Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Richard Rorty (1931–2007), jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów amerykańskich, profesor na uniwersytetach: Princeton, Wirginii i Stanforda, należał do pośredników między filozofią „analityczną” a „kontynentalną”. Wraz z upływem czasu jego zainteresowania stawały się coraz bardziej „kontynentalne” i łączyły amerykański pragmatyzm z filozofią europejską. Prezentowana książka, ostatnia praca Rorty’ego opublikowana za jego życia, stanowi niejako rozliczenie z tą tendencją. Autor mówi o filozofii za pomocą specyficznego pojęcia „polityki kulturalnej”. Jego zdaniem język nie „odzwierciedla” rzeczywistości, lecz jest „praktyką społeczną”, kwestie filozoficzne należy rozpatrywać od strony odpowiedniej polityki. Szeroka perspektywa sprawia, że Rorty podejmuje kwestie moralne, frapująco ilustrując je zdarzeniami politycznymi z ostatniego półwiecza. Interesujący jest też opis zmian roli filozofii odpowiednio do jej, zdaniem Rorty’ego, charakteru „gatunku przejściowego”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ostatnio w tej serii:
Arnold Gehlen
W kręgu antropologii i psychologii społecznej
Hannah Arendt
Myślenie
Hannah Arendt
Wola
Otto Pöggeler
Droga myślowa Martina Heideggera
Hannah Arendt
O rewolucji
Rüdiger Safranski
Nietzsche
Theodor W. Adorno
O literaturze
Jean Amèry
O starzeniu się
Podnieść na siebie rękę
Erich Fromm
Ucieczka od wolności
Tytuł oryginału angielskiegoPHILOSOPHY AS CULTURAL POLITICS:PHILOSOPHICAL PAPERS, VOLUME 4
Copyright © 2007 by Richard RortyFirst published 2007 by Cambridge University Press
Opracowanie graficzneJAN S. MIKLASZEWSKI
RedaktorMariusz Zwoliński
Redaktor technicznyHanna Bernaszuk
KorektaAnna Piątkowska
© Copyright for the Polish translation by Bogdan Baran, 2009
© Copyright for the Polish editionby Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2009
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”ul. Wiejska 12a, 00-490 WarszawaWarszawa 2009. Wydanie I
Ark. wyd. 14,8; ark. druk. 19,5Skład: WMC SC, WarszawaDruk: Łódzkie Zakłady Graficzne
ISBN 978-83-07-03200-9
Dla Ruby’ego Rorty’ego,Flynn Rorty i innych wnucząt,jakie jeszcze nadejdą
SZCZYT RORTY’EGO
Jeśli filozofia jest wspinaczką na szczyt niewiedzy, to Richard Rorty1 należy do tych nielicznych, którzy ów szczyt przebyli i znaleźli się w innym świecie — na przeciwległym zboczu. Chwila chybotliwego pobytu na szczycie, na którym utrzymać się nie sposób, pozwala na mgnienie oka ogarnąć niemożliwy do utrwalenia krajobraz. Ten, kto znalazł się po drugiej stronie, uzyskuje jednak inny ogląd.
1 Richard Rorty (urodzony 4 października 1931 r. w Nowym Jorku, zmarł 8 czerwca 2007 r. w Stanford w Kalifornii) był na początku bieżącego stulecia bodajże najbardziej znanym filozofem amerykańskim w dziedzinie „filozofii politycznej”, czyli zainteresowanej praktycznymi diagnozami życia społeczno-politycznego. Już z rodzinnego domu wyniósł tradycję zaangażowania w tej sferze. Matka była córką przedstawiciela krytycznej teologii protestanckiej Waltera Rauschenbuscha. Rodzice działali przed wojną w Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, ale na początku lat trzydziestych zerwali z nią i przeszli do lewicy antykomunistycznej. Taką też postawę reprezentował młody Rorty, który w 1946 r. podjął studia w Chicago. Późniejszy liberał, był wówczas zwolennikiem lewicowych reform i niepokojąco brzmiącej „redystrybucji”. Studiował jeszcze potem w Yale, gdzie w 1956 r. stał się posiadaczem dyplomu doktora filozofii i karty powołania do wojska na dwa lata. Po odbyciu tej służby poświęcił się karierze akademickiej, której skądinąd był wyrozumiałym krytykiem. Mimo rangi „zawodowego filozofa”, nie przyznawał filozofii statusu nauki. Do 1982 r. wykładał filozofię analityczną w Princeton, potem był profesorem nauk humanistycznych (na Uniwersytecie Wirginii), a od 1998 r. – komparatystyki (na Uniwersytecie Stanforda). Przez całe życie komentujący wydarzenia polityczne, w ostatnich latach z pozycji demokraty sprzeciwiał się polityce republikanów w Iraku i Afganistanie. Zmarł w wyniku powikłań spowodowanych rakiem trzustki. Pozostawił po sobie kilkanaście książek, w których adaptował i propagował amerykański neopragmatyzm silnie powiązany z myślą „kontynentalną”.
Szczyt niewiedzy, inaczej niż szczyt wiedzy, nie podlega fatalizmowi metamyślenia, które nieustannie pyta: a skąd wiesz? Z tej perspektywy transcendentalizm Kanta czy Husserla, wszelkie monadologie i ontologie, eschatologie i metafizyki stają się głupstwem, śmiesznym rojeniem pozbawionym uzasadnienia. Metateoria unieważnia teorię i sama pada ofiarą jeszcze wyższego meta, a szczyt wiedzy oddala się i wznosi w nieskończoność. Jest nieskończonością potencjalną, gdy nieskończenie mały punkt szczytu niewiedzy jest nieskończony aktualnie. Niebostyczność poziomych warstw i piramida — oto dwa modele myślenia filozoficznego.
Lew Tołstoj piął się na szczyt niewiedzy z zawziętą determinacją konwertyty na własną wiarę: „Nie dziś — to jutro przyjdą choroby, śmierć, zabiorą mi drogich moich, mnie samego i nic nie pozostanie prócz zgnilizny i robaków. Dzieła moje, jakimikolwiek byłyby, pójdą w zapomnienie prędzej czy później, a mnie nie będzie”. I pytał z całą fundamentalną prostotą: „czy jest w życiu mem cel, którego by nie zniszczyła nieunikniona, czekająca śmierć?”2. Niecały wiek później Emmanuel Levinas, wspiąwszy się po grzbiecie niemieckiej fenomenologii i ontologii, ujrzał na owym szczycie twarz bliźniego z oczyma Jahwe. Schodząc ze zbocza za szczytem, nie był już ontologiem — był tylko (aż) Żydem.
2 Lew Tołstoj, Spowiedź, tłumacz nieznany, Warszawa 1929, s. 28.
Zwrot na szczycie jest raczej zawrotem, przegięciem, załamaniem linii z dołu — w linię w dół. Zawrót Heideggera kazał mu stawiać krzyżyk na byciu. Przekreślone krzyżykiem bycie było niemą wypowiedzią, zawrotem filozoficznej głowy. Po przegięciu Heidegger schodził ku poezji, witając Trakla i Hölderlina.
Rorty, na miarę czasu, doznał politycznego zawrotu. Przebywszy szczyt niewiedzy, z radością stoczył się w „politykę kulturalną”. „Nie wierzymy w głębię”3, mówił, schodząc ku przygodności. Zobaczyć na szczycie, że nie ma głębi — to najgłębsze z doznań, do którego przebijały się najwybitniejsze umysły. Nie ugrzęznąć po drodze na szczyt w stercie wiedzy, nie zginąć pod lawiną opowieści o ideach — jest z czym się zmagać. Rorty nie był tylko bystrym pomocnikiem liberalnego państwa — a tylko tym chciał być w swoim heroizmie po zawrocie.
3 Richard Rorty, Konsekwencje pragmatyzmu. Eseje z lat 1972-1980, przeł. Czesław Karkowski, Warszawa 1998, s. 2.
Historia tego heroizmu liczy około czterdziestu lat — co najmniej od „zwrotu lingwistycznego” z końca lat sześćdziesiątych XX wieku4. Nie jest łatwo utrzymać się w głębi płaskiego myślenia. Łatwa jest za to jego krytyka. „Pragmatyzm”, do którego Rorty się przypisał, bardziej był zorientowany na sprawy „klasycznej” XX-wiecznej metafizyki niż na poczciwy amerykański pragmatyzm Williama Jamesa i Johna Deweya. Po ontologii fundamentalnej i holokauście działanie na rzecz „pomnażania szczęścia ludzkości” ma inny, nieledwie ironiczny sens.
