Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Czy tysiącletni wampir i wiolonczelistka mają szansę na wspólną wieczność?
W świecie zamożnych wampirów właśnie rozpoczyna się sezon towarzyski. Julian, najstarszy dziedzic rodu Rousseaux, ma problem – jest singlem. Oczywiście wolałby sobie wbić kołek w serce, niż uczestniczyć w tym matrymonialnym targowisku, ale czy tego chce czy nie, przed końcem sezonu musi znaleźć żonę.
Gdy poznaje wiolonczelistkę Theę, przekonuje się, że jest to ostatnia osoba, którą mógłby wybrać na partnerkę życiową. Jest miła, niewinna i przede wszystkim... zbyt ludzka. Jednak gdy dziewczyna dowiaduje się o istnieniu wampirów, jej życie jest zagrożone. Julian postanawia zaproponować jej układ nie do odrzucenia. On zapewni jej ochronę i bezpieczeństwo finansowe, a ona będzie udawała jego partnerkę, tak aby nadgorliwe swatki dały mu spokój.
Ponieważ dziewczyna nie jest wymarzoną partią dla wampirzego dziedzica, bogata i snobistyczna rodzina Juliana chce się jej pozbyć. Czy to jedyne zagrożenie, jakie czyha na parę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Louise, która czekała całe wieki,
aż w końcu napiszę tę cholerną powieść o wampirach.
Julian
Który mamy rok?
Zamrugałem, unosząc dłoń, by zasłonić oczy. Oślepiało mnie światło dzienne sączące się przez okna. Ale pewne sprawy były oczywiste.
Świat się nie skończył.
Obudziłem się pomimo tego.
Ktoś uniósł rolety.
Tylko jedna osoba wiedziała, gdzie trzymam pilota do rolet. Jedyna, której ufałem. Ktoś, kto wiedział, że wyrywanie mnie ze snu jest nie tylko głupie, ale też niebezpieczne. Ktoś, kto widział, jak urwałem głowę komuś, kto mnie obudził w przeszłości. Dosłownie.
A jednak i tak to zrobiła.
Skoro moja asystentka postanowiła mnie obudzić, musiała mieć ku temu dobry powód. A przynajmniej lepiej, żeby tak było.
Celia poruszała się po pokoju, hałasując, podczas gdy rolety właśnie podjeżdżały pod sufit, odsłaniając wielkie na całą ścianę okna. Światło migotało na suficie, tańcząc do rytmu fal, których dźwięk docierał z zewnątrz. Cichych. Spokojnych. Odgłos fal rozbijających się o nadbrzeżne skały był jedynym, który słyszałem, bo byłem tu całkiem sam. I to mi odpowiadało. Nikt mi nie przeszkadzał poza, jak się okazało, Celią. Obudziła mnie, a teraz w bezpiecznej odległości okrążała moje łóżko. Dobrze wiedziała, że lepiej się nie zbliżać do wampira, który od trzech dekad nie miał w ustach ciepłego posiłku.
– Nie ugryzę cię – zapewniłem ją.
Celia prychnęła i zachowała dystans.
– Słyszałam to już kiedyś, więc poczekam, by się upewnić, że dżentelmen w tobie wziął górę.
– To może chwilę potrwać. – Skrzywiłem się, pocierając kark dłonią. Nie czułem się zbyt życzliwie usposobiony, nie po tej brutalnej pobudce.
– Nie wątpię, że to prawda. – Zajęła się układaniem przedmiotów na srebrnej tacy.
Stłumiłem warknięcie i zacisnąłem zęby, by ukryć rosnącą wściekłość.
– Dlaczego nie śpię? – zażądałem od niej odpowiedzi. – No i który mamy rok?
– Nie gadam z tobą, dopóki nie wrócą ci dobre maniery. – Nawet na mnie nie spojrzała znad tacy. Srebrzystobiałe włosy opadały jej na ramię. Wprawdzie nie widziałem jej twarzy, ale w głosie słyszałem ukryty uśmiech. Dobrze, że choć ona świetnie się bawiła.
Spróbowałem uprzejmiej.
– Który mamy rok, grzecznie pytam.
– Dwa tysiące dwudziesty pierwszy, szanowny panie. – Odwróciła się ze słodkim uśmiechem, ale ja nie byłem głupi i mu nie ufałem. Celia potrafiła wyrwać człowiekowi serce z piersi, nie łamiąc przy tym nawet paznokcia. Nie raz i nie dwa widziałem, jak to robi.
– Chryste, miałem nadzieję, że pośpię trochę dłużej. O jakieś kilkadziesiąt lat.
Zacisnęła usta w cienką linię, wymazując uśmiech, ale mi nie odpowiedziała. Po prostu wzruszyła ramionami, jakby nie było w tym nic dziwnego. Przyglądałem jej się przez chwilę, próbując rozgryźć, co mnie ominęło, gdy spałem. Ale jej wygląd niczego nie zdradzał. Wyglądała tak samo jak kilkadziesiąt lat temu. Blizna ciągnąca się po jednej stronie jej twarzy – prezent od kochanka sprzed wieków – nadal tam była, w pełnej krasie. Chowała ją, gdy poruszała się po świecie jak śmiertelniczka, ale jako wampir nosiła z dumą. Dla niej ta szrama była dowodem, że przetrwała i ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy chcieliby ją skrzywdzić w przyszłości. To jeden z powodów, dla których jej ufałem. Nie chciała ukrywać swojej przeszłości i odczuwała dumę z tego, kim była teraz.
Ale pomimo zaufania coś przede mną ukrywała. Czułem to.
Nie zapowiadało to niczego dobrego.
Usiadłem na łóżku i niemal wyrwałem igłę od kroplówki wkłutą na wysokości przedramienia. Spojrzałem na czerwony strumień, który płynął rurką, i ciężko odetchnąłem. Miło z jej strony, że o tym pomyślała, ale jeśli potrzebowałem dodatkowego dowodu na to, że nastąpił koniec mojej drzemki, oto i on. Odplątałem się ostrożnie, oparłem o bambusowe wezgłowie i czekałem na koniec transfuzji. Powinna zminimalizować mój dotkliwy głód i – co za tym idzie – złagodzić irytację związaną z sytuacją.
Choć coś mi mówiło, że to nie będzie takie proste.
Teraz byłem już w pełni obudzony i spojrzałem na turkusowe fale przed domem. Właściwie tak naprawdę to nie był dom. Moja prywatna rezydencja zajmowała całą wyspę, która wprawdzie znajdowała się nieopodal miasta Key West, ale na wodach międzynarodowych. Tak więc w przeciwieństwie do archipelagu Florida Keys, moja wyspa była poza zasięgiem wszelkich rządów. Wybrałem ją dokładnie z tego powodu. Chciałem też wysłać w ten sposób wiadomość do wszystkich, których znałem: „Zostawcie mnie, kurwa, w spokoju”.
Cała wyspa była moją świątynią. Zbudowałem swoją sypialnię tak, by jej ściany wystawały nad wodą. Wokół rozciągała się tylko błękitna połać oceanu. Reszta wyspy była tak duża jak w pełni funkcjonalny ośrodek wakacyjny i przez większość roku na powierzchni stu pięćdziesięciu hektarów mieszkała wybrana grupa wampirów i ludzi. Opuszczali wyspę tylko w sezonie huraganów. Pobyt tutaj był naprawdę relaksujący, co stanowiło luksus, którym powinienem się nacieszyć, póki mogłem. Zakładałem, że Celia miała cholernie dobry powód, by mnie obudzić.
– Coś ciekawego się wydarzyło, gdy spałem? – zagaiłem. Chciałem, żeby w końcu coś mi zdradziła.
– A i owszem. Masz tu raport z ważniejszych wydarzeń, biogramy ostatnich czterech prezydentów i różnych głów stanu, a do tego dzisiejsze gazety. – Chyba stwierdziła, że moje zęby nie stanowią już zagrożenia, bo położyła srebrną tacę na łóżku obok mnie. Odwróciła się, aby sprawdzić worek z krwią pompowaną we mnie dożylnie. – Ten jest już pusty. Mam przynieść kolejny?
Pokręciłem głową. Im byłem starszy, tym mniej krwi potrzebowałem po pobudce. Wziąłem do ręki „Wall Street Journal” i przejrzałem nagłówki wiadomości. Z każdym jednym rzedła mi mina. Raport jeszcze bardziej zepsuł mi humor. Jak to się stało, że wybrano na prezydenta tego czubka? Przewróciłem stronę. No a tego?
Rzuciłem papiery na łóżko. Lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku były gównianą dekadą. Zbyt nastroszone fryzury, za wielkie poduszki na ramionach i za dużo kokainy. Pasowało to z pewnością mojemu rodzeństwu i wielu innym wampirom. Ale ja musiałem uciec. Od imprez. Od rodziny. Od wszystkiego. Gdy powiedziałem Celii, że idę do swojej sypialni spać i nikt nie może mi przeszkadzać, o ile nie będzie jakiejś apokalipsy, dokładnie to miałem na myśli.
Nie jestem pewien, dlaczego sądziła, że żartowałem.
Wyciągnąłem ramiona za głowę i odsunąłem kołdrę. Lubiłem spać nago, dzięki czemu teraz szybko zauważyłem, że transfuzja krwi przyniosła pożądany efekt. Przejechałem ręką po brzuchu. Był twardy, napięty, z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami, tak jak go pamiętałem, zanim zasnąłem. Poruszyłem palcami stóp i stwierdziłem, że łydki i uda już odzyskały sporą masę mięśniową. Nic w moim ciele nie wskazywało, że przespałem prawie trzydzieści lat, może poza nadal utrzymującą się erekcją wywołaną przez sen. Goniłem kobietę. Tylko ten jeden sen pamiętałem. Nie dogoniłem jej. W rezultacie snu miałem sine jądra, które przetrwały w tym stanie kilkadziesiąt lat, i wzwód, który był nie tylko wkurzający, ale też bolesny.
