Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chodzenie zyskuje coraz więcej zwolenników, którzy zaznają jego dobroczynnego działania: uspokojenia, zjednoczenia z naturą, poczucia pełni. Chodzenie nie wymaga ani umiejętności, ani techniki, ani sprzętu, ani pieniędzy. Wystarczy ciało, przestrzeń i czas.
Ale chodzenie jest też aktem filozoficznym i doświadczeniem duchowym. Włóczęgi i pielgrzymki, błądzenie i rytuały przejścia, natura i cywilizacja – autor czerpie z literatury, historii i filozofii: Rimbaud i jego wieczne ucieczki, Gandhi i polityka biernego oporu i oczywiście Kant i jego codzienne przechadzki po Królewcu.
A jeśli tylko stopami dobrze się myśli? Co miał na myśli Nietzsche, kiedy pisał: „I wspinały się stopy, palce już słuchały”? Właśnie o tym jest ta książka, będąca zarazem traktatem filozoficznym i próbą zdefiniowania sztuki chodzenia. Ucieszy wszystkich, którzy nigdy nie myśleli o sobie jako o wędrujących myślicielach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 195
Chodzenie to nie sport. W sporcie liczą się technika i zasady, wyniki i współzawodnictwo, i wszystkiego trzeba się uczyć: ustawienia ciała, odpowiednich gestów. Dopiero później, o wiele później, przychodzą improwizacja i talent.
Sport to liczby: na którym jesteś miejscu? Jaki masz czas? Jaki wynik? Wciąż ten sam podział na zwycięzcę i pokonanego, jak na wojnie – istnieje pokrewieństwo między wojną a sportem, nobilitujące dla wojny i hańbiące dla sportu: od szacunku do przeciwnika po nienawiść wobec wroga.
Oczywiście sport to też wytrzymałość, upodobanie do wysiłku, dyscyplina. Etyka i praca.
Ale to również sprzęt, pokazy, widowiska, rynek. Wyczyny. Sport stwarza okazje dla wydarzeń medialnych, na które tłumnie ściągają konsumenci marek i przedstawień. To królestwo pieniędzy, odbierających sportowcom duszę, i medycyny zmieniającej ich w roboty o sztucznych ciałach.
Chodzenie to nie sport. Stawianie jednej nogi przed drugą to dziecięca zabawa. Gdy spotka się dwóch piechurów, nie rozmawiają o wynikach ani o liczbach: mówią o tym, którędy szli, który szlak jest najbardziej malowniczy, z którego miejsca mieli najpiękniejsze widoki.
Oczywiście próbuje się tworzyć rynek akcesoriów: nowoczesne buty, rewolucyjne skarpetki, lekkie i pakowne plecaki, wyczynowe spodnie… Próbuje się tchnąć w chodzenie ducha sportu: już się nie chodzi, tylko „trekuje”. Sprzedaje się smukłe kijki, które upodobniają piechurów do dziwacznych narciarzy. Ale chodzenie jest odporne na te zabiegi. Nie może być inaczej.
Dla tych, którzy chcą zwolnić, nie wymyślono nic lepszego niż chodzenie. Do chodzenia wystarczą dwie nogi. Reszta jest zbędna. Chcecie przyspieszyć? To nie chodźcie, róbcie coś innego: jeźdźcie, ślizgajcie się, latajcie. Nie chodźcie. Kiedy chodzicie, liczy się tylko błękit nieba, uroda krajobrazów. Chodzenie to nie sport.
Ale kiedy zaczniecie chodzić, nie będziecie mogli przestać.
Pierwszym rodzajem wolności, jaką daje chodzenie – nawet jeśli to tylko zwykły spacer – jest swego rodzaju zawieszenie: zrzucamy ciężar trosk, na chwilę zapominamy o swoich sprawach. Nie zabieramy ze sobą pracy: wychodzimy, wałęsamy się, myślimy o czymś innym. Dłuższe, kilkudniowe piesze wędrówki potęgują to poczucie oderwania: uciekamy od problemów w pracy, uwalniamy się od kajdan przyzwyczajeń. Dlaczego jednak dzięki chodzeniu mielibyśmy łatwiej poczuć tę wolność niż na przykład w dalekiej podróży? W końcu chodzenie narzuca inne, nieprzyjemne ograniczenia: ciężar plecaka, długie dystanse, niepewną pogodę (groźba deszczu, burzy, nieznośnego upału), spartańskie noclegi, czasem ból… Ale tylko piesze wyprawy uwalniają nas w tym sensie, że pokazują, jak wiele rzeczy w istocie jest nam zbędnych. Jako takie chodzenie pozostaje prawdziwym królestwem konieczności. By osiągnąć ten etap, trzeba iść godzinami, zmieścić w nich wiele kroków. Niewiele jest tu miejsca na improwizację – to nie przechadzka po ogrodzie. Jeśli pomylimy ścieżki na rozstajach, może nas to drogo kosztować. Jeśli mgła spowije góry albo zaskoczy nas ulewa, musimy iść dalej. Musimy mądrze przewidzieć, ile będziemy potrzebowali żywności i wody, stosownie do dystansu i źródeł. I nie mówię tu o niewygodzie. A cud nie polega na tym, że jesteśmy szczęśliwi mimo to, lecz dzięki temu. Ograniczony dostęp do jedzenia i picia, podporządkowanie zmienności pogody, liczenie tylko na miarowość własnych kroków, wszystko to sprawia, że nadmiar możliwości (zakupów, środków transportu, dostępu do informacji), namnożenie udogodnień (komunikowania się, kupowania, przemieszczania) jawi nam się jako zależność. Wolność w tego rodzaju drobnych sprawach nie jest niczym więcej jak tylko napędzaniem systemu, który jeszcze silniej nas zniewala. Uwalniając się od czasu i przestrzeni, zaprzedajemy się szybkości.