4 The Linguistic Tum, ed. Richard Rorty, University of Chicago Press, Chicago 1967. Pierwszą samodzielną rozprawą Rorty’ego była Filozofia a zwierciadło natury z 1979 r. (przeł. Michał Szczubiałka, Wydawnictwo Spacja, Warszawa 1994). Niniejszy tom jest czwartym (prawdopodobnie ostatnim, gdyż ukazał się w roku śmierci filozofa) zbiorem artykułów z publikowanej od 1991 r. serii Philosophical Papers (t. 1: Objectivity, Relativism, and Truth, 1991, t. 2: Essays on Heidegger and Others, 1991, t. 3: Truth and Progress, 1998, t. 4: Philosophy as Cultural Politics, 2007, wszystkie wydane przez Cambridge University Press, Cambridge; w przekładzie polskim t.1: Obiektywność, relatywizm i prawda, przeł. Janusz Margański, Fundacja Aletheia, Warszawa 1999).
Dla pragmatystów prawdą jest to, co służy temu szczęściu. To prowokacyjne pomieszanie bytu z powinnością Rorty nazwał nowocześnie antyesencjalizmem, którego spektakularnym (nomen omen) składnikiem jest „antyreprezentacjonizm”. Świat miałby właśnie nie być spektakularny, żadne spaeculum, zwierciadło, go nie przedstawia — ani odbijające obiektywne rzeczy, ani oddające subiektywne stany. Obraz rzeczywistości jest w opinii Rorty’ego warunkowany przez stosunki społeczne, wśród których powstaje.
Może tak, a może nie. Skąd wiesz, Richardzie? — można by zapytać ze szczytu wiedzy. Na przegięciu szczytu niewiedzy natomiast ukazuje się na mgnienie „obraz” niewyrażalny w dyskursie i ujmo walny opowieścią-metaforą. Na tym, jak się wydaje, polega przedsięwzięcie Rorty’ego. Jego neopragmatyzm nie jest stanowiskiem jednym z wielu. Aby można je było uzasadnić, potrzeba by spojrzenia znikąd, spoza rzeczywistości, w którą poznający jest uwikłany. Tu tymczasem metafora polega na udawaniu, że mówimy od środka, z wnętrza realnego doświadczenia i uprawianych gier językowych.
Czy to się może udać i czemu ma służyć? Po co defilozofizacja? Dlaczego Rorty’emu przeszkadza klasyczny obraz świata: język przedstawia pozajęzykową rzeczywistość, a adekwatność między tymi członami to „prawda”? Krytycy tego poglądu są zgodni, że jest nieprawdziwy, choć argumentując, w dążeniu do szczytu wiedzy korzystają z „klasycznego” rozumienia prawdy. Ich argument brzmi: bo język tak nie działa. Język jest wytworem, jest funkcją praktyki. Nietzschemu i Heideggerowi reprezentacjonizm przeszkadzał, bo psuł im heraklitejską wizję bytu jako będącego w (transcendentalnym) „ruchu” stawania się. Rorty’emu przeszkadzał ze względów politycznych.
Polityczne pytanie brzmi: kto tu rządzi? Kto rozstrzyga o istnieniu? Rzeczywistość czy coś innego? Odpowiedź: społeczeństwo, a jeszcze lepiej — społeczeństwo liberalne. Takie społeczeństwo nie toleruje spetryfikowanych teorii — może po doświadczeniach Kościoła chrześcijańskiego, który od stuleci wycofuje się z doktryny wypychanej postępami nauki. Nawet naukę o istnieniu społeczeństwo chciałoby wziąć w swoje ręce i odebrać ją filozofom. Uzależnić byt od powinności. „Polityka kulturalna” nie pyta już, co istnieje, lecz co powinniśmy uznać za istniejące: czy dobrze byłoby tak zrobić.
Zapewne, mniej chodzi o grudkę na drodze. Polityka kulturalna nabiera sensu na przykład w kwestii diagnozy powołania człowieka — za cenę niespójności. Dlaczego status grudki miałby być inny niż ludzkiego przeznaczenia? Polityka kulturalna wszakże nie chce być filozofią spojrzenia znikąd, lecz, jak każda polityka, działa wybiórczo. Nieintuicyjność poglądu o prymacie społeczeństwa wobec prawdy (demokracja poprzedza filozofię) można by przemóc takim spojrzeniem, głosząc dogmatyczny pogląd: tak właśnie jest, prawda jest warunkowana społecznie. Trzeba jednak pamiętać, że czym innym jest taki głoszony ze szczytu wiedzy pogląd, iż prawdą jest to, co uznajemy za pożyteczne, a czym innym przekonanie, iż powinno się uznawać za prawdę tylko to, co nam, ludziom, jest użyteczne.
Pragmatysta Rorty wybiera to drugie, drobnoziarnistą politykę doraźnych ingerencji. Polityk kulturalny ma pytać, po co nam domysł istnienia Boga, po co zakładać istnienie rzeczy samych w sobie itd. Bardziej przekonująco potrafi powiedzieć, czego nie chce, niż co zamierza5. Nie chce, by jakaś „pozaludzka władza” hierarchizowała ludzkie potrzeby i w ten sposób dyktowała ludziom wybory moralne. Nie chce, by kapłan mówił nam, jaki świat jest „naprawdę”. Czy oddaje w ten sposób rząd dusz kuglarzom lub, jak kto woli, demokracji? Przecież głosowanie nad prawdą zwykle przeprowadzali ci, którzy byli pewni pomyślnego dla siebie wyniku.
5 Tak „działa” ateista Rorty’ego. Wbrew powszechnej opinii nie rozgłasza, że Boga nie ma, lecz chciałby, by po prostu nie absorbowano go ani kwestią istnienia, ani kwestią nieistnienia Boga.
Wyzbycie się oświeceniowego racjonalizmu dość powszechnie postulują ponowocześni filozofowie, którzy w świetle rozumu widzą oślepiający reflektor, i to nawet na usługach panoptikum. Panoptyczność rozumu kłóci się z jego ewolucyjnym pochodzeniem, co do którego panuje prawie powszechna zgoda. Zachodni racjonalizm ma skłonność do arogancji wobec innych kultur i do pospiesznego kończenia historii. Rozum chętnie ustanawia też uniwersalne normy moralne, których grube stosowanie może przyczyniać krzywd. Na użytek naszych lustracyjnych czasów Rorty podkreśla, że nie należy mylić błędu politycznego z niemoralnością. Ocena politycznej słuszności pozostaje w rękach historii, a jej werdykt nie zawsze jest przewidywalny, racjonalny i niezmienny. Szlachetne nawet oddanie systemowi uznanemu przez historię za zły kwalifikuje się zwykle jako głupotę lub cynizm. Nie każde przy tym takie oddanie jest potępiane. Lojalność wobec faraona nie jest dziś wartościowana moralnie mimo wysokiej opresyjności systemu, ale wobec Stalina — owszem.
Rorty od dawna dążył do „przesunięcia wszystkiego z epistemologii i metafizyki do polityki kulturalnej”6, czyli w stronę rozważań, „co jest do zrobienia”. Doraźne naprawy nie wymagają uniwersalizmu, którego — wbrew Habermasowi — nie da się pogodzić ze społecznym warunkowaniem rozumu. Rorty chętnie zastosowałby do filozofii — stworzoną przez Thomasa Kuhna dla historii nauki — ideę ewolucji wewnątrz paradygmatu. Obiektywność chciałby pojmować jako intersubiektywność i wyjaśniać raczej socjologicznie niż filozoficznie. Wśród przeciwników uchodził za odpowiednik fanatycznego przyrodnika, który jest rad, gdy jakiś nierozwiązalny dylemat odchodzi w przeszłość i przestaje być problemem. Schodząc ze szczytu niewiedzy, pragmatysta Rorty godzi się na banalność jako uczciwszą niż „propagandowe chwyty” uniwersalistów głoszących głębię i „Inne wobec rozumu”. Rezygnuje z patosu, romantyzmu, z „aspiracji do transcendencji”.
