li­śmy na swoje barki? Idąc, sta­jemy się wolni, bo jeste­śmy nikim: idące ciało nie ma histo­rii, pły­nie w nim tylko odwieczny nurt życia. Jeste­śmy jedy­nie zwie­rzę­ciem na dwóch nogach, które posuwa się naprzód, czy­stą siłą pośród wyso­kich drzew, pro­stym krzy­kiem. I cza­sem pod­czas wędrówki krzy­czymy, by oznaj­mić swoją odna­le­zioną zwie­rzęcą obec­ność.

Z pew­no­ścią wędrówka po górach jest tylko jedną z dróg ku wiel­kiej wol­no­ści osła­wio­nej przez nie­spo­kojne poko­le­nie Gins­berga czy Bur­ro­ughsa, ku tej fon­tan­nie ener­gii, która ma roz­sa­dzić naszą egzy­sten­cję i roze­rwać kaj­dany pod­dań­stwa. Inne to nar­ko­tyki, alko­hol, orgie mające przy­wró­cić nam nie­win­ność.

Ale wła­śnie gór­ska wędrówka uka­zuje pewne marze­nie: cho­dze­nie staje się tu formą odrzu­ce­nia zepsu­tej, brud­nej, żało­snej cywi­li­za­cji.

Czy­ta­łem Whit­mana, posłu­chaj­cie, co mówi: „Raduj­cie się, nie­wol­nicy, drżyj­cie, zamor­scy despoci!”. Whit­man wyraża w swej pie­śni postawę barda, sza­lo­nego wyznawcy zen. Jest bar­dem ze sta­ro­żyt­nych pustyn­nych ście­żek, który prze­po­wiada, że wkrótce świat będzie pełen wędrow­ców z ple­ca­kami, włó­czę­gów Dharmy, odma­wia­ją­cych swego pod­pisu pod powszech­nym naka­zem kon­sump­cji dóbr pro­duk­cyj­nych, a także przy­mu­so­wej pracy, która daje przy­wi­lej kon­sump­cji tego całego gówna, tych wszyst­kich pie­przo­nych lodó­wek, tele­wi­zo­rów, samo­cho­dów, […] tysiące, a nawet miliony mło­dych Ame­ry­ka­nów, wędru­ją­cych z ple­ca­kami po kraju […]1.

Ostatni rodzaj wol­no­ści zwią­za­nej z cho­dze­niem przy­tra­fia się rza­dziej. To trzeci sto­pień, po powro­cie do pro­stych rado­ści i odna­le­zie­niu drze­mią­cego w nas pra­daw­nego zwie­rzę­cia. To wol­ność rezy­gna­cji. Hein­rich Zim­mer, jeden z wiel­kich bada­czy Indii, pisze, że w filo­zo­fii hin­du­skiej wyróż­nia się cztery etapy na dro­dze życia. Na pierw­szym eta­pie jest się uczniem, pozna­ją­cym, adep­tem. O poranku życia mamy przede wszyst­kim prze­strze­gać naka­zów nauczy­ciela, słu­chać jego lek­cji, pod­da­wać się kry­tyce i sto­so­wać się do zasad. Przyj­mo­wać. Na dru­gim eta­pie męż­czy­zna, już doro­sły, w połu­dnie swo­jej egzy­sten­cji, staje się panem domu, mężem i głową rodziny: zarzą­dza swoim mająt­kiem, łoży na kapła­nów, wyko­nuje jakiś zawód, pod­daje się spo­łecz­nym ogra­ni­cze­niom i narzuca je innym. Przy­wdziewa maski, które okre­ślają jego rolę w spo­łe­czeń­stwie i rodzi­nie. Póź­niej, kiedy jego dzieci są gotowe prze­jąć pałeczkę, w popołu­dnie swo­jego życia męż­czy­zna może odrzu­cić obo­wiązki wobec spo­łe­czeń­stwa, obcią­że­nia rodzinne, tro­ski mate­rialne, i przy­go­to­wać się do życia pustel­nika. To etap „odej­ścia w stronę lasu”, gdzie na dro­dze sku­pie­nia i medy­ta­cji będzie się oswa­jał z tym, co od zawsze trwa w nas nie­zmie­nione i czeka, aż je obu­dzimy: z wiecz­nym Ja, wykra­cza­ją­cym poza maski, funk­cje, toż­sa­mo­ści, histo­rie. Wów­czas wresz­cie piel­grzym staje się pustel­ni­kiem, w tym, co powinno być nie­koń­czą­cym się, uświę­co­nym let­nim wie­czo­rem naszej egzy­sten­cji: życiem utka­nym z tuła­czej bez­dom­no­ści (etap wędrow­nego żebraka), cią­głym mar­szem, który obra­zuje zbież­ność mię­dzy Ja bez imie­nia i wszech­obec­nym ser­cem Świata. Tak więc mędrzec zre­zy­gno­wał ze wszyst­kiego. To naj­wyż­sza wol­ność – cał­ko­wite zanie­cha­nie. Nie jestem już uwi­kłany ani w sie­bie, ani w świat. Obo­jętny na prze­szłość i przy­szłość, nie jestem niczym innym jak tylko wieczną teraź­niej­szo­ścią przy­padku. I, jak czy­tamy w Car­nets de pèlerinage (Zeszy­tach z piel­grzymki) Swa­miego Ram­dasa, wła­śnie w chwili, gdy rezy­gnu­jemy ze wszyst­kiego, wszystko zostaje nam dane; gdy niczego już nie żądamy, wszystko dosta­jemy. Wszystko, czyli czy­stą inten­syw­ność bycia obec­nym.