Na kimś, kto nigdy tego nie doświadczył, opis kondycji piechura może sprawiać wrażenie absurdu, nienormalności, dobrowolnego wyzbycia się wolności. Mieszkaniec miasta w naturalny sposób interpretuje w kategoriach wyrzeczenia to, co dla wędrowca okazuje się uwolnieniem: wyplątać się z sieci popytu i podaży, nie być dłużej węzłem systemu rozpowszechniania informacji, obrazów, towarów; dostrzec, że wszystkie te rzeczy są realne i ważne tylko w takim stopniu, w jakim się na to zgodzimy. Nie tylko mój świat się nie wali, gdy nie jestem połączony z systemem, ale wręcz system jawi mi się jako więzy: ciasne, krępujące, duszące.
Wolność to kęs chleba, łyk świeżej wody, otwarta perspektywa.
Choć jednak raduje mnie ten rodzaj wolności i cieszę się, gdy wyruszam w drogę, jestem też szczęśliwy, gdy wracam. To szczęście wzięte w nawias, wolność jedno- lub kilkudniowej wyprawy. W tym czasie nic się tak naprawdę nie zmienia. Kiedy wracam, czekają na mnie dawne ograniczenia: pęd, wyrzeczenie się siebie, niepamiętanie o innych, pobudzenie, zmęczenie. Głos prostoty rozbrzmiewał tak długo, jak długo szedłem: „Świeże powietrze dobrze ci robi”. Chwila wolności i znów jestem spętany.
Drugi rodzaj wolności jest agresywny, więcej w nim buntu. Zawieszenie to jedynie prowizoryczne odłączenie się od systemu: wymykam się z sieci na kilka dni, na odludnych ścieżkach doświadczam „bycia poza”. Ale można też zerwać więzy. Bez trudu znajdziemy wezwania do transgresji i życia „poza” w pismach Kerouaca albo Snydera: do porzucenia idiotycznych konwencji, usypiającego bezpieczeństwa murów, nudy Tego Samego, powtarzalności, niechęci do zmian. Trzeba stwarzać okazje do wędrówek, wykraczać poza utarte ścieżki, karmić szaleństwo i marzenia. Decyzja o ruszeniu w drogę (wyjechaniu gdzieś daleko, spróbowaniu czegoś nowego) tym razem jest odpowiedzią na wołanie dzikości (The Wild). Wędrując, odkrywamy potęgę rozgwieżdżonych nocy, pierwotną energię, która rodzi w nas apetyt na więcej: ogromny, wszechogarniający głód. Kiedy zapukamy do drzwi świata, nic nas już nie więzi: chodniki nie kleją się do kroków (tysiące razy powtarzana droga powrotna do domu). Rozstaje drżą jak niepewne gwiazdy, przypominamy sobie lęk wybierania, wolność jak zawrót głowy.
Tym razem nie chodzi o wyzwolenie się z tego, co sztuczne, by smakować proste przyjemności, ale o spotkanie z wolnością rozumianą jako granice siebie i człowieczeństwa, jako potok zbuntowanej natury, która wykracza daleko poza nas samych. Wędrówka może nam dać ten nadmiar: nadmierne zmęczenie, które mąci umysł, nadmiar piękna, które zmienia duszę, upojenie na szczytach, ponad przełęczami. Chodzenie w końcu budzi tę zbuntowaną, prastarą część nas: potrzeby stają się zwierzęce i nieustępliwe, porywy – natchnione. A to dlatego, że ustawia nas pionowo do osi życia: porywa nas strumień tryskający tuż pod nami.