Jeśli Celia coś zauważyła, powstrzymała się od komentarzy. Doceniałem tę jej cechę. Kolejna na jej korzyść.
– A czemu zawdzięczam tę niechcianą pobudkę? – Zmusiłem usta do najbardziej czarującego uśmiechu. Wisiał na nich krzywo, bo tak długo nie były używane.
– Twoja matka wezwała cię do domu – odpowiedziała szybko Celia, ignorując kwaśny grymas, który natychmiast zastąpił mój uśmiech. – Zamówiłam odrzutowiec, ale powinnam…
Zanim skończyła zdanie i wyjaśniła, czego moja matka chce od swojego najstarszego syna, drzwi do sypialni otworzyły się z impetem, niemal wypadając z zawiasów. W progu stała znajoma mi postać, szczerząc zęby od ucha do ucha i niczym nie zdradzając, że od naszego ostatniego spotkania upłynęło kilka dekad. Sebastian Rousseaux nie był moim rodzonym bratem, ale przyrodnim. To oznaczało, że różniliśmy się od siebie nie tylko wyglądem, ale także temperamentem. Ostatnim razem, gdy go widziałem, miał postawione na sztorc tlenione włosy przypominające kolce. Wkręcił się w całą tę punkowo-rockową jazdę. Podobał mu się każdy zdeprawowany moment lat osiemdziesiątych. Łatwo było manipulować ludźmi popadającymi w ekstrema, a wampiry, jak się okazało, darzyły kokainę taką samą miłością co opium, i wykorzystywały to na wszelkie możliwe sposoby.
A nikt nie kochał narkotyków i ludzi bardziej od Sebastiana.
Teraz miał dłuższe włosy, które w ciągu przespanych przeze mnie dekad wróciły do koloru naturalny blond. Nie nosił już kolczyka ani obroży – a to one składały się na jego charakterystyczny wizerunek z tamtych lat – ale nie pozbył się motocyklowej kurtki. Stał teraz przede mną w luźnych lewisach i tej właśnie kurtce zarzuconej na czarną koszulkę.
Wszystko to zauważyłem w ciągu sekundy, gdy otworzył szeroko drzwi. Może i wyglądał inaczej, lecz jego łobuzerski urok pozostał bez zmian. Towarzyszyła mu półnaga kobieta, która opierała się o niego niepewnie.
– Witaj, braciszku – zawołał wesoło Sebastian. – Przyprowadziłem ci blondynkę.
Dziewczyna poruszyła lekko głową i mrugnęła na wpół sennie w moim kierunku. Była przytomna. Prawie. Z uznaniem przesunęła wzrokiem po moim ciele aż do krocza, na którym się zatrzymała jak pocisk nakierowywany na cel. Rozszerzyła oczy, a gdy tak się przyglądała, jej usta zrobiły się całkiem okrągłe.
– Dziękuję, że o mnie pomyślałeś – rzuciłem sucho i z powrotem przykryłem się kołdrą, by zasłonić przed nią swój wzwód. – Ale nie jestem głodny.
– Wątpię.
Zignorowałem jego opinię.
– Co tu robisz?
Sebastian nie odpowiedział.
To nigdy nie zapowiadało niczego dobrego, gdy budziłem się z długiego snu, a on zjawiał się w moim domu. On czy ktokolwiek z mojego rodzeństwa, szczerze mówiąc. Przestawił kobietę jak lalkę, tak że teraz opierała się o jego drugie ramię. Przytuliła się do niego.
– Widzę, że wybrałeś transfuzję – powiedział, krzywiąc się, gdy Celia minęła go z opróżnionym workiem po krwi. – Ale patrząc na ten namiot – ręką wskazał wybrzuszoną kołdrę – możesz potrzebować dziewczyny w innym celu.
– Nie będzie takiej potrzeby. – Równie dobrze mogłem rozmawiać ze ścianą, bo Sebastian już przekazywał dziewczynie instrukcje.
– Powiedz mu, że masz wielką ochotę na przejażdżkę.
– Mam wielką ochotę – odezwała się zaspanym głosikiem. – Możemy się wybrać na przejażdżkę?
– Widzisz? Trzeba szanować potrzeby ciała. – Sebastian wszedł do mojego pokoju. Nie spieszył się jak większość wampirów w jego wieku, dla których prędkość była zaletą. Co to, to nie. Mój brat do perfekcji opanował sztukę niespieszenia się. Gdy wreszcie dotarł do mojego łóżka, popchnął lekko dziewczynę w moim kierunku.
Opadła na kolana i zaczęła się do mnie zbliżać na czworakach, lecz wyciągnąłem rękę, by ją zatrzymać.
– To naprawdę wzruszający prezent powitalny, ale Celia właśnie mi mówiła, dlaczego, kurwa, w ogóle zostałem obudzony.
– Pozwól, że ja przekażę mu dobre wiadomości – zwrócił się Sebastian do Celii, która skinęła głową. Choć nadal się uśmiechał, na jej twarzy wykwitł ponury grymas.
Wszystko, co bawiło mojego brata, a martwiło Celię, mogło mnie tylko wkurzyć. Byłem tego niemal pewien.
– Sprawdzę, co z odrzutowcem, żeby wszystko poszło zgodnie z planem – rzuciła Celia i szybko wyszła z pokoju.
Nigdy dotąd nie widziałem, by tak bardzo czegoś unikała. Nie rozumiałem tego. O ile nie chodziło o finansową katastrofę, nazwisko Rousseaux nadal otwierało każde drzwi i przebijało się przez wszelkie urzędowe betony. Odrzutowiec, gdy tylko go wezwę, miał mnie zabrać do prywatnej rezydencji matki, gdziekolwiek obecnie mieszkała. Nasza rodzina posiadała ponad pięćdziesiąt nieruchomości na całym świecie. Był to wynik budowania portfela przez kilkaset lat. Zatrudnialiśmy prywatnych pilotów, byliśmy właścicielami kilkunastu samolotów i mogliśmy zrealizować każdą zachciankę, wystarczyło pstryknąć palcami. Tak więc Celia wcale nie musiała sprawdzać, co z odrzutowcem. Wolała się ulotnić, zanim mój brat zrzuci na mnie bombę.
To będą kurewsko złe wiadomości. Czułem to w kościach.
– Czego matka ode mnie chce? – zapytałem, gdy tylko Celia zniknęła za drzwiami. Blondynka położyła się w nogach łóżka, zwinęła w kłębek jak kotka i zasnęła. Musiał jej dać sporo wampirzego jadu, zanim ją tu przywiózł. Była naćpana jak helikopter.
– A ten jak zawsze od razu do rzeczy. – Sebastian opadł na lniany fotel w wykuszu. – Nie jesteś ani trochę zainteresowany, co u mnie?
– Przypuszczam, że kobiety i narkotyki. – Pewnie i kilku facetów, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno. Sebastian zawsze był otwarty na nowe doświadczenia. On i jego łóżko.
– Miałem przez jakiś czas kolejną kapelę. – W zamyśleniu przechylił głowę. – Głównie chodziło o kobiety i narkotyki. Ale cóż, w latach dziewięćdziesiątych każdy grał w jakimś zespole. Powtórka z sześćdziesiątych.
– Przykro mi, że nie zobaczyłem cię w akcji – powiedziałem. Tak naprawdę wcale nie było mi przykro. Nieśmiertelność nie obdarowała Sebastiana talentem muzycznym. Przez jego obsesję na temat sztuki wysiedziałem na kilku poronionych symfoniach i jednej okropnej operze. Punk był dla niego dobrym gatunkiem, bo występy polegały głównie na zdzieraniu gardła.
– Ach, no i pojawiło się to. Teraz, bracie, bez nich ani rusz. – Rzucił mały czarny przedmiot w moim kierunku.
Złapałem go prawą ręką i przez chwilę mu się przyglądałem. Gdy go odwróciłem, pojawił się obrazek wraz z wyświetlaczem godziny w schludnym rzędzie małych cyferek.
– Co to jest?
– Telefon – wyjaśnił.
– Telefon? – Pokręciłem głową. – Tym właśnie zajmowała się ludzkość, gdy spałem? Powiedz mi, że przynajmniej znaleźli lekarstwo na raka.
– Jest tam też wbudowany aparat i kamera – mówił dalej Sebastian, rozsiadając się w fotelu. – A do tego internet. Czekaj, kurwa, czy internet w ogóle istniał, gdy kładłeś się spać?
Jakbyśmy się bawili w lekcję pokazową. Rzuciłem telefon na łóżko. Wydawał się delikatny, ale na pewno nie był dla mnie zbyt skomplikowany. Później się zorientuję, co jeszcze działo się w polityce, technologii i kulturze, a o czym nie poinformowała mnie w swoim raporcie Celia. Teraz chciałem przekierować ego Sebastiana w interesującym mnie kierunku.
– No więc? Co tu robisz? – zapytałem.
Usta wykrzywił mu tajemniczy uśmieszek.
– Matka chce sprawdzić, co u ciebie słychać.
– Mam nadzieję, że nie zostałem obudzony tylko dlatego, że mamusi zebrało się na sentymenty. – To nigdy nie kończyło się dobrze. Ostatnim razem, gdy klan Rousseaux przebywał w tym samym mieście, przyciągnęliśmy do siebie uwagę lokalnych mieszkańców. Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, było już za późno.
– Ależ nie. To nie jest oficjalne wezwanie. – Jego uśmiech się poszerzył i Sebastian błysnął białymi zębami, którymi potrafił ekspresowo rozbroić i poćwiartować dowolną ofiarę. – Mała podpowiedź: od ostatniego razu upłynęło około pięćdziesięciu lat.
Podniosłem z powrotem telefon i jeszcze raz spojrzałem na ekran. Pod godziną podana była data. Jęknąłem na widok miesiąca. Październik. Od ostatniego razu minęło pięćdziesiąt lat. To wszystko zaczynało mieć sens. Nie wiem, dlaczego sądziłem, że się wykręcę. Nic nie mogło temu zapobiec.