Pod­czas dłu­gich pie­szych wycie­czek prze­czu­wamy tę wol­ność rezy­gna­cji. Kiedy przez dłuż­szy czas tylko idziemy, przy­cho­dzi chwila, gdy nie bar­dzo już wiemy, ile minęło godzin ani ile zostało do końca, czu­jemy na ramio­nach cię­żar koniecz­nego mini­mum, mówimy sobie, że to wystar­czy – zasta­na­wiamy się, czy rze­czy­wi­ście kie­dyś potrze­bo­wa­li­śmy wię­cej, by żyć – i czu­jemy, że mogli­by­śmy tak iść całymi dniami, całymi latami. Led­wie wiemy, dokąd idziemy i dla­czego, nie ma to więk­szego zna­cze­nia niż wła­sna prze­szłość ani to, która jest godzina. I czu­jemy się wolni, ponie­waż kiedy tylko naj­dzie nas wspo­mnie­nie daw­nych pie­kiel­nych zobo­wią­zań – nazwi­sko, wiek, zawód, kariera – wszystko, abso­lut­nie wszystko wydaje się nie­re­alne, wid­mowe, błahe.

Dla­czego jestem takim dobrym pie­chu­rem (Nie­tz­sche)

Jak naj­mniej sie­dzieć; nie wie­rzyć żad­nej myśli, która się nie uro­dziła na wol­nem powie­trzu i przy swo­bod­nym ruchu – jeśli i mię­śnie przy tem świę­cie nie uczest­ni­czą. Wszyst­kie prze­sądy pocho­dzą z kiszek. – Cier­pli­wość poślad­ków – rze­kłem to już raz – to wła­ściwy grzech prze­ciw Duchowi Świę­temu.2

Roz­sta­nia, pisał Nie­tz­sche, są trudne, ponie­waż prze­rwana więź spra­wia ból. Ale szybko w jej miej­scu wyra­sta nam skrzy­dło. Życie Nie­tz­schego będzie się skła­dało z odcho­dze­nia, osa­mot­nie­nia, roz­stań: ze świa­tem, spo­łe­czeń­stwem, towa­rzy­szami drogi i pracy, kobie­tami, przy­ja­ciółmi, krew­nymi. I każde pogłę­bie­nie samot­no­ści będzie zara­zem pogłę­bie­niem jego wol­no­ści: żad­nych dłu­gów do spła­ce­nia, żad­nego krę­pu­ją­cego kom­pro­misu, jasne, nie­zmą­cone spoj­rze­nie.

Nie­tz­sche był wyjąt­ko­wym pie­chu­rem, nie­zmor­do­wa­nym. Czę­sto o tym wspo­mina. Dłu­gie pie­sze wycieczki nie­odmien­nie towa­rzy­szyły jego twór­czo­ści, stały się wręcz skład­ni­kiem jego dzieła.

Los roz­pi­sał mu życie na cztery duże akty.