Chcę przez to powiedzieć, że nie ruszamy w drogę, by spotkać się z samym sobą, by się odnaleźć, wyzwolić z więzów, odszukać swoje prawdziwe Ja, utraconą tożsamość. Chodzenie uwalnia nas od samego pojęcia tożsamości, od dążenia do bycia kimś, do posiadania imienia i historii. Bycie kimś jest dobre na imprezie, jest dobre w gabinecie psychologa. Ale czyż nie jest zarazem kolejnym społecznym zobowiązaniem, które nas ogranicza (musimy być wierni własnemu obrazowi), niemądrą fikcją, którą wzięliśmy na swoje barki? Idąc, stajemy się wolni, bo jesteśmy nikim: idące ciało nie ma historii, płynie w nim tylko odwieczny nurt życia. Jesteśmy jedynie zwierzęciem na dwóch nogach, które posuwa się naprzód, czystą siłą pośród wysokich drzew, prostym krzykiem. I czasem podczas wędrówki krzyczymy, by oznajmić swoją odnalezioną zwierzęcą obecność.
Z pewnością wędrówka po górach jest tylko jedną z dróg ku wielkiej wolności osławionej przez niespokojne pokolenie Ginsberga czy Burroughsa, ku tej fontannie energii, która ma rozsadzić naszą egzystencję i rozerwać kajdany poddaństwa. Inne to narkotyki, alkohol, orgie mające przywrócić nam niewinność.
Ale właśnie górska wędrówka ukazuje pewne marzenie: chodzenie staje się tu formą odrzucenia zepsutej, brudnej, żałosnej cywilizacji.
Czytałem Whitmana, posłuchajcie, co mówi: „Radujcie się, niewolnicy, drżyjcie, zamorscy despoci!”. Whitman wyraża w swej pieśni postawę barda, szalonego wyznawcy zen. Jest bardem ze starożytnych pustynnych ścieżek, który przepowiada, że wkrótce świat będzie pełen wędrowców z plecakami, włóczęgów Dharmy, odmawiających swego podpisu pod powszechnym nakazem konsumpcji dóbr produkcyjnych, a także przymusowej pracy, która daje przywilej konsumpcji tego całego gówna, tych wszystkich pieprzonych lodówek, telewizorów, samochodów, […] tysiące, a nawet miliony młodych Amerykanów, wędrujących z plecakami po kraju […]1.
Ostatni rodzaj wolności związanej z chodzeniem przytrafia się rzadziej. To trzeci stopień, po powrocie do prostych radości i odnalezieniu drzemiącego w nas pradawnego zwierzęcia. To wolność rezygnacji. Heinrich Zimmer, jeden z wielkich badaczy Indii, pisze, że w filozofii hinduskiej wyróżnia się cztery etapy na drodze życia. Na pierwszym etapie jest się uczniem, poznającym, adeptem. O poranku życia mamy przede wszystkim przestrzegać nakazów nauczyciela, słuchać jego lekcji, poddawać się krytyce i stosować się do zasad. Przyjmować. Na drugim etapie mężczyzna, już dorosły, w południe swojej egzystencji, staje się panem domu, mężem i głową rodziny: zarządza swoim majątkiem, łoży na kapłanów, wykonuje jakiś zawód, poddaje się społecznym ograniczeniom i narzuca je innym. Przywdziewa maski, które określają jego rolę w społeczeństwie i rodzinie. Później, kiedy jego dzieci są gotowe przejąć pałeczkę, w popołudnie swojego życia mężczyzna może odrzucić obowiązki wobec społeczeństwa, obciążenia rodzinne, troski materialne, i przygotować się do życia pustelnika. To etap „odejścia w stronę lasu”, gdzie na drodze skupienia i medytacji będzie się oswajał z tym, co od zawsze trwa w nas niezmienione i czeka, aż je obudzimy: z wiecznym Ja, wykraczającym poza maski, funkcje, tożsamości, historie. Wówczas wreszcie pielgrzym staje się pustelnikiem, w tym, co powinno być niekończącym się, uświęconym letnim wieczorem naszej egzystencji: życiem utkanym z tułaczej bezdomności (etap wędrownego żebraka), ciągłym marszem, który obrazuje zbieżność między Ja bez imienia i wszechobecnym sercem Świata. Tak więc mędrzec zrezygnował ze wszystkiego. To najwyższa wolność – całkowite zaniechanie. Nie jestem już uwikłany ani w siebie, ani w świat. Obojętny na przeszłość i przyszłość, nie jestem niczym innym jak tylko wieczną teraźniejszością przypadku. I, jak czytamy w Carnets de pèlerinage (Zeszytach z pielgrzymki) Swamiego Ramdasa, właśnie w chwili, gdy rezygnujemy ze wszystkiego, wszystko zostaje nam dane; gdy niczego już nie żądamy, wszystko dostajemy. Wszystko, czyli czystą intensywność bycia obecnym.