6 Richard Rorty, Truth and Progress, Cambridge University Press, Cambridge 1998, s. 57.
Po drodze wszakże gubi gdzieś zbawienie, cokolwiek ono znaczy. Politycznej filozofii pozostaje porozumienie. Wszystko rozgrywa się w społeczności, bo dla pragmatysty nie ma nic, co byłoby pozaludzkie. Jednak sekularyzacja jest dla niego warta takiej ceny. Wówczas bowiem, dopiero wówczas, filozofia będzie mogła służyć człowiekowi — pomagać jego dojrzewaniu. Kiedy dojrzewa, jakie kryteria pozwalają to oceniać? Rorty odpowiedziałby oczywiście, że sytuacyjne, zależne od kontekstu — przyjąłby więc jakąś naturalną umiejętność rozstrzygania przez jednostkę, choćby nawet ukształtowaną społecznie. Rozstrzygnięcie polegałoby na uznaniu, że „teraz jest lepiej”, że zmiana „coś dała”, że przynajmniej przebudziła nas z dogmatycznej drzemki. „Lokalna” lepszość jest dopuszczana przez pragmatystę, uniwersalny „lepszy argument” — nie.
A jednak, uważa Rorty, od filozofii nie ma ucieczki (skąd wiadomo?, może z praktyki), ona zawsze otoczy nas „amorficznym pęcherzem”. Problemy filozoficzne powinno się w każdym razie selekcjonować — spośród kwestii, które mają znaczenie dla praktyki. Wykluczeniu powinny podlegać te, które odnoszą się do rzeczy nieuchwytnych, zajmują się pytaniami bez odpowiedzi. Kultury takie są karane niższym stopniem rozwoju, ich polityka kulturalna jest mniej skuteczna.
Pragmatysta zstępujący ze szczytu niewiedzy schodzi więc na niziny filozofii, która, mocno ogołocona ze swoich dawnych atrybutów, nadal jest jeszcze pewnym zajęciem intelektualnym. Snuje opowieści, wykonuje eksperymenty myślowe, pomaga kulturze. Co właściwie ją wyróżnia? Można się domyślać, że pewien stopień ogólności, problematyka, która ani nie jest naukowa, ani nie stanowi czystej literatury.
Już na początku lat siedemdziesiątych XX wieku Rorty podjął swój program „defilozofizacji”, nieco zmanipulowawszy przy tym filozofię. Założył bowiem, że w powszechnym odczuciu i w odczuciu jej samej stanowi ona fundament kultury, ostateczną instancję osądzającą roszczenia poznawcze i wartościujące pozostałych sfer kultury: nauki, etyki, sztuki i religii. Odmówił jej tym samym prawa do wędrówki na szczyt niewiedzy, na który sam się wspinał. Na boku pozostała filozofia epifanijna, poszukująca mgnieniowego wglądu w sens wszystkiego. Przedmiotem rozbiórki stała się filozofia-instytucja, twór arogancki i chyba rzadko mający swoje pięć minut w kulturze (pomijając, rzecz jasna, uniwersytety).
Układ sił przedstawiał się tak: przeciwnicy-aroganci — Kartezjusz, Locke, Kant, Russell, Husserl; sojusznicy — Nietzsche, James, Dewey, Wittgenstein, Heidegger. Zmagania z filozofią wczesny Rorty podjął nader śmiało i od samych jej nowożytnych podstaw. W odpowiedzi na żywą kwestię filozofii analitycznej: problem mind-body, „zdekonstruował” lub wprost „zlikwidował”7 kwestie duszy i ciała, rozumu i poznania, wreszcie — filozofii. Wyodrębnianie „umysłu” jako osobnego metafizycznego składnika ludzkiego bytu, składnika będącego przesłanką „poznania” jest zbędne. Zbędna jest też dla tego programu likwidacji epistemologia jako teoria specyficznie pojętej wiedzy — wiedzy w postaci zbioru przedstawień. Koncepcja przedstawienia, lustrzanego odbicia przyrody w zwierciadle psychiki, upada wraz z dwupodziałem na umysł i ciało. Wraz z tym upada idea filozofii jako epistemologii rozsądzającej o prawdzie poznania — idea dominująca, zdaniem Rorty’ego, od połowy XIX wieku.
7 Rorty, Filozofia..., dz. cyt., s. 116.
Istotnie, jeśli zgodzić się z jego argumentacją, nowożytna i współczesna filozofia okazuje się dość szczególnym zajęciem: badaniem, co dzieje się wewnątrz pewnego wyróżnionego bytu — umysłu. Mieszczą się tu nie tylko rozważania nad warunkami prawdziwego poznania, lecz także badania XX-wiecznej fenomenologii o naukowych ambicjach. Naukowe, a więc z roszczeniem do obiektywnej prawdziwości, miały być rozbudowane analizy intencjonalności, przed którymi Husserl nakazywał nam wprawiać się w trudny do osiągnięcia (jeśli w ogóle osiągalny) stan „redukcji”. Należało skupić się w sobie i abstrahować od „naturalnego nastawienia”, aby można było dojrzeć istotowe związki. W takiej postawie zagłębienia we własną świadomość Ingarden pisał całe tomy rekonstruujące domniemany przebieg i istotę „przeżycia estetycznego” — z przekonaniem, że ustala obiektywną prawdę.
O tych pilnych zajęciach europejskich akademików młody Rorty w latach sześćdziesiątych mógł jeszcze niewiele wiedzieć. Prawdziwy boom fenomenologiczny w Ameryce dopiero się wówczas rodził. Do daremności filozofii umysłu jako gwarantki prawdziwości poznania Rorty dochodzi poprzez argumenty analityków i koncepcję nazwaną przez siebie behawioryzmem epistemologicznym. To tutaj zmienia paradygmat na (również nie do uzasadnienia?8) taki, w myśl którego „wyjaśnianie racjonalności i wiarygodności epistemicznej” następuje „na podstawie tego, jakie wypowiedzi są w danym społeczeństwie dozwolone, a nie odwrotnie”9.
8 Rorty uważa, że powinniśmy „oduczyć się” pytania w takich sytuacjach: „skąd wiadomo?”. Powinniśmy taki pogląd przyjmować na tej samej zasadzie, na jakiej uznajemy, że Jan nadaje się na naszego przyjaciela, a Jurek nie.
9 Rorty, Filozofia..., dz. cyt., s. 157.
W związku z tym miarą „obiektywności” jest nasza adaptacja do „norm uzasadniania”10, jakie wokół siebie odkrywamy. Zakazuje się nam pod groźbą samooszustwa dopatrywania się obiektywności w jakichkolwiek podstawach, które miałyby poza wszelkim uzasadnieniem owe normy fundować. Taka antyfundacjonalistyczna doktryna, do której zresztą Heidegger doszedł inną drogą przez nowożytną metafizykę, stanowi znak czasu, owoc rozczarowania filozofią spaeculum. Niepoślednią rolę gra tu zawód, że takie wymodelowanie filozofii na wzór nauki nie prowadzi do wyjaśnienia rzeczy, których nie umie wyjaśnić nauka.
10 Tamże, s. 321.
Na kłopoty — Gadamer i Kuhn. Filozofia staje się rozmową i „fuzją horyzontów”. Prawda jest negocjowana społecznie, a jednostka, aktywnie uczestnicząc, tylko na tym korzysta. Dyskurs nienormalny (w fazach zachwiania normalności ustabilizowanego paradygmatu) najwyraźniej cieszy się większą sympatią współczesnych, niż cieszyłby się kilka wieków temu. Hegel, choćby odspekulowany, bardziej odpowiada gustom współczesnych niż Kant. Historia góruje nad systematyką. Nic uniwersalnego, wszędzie idiosynkrazja.
Jest w tym więcej intelektualnego powabu liberalnej utopii11niż historycznej logiki, jaką eksponuje Rorty, gdy w filozofii poszukującej fundamentu poznania upatruje zastępstwa, jakiego w XVII wieku wymagał krach religii jako podstawy prawdy ostatecznej. Potem, po takiej samej klęsce filozofii fundamentalistycznej, mielibyśmy obecnie ową postmetafizyczną fazę kultury12.
11 Czyli takiej, w której ironia — niewiara w odwieczny porządek, ale wiara w solidarność jako taką — jest powszechna (Richard Rorty, Przygodność, ironia i solidarność, przeł. Wacław Jan Popowski, Wydawnictwo Spacja, Warszawa 1996, s. 14).