Naj­pierw lata nauki: od naro­dzin (1844) do uzy­ska­nia pro­fe­sury w dzie­dzi­nie filo­lo­gii kla­sycz­nej na Uni­wer­sy­te­cie Bazy­lej­skim. Jego ojciec jest pasto­rem, czło­wie­kiem dobrym i pra­wym, który umiera młodo. Nie­tz­sche lubi myśleć o sobie jako o ostat­nim potomku pol­skiego ary­sto­kra­tycz­nego rodu (Niec­kich). Po śmierci ojca (Nie­tz­sche miał wtedy cztery lata) staje się nadzieją matki, babki i sio­stry, ich oczkiem w gło­wie. Jest bar­dzo inte­li­gent­nym dziec­kiem. Kon­ty­nu­uje naukę w reno­mo­wa­nym, zna­nym z suro­wych zasad naucza­nia liceum Pforta, gdzie otrzy­muje kla­syczne wykształ­ce­nie. Ucznio­wie są tam trzy­mani twardą ręką, co doceni dopiero póź­niej. W myśl grec­kiej mak­symy „tylko ten umie rzą­dzić, kto umie być posłuszny wła­dzy”. Matka w niego wie­rzy i nie szczę­dzi mu pochwał w nadziei, że Fry­de­ryk wyko­rzy­sta swoją inte­li­gen­cję, by słu­żyć Bogu. Marzy jej się syn teo­log. Jest krzep­kim chło­pa­kiem cie­szą­cym się dosko­na­łym zdro­wiem, uskarża się tylko na silną krót­ko­wzrocz­ność, z pew­no­ścią źle kory­go­waną. Jako stu­dent daje dowody wybit­nych zdol­no­ści, naj­pierw na wydziale filo­lo­gii w Bonn, póź­niej w Lip­sku. W wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat zostaje pro­fe­so­rem filo­lo­gii kla­sycz­nej na Uni­wer­sy­te­cie Bazy­lej­skim, z reko­men­da­cji Frie­dri­cha Rit­schla. To wyjąt­kowe osią­gnię­cie w tak mło­dym wieku. Tak roz­po­czyna się drugi akt.

* * *

Przez dzie­sięć lat będzie uczył filo­lo­gii grec­kiej – dzie­sięć trud­nych, obfi­tu­ją­cych w porażki lat. To wyczer­pu­jąca praca: oprócz wykła­dów na uni­wer­sy­te­cie musi też pro­wa­dzić zaję­cia w miej­skim liceum (Peda­go­gium). W dodatku Nie­tz­sche nie chce poprze­stać na filo­lo­gii. Od dawna pociąga go muzyka, fascy­nuje filo­zo­fia. A jed­nak to filo­lo­gia przyj­muje go z otwar­tymi ramio­nami. Zwraca się ku niej z nieco ści­śnię­tym ser­cem, bo nie w niej upa­truje swo­jego powo­ła­nia. Dzięki niej może przy­naj­mniej czy­tać Gre­ków: tra­gi­ków (Ajschy­losa, Sofo­klesa), poetów (Homera, Hezjoda), filo­zo­fów (Hera­klita, Anak­sy­man­dra) i histo­ry­ków (pasjo­nuje go Dio­ge­nes Laer­tios, bo – jak mówi – pisze o ludziach poza sys­te­mami). Przez pierw­szy rok jest szczę­śliwy: z zapa­łem przy­go­to­wuje wykłady, stu­denci go lubią, poznaje nowych kole­gów, z któ­rych jeden – Franz Over­beck, pro­fe­sor teo­lo­gii – sta­nie się jego bli­skim, wier­nym przy­ja­cie­lem. Przy­ja­cie­lem na zawsze, do któ­rego będzie się zwra­cał o pomoc i który w apo­geum cho­roby Nie­tz­schego przy­je­dzie po niego do Turynu. W 1869 roku Nie­tz­sche wybiera się w podróż do Lucerny, by stam­tąd poje­chać do Trib­schen, gdzie składa uni­żoną wizytę Mistrzowi (Wagne­rowi) w jego monu­men­tal­nej posia­dło­ści. Tam ulega cza­rowi Cosimy, do któ­rej póź­niej, w liście z okresu obłędu, napi­sze: „Księż­niczko Ariadno, moja uko­chana – to prze­sąd, że jestem czło­wie­kiem. Długo jed­nak miesz­ka­łem wśród ludzi […]” (sty­czeń 1889).

Jed­nak entu­zjazm, zapał do pracy na uni­wer­sy­te­cie, dosko­nałe zdro­wie – wszystko to szybko prze­mi­nie. Zaczną się mno­żyć kry­zysy i ataki. Ciało zemści się za kilka poważ­nych nie­po­wo­dzeń.