Podczas długich pieszych wycieczek przeczuwamy tę wolność rezygnacji. Kiedy przez dłuższy czas tylko idziemy, przychodzi chwila, gdy nie bardzo już wiemy, ile minęło godzin ani ile zostało do końca, czujemy na ramionach ciężar koniecznego minimum, mówimy sobie, że to wystarczy – zastanawiamy się, czy rzeczywiście kiedyś potrzebowaliśmy więcej, by żyć – i czujemy, że moglibyśmy tak iść całymi dniami, całymi latami. Ledwie wiemy, dokąd idziemy i dlaczego, nie ma to większego znaczenia niż własna przeszłość ani to, która jest godzina. I czujemy się wolni, ponieważ kiedy tylko najdzie nas wspomnienie dawnych piekielnych zobowiązań – nazwisko, wiek, zawód, kariera – wszystko, absolutnie wszystko wydaje się nierealne, widmowe, błahe.
Jak najmniej siedzieć; nie wierzyć żadnej myśli, która się nie urodziła na wolnem powietrzu i przy swobodnym ruchu – jeśli i mięśnie przy tem święcie nie uczestniczą. Wszystkie przesądy pochodzą z kiszek. – Cierpliwość pośladków – rzekłem to już raz – to właściwy grzech przeciw Duchowi Świętemu.2
Rozstania, pisał Nietzsche, są trudne, ponieważ przerwana więź sprawia ból. Ale szybko w jej miejscu wyrasta nam skrzydło. Życie Nietzschego będzie się składało z odchodzenia, osamotnienia, rozstań: ze światem, społeczeństwem, towarzyszami drogi i pracy, kobietami, przyjaciółmi, krewnymi. I każde pogłębienie samotności będzie zarazem pogłębieniem jego wolności: żadnych długów do spłacenia, żadnego krępującego kompromisu, jasne, niezmącone spojrzenie.
Nietzsche był wyjątkowym piechurem, niezmordowanym. Często o tym wspomina. Długie piesze wycieczki nieodmiennie towarzyszyły jego twórczości, stały się wręcz składnikiem jego dzieła.
Los rozpisał mu życie na cztery duże akty.
Najpierw lata nauki: od narodzin (1844) do uzyskania profesury w dziedzinie filologii klasycznej na Uniwersytecie Bazylejskim. Jego ojciec jest pastorem, człowiekiem dobrym i prawym, który umiera młodo. Nietzsche lubi myśleć o sobie jako o ostatnim potomku polskiego arystokratycznego rodu (Nieckich). Po śmierci ojca (Nietzsche miał wtedy cztery lata) staje się nadzieją matki, babki i siostry, ich oczkiem w głowie. Jest bardzo inteligentnym dzieckiem. Kontynuuje naukę w renomowanym, znanym z surowych zasad nauczania liceum Pforta, gdzie otrzymuje klasyczne wykształcenie. Uczniowie są tam trzymani twardą ręką, co doceni dopiero później. W myśl greckiej maksymy „tylko ten umie rządzić, kto umie być posłuszny władzy”. Matka w niego wierzy i nie szczędzi mu pochwał w nadziei, że Fryderyk wykorzysta swoją inteligencję, by służyć Bogu. Marzy jej się syn teolog. Jest krzepkim chłopakiem cieszącym się doskonałym zdrowiem, uskarża się tylko na silną krótkowzroczność, z pewnością źle korygowaną. Jako student daje dowody wybitnych zdolności, najpierw na wydziale filologii w Bonn, później w Lipsku. W wieku dwudziestu czterech lat zostaje profesorem filologii klasycznej na Uniwersytecie Bazylejskim, z rekomendacji Friedricha Ritschla. To wyjątkowe osiągnięcie w tak młodym wieku. Tak rozpoczyna się drugi akt.