Zasnąłem z myślą, że ludzkość wbije ostatni gwóźdź do trumny planety Ziemia, gdy będę drzemał. Gatunek zmierzał wówczas z prędkością światła w kierunku całkowitego samounicestwienia. Nie mogłem już na to patrzeć. Ale teraz byłem tu znowu. Żyłem i zamiast śmierci wisiała nade mną groźba towarzyskiego sezonu w świecie wampirów. Przez to żałowałem, że jednak przetrwał. Armagedon byłby dla mnie większą frajdą.
– Kurwa – jęknąłem. – Po prostu wsadź mi osikowy kołek w serce. Napiszę ci karteczkę i wyjaśnię, że sam o to poprosiłem.
– Głowa do góry, bracie. – Oczy Sebastiana błysnęły, co sprawiło, że z jeszcze większą niechęcią czekałem na jego kolejne słowa. – W tym roku przypada nie tylko jakiś tam sezon. Wznowiono pradawne Obrzędy. Wiesz, co to oznacza.
Teraz rozumiałem uśmieszek mojego brata. Nie chodziło o zwyczajny sezon spotkań towarzyskich. Nie dla rodziny Rousseaux. Nie dla mnie. Obrzędy zmieniały wszystko. Wampiry organizowały sezon spotkań towarzyskich co pięćdziesiąt lat, by sprawdzić, co u kogo, popisać się bogactwem i innymi sukcesami zdobytymi od poprzedniego razu. Za to Obrzędy stanowiły archaiczny rytuał, którego celem było nic innego jak swaty. Tradycyjnie organizowano je co kilkaset lat. Podczas Obrzędów wampiry jadły uroczysty obiad z potomkami niegdyś bardzo silnych czarownic i ssały ich krew. Obie grupy dążyły do skojarzenia par, które spłodzą nowych wampirów czystej krwi, doprowadzą do powstania sojuszy i pogłaskają swoje już napuchnięte ego. Obrzędy wyszły z mody w dwudziestym wieku, ale zdaje się, że gdy spałem, coś się zmieniło.
– Co się tak cieszysz. Pewnego dnia nadejdzie i twoja kolej – ostrzegłem go.
– Dopiero za jakieś dwieście lat, o ile czegoś nie spieprzysz.
Mogłem ignorować telegram, ale nie wezwania mojej matki. Obaj to wiedzieliśmy.
– Każdy Rousseaux odpowiada na wezwanie. Służba nie drużba – przypomniałem mu, nachylając się nad blondynką. Nagle zapragnąłem chwili zapomnienia.
– Cóż, nadal się cieszę, że czeka to ciebie, nie mnie. A teraz zostawiam was samych. – Sebastian wstał z fotela i podszedł do otwartych drzwi. Stanął zaraz przed progiem. – Postaraj się jej nie wykończyć, bo obiecałem, że jej nie zabiję. Do zobaczenia w domu.
Wyszedł, gdy dziewczyna wdrapała mi się na kolana. Nie byłem jeszcze pewien, czy chcę się z nią pieprzyć, czy pić jej krew. Sądząc po tym, jak przechyliła głowę, była gotowa na wszystko. Była ładna, choć w sztuczny sposób. Było w niej za dużo… no cóż, wszystkiego. Może Sebastian nadal szukał przesady lat osiemdziesiątych, a może sądził, że dziewczyna podziała na mnie jak most między chwilą, gdy zasnąłem, a rokiem obecnym. Szczerze, nie dbałem o to. Była chętna, a w jej żyłach płynęła ciepła krew.
Ledwie zacząłem, a już się do mnie przycisnęła z jękiem. Miałem na głowie inne problemy i nawet ładna blondynka ujeżdżająca mojego kutasa nie wystarczała, by się z nimi rozprawić. Reaktywowali Obrzędy. A to znaczyło coś gorszego niż nudne imprezy i zawody w sikaniu na odległość. Z Obrzędami wiązała się konkretna odpowiedzialność. Od ostatniego razu, gdy Obrzędy były konieczne, upłynęło jakieś dwieście lat. Żyła jeszcze wtedy nasza starsza siostra i to na nią spadła odpowiedzialność, by uczęszczać na bale i uczestniczyć w orgiach oraz wszelkich chaotycznych bachanaliach wymyślonych przez socjetę wampirów w imię swatów. Teraz nadeszła moja pieprzona kolej.
Ja, Julian Rousseaux, musiałem się ożenić.
Thea
Pewnego dnia się nie spóźnię.
Ale to nie był ten dzień.
Słońce już zaszło, gdy wbiegłam tylnym wejściem do Teatru Herbst. Tak się spieszyłam, że uderzyłam futerałem z wiolonczelą w wózek cateringowy. Jęknęłam i zatrzymałam się, by sprawdzić, czy nie popsułam żadnej z ułożonych tam potraw. Całe szczęście czekoladowe tarty nadal były nietknięte i grzechu warte. Znane mi dobrze brązowe oczy wyłoniły się zza trzypiętrowej tacy przysmaków cukierniczych i usłyszałam westchnienie.
– Sorry, Ben! – Posłałam cukiernikowi przepraszający uśmiech.
– Znowu na ostatnią chwilę? – zapytał, pchając przed sobą wózek i umieszczając go w bezpiecznej odległości za moimi plecami.
– Zdaje się, że ty też? – stwierdziłam bardziej, niż spytałam. Zielona Sala powinna być już w dużej mierze gotowa na przyjęcie.
Ben pokręcił głową, wykrzywiając szerokie usta w uśmiechu.
– Nie będę ryzykował. Gdy wy jesteście w pobliżu, wolę mieć ciasta czekoladowe na oku.
– Doskonale cię rozumiem. – Pokiwałam głową.
Prawie każdy, kto pracował dostatecznie długo w branży organizowania przyjęć, doprowadził do perfekcji umiejętność wyjadania przysmaków z tac cateringu i układania pozostałych porcji tak, by nie zostawić śladu. Przy tej ekipie żadna czekoladowa tarta nie była bezpieczna.
Większość pracujących tutaj osób była zatrudniona przez firmę cateringową powiązaną z Memoriałem Wojennym San Francisco i Centrum Sztuk Widowiskowych. Centrum organizowało miejskie spektakle baletowe, operowe i koncerty symfoniczne, a także gale ku pamięci weteranów. Ponieważ w regionie Bay Area znajdowały się najbardziej okazałe i najpiękniejsze budynki, odbywało się tu więcej wydarzeń towarzyskich niż kulturalnych. W dzisiejszych czasach centrum zarabiało więcej na organizacji wesel i gali niż wystawianiu Jeziora łabędziego czy organizowaniu koncertów symfonicznych. To z tego powodu tu byłam. Nie dlatego, że sama pracowałam w firmie cateringowej, ale kwartet smyczkowy potrzebował wiolonczelistki.
Skierowałam się do kuchni zamiast do garderoby. Bardziej od dodatkowych pięciu minut potrzebowałam kawy. Tylko w ten sposób nie zasnę w połowie gry. Wślizgnęłam się do środka, tak by nikt mnie nie zauważył, i zostawiłam futerał w pobliżu drzwi. Przyłapano mnie przy ekspresie do kawy.
– Nawet o tym nie myśl. – Kuchenny ręcznik uderzył o blat obok mojej ręki. – Odcinam cię.
Zamarłam, nadal trzymając dłoń przy dzbanku, ale Molly, szefowa kuchni, dyrektorka firmy cateringowej i strażniczka kawy, stanęła między mną a moją dawką kofeiny. Zamrugałam niewinnie, jakby wcale mnie nie przyłapała na kradzieży kawy w kuchni wypełnionej krzątaniną.
– Nie piłam jeszcze dziś kawy – skłamałam.
– Taa, jasne. – Molly skrzyżowała ramiona na piersi i tylko na mnie patrzyła. Poskręcane jak sprężyny pukle uczesała w dwie kitki osłonięte chustką, by włosy nie leciały do potraw. Zawsze nosiła w kuchni taką fryzurę, a do tego kucharską bluzę i spodnie w kratę. Zmieniała jedynie chustkę na głowie. Dzisiejsza była szkarłatna w orientalny wzór.
– Praktycznie wibrujesz. Ile kofeiny przyjęłaś od rana?
– Niech ci będzie. Wypiłam po drodze jedną latte. – Zrobiłam pauzę z nadzieją, że odstąpi od ekspresu. Nie ruszyła się o krok. – Do tego jedna filiżanka przed wyjściem z domu.
Dwie, które wypiłam po skończonej zmianie w bistro, się nie liczyły. Technicznie to jeszcze była zeszła noc.
– Że niby dwie? – Obrzuciła mnie ostatnim bacznym spojrzeniem, jakby badała jakieś parametry wyświetlone na moim czole. – Masz w krwiobiegu więcej kofeiny niż wody. Zaparzę ci bezkofeinową.
– Wszystko, tylko nie bezkofeinowa! To już lepiej od razu mnie zabij. Litości! – błagałam. Musiałam kelnerować do późna w nocy. Podwójna zmiana.
Molly ciężko westchnęła i w końcu odsunęła się z drogi. Przedstawiała słuszne argumenty, ale tej wojny jeszcze nie wygrała. Nie traciłam nawet sekundy. Szybko sięgnęłam po dzbanek i nalałam kawy do kubka. Wdychając rozkoszny aromat, od razu poczułam, jak rośnie poziom mojej energii.
– Rzuć to kelnerowanie w diabły – powiedziała Molly, odwracając się do tacy, na której właśnie aranżowała jakieś danie. Przełożyła garnirunek i skinęła głową na znak aprobaty, a taca zniknęła na wózku odjeżdżającym w kierunku sali balowej.
– Jasne. I mam żyć z funduszu powierniczego na swoim luksusowym jachcie? – zapytałam ze śmiechem. – Może od jutra.