Nie­po­wo­dze­nie zawo­dowe. Wydane w 1871 roku Naro­dziny tra­ge­dii wpra­wią w osłu­pie­nie, jeśli nie we wście­kłość, jego kole­gów filo­lo­gów. Co go opę­tało, żeby napi­sać taką książkę? Tekst, w któ­rym wię­cej jest mgli­stych meta­fi­zycz­nych intu­icji niż rze­tel­nych nauko­wych poszu­ki­wań: wieczny kon­flikt cha­osu i formy. Rów­nież nie­po­wo­dze­nie w przy­jaźni. Regu­lar­nie jeź­dzi do Bay­reuth na coroczny festi­wal Mistrza, wraca z nim do Trib­schen, towa­rzy­szy mu w podró­żach po Euro­pie, ale coraz wyraź­niej rozu­mie, że Wagner w swoim fana­tycz­nym dogma­ty­zmie, swo­jej aro­gan­cji repre­zen­tuje to, do czego on sam czuje wstręt, i że jego muzyka – poza wszyst­kim innym – nie służy jego żołąd­kowi: cho­ruje od niej. W muzyce Wagnera, napi­sze, można się uto­pić, to marazm, trzeba w niej cią­gle „pły­wać”, zalewa słu­cha­cza jak upo­rczywa, cha­otyczna fala. Słu­cha­jąc jej, traci się grunt pod nogami. Ina­czej jest z Ros­si­nim, który skła­nia do tańca. Nie mówiąc już o Car­men Bizeta. Nie­po­wo­dze­nia uczu­ciowe: jego pro­po­zy­cje mał­żeń­stwa – skła­dane w spo­sób nie­okrze­sany – wciąż natra­fiają na odmowę. Wresz­cie nie­po­wo­dze­nia towa­rzy­skie. Nie­tz­sche nie odnaj­duje się ani w świa­to­wym zgiełku Bay­reuth, ani w krę­gach uczo­nych aka­de­mi­ków.

Nie­ła­two sta­wić temu czoła. Kolejne seme­stry są coraz trud­niej­sze, praca staje się nie­moż­liwa. Coraz czę­ściej cierpi na potworne bóle głowy, które przy­ku­wają go do łóżka, leży w ciem­no­ści, jęcząc i char­cząc. Bolą go oczy, pra­wie nie może czy­tać ani pisać. Każdy kwa­drans pisa­nia czy lek­tury oku­puje godzi­nami cięż­kiej migreny. Prosi, by mu czy­tano, ponie­waż litery tań­czą mu przed oczami.

Nie­tz­sche szuka roz­wią­zań, prosi o zwol­nie­nie z pro­wa­dze­nia jed­nych zajęć, a nie­ba­wem ze wszyst­kich obo­wiąz­ków w liceum. Otrzy­muje roczny urlop na zła­pa­nie odde­chu, pod­re­pe­ro­wa­nie zdro­wia, odzy­ska­nie sił.

Nic to jed­nak nie daje.

W tym cza­sie to, co sam sobie ordy­nuje jako lekar­stwo, nazna­czy jego przy­szłe życie: dłu­gie spa­cery i samot­ność. Reme­dium na rwące, potworne bóle. Uciec od eks­cy­ta­cji, nad­miaru bodź­ców i zgiełku świata, które zawsze przy­płaca godzi­nami cier­pie­nia. I iść, iść długo, by ode­gnać ból, odwró­cić uwagę, zapo­mnieć o wale­niu młotka w skro­niach.

Wtedy jesz­cze nie urze­kła go ska­li­sta suro­wość wyso­kich gór ani wonna suchość kamie­ni­stych ście­żek Połu­dnia. Wędruje głów­nie brze­gami jezior (Jeziora Genew­skiego i Gers­dorfu, sześć godzin mar­szu dzien­nie) albo zagłę­bia się w cień igla­stych lasów (w Ste­ina­ba­dzie w połu­dnio­wym Schwarz­wal­dzie: „Dużo cho­dzę po lasach i roz­ma­wiam sam ze sobą”).