12 Przy tym nauka, dawny ideał filozofii, paradoksalnie robi swoje i jest na najlepszej drodze do znalezienia teorii wszystkiego.
Faza ta opiera się na Jedynym politycznie istotnym”13 rozróżnieniu, które — mimo wszystko — ma charakter imperatywu: na rozróżnieniu użycia siły i użycia perswazji. Polityczne kryterium przemoc-perswazja jest jedynym, na jakim w kwestii filozofii Rorty’emu zależy. Takie rozmycie gatunku wygląda nader ponowocześnie. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku pytanie, czy Rorty jest postmodemistą, budziłoby spore emocje. Dziś odpowiedź wydaje się dość łatwa, jeśli powiedzieć, że był ponowoczesny. Nowoczesny, modern, ma po angielsku i w językach romańskich szerszy zasięg niż polski „modernizm”, który nie obejmuje nowożytności, niemieckiej Neuzeit. Modern to nowożytność plus modernizm. Rorty jest na pewno ponowoczesny w sensie: ponowożytny. Wszystkie elementy jego myśli przemawiają nawet za antynowożytnością. Wyróżniki postmodernizmu w typowym zestawie charakteryzującym raczej dziedzinę literacko-artystyczną z pastiszem, eklektyzmem, barokizacją i autotematyzmem z natury rzeczy są mu odległe, choć literacki wymiar filozofii, jak się zdaje, z upływem czasu był mu coraz bliższy (był zresztą profesorem comparative literature — komparatystyki). Po ściśle filozoficznym dziele Filozofia a zwierciadło natury nastąpił m.in. tom Przygodność, ironia i solidarność, w którym sporo miejsca zajmują rozważania dotyczące Prousta, Orwella i Nabokowa. Zasadnicza zaś myśl była taka, że inaczej niż u Heideggera i Kanta pisanie nie ma dążyć do położenia kresu pisarstwu (przez wyczerpanie opisu tego, co rzekomo było do przedstawienia), lecz maje bujnie plenić horyzontalnie i bez kresu. Tekst odsyła do tekstu, a nie do rzeczywistości — trudno o lepszy przykład antyreprezentacjonizmu.
13 Rorty, Przygodność..., dz. cyt., s. 121.
W późniejszym okresie Rorty eksponował raczej opowieść jako taką. Zgodnie jednak z postmodernistycznym zakazem nie propagował „wielkich opowieści”; literackość filozofii miała polegać na wplataniu między opowieść o przeszłości i opowieść o przyszłości „nowego opisu”, na użyciu nowego języka z nowym słownikiem, na „próbowaniu czegoś innego” w oczekiwaniu, że przyniesie to lepsze rozwiązania. Przepisanie-na-nowo jest naznaczone społeczną nadzieją, gdyż ma zastępować złe pytania lepszymi. Taką „kulturę literacką” Rorty uznał na koniec za dominującą w kulturze wysokiej i to w konkretnej postaci: literatura (powieść, dramat, poezja) przemawia dziś jego zdaniem skuteczniej niż filozofia. Czerpie się z niej nauki moralne, choć już nie zbawienie w dawnym sensie. Niespecjalnie zainteresowana Bogiem ani Prawdą, literatura szuka zbawienia w poszerzaniu granic ludzkiej wyobraźni. To zajęcie odpowiada dawnemu poszukiwaniu Boga przez religię, a rzeczywistości przez filozofię. Taką opowieść wysnuwa Rorty — może nie aż wielką, ale i tak dość sporą, na granicy postmodernistycznej przyzwoitości14.
14 Czy ten opis i w ogóle myśl Rorty’ego jest reprezentacją pewnego stanu rzeczy, historycznego przebiegu, czy postulatem? Czy można niereprezentacjonistycznie opisać antyreprezentacjonizm? Czy też może wymyka się to dyskursowi? Lew Tołstoj w każdym razie znalazł jednoznaczną odpowiedź: mojego życia nie uzasadnia żaden cel skończony, ale czyni to nieskończoność, która mnie przekracza i dla której warto mi żyć. Tołstoj zapewne w ogóle nie zrozumiałby wywodu Rorty’ego.
Ryzyko wszakże, na jakie się naraża współczesny człowiek, jest głębokie jak fundamentalizm, który odrzucił. Rozpoznając własną przygodność, przygodność własnego sumienia, liberał pozostaje mu wiemy — oto schizofrenia. Współczesny wie więcej niż Karamazow, bo nie tylko to, że wszystko jest dozwolone, ale też dlaczego. Rorty wyjaśnił mu, skąd się bierze prawda, przypisał ironię i wezwał do solidarności. Na dodatek ta końska kuracja z fundacjonalizmu nosi miano filozofii społecznej nadziei.
Krajobraz po całej tej bitwie pozostał dość niepokojący. Fundamentalizm jest skompromitowany, podstawy uległy unieważnieniu, a zamiana na konwersacjonizm jakoś nie do końca przekonuje. Neopragmatyzm okazuje się odmianą współczesnego egzystencjalizmu w tym szerokim sensie, że pozbawiwszy nas „metafizycznej pociechy” i wyposażywszy w niewyobrażalną wcześniej wolność, pozostawia nas samych i każę żywić „społeczną nadzieję”. Żywić ją — co Rorty dyskretnie przemilczał — heroicznie.
Bogdan Baran
PRZEDMOWA
Większość zebranych tu tekstów powstała w latach 1996 — 2006. Tak jak w swoich poprzednich pismach, staram się tu połączyć tezę Hegla, że filozofia jest własną epoką zatrzymaną w myśli, z niereprezentacjonistycznym ujęciem języka. Ujęcie to, zawarte implicite w późniejszym dziele Wittgensteina, dokładniej opracowali w swoich publikacjach Wilfrid Sellars, Donald Davidson i Robert Brandom. Argumentuję, że historycyzm Hegla i „praktyka społeczna” u Wittgensteina dopełniają się w obrazie języka i wzmacniają nawzajem.
Dewey zgadzał się z Heglem, że filozofowie nigdy nie dążyli do możliwości oglądania rzeczy w aspekcie wieczności, lecz starali się w zamian wnieść wkład w toczącą się rozmowę ludzkości o tym, co mamy począć z sobą. Postęp tej rozmowy zrodził nowe praktyki społeczne, a zmiany w słownikach uwidoczniły się w debacie moralnej i politycznej. Głoszenie następnych nowości jest interwencją na polu polityki kulturalnej. Dewey żywił nadzieję, że profesorowie filozofii uznają takie interwencje za swoje główne zajęcie.
W dziele Deweya historycyzm pojawia się jako wniosek z pragmatystycznej maksymy, że to, co nie ma znaczenia dla praktyki, nie powinno mieć znaczenia dla filozofii. „Filozofia — pisał Dewey — nie jest w żadnym sensie wiedzą”. Jest natomiast „nadzieją społeczną sprowadzoną do programu roboczego działań, do proroctwa skierowanego w przyszłość”1. Z perspektywy Deweya historię filozofii 15 najlepiej widać jako ciąg wysiłków na rzecz modyfikowania poczucia człowieka, kim jest, co się dla niego liczy, co jest najważniejsze.
15 John Dewey, Philosophy and democracy, w: The Middle Works, ed. Jo Ann Boydston, Southern Illinois University Press, Carbondale 1982, t. XI, s. 43.
Interwencje w polityce kulturalnej przybierały niekiedy formę propozycji nowych ról, jakie ludzie mogliby grać: ascety, proroka, beznamiętnego poszukiwacza prawdy, dobrego obywatela, estety, rewolucjonisty. Niekiedy były szkicami jakiejś wspólnoty idealnej — doskonałej greckiej polis. Kościoła chrześcijańskiego, republiki literatów, współdziałającej wspólnoty. Niekiedy sugerowały, jak pogodzić poglądy na pozór niepasujące do siebie — rozwiązać konflikt między greckim nacjonalizmem a wiarą chrześcijańską lub między przyrodoznawstwem a typową świadomością moralną. To tylko niektóre ze sposobów, jakimi filozofowie, poeci i inni intelektualiści odróżniali się od życia zwykłych ludzi.