Molly zacisnęła usta w wąską kreskę. Robiła tak zawsze, gdy miała rzucić jakąś prawdę objawioną, składającą się na ogół z praktycznych porad popartych faktami i logiką. Obie wiedziałyśmy, że zarabianie na życie grą na wiolonczeli to trudna ścieżka. Nie potrafiłam jej wytłumaczyć, że kocham muzykę tak samo, jak ona kocha jedzenie. To nie moja wina, że wiolonczeliści nie byli tak rozchwytywani jak nagradzani szefowie kuchni.
– Nie możesz tego ciągnąć w takim tempie, Thea. Zajedziesz się.
– Próbuję się po prostu utrzymać na powierzchni i płacić swoje zobowiązania – przypomniałam. Często to powtarzałam zarówno jej, jak i sobie.
– Cóż, przynajmniej bierz za to wszystko należne ci pieniądze. – Molly przewróciła oczami i zaczęła układać ostrygi na srebrnej tacy wypełnionej lodem.
Dobita podwójną zmianą zeszłej nocy, dwiema godzinami snu, lekcjami i niedostatkiem kofeiny, nawet nie spojrzałam na esemesa, który dostałam na temat dzisiejszego bankietu.
– To jakaś impreza korporacyjna? – zgadywałam, mając nadzieję, że nie będzie to kameralne przyjęcie i nie zasnę z wiolonczelą między nogami.
– Chyba. Derek posługuje się dziwnymi półsłówkami. Zgadnij, o jakie potrawy poprosili goście.
– Bezglutenowe? – Molly nie znosiła, gdy ktoś próbował kontrolować jej kreatywność artystyczną, jak o tym mówiła, i nie ufała ludziom, którzy mieli ograniczenia dietetyczne.
Pokręciła z grymasem głową.
Przygotowałam się na najgorsze.
– Wegańskie?
– Gorzej – powiedziała ściszonym głosem i znieruchomiałam. Nie mogłam sobie wyobrazić, jaka dieta ograniczyłaby jej kunszt bardziej od wegańskiej. No chyba że nieszczęśliwa kombinacja wegan alergików na diecie bezglutenowej. – Chcieli w ogóle zrezygnować z cateringu.
Biorąc pod uwagę duże zapotrzebowanie na organizację imprez, centrum pobierało wysoką opłatę za wynajem sali i wymagało minimalnego zlecenia na catering. Ale wiedziałam, że Molly nie chodzi o pieniądze.
– Nie wiedzą, że jesteś wirtuozką kuchni?
– Derek ich uświadomił. – Wydawało się, że z ulgą przyjęła moje słowa, ale za chwilę potrząsnęła głową. – W końcu zamówili kawior, ostrygi, foie gras, stek z tatara i przeróżne słodkości, o których nawet Ben nie słyszał.
– Cóż za barbarzyńcy – ironizowałam, popijając kawę. – Co jest nie tak z tym zamówieniem?
– Praktycznie nie wymaga ode mnie gotowania. Jasne, Ben piecze, ale dla mnie nie zostaje prawie nic, gdy menu jest niemal całe na surowo. Jeśli tego właśnie chcą, dlaczego po prostu nie otworzą paczki czipsów i nie przesypią ich do miski?
– Wygląda na to, że nie mają smaku.
– To jest po prostu dziwaczne. Kto urządza przyjęcie koktajlowe bez przystawek? – prychnęła. – Przynajmniej mają drogie gusta. W dziesięć minut przeszli od zerowej kwoty za catering do sześciocyfrowej. W każdym razie szykuj się na wymagających klientów.
– Od wiolonczelistki rzadko dużo się wymaga – zapewniłam ją.
Molly przytaknęła w roztargnieniu, skupiona chwilowo na mijającej nas tacy z grzankami z bagietki z czarnym kawiorem. Ja w tym czasie skorzystałam z okazji i dolałam sobie kawy, po czym zerknęłam na zegarek. – Lepiej już pójdę się szykować.
– Pospiesz się – powiedziała nieobecnym tonem i dodała: – No i przestaw się na kawę bezkofeinową. Inaczej przestaniesz rosnąć!
Roześmiałam się, podnosząc futerał z wiolonczelą i patrząc, jak Molly wydziwia nad kolejną tacą. Uwielbiała mi to mówić, ale wątpiłam, że w wieku dwudziestu dwóch lat jeszcze urosnę. Mierzyłam dokładnie sto pięćdziesiąt cztery centymetry wzrostu i kawa nie miała tu nic do rzeczy. Większość ludzi myślała, że jestem dzieckiem. Nawet ci, którzy mnie znali, z trudem sobie przypominali, że jestem pełnoletnia i kończę studia na Uniwersytecie Lassiter. To było wkurzające, ale mieli dobre chęci. Poza tym niski wzrost pozwalał mi chodzić na randki w butach na dowolnym obcasie. I tak nigdy nie byłam wyższa od swojego partnera. Nie żebym miała czas na randki, biorąc pod uwagę pracę w bistro, chałtury na imprezach i ćwiczenie gry. Randkowałam tylko w snach. Przynajmniej wtedy, gdy miałam czas na sen.
Ostrożnie wyszłam z kuchni, by nie zrzucić niczego z wózków cateringowych w obecności Molly. Przeszłam przez duże dębowe drzwi, które oddzielały pracowników od sali balowej, minęłam zakręt i weszłam do pokoju pełnego ludzi. To przyległe do sali balowej pomieszczenie służyło nam, wynajętym muzykom, do przygotowań. Chaotyczna zbieranina mebli została przysunięta do jednej ściany, by dać nam wystarczająco dużo miejsca. Zwykle ten pokój był zarezerwowany dla panien młodych i wypełniały go kwiaty, koronki i tiul. Teraz wyglądało to tak, jakby ktoś zamknął bandę dorosłych w szafie.
Wzięłam ostatni łyk kawy, szykując się na długą noc.
– Jestem! – Sprawdziłam godzinę na zegarku. Za pięć minut powinniśmy rozstawić instrumenty w sali balowej. Sam i Jason, skupieni bardziej na swoich skrzypcach niż moim przybyciu, skinęli głowami w moją stronę, nawet nie podnosząc wzroku. Sam grał kiedyś w orkiestrze symfonicznej, a teraz odszedł na emeryturę i grywał dla zabawy. Jason podobnie jak ja liczył na to, że wkrótce pojawi się pełnoetatowe stanowisko w orkiestrze. Ponieważ nie graliśmy na tym samym instrumencie, całe szczęście nie rywalizowaliśmy ze sobą. Przynajmniej przez większość czasu. Nie mogłam powiedzieć tego samego o czwartym członku naszego kwartetu. Ta dziewczyna konkurowała z każdym muzykiem bez względu na instrument.
Carmen D’Alba – bo to ona dopełniała nasz kwartet – zajęła niewielką toaletkę i lustro, skupiając się bardziej na swoim wyglądzie niż altówce. Wychyliła się do lustra, by sprawdzić, jak się prezentuje w przyciemnionym świetle. Zawsze wyglądała bardziej jak gość imprezy niż ktoś z fundowanej gościom rozrywki. Dziś także. Miała na sobie czarną suknię bez ramiączek, której tren ciągnął się po podłodze, a gęste czarne włosy upięła w elegancki kok. Była zmysłowa w surowy, bezkompromisowy sposób. Jej figura, miękka i kształtna, pasowała do pełnych warg pomalowanych na kolor jaskrawej czerwieni, kontrastujący z oliwkową cerą. Carmen zajmowała drugie miejsce w sekcji smyczków miejskiej orkiestry symfonicznej. Zawsze brakowało mi odwagi, by ją zapytać, dlaczego włóczyła się z naszym kwartetem po imprezach, a ona sama nigdy nie zdradziła swoich pobudek.
– To nieprofesjonalne zjawić się na miejscu już w galowym stroju – odezwała się do mnie. Wstała z miejsca i w końcu wyjęła altówkę z futerału. Prześlizgnęła się wzrokiem po mojej znoszonej czarnej sukience, sprawdzając struny. Nawet nie starała się ukryć zniesmaczenia. – Czy nie miałaś tego na sobie we wtorek?
– Owszem, ale zapewniam, że sukienka jest czysta. Miałam popołudniową zmianę, która przeszła w nocną, więc przebrałam się przed przyjazdem. – Rzuciłam jej wymuszony szeroki uśmiech.
Trudno było lubić Carmen, ale postanowiłam sobie, że będę ją zabijać dobrocią. Jak do tej pory wkurzałam ją tylko tym jeszcze bardziej. Chodziła maksymalnie sfrustrowana, ale takie już były jej ustawienia fabryczne.
– Powinnaś zainwestować w coś nowego, szczególnie jeśli zamierzasz wziąć udział w przesłuchaniach o stypendium Reed. Sama już kupiłam suknię na tę okazję – mówiła dalej, unosząc brodę jak jakaś ważniaczka.
Stypendium Reed tkwiło między nami niczym kość niezgody, odkąd się o nim dowiedziałyśmy za pośrednictwem centrum. Jakiś bogaty anonimowy darczyńca oferował, że pokryje jednoroczne koszty utrzymania młodego muzyka. Pozostałe szczegóły były dość mgliste. Nikt dokładnie nie wiedział, kto był fundatorem, ale stypendysta miał grać prywatne recitale podczas trwania kontraktu. Ponieważ centrum szeroko upubliczniało informacje o tym stypendium, to wszystko musiało być zgodne z prawem. Większość z nas myślała po prostu, że jakiś ekscentryczny miliarder dowartościowuje się w ten sposób. W San Francisco nie brakowało takich ludzi.
– Nie musiałaś sobie robić kłopotu – włączył się Jason – bo to ja dostanę to stypendium.
– Pożyjemy, zobaczymy. – Pewny siebie uśmiech Carmen sugerował, że kompletnie nie wierzy w jego szansę zdobycia Reed. Żadne z nich nie wydawało się przy tym przejmować moim udziałem w rywalizacji. Próbowałam nie brać tego do siebie. Ale gdy Carmen poczyniła złośliwe uwagi na temat mojego stroju, przyszło mi do głowy, że może robi to specjalnie, bo chce mnie zdołować. No chyba że to była jej wynaturzona wersja przyjaźni.