W sierp­niu 1877 prze­bywa w Rosen­laui, gdzie wie­dzie pustel­ni­czy żywot: „Gdy­bym tylko mógł gdzieś mieć mały dom, tak jak tu, spa­ce­ro­wał­bym sześć godzin dzien­nie, ukła­da­jąc myśli, które póź­niej jed­nym rzu­tem prze­no­sił­bym na papier”.

Ale nic nie pomaga. Bóle są zbyt silne. Migreny przy­ku­wają go do łóżka na całe dnie, noce spę­dza tar­gany wymio­tami. Bolą go oczy, wzrok mu słab­nie. W maju 1879 roku rezy­gnuje z pracy na uni­wer­sy­te­cie.

* * *

I tak otwiera się trzeci wielki okres w jego życiu. Dzie­sięć lat, licząc od lata 1879 roku aż do pierw­szych dni roku 1889. Będzie żył z połą­cze­nia trzech nie­wiel­kich rent, umoż­li­wia­ją­cych mu jedy­nie skromną egzy­sten­cję, miesz­ka­nie w małych obe­rżach i opła­ca­nie pocią­gów, któ­rymi jeź­dzi z gór nad morze, znad morza w góry. Nie­kiedy do Wene­cji, odwie­dzić Petera Gasta. To wtedy sta­nie się tym nie­zrów­na­nym pie­chu­rem, o któ­rym będą krą­żyć legendy. Nie­tz­sche cho­dzi, cho­dzi tak, jak inni pra­cują. Pra­cuje, cho­dząc.

Pierw­szego lata odkrywa swoje góry wokół Gór­nej Enga­dyny, a rok póź­niej swoją wio­skę: Sils Maria. Powie­trze jest tu przej­rzy­ste, wiatr pory­wi­sty, świa­tło – ostre. Jako że nie znosi upa­łów, będzie tu spę­dzał każde lato aż do zała­ma­nia (wyjąw­szy rok Lou). Przy­ja­cio­łom (Over­bec­kowi i Köselitzowi) napi­sze, że odkrył swoją naturę, swój żywioł, matce: „Zna­la­złem tu naj­lep­sze ścieżki, jakie mógłby sobie wyma­rzyć pra­wie śle­piec, jakim się sta­łem, i naj­bar­dziej ożyw­cze powie­trze” (lipiec 1879). To jego kra­jo­braz, czuje z nim pokre­wień­stwo, „ba, wię­cej jesz­cze”3.

Już pierw­szego lata cho­dzi, wędruje samot­nie nawet osiem godzin dzien­nie, i pisze Wędrowca i jego cień.

Wszystko, nie­mal co do linijki, obmy­śli­łem w dro­dze i spi­sa­łem ołów­kiem w sze­ściu małych note­sach.4

Zimę spę­dza w mia­stach Połu­dnia, przede wszyst­kim w Genui, w zatoce Rapallo, a póź­niej w Nicei („Spa­ce­ruję śred­nio godzinę rano, trzy godziny po połu­dniu – szyb­kim kro­kiem – zawsze tą samą drogą: jest wystar­cza­jąco piękna, by nie nudziła mnie jej powta­rzal­ność”, marzec 1888), raz w Men­to­nie („Zna­la­złem osiem szla­ków spa­ce­ro­wych”, listo­pad 1884). Wzgó­rza zastą­pią mu gabi­net, niebo – dach („Morze i czy­ste niebo! Po cóż wcze­śniej tak się męczy­łem!”, sty­czeń 1881).

Wędru­jąc, góru­jąc nad świa­tem i ludźmi, two­rzy na świe­żym powie­trzu, obmy­śla, kom­po­nuje, zachwyca się i prze­raża swo­imi odkry­ciami, poru­szony i urze­czony tym, co spada na niego pod­czas spa­ce­rów.

Inten­syw­ność moich uczuć przy­pra­wia mnie o jed­no­cze­sny śmiech i dresz­cze – wiele razy zda­rzyło mi się nie móc wyjść z pokoju z tej żało­snej przy­czyny, że moje oczy były czer­wone – i dla­czego? Ponie­waż poprzed­niego dnia, pod­czas jed­nej z moich dłu­gich prze­cha­dzek, za dużo pła­ka­łem, i nie były to łzy smutku, lecz łzy szczę­ścia. Śpie­wa­łem i sła­nia­łem się, oszo­ło­miony tym nowym spoj­rze­niem, które zna­czy moją prze­wagę nad ludźmi obec­nych cza­sów.5

W ciągu tych dzie­się­ciu lat napi­sze swoje naj­więk­sze książki, od Jutrzenki po Z gene­alo­gii moral­no­ści, od Wie­dzy rado­snej po Poza dobrem i złem, nie wspo­mi­na­jąc już o Tako rze­cze Zara­tu­stra. Sta­nie się pustel­ni­kiem („Znów jestem pustel­ni­kiem, spa­ce­ruję samot­nie dzie­sięć godzin dzien­nie”, lipiec 1880), samot­ni­kiem, wędrow­cem.