W wielu tekstach tego tomu proponuję, byśmy na dość specjalistyczne i techniczne dyskusje współczesnych filozofów spoglądali z perspektywy naszych nadziei na zmianę kulturalną. Filozofowie powinni opowiadać się za jakąś stroną w tych dyskusjach, kierując się możliwością wpływu na bieg rozmowy. Powinni zadać sobie samym pytanie, czy wybór określonej strony wpłynie na stan nadziei społecznych, programów działania, przewidywań lepszej przyszłości. Jeśli nie wpłynie, to może nie warto się trudzić. Jeśli wpłynie, trzeba ustalić, na czym miałaby polegać różnica.
Profesjonalizacja filozofii, jej przemiana w dyscyplinę akademicką była złem koniecznym. Zrodziła jednak próby uczynienia z filozofii autonomicznej quasi-nauki. Tym próbom należy stawić opór. Im większa jest interakcja filozofii z innymi ludzkimi działaniami (nie tylko z przyrodoznawstwem, lecz także ze sztuką, literaturą, religią i polityką), tym ważniejsza staje się filozofia dla polityki kulturalnej, a w konsekwencji — użyteczniejsza. Im bardziej dąży do autonomii, na tym mniejszą zasługuje uwagę.
Czytelnicy moich poprzednich książek nie znajdą w tym tomie wiele nowego. Nie zawiera on nowych myśli ani argumentów. Żywię wszakże nadzieję, że ta kontynuacja wysiłków powiązania idei Jamesa i Deweya z ideami Hegla i Wittgensteina może sprawić, iż niektórzy czytelnicy spojrzą życzliwiej na pragmatyzm. W przypływie entuzjazmu James porównał potencjał pragmatyzmu do powodowania radykalnej przemiany kultury z potencjałem reformacji protestanckiej16. Chciałbym przekonać swoich czytelników, że analogia nie jest tak absurdalna, jak mogłaby się wydawać.
16 List do Henry’ego Jamesa juniora z maja 1907 r., w: The Correspondence of William James, t. XI, eds. Ignas K. Skrupskelis, Elizabeth M. Berkeley, University Press of Virginia, Charlottesville 2003.
I. RELIGIA I MORALNOŚĆZ PERSPEKTYWYPRAGMATYSTYCZNEJ
1. POLITYK A KULTURALNA A KWESTIA ISTNIENIA BOGA
Polityka kulturalna
Termin „polityka kulturalna” obejmuje między innymi spory o użycie słów. Twierdząc, że nie powinno się mówić o Niemcach „Szkopy” i że biali nie powinni nazywać Murzynów czarnuchami, uprawiamy politykę kulturalną. Porzucenie bowiem tych praktyk językowych posłuży naszym celom socjopolitycznym — zwiększania stopnia tolerancji pewnych grup ludzi wobec innych.
Polityka kulturalna nie ogranicza się do dyskusji o mowie nienawiści. Obejmuje zabiegi o rezygnację z całych dziedzin dyskursu. Na przykład często się mówi, że powinniśmy zaprzestać używania pojęć: „rasa” i „kasta”, dzielenia wspólnoty ludzkiej według kryterium genealogicznego. Chodzi o ograniczenie prawdopodobieństwa, że pojawi się pytanie: „kim byli jego/jej przodkowie?”. Wiele osób domaga się wyrugowania z języka określeń w rodzaju: „szlachetna krew”, „nieczysta krew”, „wyrzutek”, „mezalians”, „niedotykalny” itp. Twierdzi się bowiem, że świat byłby lepszy, gdyby oceniano, czy ktoś nadaje się na małżonka, pracownika czy funkcjonariusza publicznego na podstawie jego zachowania, a nie — po części — przez sięganie do jego przodków.
Ten sposób myślenia kontruje się niekiedy poglądem, że „przecieżistnieją różnice dziedziczne — czyli pochodzenie ma znaczenie”. Odpowiedź na to brzmi: zapewne, dziedziczy się cechy fizyczne, ale same w sobie nie wiążą się one nijak z właściwościami, które dawałyby powód do zerwania planowanego małżeństwa lub do głosowania przeciw jakiemuś kandydatowi. Pojęcie przekazu genetycznego może się przydać do celów medycznych, ale nie do dowolnego celu. Zamiast więc mówić o odmiennych rasach, mówmy o odmiennych genach.
W wypadku „rasy” czy „szlachetnej krwi” pytania: „czy coś takiego istnieje?” i „czy powinniśmy mówić o czymś takim?”, wydają się zamienne. Dlatego mamy skłonność do tego, by dyskusję o ewentualnym zaprzestaniu mówienia o odmiennych rasach uznawać raczej za „polityczną” niż za „naukową” i „filozoficzną”. Są jednak inne przypadki, w których utożsamianie kwestii, co istnieje, z kwestią, o czym należy mówić, wydawałoby się osobliwe.
Na przykład pytanie, czy mówić o neutronach, wydaje się ściśle naukowe. Dlatego ludzi, którzy ubolewają, że fizycy podjęli badania nad radioaktywnością i rozważania o rozbiciu atomu, oskarża się o mieszanie nauki z polityką. Wydaje się naturalne, że trzeba oddzielać polityczną kwestię: czy jest dobre dla ludzkości to, że naukowcy zaczęli myśleć o możliwości rozbicia jądra atomu — od naukowego pytania o istnienie i własności cząstek elementarnych.
Wspomniałem o tym kontraście między wypadkiem ras a wypadkiem neutronów, ponieważ kontrast ten rodzi pytanie, które chciałbym omówić: jak stwierdzić, kiedy jakąś kwestię dotyczącą istnienia czegoś powinno się rozważać bez odwoływania się do naszych celów socjopolitycznych? Jak podzielić kulturę na sfery, w których polityka kulturalna jest istotna, oraz takie, które powinny być od niej wolne? Kiedy właściwą rzeczą jest powiedzieć: „lepiej mówmy o nich, ponieważ istnieją”, a kiedy uwaga ta jest chybiona?
Te kwestie są ważne dla debat nad tym, jakie role we współczesnym społeczeństwie powinna grać religia. Wiele osób uważa, że powinniśmy wręcz zaprzestać mówienia o Bogu. Osoby te sądzą tak z tych samych powodów, dla których uznają mówienie o rasie i kaście za rzecz złą. Lukrecjusza Tantum religiopotuit suadere malorum17 cytuje się od dwóch tysięcy lat w celu przypomnienia nam, że przekonań religijnych łatwo użyć do wytłumaczenia okrucieństwa. Pogląd Marksa, że religia to opium dla ludu stanowi zwieńczenie szerzonych od oświecenia podejrzeń, że instytucje kościelne należą do głównych przeszkód w kształtowaniu globalnej współpracującej społeczności. Wiele osób zgadza się z Marksem, że powinniśmy podjąć próbę stworzenia świata, w którym istoty ludzkie będą poświęcać całą swoją energię raczej pomnażaniu ludzkiej szczęśliwości na tym świecie niż myśleniu o możliwości życia po śmierci.
17 Popchnąć do takiej otchłani nieszczęścia mogła religia (łac.), Lukrecjusz, O naturze rzeczy, I, 101, przeł. Grzegorz Żurek, PIW, Warszawa 1994 -przyp. red.
Teza, że należy zaprzestać mówienia o Bogu, ponieważ przeszkadza ono w poszukiwaniu ludzkiego szczęścia, oznacza przyjęcie pragmatycznej postawy wobec religii, którą liczni wierni uznają za bluźnierczą, a niektórzy teologowie za niemerytoryczną. Meritum, powiedzą, polega na tym, że Bóg istnieje, lub może na tym, że istoty ludzkie rzeczywiście mają nieśmiertelne dusze. Owszem, przyznają, istnienie Boga i nieśmiertelnej duszy jest kontrowersyjne, ale ten spór powinien wyraźnie dotyczyć kwestii, co istnieje, a nie tego, czy wiara religijna przysparza ludzkiego szczęścia. First things first ontologia poprzedza politykę kulturalną.
Pogląd Williama Jamesa na religię
Chcę wykazać, że polityka kulturalna powinna zastąpić ontologię, a także — że to, czy powinna, czy nie,samo jest sprawą polityki kulturalnej. Zanim jednak przejdę do obrony tych tez, chciałbym podkreślić wagę takich kwestii dla filozofów, którym tak jak mnie bliski jest pragmatyzm Williama Jamesa. James zgadzał się z Johnem Stuartem Millem, że słuszną rzeczą do zrobienia, tym bardziej zaś właściwym przekonaniem, jakie należy powziąć, jest zawsze to, co w największym stopniu przyczyni się do ludzkiego szczęścia. Głosił więc utylitarystyczną etykę wiary. James często skłaniał się do uważania, że wszelkie kwestie, włączywszy kwestię istnienia, sprowadzają się do pytania, co pomoże stworzyć lepszy świat.
