Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Filozofka" to historia autorki, którą od dzieciństwa określano właśnie tym mianem. Marzanna Nikliborc zawsze miała coś do powiedzenia, wszędzie byla pierwsza, od razu przechodziła do działania - a w dorosłym życiu z tego wszystkiego uczyniła swoje atuty. Dzisiaj prowadzi firmę szkoleniową, jest trenerką i mentorką, ale nie zawsze tak było...
Przez 22 lata pracowała na wygodnym etacie, postawiła jednak na rozwój osobisty i doświadczyła wielu zmian. W "Filozofce" opowiada o swojej drodze do celu.
.
O autorce:
.
Marzanna Nikliborc - coach, life mentor, właścicielka firmy szkoleniowej. Członkini Lady Business Club oraz Miast Kobiet Krakowa. Absolwentka Akademii Górniczo-Hutniczej i Wyższej Szkoły Biznesu w Krakowie.
Wspiera kobiety w trzech obszarach: zmiana pracy, wyjście z zadłużenia, pokonywanie życiowych trudności. Swoje działania opiera na trzech głównych wartościach: uczciwości, pomocy i skuteczności. Stanowią one mocny fundament jej życia i biznesu.
.
Opinia:
.
To cudowna książka dla każdej przedsiębiorczej kobiety - zarówno tej, która marzy o własnej firmie, jak i tej, która już ją prowadzi. Autorka to wspaniała, dojrzała i mądra kobieta biznesu, która otwarcie dzieli się swoją historią tworzenia firmy i wkraczania w świat biznesu. Szczerze mówi o tym, co czuje i myśli. Dzieli się nie tylko tym, co jest łatwe, ale także tym, co sprawiło jej trudności. To prawdziwa książka o realnym prowadzeniu firmy w dzisiejszych nieprzewidywalnych czasach. Dodatkową wartością są pytania, które autorka zadaje czytelnikom na końcu każdego rozdziału. Warto się czasem zatrzymać i zastanowić w którym kierunku tak naprawdę chcemy iść.
Emilia Bartosiewicz-Brożyna,
założycielka i prezes Lady Business Club
Business Women Foundation,
autorka podcastu Imagine Yourself
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 144
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ksywka „filozofka” przylgnęła do mnie już w dzieciństwie. Zawsze miałam coś do powiedzenia, chociaż to, co mówiłam, nie zawsze bezpośrednio wiązało się z tematem. Zwykle wyrażałam po prostu własne zdanie albo zaskakiwałam spostrzeżeniem zupełnie innym, niż spodziewała się większość słuchaczy. Nazwano mnie „filozofką”, bo często mówiłam coś, czym zadziwiałam rozmówców. W szkole lubiłam siadać w pierwszej ławce. Miałam wtedy większe szanse na to, że gdy się zgłoszę, zostanę zauważona i będę mogła się wypowiedzieć.
TEN, KTO MA ZAWSZE COŚ DO POWIEDZENIA, łatwo może popełnić gafę i sobie (a nawet innym) zaszkodzić. Gdy chodziłam do piątej klasy, miałam wychowawcę, który uczył nas historii. To były zupełnie inne czasy. Odnosząc się do tematów politycznych, trzeba było być niezwykle ostrożnym. Ja jednak, jak zwykle, miałam coś do powiedzenia. Na jednej z lekcji nauczyciel mówił o rządzie – i bardzo niepochlebnie wypowiadał się o ówczesnej partii. Niewiele myśląc, podniosłam rękę i zapytałam prosto z mostu: „Czemu pan tak najeżdża na partię?”. Wychowawca był zaskoczony. W klasie zapanowała konsternacja. Na następnej lekcji zostałam wezwana do odpowiedzi. Chociaż byłam przygotowana, otrzymałam ocenę niedostateczną. W mojej obronie stanęła koleżanka z ławki. Niestety, i ona dostała dwóję. Wiem, że to była reakcja nauczyciela na poruszony przeze mnie temat. Jako dziecko nie byłam świadoma sytuacji politycznej, a jednak potrzeba wypowiadania się była we mnie niezwykle silna.
LUBIŁAM CZUĆ SIĘ DOCENIONA. Mieszkałam na wsi i do najbliższej biblioteki miałam trzy kilometry. Jednak bardzo często popołudniami przemierzałam tę trasę, bo uwielbiałam czytać. Pracowała tam bibliotekarka, z którą lubiłam rozmawiać. Zawsze pytała mnie, co u mnie słychać, a także pokazywała książki, które mogłyby mnie zainteresować. Biblioteka organizowała konkursy, a ja kochałam brać w nich udział. Jeden z konkursów polegał na wykonaniu pracy plastycznej obrazującej główną myśl książki. Pamiętam, że wybrałam Zew krwi Jacka Londona: z plasteliny wykleiłam wilka i dzieci. Nie miałam zbyt wielu kolorów plasteliny, jednak zrealizowałam to zadanie najlepiej, jak umiałam. Nie pamiętam, czy dostałam jakąś nagrodę, ale pamiętam uczucie dumy i radości, gdy moja wyklejanka zawisła na ścianie biblioteki. Nie zawsze więc natura filozofki przysparzała mi kłopotów. Czasem pozwalała poczuć się zauważoną i docenioną.
WOLNOŚĆ ZAWSZE BYŁA DLA MNIE WAŻNA. Gdy stanęłam przed decyzją dotyczącą szkoły średniej, bez wahania wybrałam szkołę z internatem. Szkoła była zlokalizowana w Suchej Beskidzkiej – aby się do niej dostać, musiałam jechać pociągiem, a potem przejść jeszcze trzy kilometry na autobus. Potrzeba niezależności pozwalała mi jednak pokonywać te wszystkie niedogodności. Oczywiście, trudno mówić o faktycznej wolności w kontekście mieszkania w internacie, ale pociągała mnie wówczas przygoda i zmiany. Było też inaczej niż w domu.
W DOMU TEŻ NAZYWALI MNIE FILOZOFKĄ. Gdy się wypowiadałam na jakiś temat, często słyszałam: „Ale filozofujesz!”. Nie podobało mi się, gdy ktoś mi coś nakazywał. Wtedy najczęściej mówiłam, co myślę. I znowu słyszałam: „Ty to zawsze filozofujesz”. Moja potrzeba wypowiadania się oraz sprzeciwu była jednak siłą napędową, która pchała mnie naprzód.
WSZYSTKO MNIE INTERESOWAŁO. W szkole podstawowej miałam nauczycielkę geografii i plastyki, którą bardzo lubiłam. Często pytałam ją o różne rzeczy. Interesował mnie świat, interesowało mnie życie, a ona zachęcała mnie do rozmowy. „A ty co o tym myślisz? Jak to widzisz? Co byś zrobiła?” – te pytania były niezwykle wzmacniające dla mnie jako dziecka. W zasadzie była ona jedyną osobą, która nie wyśmiewała mojej potrzeby wypowiadania się. Bardzo lubiłam uczęszczać na prowadzone przez nią lekcje, chociaż geografia jako taka wcale mnie nie ciekawiła.
Do dzisiaj pamiętam tę nauczycielkę. Stała się dla mnie wzorem elegancji i stylu: zawsze była zadbana i ładnie ubrana. Na jej lekcjach chętnie się udzielałam. Pewnego razu wykonałam pracę plastyczną i otrzymałam za nią piątkę. Moja koleżanka, która zrobiła bardzo podobną pracę, dostała tylko cztery z plusem. Rozczarowana, zapytała, dlaczego ona ma cztery, a ja pięć. Wtedy nauczycielka powiedziała, że ja dostałam swoją ocenę za całokształt, za aktywność. Poczułam się naprawdę doceniona! Czasem opłacało się być filozofką. Takie dowartościowanie było wtedy dla mnie czymś bezcennym.
LUBIŁAM SIĘ UDZIELAĆ. Gdy ogłaszano jakieś zawody – zapisywałam się. Trzeba było coś zorganizować – ja byłam pierwsza. Na letnich koloniach któregoś wieczoru miał miejsce festiwal piosenki. Zgłosiłam się, zaśpiewałam Czerwonego Kapturka i wygrałam pięknego misia. Niedawno kupiłam sobie podobnego, bo przypomniała mi się tamta sytuacja.