Przez dziesięć lat będzie uczył filologii greckiej – dziesięć trudnych, obfitujących w porażki lat. To wyczerpująca praca: oprócz wykładów na uniwersytecie musi też prowadzić zajęcia w miejskim liceum (Pedagogium). W dodatku Nietzsche nie chce poprzestać na filologii. Od dawna pociąga go muzyka, fascynuje filozofia. A jednak to filologia przyjmuje go z otwartymi ramionami. Zwraca się ku niej z nieco ściśniętym sercem, bo nie w niej upatruje swojego powołania. Dzięki niej może przynajmniej czytać Greków: tragików (Ajschylosa, Sofoklesa), poetów (Homera, Hezjoda), filozofów (Heraklita, Anaksymandra) i historyków (pasjonuje go Diogenes Laertios, bo – jak mówi – pisze o ludziach poza systemami). Przez pierwszy rok jest szczęśliwy: z zapałem przygotowuje wykłady, studenci go lubią, poznaje nowych kolegów, z których jeden – Franz Overbeck, profesor teologii – stanie się jego bliskim, wiernym przyjacielem. Przyjacielem na zawsze, do którego będzie się zwracał o pomoc i który w apogeum choroby Nietzschego przyjedzie po niego do Turynu. W 1869 roku Nietzsche wybiera się w podróż do Lucerny, by stamtąd pojechać do Tribschen, gdzie składa uniżoną wizytę Mistrzowi (Wagnerowi) w jego monumentalnej posiadłości. Tam ulega czarowi Cosimy, do której później, w liście z okresu obłędu, napisze: „Księżniczko Ariadno, moja ukochana – to przesąd, że jestem człowiekiem. Długo jednak mieszkałem wśród ludzi […]” (styczeń 1889).
Jednak entuzjazm, zapał do pracy na uniwersytecie, doskonałe zdrowie – wszystko to szybko przeminie. Zaczną się mnożyć kryzysy i ataki. Ciało zemści się za kilka poważnych niepowodzeń.
Niepowodzenie zawodowe. Wydane w 1871 roku Narodziny tragedii wprawią w osłupienie, jeśli nie we wściekłość, jego kolegów filologów. Co go opętało, żeby napisać taką książkę? Tekst, w którym więcej jest mglistych metafizycznych intuicji niż rzetelnych naukowych poszukiwań: wieczny konflikt chaosu i formy. Również niepowodzenie w przyjaźni. Regularnie jeździ do Bayreuth na coroczny festiwal Mistrza, wraca z nim do Tribschen, towarzyszy mu w podróżach po Europie, ale coraz wyraźniej rozumie, że Wagner w swoim fanatycznym dogmatyzmie, swojej arogancji reprezentuje to, do czego on sam czuje wstręt, i że jego muzyka – poza wszystkim innym – nie służy jego żołądkowi: choruje od niej. W muzyce Wagnera, napisze, można się utopić, to marazm, trzeba w niej ciągle „pływać”, zalewa słuchacza jak uporczywa, chaotyczna fala. Słuchając jej, traci się grunt pod nogami. Inaczej jest z Rossinim, który skłania do tańca. Nie mówiąc już o Carmen Bizeta. Niepowodzenia uczuciowe: jego propozycje małżeństwa – składane w sposób nieokrzesany – wciąż natrafiają na odmowę. Wreszcie niepowodzenia towarzyskie. Nietzsche nie odnajduje się ani w światowym zgiełku Bayreuth, ani w kręgach uczonych akademików.
Niełatwo stawić temu czoła. Kolejne semestry są coraz trudniejsze, praca staje się niemożliwa. Coraz częściej cierpi na potworne bóle głowy, które przykuwają go do łóżka, leży w ciemności, jęcząc i charcząc. Bolą go oczy, prawie nie może czytać ani pisać. Każdy kwadrans pisania czy lektury okupuje godzinami ciężkiej migreny. Prosi, by mu czytano, ponieważ litery tańczą mu przed oczami.
Nietzsche szuka rozwiązań, prosi o zwolnienie z prowadzenia jednych zajęć, a niebawem ze wszystkich obowiązków w liceum. Otrzymuje roczny urlop na złapanie oddechu, podreperowanie zdrowia, odzyskanie sił.
Nic to jednak nie daje.
W tym czasie to, co sam sobie ordynuje jako lekarstwo, naznaczy jego przyszłe życie: długie spacery i samotność. Remedium na rwące, potworne bóle. Uciec od ekscytacji, nadmiaru bodźców i zgiełku świata, które zawsze przypłaca godzinami cierpienia. I iść, iść długo, by odegnać ból, odwrócić uwagę, zapomnieć o waleniu młotka w skroniach.
Wtedy jeszcze nie urzekła go skalista surowość wysokich gór ani wonna suchość kamienistych ścieżek Południa. Wędruje głównie brzegami jezior (Jeziora Genewskiego i Gersdorfu, sześć godzin marszu dziennie) albo zagłębia się w cień iglastych lasów (w Steinabadzie w południowym Schwarzwaldzie: „Dużo chodzę po lasach i rozmawiam sam ze sobą”).
W sierpniu 1877 przebywa w Rosenlaui, gdzie wiedzie pustelniczy żywot: „Gdybym tylko mógł gdzieś mieć mały dom, tak jak tu, spacerowałbym sześć godzin dziennie, układając myśli, które później jednym rzutem przenosiłbym na papier”.