Tego rodzaju pogląd narażał Jamesa na oskarżenia o intelektualną perwersję. Jego stanowisko bowiem wydaje się sugerować, że jeśli w rozmowie pojawią się pojęcia w rodzaju: „mieszanka ras” czy „rozbicie atomu”, będzie to okazja do zawołania: „Nie mówmy o takich rzeczach! To zbyt niebezpieczne! Nie zapędzajmy się tam!”. James zdaje się dopuszczać to, czego Peirce zabraniał — zagradza drogę badaniom, odrzucając poszukiwania rzeczywistego wyglądu świata, gdyż mogłyby one szkodliwie wpłynąć na ludzi.
Podam konkretny przykład. Wiele osób twierdziło, że psychologowie nie powinni dążyć do ustalenia, czy dziedziczne cechy fizyczne mają związek z inteligencją, po prostu ze względu na szkodę społeczną, jaką mogłaby przynieść pozytywna odpowiedź w tej kwestii. Jamesa koncepcja prawdy zda się sugerować, że osoby te mają rację. Z drugiej strony, osoby nieufne wobec pragmatyzmu twierdzą, że ci, którzy zabraniają naukowcom wykonywania eksperymentów w celu ustalenia, czy inteligencja jest przenoszona genetycznie lub czy można skonstruować bombę neutronową, grzeszą przeciw prawdzie. Ich zdaniem powinniśmy odróżniać praktyczne kwestie: czy należy rozwijać eugenikę lub popierać dyskryminację rasową, od kwestii czysto empirycznej: czy Europejczycy są, średnio biorąc, głupsi od Azjatów — tak jak odróżniamy pytanie, czy potrafimy zbudować bombę neutronową, od pytania, czy powinniśmy.
Jamesa krytykowano nie tylko za zagradzanie drogi badaniom i w związku z tym za nadmierną restryktywność, lecz także za nadmierną permisywność. Ta krytyka dotyczyła najczęściej eseju The Will to Believe, który zdaniem jego autora należało zatytułować The Right to Believe. James argumentował tam, że człowiek ma prawo wierzyć w istnienie Boga, jeśli wiarą tą przysparza sobie szczęścia, właśnie z powodu tego przysparzania.
Myślę, że dla tych spośród nas, którzy sympatyzują z pragmatyzmem Jamesa, najlepszą drogą do potwierdzenia jego stanowiska jest uznanie, że kwestie, co jest zbyt permisywne, a co zbyt restryktywne, same są kwestiami polityki kulturalnej. Na przykład, pytanie, czy wiernych należy pytać o dowody prawdziwości ich wiary i potępiać, jeśli nie potrafią podać wystarczających dowodów — to pytanie o charakter roli, jaką według nas religia miałaby grać w społeczeństwie. Przypomina ono kwestię podniesioną przez Inkwizycję: czy można pozwolić uczonym, by bez żenady pomijali Pismo Święte, formułując hipotezy o ruchu ciał niebieskich?
Tego samego typu jest pytanie, czy dla zachowania prastarych tradycji powinniśmy pozwolić rodzicom na podtrzymywanie systemu kastowego wskutek narzucania dzieciom wyboru małżonka. Takie kwestie powstają, ilekroć nowe praktyki społeczne zaczynają rywalizować ze starymi — gdy na przykład nowa nauka XVII-wiecznej Europy zaczęła konkurować z Kościołami chrześcijańskimi o kontrolę nad uniwersytetami lub gdy tradycyjna kultura afrykańska styka się z europejską.
Problemu, czy należy pozwalać naukowcom na badania możliwości rozbicia atomu lub na poszukiwanie korelacji inteligencji z kolorem skóry, nie można rozwiązać, stwierdzając po prostu: „nie przeszkadzajcie badaniom!” lub „szukajmy prawdy, choćby się paliło i waliło!”. Nie je18st to też zagadnienie typu: czy Francja i Niemcy słusznie penalizują negowanie holokaustu? Jest wiele argumentów za i przeciw. Argument za pozwoleniem naukowcom na badanie wszystkiego, co zechcą, powiada, że im większą zdolnością przewidywania będziemy dysponować, tym lepiej będziemy wyposażeni w dłuższym okresie. Argument za zakazaniem im podejmowania pewnych zagadnień głosi, że doraźne zagrożenia są tak wielkie, iż przeważają nad ewentualnymi korzyściami długookresowymi. Żadne wielkie zasady filozoficzne nie pomagają nam rozwiązać takich problemów zarządzania ryzykiem.
18 Prawo do wiary – pod takim tytułem esej ukazał się w polskim tłumaczeniu – przyp. red.
Uznając, że James ma zasadniczo rację w swoim podejściu do prawdy i rzeczywistości, stwierdza się de facto, że liczą się tylko argumenty o względnych zagrożeniach i korzyściach. Dlatego sformułowanie: „powinniśmy o tym mówić, bo to jest rzeczywiste”, jest równie bezużyteczne jak: „powinniśmy w to wierzyć, bo to jest prawdziwe”. Atrybucje rzeczywistości lub prawdy są – zgodnie z poglądem, który dzielę z Jamesem – komplementami, jakimi obdarzamy byty lub wierzenia, które wygrały wyścig, opłaciły się, okazały się użyteczne i dlatego zostały włączone do uznanych praktyk społecznych. Gdy podważa się te praktyki, nie ma sensu mówić, że rzeczywistość lub prawda są po stronie któregoś z kontestatorów. Takie argumenty bowiem będą waleniem pięścią w stół, a nie poważnym wkładem w politykę kulturalną.
Innym sposobem ujęcia poglądu Jamesa będzie stwierdzenie, że prawda i rzeczywistość istnieją ze względu na praktyki społeczne, a nie odwrotnie. Tak jak szabat, są stworzone dla człowieka. Jest to niejasne sformułowanie, ale myślę, że można go bronić, nawiązując do prac współczesnego neoheglisty Roberta Brandoma, którego pisma dostarczają najlepszego oręża do obrony mojej wersji pragmatyzmu Jamesa. Brandom nie jest utylitarystą, a jego dzieło wywodzi się raczej z linii wiodącej od Kanta do Hegla niż z linii od Milla do Jamesa. Wiąże go jednak z Jamesem konstrukcja asercji jako przyjęcia odpowiedzialności wobec innych członków społeczeństwa, a nie wobec „świata” czy „prawdy”.
Brandom o prymacie wymiaru społecznego
Zarodek późniejszych prac Brandoma można znaleźć w jego wczesnym artykule o Heideggerze. Autor uważa tam Heideggera za propagatora teorii, którą nazywa „ontologicznym prymatem wymiaru społecznego”. Może niezbyt szczęśliwie myślał o teorii prymatu wymiaru społecznego jako „ontologicznej”, ale używa tego słowa do wyjaśnienia konsekwencji quasi-pragmatystycznej próby Heideggera uczynienia Zuhanden [poręczności – przyp. tłum.] pierwotnej wobec Vorhanden [podręczności, obecności – przyp. tłum.]. Prymat ów polega na tym, że „wszelkie kwestie autorytetu lub przywileju, w szczególności autorytetu epistemicznego, są sprawami praktyki społecznej, a nie obiektywnymi sprawami faktu”19.
19 Robert Brandom, Heidegger s categories in Being and Time, „The Monist”, 66 (1983), s. 389-390.
Brandom poszerza tę tezę, zauważając, że społeczeństwo dzieli kulturę na trzy obszary. W pierwszym z nich autorytet jednostki jest najwyższy (gdy na przykład szczerze zdaje ona sprawę z uczuć lub myśli). W drugim dominuje świat pozaludzki (gdy na przykład papierek lakmusowy lub analiza DNA pozwala ustalić, czy oskarżonego uwolnić, czy ukarać lub czy uznać, czy odrzucić daną teorię naukową). Istnieje też trzeci obszar, w którym społeczeństwo nie deleguje prawa do decydowania o sobie, lecz zachowuje je dla siebie. Jest to arena polityki kulturalnej. Brandom porównuje tę sytuację z regulacjami konstytucyjnymi Stanów Zjednoczonych. Na mocy tych regulacji, jak stwierdza, „sądownictwo uzyskuje kompetencję i odpowiedzialność w zakresie interpretowania odpowiedniego obszaru kompetencji i odpowiedzialności każdej sfery władzy (to znaczy władzy wykonawczej, prawodawczej i sądowniczej), w tym swojej”20.