Jason i Carmen byli zbyt zajęci dogadywaniem sobie, by zauważyć, jak podchodzę do zwolnionego przez Carmen miejsca przy lustrze. Za bardzo się dziś spieszyłam, by zadbać o wygląd. Teraz, gdy spojrzałam na swoje odbicie, jęknęłam. Mżawka, która leciała z nieba przez całe popołudnie, zniweczyła moje poranne wysiłki i misterny kok.
Pocieszyłam się tym, że mogło być gorzej, bo pokonałam pieszo kilometr ze stacji metra, ciągnąc ze sobą wiolonczelę. Włosy stanowiły największy problem. Zawsze miałam jedno niesforne pasmo, które teraz, zmoczone deszczem, było jeszcze bardziej nieposłuszne. Bez względu na to, jakiego użyłam żelu czy pianki, skuszona magicznymi obietnicami producenta, pasmo w sekundę uciekało z fryzury i skręcało się u nasady karku. Dmuchnęłam w nie teraz i założyłam je za ucho. Przyjrzałam się sobie uważnie. Miałam zamiar rozpuścić włosy, ale były wilgotne i trudno było stwierdzić, kiedy wyschną. Przypomniałam sobie wtedy wypolerowane upięcie Carmen. Na pewno nie potrafiłabym tego powtórzyć, lecz mogłam spróbować. Zostało mi pięć minut i wykorzystałam każdą z nich, a do tego ze dwa tuziny wsuwek, by utrzymać włosy w ryzach. Potem sięgnęłam po lakier do włosów Carmen i potraktowałam fryzurę hojną dawką. Rzuciłam włosom wyzwanie, niech no teraz spróbują.
Coś mi mówiło, że i tak się zbuntują.
Nie miałam czasu na nic innego poza cienką warstwą błyszczyka do ust. Przebiegła mi przez głowę myśl, że Carmen ma rację, jeśli chodzi o moje ubrania. Długa czarna suknia, którą nosiłam na nasze płatne chałtury, była czysta i uszyta z niemnącej tkaniny, ale kolor spłowiał. Teraz przypominał ciemny grafit. Nic dziwnego, skoro moja mama znalazła tę suknię kilka lat temu w swojej szafie. Nie miała już metki, ale mama przysięgała, że to markowy ciuch. Była niemal pewna, że kupiła ją na jakiś pogrzeb. Próbowałam o tym teraz nie myśleć. Śmierć kiepsko komponowała się z imprezą, nawet taką, na jakiej dziś pracowałam.
A jeśli chodzi o nową sukienkę na przesłuchania? Szanse, że będzie mnie na nią stać, były takie same jak to, że przyłączę się do cyrku. San Francisco należało do najdroższych miast na świecie i choć dzieliłam apartament z dwojgiem współlokatorów, ciężko mi było co miesiąc uzbierać swoją część czynszu. Tak więc ta rzekomo markowa kiecka musiała mi wystarczyć.
– Przybywa gości. Są już na nas gotowi – powiedział Sam, ucinając przekomarzania Jasona i Carmen.
Gdy tamtych troje wyszło z pokoju, pospiesznie wyjęłam wiolonczelę z futerału. Szybko przeszłam korytarzem do Zielonej Sali, która nazwę zawdzięczała wyrazistemu kolorowi. Moim zdaniem był to bardziej lazur niż zieleń, ale może zdobione wykończenia i pięć wielkich żyrandoli sprawiały, że innym ten odcień wydawał się zielonkawy.
Kiedy tylko weszłam do środka, niemal wpadłam na pozostałych. Zatrzymali się kilka kroków za progiem z instrumentami w rękach. Wpatrywali się w jednym kierunku.
– O co chodzi? – spytałam, próbując coś zobaczyć, ale zasłaniali mi widok.
– To chyba jakaś impreza branży modelingu – wymamrotał Jason.
Przepchnęłam się obok niego łokciami i w końcu zobaczyłam, o czym mówi.
Pod wysokim sufitem zgromadzili się najpiękniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek widziałam. Każda osoba, na którą spojrzałam, wyglądała jak model czy modelka o doskonałym wyglądzie. Każda jedna. Popatrzyłam na brunetkę o posągowych kształtach przykrytych migoczącą tkaniną, która otulała jej sylwetkę jak płynne złoto. W kącie sali przystojny mężczyzna o hebanowej, niemal lśniącej skórze rozmawiał z drobną blondynką. Z trudem oderwałam wzrok od tej grupy, a gdy uniosłam oczy, zobaczyłam rozmarzoną twarz Jasona.
– Podnieś szczękę z podłogi. Praktycznie się ślinisz – rzuciłam pod nosem. Choć nie mogłam go winić. Staliśmy tu niczym śmiertelnicy w obliczu bogów.
– To pewnie kongres chirurgii plastycznej – powiedział Sam, wzruszając ramionami. – Lepiej zaczynajmy.
Przy barze znaleźliśmy stojaki na instrumenty i nuty oraz krzesła. Usiadłam na swoim miejscu i zajęłam się wiolonczelą, zamiast wpatrywać się w gości. Poprawiłam się na krześle i ustawiłam instrument tak, by uzyskać jak najlepszy kąt dla ruchu smyczkiem. Potem sprawdziłam nuty.
Sam zaczął grać pierwszy utwór i po chwili odpłynęłam w dźwiękach. Tępe uczucie tremy, które zawsze czułam w gardle na początku występu, zaczęło ustępować. Gdy grałam, znikał cały świat. Moje kredyty studenckie nie miały znaczenia. Rachunki za leczenie mamy wyparowały. Nie było żadnej rywalizacji z pozostałymi muzykami. Wszystko po prostu znajdowało się na właściwym miejscu. W idealnej harmonii.
Jedna melodia przechodziła w drugą. Straciłam poczucie czasu całkowicie pochłonięta muzyką. Przymknęłam oczy, grając ostatnie nuty andante con moto z utworu Śmierć i dziewczyna Schuberta. Ledwo zarejestrowałam komunikat Sama, że zespół robi sobie teraz dwudziestominutową przerwę. Wydłużyłam ostatnie tęskne crescendo. Zawsze ogarniała mnie melancholia, gdy kończyliśmy tę partię.
Kiedy w końcu wyszłam z transu, pozostali już opuścili salę. Stopniowo zaczęłam słyszeć szmer rozmów. Wzięłam głęboki oddech i opuściłam smyczek. Wróciła świadomość tego, gdzie jestem i uniosłam wzrok na najprzystojniejszą męską twarz, jaką w życiu widziałam. Na chwilę zabrakło mi tchu, ale to nie piękno mężczyzny mnie zaskoczyło. Nie jego niebieskie oczy. Tylko to, jak przeszywał mnie na wskroś morderczym wzrokiem.
Julian
Minęło trzydzieści lat i wcale ich nie żałowałem. Powinienem się spodziewać, że matka pominie fazę normalną i przejdzie od razu do ekstremalnej. Ona jednak najwyraźniej postanowiła pójść jeszcze dalej. Była tak zajęta planowaniem, że nie spotkała się ze mną, gdy dotarłem do Kalifornii. Twierdziła, że zorganizowanie wydarzenia otwierającego sezon jest jej obowiązkiem, bo reprezentuje jedną z rodzin, które są mecenasami Bay Area. Ale ja doskonale wiedziałem, o co chodzi w tym przyjęciu. Miałem być z każdej strony bombardowany kandydatkami na żonę.
Sebastian nie pokazał swojej zadowolonej z siebie facjaty, odkąd się rozstaliśmy na wyspie. Nie miałem pojęcia, gdzie się podział, ale wiedziałem, że w końcu i tak się tu pojawi. Elita rzadko opuszczała sezon przyjęć, a nikt nie mógł się wymigać od Obrzędów. Nawet ja. Rozpoznałem większość wampirów na sali, co niczego mi nie ułatwiało. Może i obracaliśmy się w szerszym gronie, mieszając się ze sobą co pięćdziesiąt lat, ale przez resztę czasu siedzieliśmy na własnych gałęziach drzewa genealogicznego. Obróciłem szklankę burbona w ręku. W tradycyjnym sezonie zwykle było kilka romansów. Niektóre kończyły się nawet rozlewem krwi. Ale powrót do Obrzędów oznaczał coś dużo gorszego od romansu, swatów czy przemocy. Obrzędy oznaczały poddanie się losowi, a ja chciałem tego za wszelką cenę uniknąć. Bez względu na tradycję czy knowania mojej matki.
Ale obowiązki mnie wzywały, więc znalazłem się w Teatrze Herbst, najbardziej kameralnym budynku wchodzącym w skład Centrum Sztuk Wizualnych San Francisco. Sala balowa nie była największą w tym kompleksie, ale urządzono ją wystarczająco wystawnie, by zaspokoić wampirze gusta. Zdobienia na wykuszowych oknach i sufitach pasowały do antycznych kryształowych żyrandoli. A w środku roiło się od połowy zamieszkujących ten kraj wampirów czystej krwi, co oznaczało zażartą walkę. To dlatego wolałem siedzieć przy barze. Patrzyłem na salę z dystansem. Inni przyszli tu zapoznawać się ze sobą, przechwalać, flirtować i demonstrować swoje wdzięki. Każdy szukał potwierdzenia dla swojego już rozdętego ego. Ja wolałem siedzieć w samotności. Przez wielkie okna widziałem światła miasta, które podkreślały mrok. Noc przyzywała mnie do siebie, gdy tak tkwiłem na przyjęciu koktajlowym.
– Koniec tego picia! – Na barze obok mnie wylądowała z plaśnięciem para zamszowych niebieskich rękawiczek, anonsując ich właściciela. Słowa wypowiedział szczupły mężczyzna o ciemnych włosach. Miał haczykowaty nos i okrutne czarne oczy. Był żyjącym dowodem na to, że nie wszystkie wampiry są pięknymi istotami o niezwykłej prezencji. Czasem się zastanawiałem, kto go przemienił w wampira i po co.