Ale nic nie pomaga. Bóle są zbyt silne. Migreny przykuwają go do łóżka na całe dnie, noce spędza targany wymiotami. Bolą go oczy, wzrok mu słabnie. W maju 1879 roku rezygnuje z pracy na uniwersytecie.
I tak otwiera się trzeci wielki okres w jego życiu. Dziesięć lat, licząc od lata 1879 roku aż do pierwszych dni roku 1889. Będzie żył z połączenia trzech niewielkich rent, umożliwiających mu jedynie skromną egzystencję, mieszkanie w małych oberżach i opłacanie pociągów, którymi jeździ z gór nad morze, znad morza w góry. Niekiedy do Wenecji, odwiedzić Petera Gasta. To wtedy stanie się tym niezrównanym piechurem, o którym będą krążyć legendy. Nietzsche chodzi, chodzi tak, jak inni pracują. Pracuje, chodząc.
Pierwszego lata odkrywa swoje góry wokół Górnej Engadyny, a rok później swoją wioskę: Sils Maria. Powietrze jest tu przejrzyste, wiatr porywisty, światło – ostre. Jako że nie znosi upałów, będzie tu spędzał każde lato aż do załamania (wyjąwszy rok Lou). Przyjaciołom (Overbeckowi i Köselitzowi) napisze, że odkrył swoją naturę, swój żywioł, matce: „Znalazłem tu najlepsze ścieżki, jakie mógłby sobie wymarzyć prawie ślepiec, jakim się stałem, i najbardziej ożywcze powietrze” (lipiec 1879). To jego krajobraz, czuje z nim pokrewieństwo, „ba, więcej jeszcze”3.
Już pierwszego lata chodzi, wędruje samotnie nawet osiem godzin dziennie, i pisze Wędrowca i jego cień.
Wszystko, niemal co do linijki, obmyśliłem w drodze i spisałem ołówkiem w sześciu małych notesach.4
Zimę spędza w miastach Południa, przede wszystkim w Genui, w zatoce Rapallo, a później w Nicei („Spaceruję średnio godzinę rano, trzy godziny po południu – szybkim krokiem – zawsze tą samą drogą: jest wystarczająco piękna, by nie nudziła mnie jej powtarzalność”, marzec 1888), raz w Mentonie („Znalazłem osiem szlaków spacerowych”, listopad 1884). Wzgórza zastąpią mu gabinet, niebo – dach („Morze i czyste niebo! Po cóż wcześniej tak się męczyłem!”, styczeń 1881).
Wędrując, górując nad światem i ludźmi, tworzy na świeżym powietrzu, obmyśla, komponuje, zachwyca się i przeraża swoimi odkryciami, poruszony i urzeczony tym, co spada na niego podczas spacerów.
Intensywność moich uczuć przyprawia mnie o jednoczesny śmiech i dreszcze – wiele razy zdarzyło mi się nie móc wyjść z pokoju z tej żałosnej przyczyny, że moje oczy były czerwone – i dlaczego? Ponieważ poprzedniego dnia, podczas jednej z moich długich przechadzek, za dużo płakałem, i nie były to łzy smutku, lecz łzy szczęścia. Śpiewałem i słaniałem się, oszołomiony tym nowym spojrzeniem, które znaczy moją przewagę nad ludźmi obecnych czasów.5
W ciągu tych dziesięciu lat napisze swoje największe książki, od Jutrzenki po Z genealogii moralności, od Wiedzy radosnej po Poza dobrem i złem, nie wspominając już o Tako rzecze Zaratustra. Stanie się pustelnikiem („Znów jestem pustelnikiem, spaceruję samotnie dziesięć godzin dziennie”, lipiec 1880), samotnikiem, wędrowcem.
Chodzenie nie jest dla niego, jak dla Kanta, oderwaniem od pracy, tym minimum higieny, pozwalającym zgiętemu wpół ciału odpocząć od siedzenia w pochylonej pozycji. U Nietzschego chodzenie jest warunkiem tworzenia. Nie tyle pozwala od niego odpocząć czy nawet nie tyle mu towarzyszy, ile jest jego istotnym składnikiem.
Nie należymy do tych, którzy dopiero wśród książek, pod bodźcem książek do myśli swych dochodzą – zwyczajem naszym jest myśleć na wolnem powietrzu, idąc, skacząc, wspinając się, tańcząc, najchętniej na górach samotnych lub w pobliżu morza, tu, gdzie nawet drogi rozmyślają.6
Tak wielu pisało swoje książki tylko na podstawie lektury innych książek, tak wiele książek czuć zapachem zamkniętych bibliotek. Po czym ocenia się książkę? Po jej zapachu (a jeszcze bardziej, jak zobaczymy, po jej rytmie). Po jej zapachu: zbyt wiele książek czuć gęstą atmosferą gabinetów i czytelni. Dusznych pomieszczeń pozbawionych światła. Powietrze źle krąży między regałami i przesiąka wonią pleśni, z wolna rozkładającego się papieru, zwietrzałego atramentu, miazmatami.