20 Tamże, s. 389.
Spór Jamesa z przeciwnikami sprowadza się do pytania, czy poza społeczeństwem istnieje jakaś władza, którą społeczeństwo powinno uznać — władza Boga, Prawdy czy Rzeczywistości. Ujęcie przez Brandoma asercji jako przyjęcia społecznej odpowiedzialności nie pozostawia miejsca dla takiej władzy; stawia go to obok Jamesa. Obaj filozofowie mogą odwołać się do brzytwy Ockhama. Władzę tradycyjnie przypisywaną czynnikom pozaludzkim można wyjaśnić socjologicznie, a ujęcie socjologiczne nie musi wprowadzać tych raczej tajemniczych bytów wymaganych przez jej teologiczne i filozoficzne rozpatrywanie. (Takie byty obejmują „wolę Boga”, „naturę rzeczywistości samej w sobie, niezależnie od ludzkich potrzeb i interesów” oraz „bezpośrednio dany charakter doświadczenia”).
Załóżmy, że ktoś uznaje tezę o ontologicznym prymacie wymiaru społecznego. Będzie wówczas uważał, że kwestia istnienia Boga jest kwestią zalet i wad mówienia o Bogu w stosunku do alternatywnych sposobów mówienia. Z „Bogiem” jak z „rasą”. Zamiast mówić o rasach, możemy, z wielu powodów, mówić o genach. Zamiast mówić o Bogu-Stwórcy, możemy (jak to czynią fizycy) mówić o Wielkim Wybuchu. Dla innych celów, takich jak zapewnienie podstaw moralności, możemy mówić (jak to czyni Habermas) raczej o konsensie w idealnych warunkach komunikacji niż o boskiej woli. Rozważając przyszłość ludzkości, możemy mówić (jak to czynił Marks) o świeckiej utopii społecznej zamiast o Sądzie Ostatecznym. I tak dalej.
Załóżmy jednak, że ktoś nie uznaje prymatu wymiaru społecznego właśnie dlatego, że jest wierzący i uważa, że władzę nad społeczeństwem ludzkim, tak jak nad wszystkim, sprawuje Bóg. Z perspektywy Brandoma przypomina to utrzymywanie, że społeczeństwo ludzkie podlega władzy „rzeczywistości”, „doświadczenia” lub „prawdy”. Wszelkie próby nazwania władzy wyższej niż władza społeczeństwa są ukrytymi ruchami w grze polityki kulturalnej. Muszą nimi być, bo jest to jedyna gra w mieście. (Mówiąc tak wszakże, Brandom nie twierdzi, że dokonał empirycznego odkrycia, a tym mniej, że odsłonił „pojęciową konieczność”. Powiedziałbym, że artykułuje stanowisko polityki kulturalnej dzięki wskazaniu na społeczne korzyści płynące z jego ujęcia władzy).
Można sprawić, aby pogląd Brandoma był bardziej przekonujący, rozważając, co ludzie faktycznie mają na myśli, gdy mówią, że Bóg ma władzę nad społeczeństwem ludzkim. Nie mówią tego, jeśli nie wiedzą, jakiego działania Bóg oczekuje od ludzkości — jeśli na poparcie swojego stanowiska nie mogą przytoczyć świętych pism, słów guru lub nauk tradycji kościelnej. Jednak z perspektywy zarówno ateistów, jak i osób, dla których pismo, guru lub tradycja są inne, to, co się rzekomo mówi w imieniu Boga, w rzeczywistości mówi się w imieniu jakichś grup interesu, na przykład jakiejś sekty lub Kościoła. Dwie konkurujące grupy religijne (powiedzmy, hinduiści i muzułmanie czy mormoni i katolicy) będą zwykle mówić, że ci drudzy świadomie i bluźnierczo odmawiają poddania się Bożej władzy.
Walki między dwiema takimi grupami przypominają spory prawników podczas rozprawy sądowej. Oba zespoły będą twierdzić, że mają po swojej stronie autorytet „prawa”. Można też przywołać walkę dwóch teorii naukowych, z których każda uważa się za prawdziwą w stosunku do „natury rzeczywistości”. Zdaniem Brandoma odwoływanie się do Boga, tak jak odwoływanie się do „prawa”, jest zawsze daremne, gdyż dopóki nie ma zgody w kwestii tego, co domniemana władza mówi, nie ma zastosowania sama idea „władzy”21. Dopiero gdy wspólnota zdecyduje się przyjąć tę a nie inną wiarę lub sąd wyda wyrok pomyślny dla jednej ze stron, można będzie zastosować ideę „władzy”. Jakakolwiek „władza” inna niż władza wspólnoty (albo osoby czy kultury eksperckiej upoważnionej przez wspólnotę do podejmowania decyzji w jej imieniu) może być tylko jeszcze jednym waleniem pięścią w stół.
21 Tę kwestię ciągle i bardzo usilnie podkreślał Stanley Fish. Zob. jego Professional Correctness: Literary studies and political change, Clarendon Press, New York 1995.
Odwoływanie się do doświadczenia —religijnego i wszelkiego innego
Antyintuicyjny charakter tez Brandoma bierze się po części z popularności empiryzmu. Empiryści bowiem mówią nam, że możemy wyłamać się spod władzy lokalnej wspólnoty, nawiązując bezpośredni kontakt z rzeczywistością. Ten pogląd zainspirował koncepcję, że Europa wreszcie nawiązała ów kontakt, gdy tacy uczeni jak Galileusz odważyli się uwierzyć świadectwu swoich zmysłów zamiast ulegać autorytetowi Arystotelesa i Kościoła katolickiego.
Brandom podziela opinię swojego nauczyciela Wilfrida Sellarsa, że idea nawiązywania bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością za pośrednictwem zmysłów myli relacje uzasadnienia, jakie zachodzą między zdaniami, z relacjami przyczynowymi, jakie zachodzą między zdarzeniami. Nie powinniśmy uznawać przyczynowej zdolności pewnych zdarzeń do wytwarzania nieinferencyjnych przekonań w odpowiednio zaprogramowanych organizmach za uzasadnienie żywienia przez nie tych przekonań.
Brandom zgadza się z Sellarsem, że „wszelka świadomość to sprawa języka”. Zgodnie z tym poglądem stworzenia niezaprogramowane do używania języka, takie jak psy i dzieci, reagują na bodźce, ale są nie bardziej świadome cech rzeczy, niż termostaty są świadome ciepła i chłodu. Z dwóch powodów nie da się pominąć językowych praktyk wspólnoty za pomocą użycia własnych zmysłów do ustalenia, jak się naprawdę rzeczy mają. Po pierwsze, wszelkie nieinferencyjne raporty postrzeżeniowe („to jest czerwone”, „to jest wstrętne”, „to jest święte”) formułuje się w języku tej czy innej wspólnoty, języku zaadaptowanym do jej potrzeb. Po drugie, wspólnota zapewnia autorytet takim raportom nie dlatego, że wierzy w jakąś szczególną relację między rzeczywistością a ludzkimi narządami zmysłowymi, lecz dlatego, że dysponuje świadectwami empirycznymi, iż takie raporty są wiarygodne (w tym sensie, że potwierdzi je zastosowanie niezależnych kryteriów).
Oznacza to, że jeśli ktoś donosi o doświadczeniu jakiegoś obiektu, a wspólnota nie ma powodu uważać tej osoby za wiarygodnego świadka, jej powoływanie się na doświadczenie będzie nieskuteczne. Jeśli wbrew powszechnej opinii będę twierdził, że kwadratowe koła są możliwe, gdyż ostatnio widziałem kilka takich kół, nikt nie potraktuje mnie poważnie. To samo nastąpi, jeśli po wyjściu z lasu będę twierdził, że spotkałem jednorożca. Jeśli powiem, że doświadczyłem Boga, zostanie to lub nie zostanie potraktowane poważnie w zależności od tego, jak w mojej wspólnocie używa się terminu „Bóg”. Jeśli zacznę tłumaczyć chrześcijańskiemu audytorium, że moja osobista obserwacja wykazała, iż wbrew powszechnej opinii Bóg jest płci żeńskiej, zostanę prawdopodobnie wyśmiany. Jeśli jednak powiem, że w poranek wielkanocny widziałem Chrystusa na niebie w kręgu słonecznym, to możliwe, że zebrani będą spoglądać na mnie z szacunkiem i zazdrością.