– Boucher – powiedziałem, witając się z nim głosem niewiele głośniejszym od szeptu. – Przyłączysz się do mnie? – Wskazałem szklankę.
– Może na jednego. – On też ściszył głos i uniósł palec gestem kogoś ważnego, kto nigdy nie zniżyłby się do tego, by gdziekolwiek się spieszyć. Jednym słowem był to gest bardzo francuski, a Boucher w każdym calu wyglądał jak paryżanin. Począwszy od starannie wypolerowanych butów, a skończywszy na wełnianym szaliku zawiązanym elegancko na szyi.
– Przyjechałeś na tę chucpę aż z Paryża? – spytałem. Dobrze go znałem i wiedziałem, że nie znosi opuszczać swojego ukochanego miasta.
– Miałem utarczkę z nowym dyrektorem opery. – Wzruszył ramionami. Barman postawił przed nim szklankę, a Boucher włożył świeżutki studolarowy banknot do puszki na napiwki.
– Kto wygrał?
– Ja. – Uśmiechnął się, błyskając dwoma rzędami ostrych białych zębów. Nawet nie pytałem o to, w jaki sposób. Skoro z tego powodu wyjechał z Paryża, doszło do przemocy. Prawdopodobnie musiał pozostać na wygnaniu do momentu, aż sprawa zniknie z mediów i pamięci mieszkańców. – Teraz służę swoją ekspertyzą lokalnej orkiestrze.
– Z pewnością im się przyda.
– A żebyś wiedział – odrzekł i ciężko westchnął. – A ty kiedy przyjechałeś?
– Kilka dni temu – odparłem cierpko. Prawiliśmy sobie uprzejmości, ale nie był moim przyjacielem. Nie można było ufać wampirom z innych rodów. Boucher i ja kochaliśmy muzykę, więc łatwiej nam było się dogadać. Tyle.
– Masz już jakieś faworytki? – Przeskanował otaczający nas tłum i zerknął na podopieczne znajdujące się na sali. – Nie zazdroszczę ci. Nie umiałbym wybrać tej jednej. Zapach uderza do głowy.
Skrzywiłem się na tę insynuację. Próbowałem za wszelką cenę zignorować woń krwi unoszącą się w powietrzu. Obecni tu podopieczni pochodzili z rodów niemal tak starych jak te wampirze. Podobnie jak ich przodkowie byli przygotowywani do roli idealnych partnerów wampirów, z nadzieją, że zostaną wybrani. Jak na śmiertelników, oni też byli niezwykle atrakcyjni. Rodziny podopiecznych latami wychowywały w ten sposób swoje najpiękniejsze i najbardziej utalentowane potomstwo, by zawalczyło o naszą uwagę. Większość związków między wampirami i podopiecznymi była tymczasowa. Mogły przetrwać przez kilkanaście, może kilkadziesiąt lat. Ale Obrzędy sprawiały, że sytuacja robiła się interesująca. Podopieczni rywalizowali między sobą o małżeństwo z wampirem i szansę, by spłodzić z nim potomka.
– Jakby świat potrzebował więcej wampirów.
– Dlaczego nadal uczestniczymy w tym cholernym castingu? – spytałem.
Boucher uniósł grube brwi przypominające gąsienice.
– Twoja matka ci nie powiedziała?
– Unika mnie. Nie widziałem jej, odkąd tu przybyłem. O dzisiejszym przyjęciu dowiedziałem się z zaproszenia z wytłoczonymi literami. No i w moim apartamencie w śródmieściu czekał frak.
– Sabine lubi gierki. – Opróżnił szklankę. – Na przyjęciu nie powinno się rozmawiać o ważnych sprawach, ale Rada postanowiła, że konieczny jest nam zastrzyk świeżej krwi.
– Masz na myśli dzieci? – zapytałem z kwaśnym uśmiechem.
– Poważnie? Brzmisz, jakbyś ich nie lubił.
– A co tu lubić. Pieluchy? Wrzaski? – Wampirze niemowlęta czystej krwi różniły się od ludzkich tylko dietą i długością życia. Reszta była wręcz groteskowo podobna.
Naszą rozmowę przerwała grupa muzyków, która zatrzymała się za progiem i wlepiła w nas wzrok. Przewróciłem oczami, gdy zobaczyłem ich odbicie w lustrze nad barem, a Boucher po prostu się roześmiał. Butelki ustawione nad barem w zwartym szeregu przesłoniły mi widok i nie widziałem ich wszystkich. Dlaczego wszystkie pretensjonalne bary były wyposażone w lustro? Ludzie jednak nie przykuli naszej uwagi na długo. Ciemne oczy Bouchera przesunęły się w kierunku ciekawszych od nich wampirów i podopiecznych, których twarze wyłaniały się zza butelek i między nimi jak obraz w lusterku wstecznym.
– Nie należało zastosować wobec nich perswazji? – spytałem, nadal myśląc o śmiertelnikach. Zwykle trzeba było ich mentalnie przygotować, zanim dopuściło się do uczestnictwa w tak dużej imprezie. Skupisko wampirów za bardzo rzucało się w oczy jako zjawisko paranormalne, by je zignorować.
– Rada idzie z duchem czasów – rzucił. Niesmak w jego głosie powiedział mi, co o tym sądzi. Perswazję należy stosować tylko w wyjątkowych sytuacjach.
Skrzywiłem się.
– Za chwilę nas wykastrują.
– Nikt na to nie pozwoli – zauważył pochmurnym tonem. Ale zanim wycisnąłem z niego więcej informacji na temat Obrzędów czy nieoczekiwanego humanitaryzmu Rady, podniósł rękawiczki. – A teraz ruszam wmieszać się w tłum i porozmawiać z innymi. A ty? Chyba nie zamierzasz się tu chować przez resztę wieczoru?
– Cóż, w pewnym momencie się zwinę – powiedziałem, patrząc, jak naciąga rękawiczki. Wyjąłem swoje skórzane z wewnętrznej kieszeni kurtki. Nie lubiłem ich nosić, ale w mieszanym towarzystwie ostrożność była konieczna.
– Odrobina frajdy cię nie zabije – przypomniał mi Boucher, wygładzając mankiety. Zostawił mnie i wszedł w rozgadany tłum łaszczących się do siebie istot.
Nie zabije mnie – i na tym polegał problem. W zamian dostanę niekończącą się torturę. Ale Boucher miał rację. Mogłem się zabawić w San Francisco, pod warunkiem że wymknę się z tego nudnego bankietu. Postanowiłem odnaleźć matkę, wysłuchać jej kazania na temat obowiązków i zadań wobec rodziny, a potem wyjść. Odwróciłem się i odstawiłem szklankę na bar, a potem odłożyłem rękawiczki, by sięgnąć po portfel. Barman wpatrywał się w kolejny banknot o wysokim nominale, który właśnie trafił do puszki na napiwki. Łatwo było zapomnieć, że kwoty dla nas niewielkie na śmiertelnikach robiły ogromne wrażenie. W przeszłości perswazja, którą wobec nich stosowaliśmy, wykluczała zdziwienie i zadawanie przez nich pytań. Ale teraz wprowadzono te nowe pieprzone zasady, które nie miały sensu. Jakby wampiry miały zmienić swoje złe zachowanie, by znaleźć się po dobrej stronie historii.
Zanim jednak się odwróciłem, poczułem zapach, który unosił się w powietrzu jak ostrzeżenie.
Krew. Ale nie jakaś tam krew.
Poczułem ją, zanim ujrzałem kobietę.
Zgniecione płatki róż krążące nad bankietowym stołem Marii Antoniny. Przypalony cukier i aksamit fiołków na porcelanowej szyi. Ciepło ognia płonącego w palenisku w Wenecji. Słodki migdałowy zapach kobiecych ud zaplecionych wokół mojej szyi. Było tak, jakby moje życie upływało w cieniu jej nieobecności w takim samym stopniu, jak tę chwilę zaznaczyła jej obecność. Musiałem się wysilić bardziej niż kiedykolwiek w ciągu minionych wieków, aby się nie odwrócić i nie towarzyszyć jej wzrokiem, gdy przemierzała salę. Cierpliwość nie była definiującą mnie cechą. Ale nie chciałem pokazać, że jestem zainteresowany. Nie mogłem sobie na to pozwolić.
Jej zapach był teraz mocniejszy, a ja przekląłem się w duchu za to, że zdecydowałem się na jeszcze jednego drinka. Gdybym wyszedł wcześniej, nie doszłoby do tego. Uknuła to moja matka? Czy Sabine Rousseaux w końcu z powodzeniem znalazła wśród podopiecznych taką kobietę, której nie mogłem się oprzeć?
Zatopiłem palce w wypolerowanym blacie, jakby zrobiono go z masła. Moje rękawiczki leżały na nim zapomniane. Oczy barmana rozszerzyły się w jeszcze większym zdziwieniu niż wtedy, gdy wrzuciłem do jego puszki napiwek, a ja jęknąłem głośno. Zanotowałem, by później zapytać Celię, co kwalifikowało się jako wystarczająco ekstremalny scenariusz usprawiedliwiający perswazję. Na ten moment byłem pewien, że włożenie rąk w twarde drewno spełniało kryteria.
– Nalejesz mi teraz kolejnego drinka – zwróciłem się do barmana, który znieruchomiał, gdy wymieniliśmy spojrzenia. – Zauważyłeś na blacie te ślady, ale nie zaprzątałeś sobie nimi głowy. Twoją uwagę pochłonęły ogromne napiwki, które dostałeś tego wieczoru.
Skinął głową i odwrócił się, by sięgnąć po butelkę whiskey i nalać mi kolejnego drinka. Za plecami usłyszałem muzykę i momentalnie się rozluźniłem. Wyjąłem palce z blatu i przyjrzałem się wgłębieniom, które zrobiłem w antycznym drewnie. Postanowiłem uciszyć wyrzuty sumienia, przelewając sporą darowiznę na konto Centrum Sztuk Wizualnych jutro rano.