* * *

Cho­dze­nie nie jest dla niego, jak dla Kanta, ode­rwa­niem od pracy, tym mini­mum higieny, pozwa­la­ją­cym zgię­temu wpół ciału odpo­cząć od sie­dze­nia w pochy­lo­nej pozy­cji. U Nie­tz­schego cho­dze­nie jest warun­kiem two­rze­nia. Nie tyle pozwala od niego odpo­cząć czy nawet nie tyle mu towa­rzy­szy, ile jest jego istot­nym skład­ni­kiem.

Nie nale­żymy do tych, któ­rzy dopiero wśród ksią­żek, pod bodź­cem ksią­żek do myśli swych docho­dzą – zwy­cza­jem naszym jest myśleć na wol­nem powie­trzu, idąc, ska­cząc, wspi­na­jąc się, tań­cząc, naj­chęt­niej na górach samot­nych lub w pobliżu morza, tu, gdzie nawet drogi roz­my­ślają.6

Tak wielu pisało swoje książki tylko na pod­sta­wie lek­tury innych ksią­żek, tak wiele ksią­żek czuć zapa­chem zamknię­tych biblio­tek. Po czym oce­nia się książkę? Po jej zapa­chu (a jesz­cze bar­dziej, jak zoba­czymy, po jej ryt­mie). Po jej zapa­chu: zbyt wiele ksią­żek czuć gęstą atmos­ferą gabi­ne­tów i czy­telni. Dusz­nych pomiesz­czeń pozba­wio­nych świa­tła. Powie­trze źle krąży mię­dzy rega­łami i prze­siąka wonią ple­śni, z wolna roz­kła­da­ją­cego się papieru, zwie­trza­łego atra­mentu, mia­zma­tami.

Inne książki oddy­chają świe­żym powie­trzem: powie­trzem otwar­tych prze­strzeni, wia­trem wyso­kich gór, tym lodo­wa­tym tchnie­niem na wyso­ko­ściach, od któ­rego ciało drży, albo, o poranku, świe­żym powie­wem połu­dnio­wych ście­żek obszy­tych pach­ną­cymi sosnami. Te książki oddy­chają. Nie ma w nich nad­miaru, nie prze­peł­nia ich mar­twa, pusta eru­dy­cja.

Och, jak szybko odga­du­jemy, jak ktoś do myśli swych doszedł, czy sie­dząc przed kała­ma­rzem, ze zgnie­cio­nym brzu­chem, z głową schy­loną nad papie­rem, och, jak szybko też zała­twiamy się z jego książką! Zgnie­cione wnętrz­no­ści zdra­dzą się, można iść o zakład, tak samo zdra­dzi się powie­trze pokoju, pułap pokoju, cia­snota pokoju.7

Można też szu­kać innego świa­tła. Biblio­teki są zawsze zbyt mroczne. Nagro­ma­dze­nie, nawar­stwie­nie, nie­koń­czące się ciągi wolu­mi­nów, wyso­kie półki, wszystko to razem broni wstępu dzien­nemu świa­tłu.

Inne książki odbi­jają ostre gór­skie świa­tło albo migo­ta­nie morza w słońcu. A zwłasz­cza: kolory. Biblio­teki są szare i szare są książki, które się w nich pisze: pełne cyta­tów, odnie­sień, nota­tek u dołu stron, roz­wle­kłych wyja­śnień, nie­koń­czą­cych się argu­men­ta­cji.

Trzeba wresz­cie wspo­mnieć o cia­łach auto­rów: ich dło­niach, sto­pach, ramio­nach i nogach. Książka jako wyraz fizjo­lo­gii. W nazbyt wielu książ­kach wyczuwa się ciała zgięte, sie­dzące, wykrzy­wione, skur­czone. Ciało, które cho­dzi, jest pro­ste i wyprę­żone jak łuk: otwarte ku roz­le­głym prze­strze­niom jak kwiat ku słońcu. Sze­roka pierś, musku­larne nogi, smu­kłe ramiona.