Inne książki oddychają świeżym powietrzem: powietrzem otwartych przestrzeni, wiatrem wysokich gór, tym lodowatym tchnieniem na wysokościach, od którego ciało drży, albo, o poranku, świeżym powiewem południowych ścieżek obszytych pachnącymi sosnami. Te książki oddychają. Nie ma w nich nadmiaru, nie przepełnia ich martwa, pusta erudycja.
Och, jak szybko odgadujemy, jak ktoś do myśli swych doszedł, czy siedząc przed kałamarzem, ze zgniecionym brzuchem, z głową schyloną nad papierem, och, jak szybko też załatwiamy się z jego książką! Zgniecione wnętrzności zdradzą się, można iść o zakład, tak samo zdradzi się powietrze pokoju, pułap pokoju, ciasnota pokoju.7
Można też szukać innego światła. Biblioteki są zawsze zbyt mroczne. Nagromadzenie, nawarstwienie, niekończące się ciągi woluminów, wysokie półki, wszystko to razem broni wstępu dziennemu światłu.
Inne książki odbijają ostre górskie światło albo migotanie morza w słońcu. A zwłaszcza: kolory. Biblioteki są szare i szare są książki, które się w nich pisze: pełne cytatów, odniesień, notatek u dołu stron, rozwlekłych wyjaśnień, niekończących się argumentacji.
Trzeba wreszcie wspomnieć o ciałach autorów: ich dłoniach, stopach, ramionach i nogach. Książka jako wyraz fizjologii. W nazbyt wielu książkach wyczuwa się ciała zgięte, siedzące, wykrzywione, skurczone. Ciało, które chodzi, jest proste i wyprężone jak łuk: otwarte ku rozległym przestrzeniom jak kwiat ku słońcu. Szeroka pierś, muskularne nogi, smukłe ramiona.
Nasze pierwsze pytania co do wartości, pod względem książki, człowieka, muzyki, brzmią: „umie on chodzić?”8
Książki autorów-więźniów czterech ścian, przyrośniętych do swoich krzeseł, są niestrawne i ciężkie. Rodzą się z kompilacji innych książek na stole. Są jak tuczone gęsi: napchane cytatami, opasłe od przypisów, ciężkie od adnotacji. Dużo ważą, są grube i czyta się je wolno, nudno i z trudem. Zlepiono je z innych książek, z porównywania jednych linijek z innymi, powtarzania tego, co inni powiedzieli o tym, co rzekomo mówili jeszcze inni. Sprawdzanie, uściślanie, poprawianie: zdanie rozrasta się do akapitu, do rozdziału. Książka staje się komentarzem do stu innych książek napisanych wokół jednego zdania innego autora.
Tymczasem ten, kto tworzy w marszu, jest wolny od więzów, jego myśl nie jest niewolnicą innych tomów, nie przytłaczają jej poprawki, nie obciąża cudza myśl. Żadnego długu do spłacenia, nikomu. Tylko myśleć, oceniać, decydować. To myśl, która rodzi się z ruchu, z porywu. Wyczuwa się w niej giętkość ciała, taneczne gesty. Zatrzymuje i wyraża energię, fizyczny ruch. Widzieć rzeczy wyraźnie, nie za mgłą i zasłoną innych myśli, nie musieć płacić cła kulturze ani tradycji. Zrezygnować z niekończących się wywodów na rzecz lekkich i głębokich myśli. Gra jest warta świeczki: im lżejsza jest myśl, tym wyżej się wznosi, a gdy opuści gęste bagna przekonań, opinii, ustalonej wiedzy – sięga głębiej. Książki poczęte w bibliotekach zawsze będą powierzchowne i ciężkie. Pozostaną na poziomie powielania.
Myśleć, chodząc, chodzić, myśląc, a pisanie niech będzie tylko lekką pauzą, tak jak wędrowiec odpoczywa podczas marszu, kontemplując rozległe widoki.