Szybko włożyłem rękawiczki, żeby przez przypadek nie uszkodzić czegoś jeszcze, i chwyciłem szklankę palcami. Kolejna porcja whiskey powinna mnie zrelaksować. Bez względu na to, czyja woń przyciągnęła moją uwagę, zniknie wraz z podopieczną, zanim wypiję drinka. Zmiesza się z wieloma innymi zapachami unoszącymi się w powietrzu.
Ale zanim się obejrzałem, znowu poczułem ten zapach. Popatrzyłem wokoło w poszukiwaniu istoty, która go roztaczała. Ciemna żądza zaczęła we mnie pulsować i coś niezwykle pierwotnego zawładnęło moją naturą. Zrobiłem krok w kierunku tłumu, ale tam moja uwaga automatycznie odwróciła się od skłębionej masy imprezowiczów. Instynktownie zwróciłem głowę w stronę kwartetu smyczkowego. Ledwie zarejestrowałem grających mężczyzn. Niemal nie zauważyłem apetycznej brunetki, która grała na altówce. Zamiast tego na tyłach grupy znalazłem źródło tej nagłej zwierzęcej żądzy. Siedziała pod kątem, trzymając wiolonczelę między nogami. Miała byle jaką znoszoną sukienkę i brakowało jej wyrafinowania drugiej kobiety z zespołu. Schyliła głowę cała pochłonięta grą i nie widziałem dobrze jej twarzy. Pojedyncze pasmo włosów umknęło z ciasnego węzła na czubku głowy. Wiło się na jej karku niesforne, zbuntowane. Ona sama wydała mi się właśnie taka. Z doświadczenia wiedziałem, że takie kobiety są niebezpieczne.
Podsumowując, było tylko jedno słowo, by ją opisać: człowiek.
Z pewnością to nie tę kobietę wybrała moja matka z myślą o swatach. Ale jej krew miała ogromną moc. Inni też potrafili ją wyczuć. Będzie miała szczęście, jeśli wyjdzie stąd uboższa jedynie o parę litrów krwi i krótkoterminową utratę pamięci. Zwykle wampiry nie zabijały ludzi, ale podczas sezonu towarzyskiego panowało pewne rozluźnienie.
Straciłem poczucie czasu, stojąc tak i zastanawiając się, co począć z tą kruchą istotą. Im dłużej tak tkwiłem, tym bardziej byłem świadom czegoś innego. Jej talentu. W odróżnieniu od pozostałych grała całą sobą, a wszystko to zginie, gdy dziś wieczorem położy na niej ręce nieodpowiedni wampir.
Nienawidziłem całej tej cholernej krwawej bandy. Nienawidziłem tego, jak pozują. Nienawidziłem faktu, że zostałem wyciągnięty z wygnania, na które skazałem się sam, by do nich dołączyć.
A najbardziej nienawidziłem jej za to, że zmuszała mnie, bym został na tym przyjęciu. Bo nie miałem wyjścia. Nie mogłem już stracić jej z oczu.
Nadal na nią patrzyłem, gdy grupa muzyków obwieściła, że udaje się na przerwę. Nikt z obecnych tego nie zauważył ani najwyraźniej o to nie dbał. Troje z kwartetu szybko opuściło salę, ale ona została, jakby przyklejona do swoich nut. Zdaje się, że ludziom miał przyświecać jakiś instynkt samozachowawczy. Jak mogła siedzieć w pomieszczeniu pełnym wampirów bez żadnej ochrony niczym przekąska? Czy nie wyczuwała niebezpieczeństwa?
Nagle otworzyła oczy i spojrzała bezpośrednio w moje. Ułożyła usta w szerokie O i dobiegło mnie jej westchnienie słyszalne tylko dla mojego nadprzyrodzonego słuchu. Nie pierwszy raz człowiek reagował w ten sposób, kiedy nieoczekiwanie napotkał nasz gatunek. Zmrużyłem oczy zdeterminowany, by ją wystraszyć. Nie powinno jej tu być. Patrzyłem, aż krew napłynęła jej do policzków, a moje nogi wrosły w ziemię, powstrzymując mnie przed zrobieniem kroku w jej stronę. Odwróciła się i zaczęła zbierać swoje rzeczy, odsłaniając swoje smukłe nagie plecy.
Moje ciało zinterpretowało ten ruch jak zaproszenie, które już w pośpiechu przyjąłem.
Kimkolwiek była ta kobieta, teraz było dla niej za późno.
Julian
Od czterdziestu lat nie zabiłem człowieka. Dziś wieczorem miałem przerwać tę passę. Nie chodziło o to, że chciałem ją zabić. Po prostu wiedziałem, że nie wystarczy tylko jej posmakować. Jej krew śpiewała do mnie przez całą salę. Ta upojna kołysanka przyciągała mnie coraz bliżej. Dziewczyna była młoda. Nie dbałem o to. Była utalentowana. Nie dbałem o to. Jedna wymiana zdań i z łatwością użyłbym perswazji, by stąd ze mną wyszła. Utrata kontroli w tym miejscu mogła się skończyć niezłym bałaganem.
Zajęcia, które dla niej zaplanowałem, zwykle były zarezerwowane dla przyjęć za kulisami, które odbywały się po oficjalnych bankietach. Tych mających miejsce w prywatnych rezydencjach i willach. Wszędzie tam, gdzie dostępu broniły wysokie bramy, a lista gości była dużo bardziej ekskluzywna. Nie sądziłem, że wytrwam wystarczająco długo, by znaleźć nową lokalizację. Ale teatr był pełen zacienionych kątów i kryjówek, w których mogłem zatopić kły w tej alabastrowej szyi.
Gdy do niej podszedłem, poruszyła się na krześle i przez chwilę jej wiolonczela zasłaniała mi widok. Instrument działał jak talizman chroniący ją przed złem na tyle długo, że się zatrzymałem.
Odwróciło to od niej moją uwagę i wyszedłem z sali balowej, a z każdym krokiem z dala od niej rozjaśniało mi się w głowie. Ale zamiast tego pojawiło się nowe, równie niepokojące pragnienie. Chciałem ją chronić.
Chronić ją? Ale jak?
Nie miałem pojęcia, jak to, kurwa, osiągnąć w sytuacji, gdy to przede mną powinna się chronić.
Potrzebne było zachowanie bezpiecznej odległości. Powinienem przebywać w pobliżu, by dopilnować, że nie padnie ofiarą mojego rodu, ale na tyle daleko, aby głód nie odebrał mi rozumu. Miałem całe lata, żeby nauczyć się kontrolować żądzę krwi. Potrafiłem to zrobić. Dlaczego więc czułem, jak to postanowienie przesypuje mi się między palcami niczym piasek?
Korytarz na zewnątrz Zielonej Sali był na szczęście pusty. Nie wiem, co by się teraz stało, gdyby stanął mi na drodze jakiś człowiek. Był tylko jeden gwarantowany sposób, żeby zaspokoić moje pragnienie. Dojrzałem jej drobną figurę i zacząłem zdejmować rękawiczkę. Poczułem zapach i moją misterną strategię trafił szlag.
Było trudniej zachować dystans, gdy tylko jedna strona znała plan. Przyspieszyłem i wszedłem w ciemny kąt, by mogła spokojnie przejść. Zrobiła zaledwie kilka kroków, kiedy jakaś górująca nad innymi postać stanęła jej na drodze.
– Kurwa – zakląłem pod nosem na widok Giovanniego Valentego. Ten wampir, młodszy ode mnie zaledwie o sto lat, zyskał opinię bawidamka. Problem w tym, że miał też brzydki zwyczaj już po wszystkim zabijać nastrój, a wraz z nim same damy.
Nic dziwnego. Był przystojniakiem i w każdej epoce mógł zwabić kobietę i zamknąć się z nią sam na sam. Czarne włosy sięgały mu do ramion. Ostatnim razem, gdy się spotkaliśmy, nosił je krótko obcięte. Walczyliśmy na wojnie po tej samej stronie. Po przegranej straciłem go z oczu i nie mieliśmy kontaktu. Czas bywa zdradliwy. Minuty mogą się ciągnąć jak wieczność, a lata mijać w mgnieniu oka. Giovanni nadal był zbudowany jak wojownik, a jego szyty na miarę garnitur bardziej to podkreślał, niż ukrywał.
Dziewczyna zrobiła krok do tyłu i uniosła głowę, by na niego spojrzeć, bo był o jakieś trzydzieści centymetrów wyższy. Nasłuchiwałem, czekając na jakąś reakcję, ale zachowywała się zupełnie cicho. Nie znałem jej, a już doprowadzała mnie do szału.
– Wybacz – powiedział Giovanni, posyłając jej czarujący uśmiech – ale chciałem ci podziękować za tę piękną muzykę.
Człowiek mógł nie zauważyć jej palców zaciskających się na szyjce wiolonczeli, szczególnie w przyćmionym świetle korytarza. Ale ja od razu zwróciłem na to uwagę. Zadziałał instynkt samozachowawczy, którego jej zabrakło na sali balowej. Mogło to oznaczać, że dziewczyna myśli. Miałem taką nadzieję. Ona jednak nie oddaliła się od niego. Zaśmiała się tylko nerwowo.
– Taką mam pracę – zażartowała. – Niebawem zagramy kolejne utwory, ale teraz muszę się udać na tak zwane siusiu.
– Siusiu? – powtórzył, miękko wymawiając głoski. – Nie powinnaś o sobie mówić jak mała dziewczynka. Jesteś bardzo piękną kobietą.
– Naprawdę? – Ton jej głosu był niezdecydowany. Jakby miała się za chwilę albo znowu roześmiać, albo zirytować.
– Przejdziesz się ze mną na spacer? – spytał zwyczajnie.
– Ale wiolonczela…
– Zabierz ją ze sobą. Możesz dla mnie zagrać.
Usłyszałem muzyczny rytm jego głosu, gdy do niej mówił. A więc to tyle, jeśli chodzi o stosowanie perswazji wyłącznie w ekstremalnych sytuacjach.