Nasze pierw­sze pyta­nia co do war­to­ści, pod wzglę­dem książki, czło­wieka, muzyki, brzmią: „umie on cho­dzić?”8

Książki auto­rów-więź­niów czte­rech ścian, przy­ro­śnię­tych do swo­ich krze­seł, są nie­strawne i cięż­kie. Rodzą się z kom­pi­la­cji innych ksią­żek na stole. Są jak tuczone gęsi: napchane cyta­tami, opa­słe od przy­pi­sów, cięż­kie od adno­ta­cji. Dużo ważą, są grube i czyta się je wolno, nudno i z tru­dem. Zle­piono je z innych ksią­żek, z porów­ny­wa­nia jed­nych lini­jek z innymi, powta­rza­nia tego, co inni powie­dzieli o tym, co rze­komo mówili jesz­cze inni. Spraw­dza­nie, uści­śla­nie, popra­wia­nie: zda­nie roz­ra­sta się do aka­pitu, do roz­działu. Książka staje się komen­ta­rzem do stu innych ksią­żek napi­sa­nych wokół jed­nego zda­nia innego autora.

Tym­cza­sem ten, kto two­rzy w mar­szu, jest wolny od wię­zów, jego myśl nie jest nie­wol­nicą innych tomów, nie przy­tła­czają jej poprawki, nie obciąża cudza myśl. Żad­nego długu do spła­ce­nia, nikomu. Tylko myśleć, oce­niać, decy­do­wać. To myśl, która rodzi się z ruchu, z porywu. Wyczuwa się w niej gięt­kość ciała, taneczne gesty. Zatrzy­muje i wyraża ener­gię, fizyczny ruch. Widzieć rze­czy wyraź­nie, nie za mgłą i zasłoną innych myśli, nie musieć pła­cić cła kul­tu­rze ani tra­dy­cji. Zre­zy­gno­wać z nie­koń­czą­cych się wywo­dów na rzecz lek­kich i głę­bo­kich myśli. Gra jest warta świeczki: im lżej­sza jest myśl, tym wyżej się wznosi, a gdy opu­ści gęste bagna prze­ko­nań, opi­nii, usta­lo­nej wie­dzy – sięga głę­biej. Książki poczęte w biblio­te­kach zawsze będą powierz­chowne i cięż­kie. Pozo­staną na pozio­mie powie­la­nia.

Myśleć, cho­dząc, cho­dzić, myśląc, a pisa­nie niech będzie tylko lekką pauzą, tak jak wędro­wiec odpo­czywa pod­czas mar­szu, kon­tem­plu­jąc roz­le­głe widoki.

U Nie­tz­schego ozna­cza to pochwałę stóp. Nie piszemy jedy­nie ręką. Dobrze piszemy tylko sto­pami9. Stopy są dosko­na­łym świad­kiem, być może naj­bar­dziej god­nym zaufa­nia. Trzeba wie­dzieć, czy pod­czas lek­tury palce stóp słu­chają, jak czy­tamy w Dru­giej pie­śni tanecz­nej Zara­tu­stry: „I wspi­nały się już stopy, palce już słu­chały, by zro­zu­mieć cię: bo wszak tan­cerz czujny słuch – w palce stóp swych śle!” – czy pod­czas lek­tury stopa drży z przy­jem­no­ści, zachę­cona do tańca, do ruchu, do wyj­ścia na zewnątrz. Oce­nia­jąc jakość utworu muzycz­nego, powin­ni­śmy zaufać sto­pom. Jeśli zasłu­chana stopa ma ochotę wybi­jać rytm, oprzeć się moc­niej na ziemi, by pod­sko­czyć, to dobry znak. Każda muzyka jest zapro­sze­niem do lek­ko­ści. Przy muzyce Wagnera stopy wpa­dają w przy­gnę­bie­nie i popłoch, nie wie­dzą już, jak się usta­wić. Gorzej nawet, bo słabną i nie­ru­cho­mieją albo wiercą się i złosz­czą.

Jak pisze Nie­tz­sche w swo­ich ostat­nich tek­stach, kiedy słu­chamy Wagnera, nie pra­gniemy tań­czyć, gdyż toniemy w wirach i mean­drach tej muzyki, w męt­nych poto­kach, w zwod­ni­czych fon­tan­nach.