WSZĘDZIE CHCIAŁAM ZAISTNIEĆ. Gdy miałam osiem lub dziewięć lat, trafiłam na miesiąc do szpitala w Krakowie z powodu zeza. W tamtych czasach rodzice nie mogli przebywać w szpitalu ze swoim dzieckiem. Mama odwiedziła mnie kilka razy, ale generalnie musiałam sobie radzić sama. Pamiętam, że pobyt w szpitalu był dla mnie ogromnie trudnym przeżyciem – ale tam też pragnęłam zaistnieć. Myślę, że ta „filozofka” przylgnęła do mnie tak mocno, ponieważ dzięki używaniu intelektu już jako dziecko potrafiłam się odnaleźć w każdej sytuacji. W szpitalu zostałam sama, bez rodziny, ale chciałam być zauważona i potrzebna. Wymyślano nam różne konkursy: recytowanie wierszy, śpiewanie. Tam również zaistniałam z piosenką Czerwony Kapturek.
Ta piosenka ma dalszą historię. Śpiewam ją do dzisiaj. Podczas prowadzenia szkoleń stosuję zasadę, że nie spóźniamy się na zajęcia po przerwach. Gdy ktoś się spóźni, musi coś zaśpiewać. Czasem zdarza się jednak, że to ja się spóźnię – i wtedy śpiewam właśnie Czerwonego Kapturka. To mój przebój! To prosta, dziecięca piosenka, ale śpiewam ją z werwą i przytupem, czym wzbudzam ogólną wesołość i zainteresowanie grupy. Potrafię się wygłupiać, to wprowadza wiele dobrej energii.
NAWET NIE WIEDZIAŁAM, ŻE JESTEM ODWAŻNA. Mając osiemnaście lat, wyjechałam w ramach Ochotniczych Hufców Pracy razem z koleżanką nad morze, bo chciałam trochę zarobić. Gdy OHP się skończył, okazało się, że za mało nam zapłacono. We dwie poszłyśmy do właściciela. Powiedziałam mu prosto w oczy, że nie otrzymałyśmy tyle pieniędzy, ile powinnyśmy.
To była praca w ośrodku wczasowym (sprzątałyśmy obiekt). Wtedy młodzież często zatrudniano do tego typu zajęć. Oczywiście, szkoła podpisała odpowiednią umowę i właściciel się z niej wywiązał, my jednak uznałyśmy, że nie zostałyśmy wynagrodzone adekwatnie do włożonego wysiłku. To był ostatni dzień OHP-u. Zgodnie z ustaleniami mogłyśmy tam jeszcze przenocować. Ale po tym, jak powiedziałam właścicielowi, że za mało nam zapłacił, ten kazał się nam od razu wyprowadzić. Nic nie wskórałam, jedynie zdenerwowałam człowieka. Jak widać, zawsze miałam odwagę zawalczyć o siebie i powiedzieć, co myślę – dzisiaj jednak jestem już świadoma wielu konsekwencji wynikających z mówienia.
LUBIŁAM BRAĆ UDZIAŁ we wszystkim, co się działo. Na studiach miałam zajęcia z prawa, które mnie nudziły. Musiałam uczyć się na pamięć, a to przychodziło mi z trudnością. Nasz wykładowca był bardzo wymagający, ale ceniłam go za ogromną wiedzę. Wiele osób się go bało. Na wykładach koledzy zajmowali raczej tylne ławki. Ja jednak razem z koleżanką siadałam zawsze w pierwszej. To był element mojej filozofii: pokazać się i zaistnieć, a gdy będzie jakiś ciekawy projekt – szybko się zgłosić, zdobyć dobrą ocenę i dać się zapamiętać jako osoba zaangażowana.
Kiedy profesor zadawał pytania, bardzo często się wypowiadałam. Nie zawsze znałam odpowiedź, nie zawsze miałam coś mądrego do powiedzenia, ale ręka niemal sama szła do góry. Lubię rozmawiać, a on był człowiekiem o niezwykłej wiedzy. Czasem odpowiadałam dobrze, a czasem wykładowca szeroko otwierał oczy ze zdumienia. Wtedy zdawałam sobie sprawę, że strzeliłam głupotę… Finał był jednak taki, że profesor polubił mnie i zapamiętał. Wszyscy się go bali, a ja z moją koleżanką – nie. Gdy trzeba było o coś zapytać, nie miałyśmy z tym problemu. Również na zaliczeniach patrzył na mnie przez pryzmat mojej aktywności. A zatem dzięki mojej filozofii było mi łatwiej zaliczyć ten trudny przedmiot. Już wtedy lubiłam brać sprawy w swoje ręce i angażować się w to, co się wokół mnie działo.
Jako filozofka byłam osobą przebojową. Potrafiłam się odnaleźć w każdej sytuacji.
***
W dorosłym życiu nadal tkwi we mnie ta filozofka. Już się nie zgłaszam na lekcjach – dziś prowadzę własną firmę szkoleniową. Jestem mówcą i trenerką, więc muszę mieć coś do powiedzenia.
To, kim jestem, czyli moja prawdziwa natura, jest ze mną na zawsze. Niezwykle ważne, by uczynić z tego swój atut. W dzieciństwie i młodości nazywano mnie filozofką, ale wówczas było to raczej protekcjonalne. W dorosłym życiu na „filozofowaniu” zbudowałam biznes. Wykorzystałam swoje mocne strony i pragnienie mówienia. Nadal wszystko mnie interesuje, dlatego cały czas się rozwijam. Potrzeba niezależności skłoniła mnie do rezygnacji z etatu. Uwielbiam czuć, że moja praca jest doceniana – i cieszę się, gdy uczestnicy moich szkoleń są zadowoleni. Cokolwiek robię, jestem w to zaangażowana na 100 procent. Kiedyś lubiłam brać udział w różnych konkursach, dzisiaj ogromnie cieszą mnie nowe projekty. Wszystko to, co kiedyś definiowało mnie jako filozofkę, nadal jest obecne w moim życiu. Dzięki temu czuję się spełniona.
Ale nie zawsze tak było…
Moja „filozofka” dała mi odwagę. To dzięki niej porzuciłam wygodną posadę i założyłam własny biznes. Potrzeba wolności była we mnie niezwykle silna.
Pracowałam jako zastępca kierownika działu handlowego w sieci sklepów. W pewnym momencie poczułam jednak, że dotykam sufitu. Zdałam sobie sprawę, że wyższego szczebla kariery już nie będzie. W pracy kierowałam się zasadą: „Zawsze rób więcej niż to, za co ci płacą, i pracuj tak, jakby patrzyli, nawet jak nie patrzą”. Byłam ambitna i sumienna. Nawet jeśli nikt mnie nie prosił, to jeździłam i sprawdzałam, co się dzieje w podległych sklepach. Bywało, że poświęcałam na to wolne soboty, wykorzystywałam własny samochód. Czułam się odpowiedzialna za to, co robię – ale także niedoceniana. Moje zaangażowanie nie przekładało się bezpośrednio na wynik.
W tym czasie zaczęłam interesować się rozwojem osobistym. Zaczęło się od tego, że nasza firma zorganizowała szkolenie. Podchodziłam do niego z lękiem: wydawało mi się, że mogę być poddana ocenie, że ktoś mi będzie tam wytykał, co robię źle. Moje obawy były zupełnie niepotrzebne! Szkolenie prowadziła Alicja Gemser. Wprawdzie dziś już niewiele z niego pamiętam, ale wiem, że mówiła o Brianie Tracym oraz potędze podświadomości. Słuchałam jej i coś we mnie drgnęło. Poczułam, że chcę być taką trenerką jak ona. Potem poszłyśmy na obiad, rozmawiałyśmy. To spotkanie miało miejsce wiele lat temu, ale było początkiem ogromnych zmian w moim życiu. Choć wtedy nie byłam jeszcze na nie gotowa, ziarno zostało zasiane…
Zaczęłam szukać szkoleń, w których mogłabym wziąć udział. Tak trafiłam na Dojrzewalnię Róż1. Znalazłam też w Internecie Stowarzyszenie Aktywne Kobiety2. Okazało się, że mogę skorzystać z darmowej porady doradcy zawodowego
w Warszawie. To było jakieś dwanaście lat temu – wtedy nawet nie wiedziałam, kim jest doradca zawodowy! Zadzwoniłam. Wolne terminy były dość odległe, ale zapisałam się. Wyznaczono mi spotkanie za pół roku. Jednak upłynął tylko miesiąc i otrzymałam telefon z informacją, że zwolnił się termin następnego dnia. Nie zastanawiałam się długo: wzięłam urlop, kupiłam bilet na pociąg do Warszawy i nazajutrz byłam już w trasie. Spotkałam się z Anettą Wróblewską. Rozmawiałam z nią o tym, że mam zamiar zostać trenerką. Powiedziała mi, że jeśli naprawdę tego chcę, to prawdopodobnie zostanę. Poleciła mi książkę Briana Tracy’ego Maksimum osiągnięć3. Wróciłam z Warszawy na skrzydłach, z nową nadzieją. Kupiłam tę książkę i zaczęły się zmiany. To były małe kroki, ale prowadziły do celu.
W Maksimum osiągnięć przeczytałam o zasadzie „bój się i rób”. Później wielokrotnie słyszałam to na szkoleniach. Brian Tracy pisał też, że w życiu trzeba kierować się wartościami (szczególnie mocno utkwiła mi w pamięci uczciwość, do dzisiaj się nią kieruję). Zwracał też uwagę na to, by szanować innych ludzi i pamiętać o roli rodziny, która jest jak kręgosłup zapewniający nam właściwą postawę. Rodzina wspiera nas w trudnych chwilach, daje nam motywację i poczucie bezpieczeństwa. Moją najbliższą rodziną był mąż i syn. Chociaż dzisiaj jestem po rozwodzie, rodzina nadal jest dla mnie bardzo ważna. Mam świetne relacje z synem,
z byłym mężem również dobrze się dogadujemy. Rozstaliśmy się uczciwie i na jasnych zasadach. Mój syn i jego partnerka są dla mnie najważniejsi i chociaż mieszkają daleko, często otrzymuję od nich słowa wsparcia. Mam też kotkę Polę, o której mogłabym opowiadać jak o członku rodziny, ale może innym razem…
Chciałam mieć własny biznes. Chciałam czuć się wolna i sama decydować o tym, co będę robić. Chciałam bez obaw mówić to, co uważam za stosowne, a nie to, czego wymagają ode mnie inni. Bałam się jednak z dnia na dzień zwolnić z pracy i rozpocząć działalność na własny rachunek. Całe szczęście nie musiałam podejmować tak trudnej decyzji nagle. Myślę, że jeśli coś jest naszą drogą, naszym celem, to wszechświat nas wspiera. Tak też było w moim wypadku.
Pewnego razu pracownik lokalnego Zakładu Doskonalenia Zawodowego4 zadzwonił do naszej firmy z informacją, że poszukują kogoś, kto przeszkoliłby bezrobotnych z zakresu sprzedaży. Moja przełożona nie czuła się gotowa, więc zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy bym się tego nie podjęła. Gdy to usłyszałam, z ekscytacji poczułam motyle w brzuchu! Dlaczego nie? Zgodziłam się i poprowadziłam swoje pierwsze szkolenie na umowę-zlecenie. W ten sposób mogłam zrealizować marzenie, które pojawiło się wiele lat wcześniej podczas spotkania z Alicją Gemser.
Oczywiście, nie miałam zielonego pojęcia, jak się prowadzi takie szkolenia, dlatego pierwsze trudno zaliczyć do udanych. To doświadczenie pozwoliło mi jednak w bezpieczny sposób poczuć, czym jest bycie trenerką. Całe dotychczasowe życie pracowałam w dziale handlowym, a to zupełnie inny rodzaj aktywności niż prowadzenie ośmiogodzinnych zajęć. Przygotowałam się najlepiej, jak potrafiłam, ale nie miałam żadnego trenerskiego szlifu. Otrzymałam jednak konstruktywną krytykę i wskazówki, co powinnam poprawić. I choć to pierwsze szkolenie nie było takie, jak oczekiwałam, poczułam, że chcę się rozwijać w tym kierunku i prowadzić szkolenia profesjonalnie. Otrzymałam kolejne zlecenia. Już wiedziałam, nad czym powinnam pracować. Przygotowałam kilka ćwiczeń i kolejne zajęcia wypadły dużo lepiej. Poczułam się doceniona. Bardzo mi się podobało, że uczestnicy mnie słuchali i że byli zadowoleni. To niesamowicie motywujące! Czułam się potrzebna, bo opowiadałam im wszak o czymś, co mogli wykorzystać w dalszej pracy.
Pierwsze doświadczenia jako osoby prowadzącej szkolenia uświadomiły mi, że muszę dopracować swój warsztat. Zapisałam się zatem do Szkoły Trenerów Wszechnicy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauczyłam się tam wielu rzeczy niezbędnych w zawodzie, np. tego, jak przygotować bloki szkoleniowe czy jak prowadzić grupę. Z czasem zaczęłam otrzymywać więcej zleceń. Wkrótce było mi trudno godzić moją trenerską aktywność z pracą na etacie. Wprawdzie otrzymywałam w pracy zgodę na moje dni wolne, ale później sama poczułam, że trzeba podjąć jakąś decyzję.
W końcu postanowiłam otworzyć działalność gospodarczą. W czerwcu 2008 roku powstała moja firma „Marzanna Nikliborc Profesjonalne Szkolenia”. Równolegle zrezygnowałam z funkcji kierownika i przeszłam na pół etatu. W ten sposób działałam przez pół roku. Później się zwolniłam i zaczęłam pracować wyłącznie na własną rękę.
Okropnie się bałam! Nie wiedziałam, co dalej ze mną będzie. W tamtym okresie rynek szkoleń w Polsce nie był jeszcze szczególnie rozwinięty. Gdy opowiadałam znajomym, że będę trenerką i że założyłam własną firmę, czasami w ogóle nie wiedzieli, o co mi chodzi. Na szczęście miałam wsparcie męża. Dostrzegałam jednak wyraźnie, jak wiele potrzebuję się nauczyć, by móc zbudować firmę, o jakiej marzę. Zaczęłam nad sobą intensywnie pracować.
Jednym z moich pierwszych szkoleń był Umysł milionera. Założyłam firmę, a przecież nie umiałam zarządzać pieniędzmi! Wiedza zdobyta na tym szkoleniu była dla mnie fundamentalna. Gdybym nie nauczyła się operować finansami, już dawno musiałabym zamknąć biznes. A jednak zdobyłam wiedzę, wdrożyłam ją w życie i dzisiaj moja firma ma się dobrze. Stosuję się do głównych zasad i mam kontrolę zarówno nad budżetem osobistym, jak i firmowym.
Później było wiele innych szkoleń i kursów. Wiem, że gdyby nie zdobywana wiedza, a następnie jej konsekwentne wdrażanie, nie znalazłabym się w miejscu, w którym jestem obecnie. Dzisiaj skupiam się na rozwoju osobistym i duchowym. Czuję się w pewnym sensie pełna: mogę dawać zsiebie innym. Chociaż mam wielkie marzenia, twardo trzymam się gruntu. I chyba o to w życiu chodzi, by stojąc na ziemi, wiedzieć, że istnieje coś poza nią.
1 Dojrzewalnia to firma organizująca warsztaty rozwojowe dla kobiet – https://dojrzewalnia.pl.
2 Stowarzyszenie Aktywne Kobiety działa na rzecz wyrównywania szans – http://aktywnekobiety.org.pl.
3Maksimum osiągnięć, Brian Tracy, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2006.
4 Zakłady doskonalenia zawodowego zajmują się edukacją zawodową oraz organizacją kursów i szkoleń zawodowych. Oferta najczęściej skierowana jest do osób bezrobotnych.