Krótko mówiąc, wypowiedzi dotyczące Boga muszą spełniać wcześniejsze oczekiwania, tak jak jest to w przypadku wypowiedzi o obiektach fizycznych. Nie mogą same posłużyć do odrzucenia tych oczekiwań. Są przydatne do tego celu tylko jako część pełnej i spójnej inicjatywy z zakresu polityki kulturalnej, co następuje wtedy, gdy nowa religia lub nowy Kościół zastępują stare. Osobiste doniesienia uczniów o pustym grobie nie przekonały Europy, że Bóg wcielił się w Chrystusa, ale — w kontekście strategii propagandowej św. Pawła — wywarły określony wpływ. Analogicznie, dokonane przez Galileusza obserwacje punktów przesuwających się po tarczy Jowisza, być może przemieszczeń księżyców, nie obaliły kosmologii Arystotelesa i Ptolemeusza. W kontekście jednak inicjatywy podjętej przez jego współtowarzyszy, to jest innych kopernikańskich polityków kulturalnych, ustalenia Galileusza miały istotne znaczenie.
Następująco podsumowałbym to, co powiedziałem o odwoływaniu się do doświadczenia. Doświadczenie nie zapewnia nam możliwości przebycia przepaści między problemem polityki kulturalnej, czyli tym, o czym powinniśmy mówić, a kwestią, co rzeczywiście istnieje. To bowiem, co będzie liczyć się jako adekwatny raport o doświadczeniu, zależy od tego, na co pozwoli nam wspólnota. Powoływanie się empiryzmu na doświadczenie jest równie nieskuteczne, jak powoływanie się na Słowo Boże bez oparcia w predyspozycji wspólnoty do traktowania takich rzeczy poważnie. Zatem doświadczenie nie może samo z siebie rozstrzygać dyskusji walczących z sobą polityków kulturalnych.
Istnienie Boga a istnienie świadomości
Skonkretyzuję nieco swój pogląd o nieistotności doświadczenia religijnego dla kwestii istnienia Boga, porównując Boga ortodoksyjnego zachodniego monoteizmu ze świadomością w sensie kartezjańskich dualistów. W niefilozoficznym sensie terminu „świadomy” istnienie świadomości jest bezdyskusyjne. Ludzie w stanie śpiączki nie mają świadomości. Ludzie są świadomi, gdy chodzą i mówią. Jest jednak pewien szczególny, filozoficzny sens terminu „świadomość”, w którym dyskusyjne jest samo istnienie świadomości.
W tym sensie tego terminu słowo „świadomość” dotyczy czegoś, czego nieobecność jest do pogodzenia z chodzeniem i mówieniem. To, czego brakuje zombim, ma reszta z nas. Zombi zachowują się jak normalni ludzie, ale nie mają życia wewnętrznego. Nigdy, by tak rzec, nie zapala im się lampka w mózgu. Nic nie czują, chociaż mogą w konwencjonalny sposób odpowiadać na pytanie, jak się czują — w sposób występujący w grze językowej dzięki na przykład korelacjom między ich wypowiedziami „boli” a niedawnym dotknięciem gorącego pieca, doznaniem ukłucia szpilką itd. Mówienie do zombi nie różni się od mówienia do kogokolwiek innego, gdyż brak życia wewnętrznego u zombi nigdy nie ujawnia się za pomocą żadnego zewnętrznego ani widzialnego znaku. Dlatego, jeśli neurologia nie odkryje kiedyś sekretu niezombiczności, nigdy nie będziemy wiedzieć, czy nasi najbliżsi i najdrożsi podzielają nasze uczucia, czy też są, jak mawiał James, „kochającymi automatycznie”.
Filozofowie przez dziesięciolecia spierali się o to, czy ten sens „świadomości” i „zombi” ma sens. Pytanie brzmi: czy termin opisowy może mieć sens, jeśli jego zastosowaniem nie rządzą żadne kryteria publiczne? Wittgenstein uważał, że odpowiedź jest negatywna. Stanowi ona wynik argumentacji w rodzaju takiej jak ta: „Przypuśćmy, że każdy miałby pudełko zawierające coś, co nazywamy «żukiem». Nikt nigdy nie może zajrzeć do cudzego pudełka; i każdy mówi, że tylko z widoku swego żuka wie, co to jest żuk. — Mogłoby się zdarzyć, że każdy miałby w swym pudełku co innego. Można by sobie nawet wyobrazić, że rzecz ta stale by się zmieniała. — Gdyby jednak mimo to słowo «żuk» miało dla tych ludzi jakieś zastosowanie? — Wtedy byłoby ono zastosowaniem nazwy pewnej rzeczy. Rzecz w pudełku nie należy w ogóle do gry językowej; nawet niejako coś, gdyż pudełko mogłoby być też puste. — Nie, przez ową rzecz w pudełku można «upraszczać»; ona się znosi, czymkolwiek by była”22.
22 Ludwig Wittgenstein, Dociekania filozoficzne, przeł. Bogusław Wolniewicz, WN PWN, Warszawa 2000, cz. I, par. 293.
Analogiami do tych osobistych żuków są przyjmowane przez filozofów dopuszczających możliwość zombi tak zwane nagie uczucia, czyli qualia — pokazujące, „jak to jest...” (na przykład czuć ból, widzieć coś czerwonego). Wszyscy wiemy, uważają ci filozofowie, jak to jest czuć ból, ale zombi (mimo ich szczerych deklaracji w tej mierze) nie wiedzą. Wittgenstein powiedziałby, że słowo „ból” ma sens tylko o tyle, o ile filozofowie n i e traktują go jako nazwy czegoś, czego obecność lub nieobecność nie rodzi różnic w otoczeniu ani w zachowaniu. Zgodnie z jego poglądem filozofowie, którzy wierzą w qualia i którzy stosują wyrażenia typu, jak to jest czuć ból”, proponują — i narzucają — nową grę językową. W tej specyficznie filozoficznej grze używamy wyrażeń, których jedyną funkcją jest oddzielenie bólu od zachowania sugerującego ból. Używamy ich do oddzielenia zachowania zewnętrznego i jego neurologicznych korelatów od czegoś, co nie jest stanem ani ciała, ani układu nerwowego. Wittgenstein, gdy zachowuje niezbędną tu ostrożność, uważa, że każda rzecz ma sens, jeśli go jej nadać, grając z nią w odpowiednią grę językową. Nie widzi jednak powodu do gry „w qualia”. Sądzi, że możemy „upraszczać” przez qualia, tak jak upraszczamy przez żuki — traktować je, jak powiada w innym fragmencie, jako „koło, które można obracać bez poruszania czegoś innego” i dlatego jako coś, co „nie należy do maszyny”23.
23 Tamże, cz. I, par. 271.
Filozofowie umysłu jak Daniel Dennett i Sellars zgadzają się z Wittgensteinem w tej sprawie. Krytykują ich jednak filozofowie bardziej sympatyzujący z Kartezjuszem, tacy jak David Chalmers i Thomas Nagel. Ci ostatni powiadają, że nie można zaprzeczyć istnieniu nagich uczuć, istnieniu doświadczenia „jak to jest...”. Odrzucają doktrynę Sellarsa i Brandoma, że wszelka świadomość to sprawa języka. Jest, twierdzą, więcej świadomości, niż możemy ująć w słowach — język może wskazywać na rzeczy, których nie potrafi opisać. Myśleć inaczej, uważają, to być weryfikacjonistą, a weryfikacjoniści przejawiają — niepożądany, zdaniem Nagla — brak „aspiracji do transcendencji”. Nagel pisze: „Jedynie dogmatyczny weryfikacjonistą odrzuciłby możliwość tworzenia obiektywnych pojęć, których przy obecnym stanie wiedzy nie potrafimy stosować. Jeśli chcemy zbudować koncepcję rzeczywistości, która nie przyznaje nam centralnego miejsca w świecie, to takie pojęcia są nam niezbędne”24 [podkr. R.R.].
24 Thomas Nagel, Widok znikąd, przeł. Cezary Cieśliński, Fundacja Aletheia, Warszawa 1997, s. 32.