[…] prze­staję lekko oddy­chać, kiedy tylko muzyka [Wagnera] zaczyna na mnie dzia­łać; […] wnet moja noga zaczyna być na nią zła i bun­tuje się, odczuwa ona potrzebę taktu, tańca, mar­sza […] – od muzyki żąda ona przede wszyst­kim zachwy­tów, które opie­rają się na dobrym cho­dzie, stą­pa­niu, tańcu.10

Nie­tz­sche, jak widzie­li­śmy, cho­dził codzien­nie, notu­jąc od czasu do czasu to, co jego wędru­jące ciało, rzu­ca­jące wyzwa­nie niebu, morzu, lodow­com, pod­su­wało jego myślom. I w tych wędrów­kach rzuca się w oczy upodo­ba­nie do wspi­naczki, ruchu w górę.

Piel­grzy­mem jestem i ochot­nym po górach wędrow­ni­kiem – rzekł do swego serca – nie lubię płasz­czyzn i zda mi się, że nie­długo na miej­scu wysie­dzieć zdo­łam.

I wszelka dola, wszel­kie wyda­rze­nie, które mi się przy­tra­fić może – coś z piel­grzymki w nich będzie i z wędro­wań po szczy­tach – prze­żywa, bo wszak czło­wiek samego sie­bie jedy­nie.11

Cho­dze­nie u Nie­tz­schego to przede wszyst­kim wędrówka pod górę, wspi­na­nie się, wzno­sze­nie.

W 1876 roku w Sor­rento wybie­rał na swoje codzienne spa­cery gór­skie ścieżki za mia­stem. W Nicei lubił się wspi­nać stromą ścieżką do nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści Eze, skąd roz­cią­gał się widok na morze. Z Sils Maria ruszał na szlaki wio­dące ku wysoko poło­żo­nym doli­nom. Z Rapallo wspi­nał się do Mon­tal­le­gro („Naj­wy­żej poło­żony obszar w regio­nie”).

U Nervala leśne ścieżki – pła­skie labi­rynty, niskie rów­niny roz­le­ni­wiają idą­cego, jego chód staje się miękki i łagodny. I przy­wo­łują wspo­mnie­nia niczym wolno pły­nące mgły. U Nie­tz­schego powie­trze jest żyw­sze, i przede wszyst­kim suche, przej­rzy­ste. Myśl jest prze­ni­kliwa, ciało oży­wione, roze­dr­gane. Nie przy­wo­łuje wspo­mnień, lecz narzuca sądy: oceny, odkry­cia, zda­nia, opi­nie.

Wspi­naczka ozna­cza wysi­łek, ciało jest w cią­głym napię­ciu. Pomaga myśli w jej poszu­ki­wa­niach: jesz­cze tro­chę dalej, jesz­cze tro­chę wyżej. Nie wolno osłab­nąć, trzeba zmo­bi­li­zo­wać zasoby ener­gii, by przeć naprzód, pew­nie sta­wiać stopę i uno­sić ciało, potem odzy­ski­wać rów­no­wagę. Tak samo jest z myśle­niem: wzno­sząca się myśl jest jesz­cze bar­dziej nie­wia­ry­godna, nie­sły­chana, nowa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jack Kero­uac, Włó­czę­dzy Dharmy, tłum. Marek Bar­ski, War­szawa, WAB, 2006, s. 52. [wróć]

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, Ecce Homo, tłum. L. Staff, War­szawa, Mort­ko­wicz, 1912, s. 28. [wróć]

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, Wędro­wiec i jego cień, tłum. K. Drze­wiecki, War­szawa, Mort­ko­wicz, 1910, § 338. [wróć]

List z wrze­śnia 1879.[wróć]

List z sierp­nia 1881. [wróć]

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, Wie­dza rado­sna, tłum. L. Staff, War­szawa, Mort­ko­wicz, 1907, § 366. [wróć]

Tamże. [wróć]

Tamże. [wróć]

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, Wie­dza rado­sna, dz. cyt., § 52. [wróć]

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, Nie­tz­sche kon­tra Wagner, tłum. K. Kaś­kie­wicz [w:] Przy­pa­dek Wagnera, Toruń, Wyd. UMK, 2004, s. 125. [wróć]

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, Tako rze­cze Zara­tu­stra (Piel­grzym), tłum. W. Berent, Poznań, Zysk i S-ka, 1995, s. 77. [wróć]