U Nietzschego oznacza to pochwałę stóp. Nie piszemy jedynie ręką. Dobrze piszemy tylko stopami9. Stopy są doskonałym świadkiem, być może najbardziej godnym zaufania. Trzeba wiedzieć, czy podczas lektury palce stóp słuchają, jak czytamy w Drugiej pieśni tanecznej Zaratustry: „I wspinały się już stopy, palce już słuchały, by zrozumieć cię: bo wszak tancerz czujny słuch – w palce stóp swych śle!” – czy podczas lektury stopa drży z przyjemności, zachęcona do tańca, do ruchu, do wyjścia na zewnątrz. Oceniając jakość utworu muzycznego, powinniśmy zaufać stopom. Jeśli zasłuchana stopa ma ochotę wybijać rytm, oprzeć się mocniej na ziemi, by podskoczyć, to dobry znak. Każda muzyka jest zaproszeniem do lekkości. Przy muzyce Wagnera stopy wpadają w przygnębienie i popłoch, nie wiedzą już, jak się ustawić. Gorzej nawet, bo słabną i nieruchomieją albo wiercą się i złoszczą.
Jak pisze Nietzsche w swoich ostatnich tekstach, kiedy słuchamy Wagnera, nie pragniemy tańczyć, gdyż toniemy w wirach i meandrach tej muzyki, w mętnych potokach, w zwodniczych fontannach.
[…] przestaję lekko oddychać, kiedy tylko muzyka [Wagnera] zaczyna na mnie działać; […] wnet moja noga zaczyna być na nią zła i buntuje się, odczuwa ona potrzebę taktu, tańca, marsza […] – od muzyki żąda ona przede wszystkim zachwytów, które opierają się na dobrym chodzie, stąpaniu, tańcu.10
Nietzsche, jak widzieliśmy, chodził codziennie, notując od czasu do czasu to, co jego wędrujące ciało, rzucające wyzwanie niebu, morzu, lodowcom, podsuwało jego myślom. I w tych wędrówkach rzuca się w oczy upodobanie do wspinaczki, ruchu w górę.
Pielgrzymem jestem i ochotnym po górach wędrownikiem – rzekł do swego serca – nie lubię płaszczyzn i zda mi się, że niedługo na miejscu wysiedzieć zdołam.
I wszelka dola, wszelkie wydarzenie, które mi się przytrafić może – coś z pielgrzymki w nich będzie i z wędrowań po szczytach – przeżywa, bo wszak człowiek samego siebie jedynie.11
Chodzenie u Nietzschego to przede wszystkim wędrówka pod górę, wspinanie się, wznoszenie.
W 1876 roku w Sorrento wybierał na swoje codzienne spacery górskie ścieżki za miastem. W Nicei lubił się wspinać stromą ścieżką do niewielkiej miejscowości Eze, skąd rozciągał się widok na morze. Z Sils Maria ruszał na szlaki wiodące ku wysoko położonym dolinom. Z Rapallo wspinał się do Montallegro („Najwyżej położony obszar w regionie”).
U Nervala leśne ścieżki – płaskie labirynty, niskie równiny rozleniwiają idącego, jego chód staje się miękki i łagodny. I przywołują wspomnienia niczym wolno płynące mgły. U Nietzschego powietrze jest żywsze, i przede wszystkim suche, przejrzyste. Myśl jest przenikliwa, ciało ożywione, rozedrgane. Nie przywołuje wspomnień, lecz narzuca sądy: oceny, odkrycia, zdania, opinie.
Wspinaczka oznacza wysiłek, ciało jest w ciągłym napięciu. Pomaga myśli w jej poszukiwaniach: jeszcze trochę dalej, jeszcze trochę wyżej. Nie wolno osłabnąć, trzeba zmobilizować zasoby energii, by przeć naprzód, pewnie stawiać stopę i unosić ciało, potem odzyskiwać równowagę. Tak samo jest z myśleniem: wznosząca się myśl jest jeszcze bardziej niewiarygodna, niesłychana, nowa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Jack Kerouac, Włóczędzy Dharmy, tłum. Marek Barski, Warszawa, WAB, 2006, s. 52. [wróć]
Fryderyk Nietzsche, Ecce Homo, tłum. L. Staff, Warszawa, Mortkowicz, 1912, s. 28. [wróć]
Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, tłum. K. Drzewiecki, Warszawa, Mortkowicz, 1910, § 338. [wróć]
List z września 1879.[wróć]
List z sierpnia 1881. [wróć]
Fryderyk Nietzsche, Wiedza radosna, tłum. L. Staff, Warszawa, Mortkowicz, 1907, § 366. [wróć]
Tamże. [wróć]
Tamże. [wróć]
Fryderyk Nietzsche, Wiedza radosna, dz. cyt., § 52. [wróć]
Fryderyk Nietzsche, Nietzsche kontra Wagner, tłum. K. Kaśkiewicz [w:] Przypadek Wagnera, Toruń, Wyd. UMK, 2004, s. 125. [wróć]
Fryderyk Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra (Pielgrzym), tłum. W. Berent, Poznań, Zysk i S-ka, 1995, s. 77. [wróć]