Giovanni poprowadził ją daleko od przyjęcia, w kierunku teatru. Co tylko potwierdzało jego intencje. A ja musiałem mu na to pozwolić. Gdy zniknie z pola mojego widzenia, ta nagła fascynacja ulotni się wraz z nią. Będę mógł opuścić bankiet. A dziewczyna? Cóż, może Giovanni nauczył się lepiej kontrolować swoje instynkty. Ze zdziwieniem zauważyłem jednak, że powoli idę za nimi. Nie byłem pewien, na czym polega mój pieprzony problem.
Kiedy zniknęli w mroku, poczułem, jak coś we mnie pęka. Podbiegłem do nich i zatrzymałem się tak szybko, że dziewczyna się wystraszyła. Jej stopa zaplątała się w fałdy długiej sukni, a ona sama, straciwszy równowagę, wychyliła się i wpadła w moje ramiona. Wiolonczela upadła na posadzkę za nami, czemu towarzyszył krzyk dziewczyny.
– A więc tu jesteś – powiedziałem miękko. – Zniknęłaś mi z oczu.
Zdezorientowana próbowała się wyrwać z moich ramion.
– Co do… – zaczęła się jąkać.
– Giovanni – przerwałem jej – zostaw nas na chwilę samych. Moja pani jest nieco niezdarna.
Pochyliłem się i uwolniłem jej but z sukni, a potem podałem go jej na wyciągniętej dłoni. Od razu włożyła go na stopę i odwróciła się, by podnieść wiolonczelę.
– Julianie, nie wiedziałem, że wróciłeś do San Francisco ani że ta śmiertelniczka jest już z kimś związana. – Odsunął się od nas na krok. Żył wystarczająco długo, by wiedzieć, że wampiry przywiązują się do swoich stworzeń.
– Ale co… – Dziewczyna znowu próbowała zabrać głos.
Odwróciłem się i spojrzałem na nią.
– Nic nie mów, kotku.
Zamarła, lecz mimo iż perswazja zdominowała jej wolną wolę, nadal się we mnie wpatrywała. Po raz pierwszy mogłem się przyjrzeć jej twarzy. Koniec nosa miała lekko uniesiony, a na nim rozsypane delikatne piegi. W ciemności widać było tylko kółko zieleni wokół jej rozszerzonych źrenic. Człowiek w ogóle by tego nie widział, ale ja patrzyłem na nią wampirzym wzrokiem.
– Tak – powiedziałem do Giovanniego, zupełnie ją ignorując. – To coś nowego.
– Właśnie widzę – odparł, a przez jego słowa przebiegł niebezpieczny prąd, gdy spojrzał w jej kierunku. – Nie poczułem od niej twojej woni. Gdyby tak było…
– Niewinny błąd. – Wdarłem się między nich, by wysłać jasny komunikat.
– Może. Jest ładna jak na człowieka – uznał.
– Tak uważasz? – Wzruszyłem ramionami. – Mnie interesuje bardziej jako wiolonczelistka.
Giovanni się roześmiał i poklepał mnie po plecach.
– Zdążyłem już zapomnieć, że z ciebie taki romantyk. – Zaczął odchodzić, ale się zatrzymał. – Daj znać, jak ci się znudzi, dobrze?
Posłałem mu wymuszony uśmiech, nie ruszając się z miejsca, w którym zasłaniałem dziewczynę, dopóki całkowicie nie zniknął z pola widzenia. Ona nie była tu bezpieczna. Im szybciej opuści teatr, tym lepiej. Musiałem znowu użyć perswazji. Tym razem chciałem ją zmusić, by sobie stąd poszła i wróciła do domu. Później sprawdzę, czy Giovanni przestał się nią interesować. Jeśli tak, nic jej nie będzie grozić.
Jeżeli nie…
– Moja wiolonczela! – krzyknęła, a ja zaskoczony aż zakręciłem się w miejscu.
Podniosła instrument i spojrzała na pęknięty korpus, a potem uroczyście odłożyła wiolonczelę na ziemię. Następnie zrobiła ostatnią rzecz, jakiej bym się spodziewał. Wstała i uderzyła mnie w klatkę piersiową.
– A to za co? – Uchyliłem się przed kolejnym ciosem.
– Wystraszyłeś mnie jak diabli. To dlatego ją upuściłam, a teraz…
– Nie to jest teraz ważne – wpadłem jej w słowo. Spojrzała na mnie i zdałem sobie sprawę, że Valente się mylił. Nie była ładna. Była zachwycająca, nawet gdy się złościła.
Szczególnie wtedy.
– Jak możesz…
– Posłuchaj mnie uważnie – znów jej przerwałem. – Ten mężczyzna nie jest taki, na jakiego wygląda. Musisz stąd uciekać.
Czekałem, ale nie ruszyła się o krok.
– Uciekaj – powtórzyłem, podkręcając perswazję.
Po prostu na mnie patrzyła, jakbym był szaleńcem.
– Dlaczego nie uciekasz?
– A dlaczego miałabym to robić? – spytała.
– Bo ci kazałem. – Moja siła perswazji osłabła i nie wiedziałem dlaczego. Wcześniej była cicho, ale teraz wydawało się, że nie mam na nią żadnego wpływu.
Położyła ręce na biodrach, jakby na dowód, że moje przypuszczenia są słuszne.
– No więc?
– Zwykle to wystarcza. – Nie miałem czasu jej wyjaśniać, jak działa perswazja. Ani opowiadać o wampirach czy informować, dlaczego musi stąd wyjść. Im dłużej tu była, tym mniej było prawdopodobne, że posprzątam cały ten bałagan.
– Jeśli to już wszystko…
Miałem jeszcze jedną sztuczkę w rękawie, choć ta należała do ludzi.
– No dobrze, a teraz uciekaj stąd, proszę, jak najdalej.
Roześmiała się.
– Po raz kolejny udajesz głuchego. Dlaczego?
– No dobrze. – Wyrzuciłem ramiona w górę, jakbym się poddawał. Próbowałem być łagodny i ją ostrzec. Usiłowałem nawet użyć wobec niej perswazji. – Dlatego że ten facet cię zabije i wyssie twoją krew.
Zawahała się, ale zanim mogłem odetchnąć z ulgą, zadała mi następne pytanie:
– Dlaczego miałby to zrobić?
– Dlaczego? – Zezłościłem się. – A nie wystarczy ci, że tak zrobi? Zdrowa psychicznie istota by uciekła.
– Słuchaj, nie wiem, jak ci to powiedzieć – odparła wolno – ale nie sądzę, że to moim zdrowiem psychicznym powinniśmy się przejmować.
– Nie jestem szalony – powiedziałem, zgrzytając zębami. Powinienem ją zostawić na śmierć. Najwyraźniej miała w nosie, że posłuży Giovanniemu za przekąskę. Dlaczego ja miałem się przejmować?
– Znakomicie – skwitowała sucho. – A teraz wybacz.
Nie ufałem sobie na tyle, by jej dotknąć, ale musiałem ją powstrzymać przed powrotem na salę. Gdy tylko Giovanni ją zobaczy beze mnie u jej boku, ponownie się nią zainteresuje. Tak więc palnąłem bez zastanowienia:
– Musisz stąd uciekać, bo on jest wampirem.
– Wampirem? – Wymówiła to słowo, jakby było w obcym języku. Zrobiła pauzę, by ponownie na mnie spojrzeć. – Do tej pory sądziłam, że mam do czynienia z dupkiem, ale ty jesteś najprawdziwszym wariatem.
Powinienem był się domyślić, że ta rozmowa pójdzie w tym kierunku, ale mimo to spróbowałem jeszcze raz.
– Musisz mi zaufać.
– Jasne, ale wiesz co, może jednak nie.
Nic na nią nie działało. Ani czar, ani perswazja, ani nawet prawda. Nic. A ja czułem się coraz bardziej sfrustrowany. Co miałem począć, skoro ta drobna istota rodzaju ludzkiego chciała się narażać na niebezpieczeństwo? Czy chronienie jej było moim obowiązkiem? Wpatrywałem się w nią, zdając sobie sprawę, że nie odpuści.
– Muszę wracać. Nie mogą beze mnie zacząć. – Spojrzała na pękniętą wiolonczelę i na jej twarzy rozlał się smutek. – No tak. Na tym nie zgram niczego. Chodź ze mną, proszę, i wyjaśnij im, co się stało.
Teraz więc mieliśmy się kłócić o cholerną wiolonczelę. Miałem tego dość.
– Nie. To ty musisz pójść ze mną. Nie możesz wrócić na to przyjęcie.
– Ponieważ chcesz mnie ochronić przed wampirem? – spytała, a ja zrozumiałem, że nie tylko ignoruje moje ostrzeżenie, ale też trochę się mnie boi. O co tu chodziło? – Skąd mam wiedzieć, że nie zaciągniesz mnie w ustronne miejsce i nie zamordujesz?
– Jeszcze chwila, a tak właśnie zrobię – wymruczałem, czując, jak wydłużają mi się kły. – Zawsze jesteś tak cholernie uparta?
Skrzyżowała ręce na piersi i wzruszyła jednym ramieniem.
– A ty zawsze zachowujesz się tak cholernie dziwacznie?
– Próbuję uratować ci życie – przypomniałem jej. – Niektórzy nazwaliby moje zachowanie rycerskim.
– Rycerskość to martwy koncept – zaripostowała.
Stawało się oczywiste, że nie wygram tej utarczki słownej. Cóż, niech tylko ona będzie martwa.
– Nie zamierzasz więc stąd uciekać?
Nie ruszyła się o milimetr, więc nie miałem wyboru. W mgnieniu oka przewiesiłem ją sobie przez ramię i wyniosłem z budynku.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Filthy Rich Vampire
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Kinga Dąbrowicz
Projekt okładki: Ewa Popławska
Ilustracja na okładce: MiaStendal / Stock.Adobe.com
Copyright © 2022 by Geneva Lee
Copyright © 2023 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Milena Halska, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie I
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-498-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz