Flirt z Paralipomeną. Mitologie - Jan Gondowicz - ebook + książka

Flirt z Paralipomeną. Mitologie ebook

Jan Gondowicz

0,0
51,14 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Paralipomena to w żargonie filozofów myśli właściwie zbyteczne, z którymi autor nie umiał się rozstać, dopowiedzenia, dodatki. W piątym zbiorze swoich szkiców Jan Gondowicz odkrył, że patronuje im bogini (grecka oczywiście) Paralipomena, która broni praw wiedzy niekoniecznej. Pod władzą Paralipomeny znalazły się więc w książce rozważania o sztuce korumpowania królów, jedzeniu kalafiorów, zasadach zabijania stryjów, znajdowaniu zgubionych scyzoryków, błędach przy uwodzeniu, prowadzeniu sklepów tekstylnych, hodowli bazyliszków, przygodach w fotelu, mowie płazów, wielkich armatach, bufiastych spodniach, mamutach, karmieniu rekinów i budowie domów w parku narodowym.
W sumie 46 szkiców i esejów, a tematów tyle, ile czytelnik zechce się doczytać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Opieka edytorska: Magdalena Partyka

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Zdjęcia w książce pochodzą

z Narodowego Archiwum Cyfrowego

The graphics on the cover copyright

© by Mahendra Singh

Copyright © by Jan Gondowicz

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2024

Wydanie elektroniczne 2021

ISBN: 978-83-244-1183-2 (EPUB), 978-83-244-1183-2 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Ze wszystkich rodzajów zapewniania sobie książek pisanie ich uchodzi za najchlubniejszy. W tym miejscu niektórzy z przyjemnością przypomną sobie dużą bibliotekę, którą u Jean Paula ubogi belferek Wuz zgromadził w ten sposób, że dzieła, których tytuły w katalogu targowym zainteresowały go, ale na które nie było go stać, sam pisał.

                     Walter Benjamin, Rozpakowuję swoją bibliotekę,

                     przełożył Bogdan Baran

Jak zwykle dobra połowa tych szkiców ukazała się w pierwotnych wersjach na łamach miesięcznika „Nowe Książki”. Chcę podziękować  d a w n e m u  zespołowi redakcyjnemu tego pisma, że przez dwadzieścia jeden lat (marzec 1999 – kwiecień 2022) mogłem tam w formie felietonów z cyklu „Języczek uwagi” publikować, co chciałem, i było to przyjmowane z anielską cierpliwością i wyrozumieniem.

Zbiór tekstów zamknięty został we wrześniu 2022.

J.G.

Ząb, zupa, dąb

W tandetnym piekle Sonaty Belzebuba szatańskie pachołki składają hołd władcy: „Ty jeden, panie, miałeś odwagę mierzyć w to, co inni uważali za zupełny nonsens. Tym samym nas, biednych lokai kabaretu, podniosłeś do godności prawdziwych diabłów”. Witkacy jednym ruchem skojarzył kicz, absurd, awans, fagasów i szatana. To właśnie konstelacja Mrożka[1] – tego, który sześć dekad temu umiał zaprzeć nam dech. Z podziwu i chyba strachu. Bo większość tego, co wówczas pisał, podszyte było nieznanym u nas nigdy, iście szatańskim chichotem. Po Tangu ów pogłos ścichł; był to już inny Mrożek.

Wiele lat później w felietonie Dzieci wojny skwitował Mrożek śmierć złudzeń, że z makabry wychynie lepszy świat. Nic podobnego: akurat „złość, głupota, paranoja, małość, kłamstwo i nienawiść” doszły po wojnie do władzy. I to nie same z siebie, lecz z pomocą rąk i głosu jego, Mrożkowej, generacji[2]. Mała pociecha, że „byliśmy trąbami, w które dęli inni”. To zarażone piekłem głosy totalitarnych trąb dudnią we wczesnym Mrożku. Demonstracja językowych technik przemocy – oto godne pisarza zadanie.

Sądząc z efektów, najżywszą niechęcią obdarzył Mrożek nie wszechobecne hasła, lecz dialektykę elenktyczną, czyli sposób dowodzenia, że czarne jest białe, nienawiść to miłość, niewola to wolność, i tak dalej, jak u Orwella. Toteż akcja wielu jego opowiadań z epoki, gdyśmy się nim w moich czasach zachłysnęli, i pierwszych, nieporównanych sztuk toczy się w myśl procedur językowych. A ściślej – dialektyki, będącej logiką paranoi. Takiej, której można się wyuczyć. W kompromitacji dialektyki z użyciem jej samej ujrzano jednak dwuznaczność. Na przykład Andrzej Kijowski, który odbył tąż edukację, zalecał Mrożkowi (w ramach pokuty) „napisanie wreszcie biografii wewnętrznej” – niezapośredniczonej, więc szczerej. Wszystkim życzeniom Kijowskiego przyszło się spełnić poczwarnie: postulat wielkiej współczesnej powieści obyczajowej zaowocował cyklem o rozlewisku, mesjanizm – religią smoleńską, szturchanie zaś Mrożka – tegoż monstrualnym Dziennikiem. Ale do rzeczy.

Kto umie u Mrożka wykręcić kota ogonem, ten wygra, a więc ma rację. „Czasem wydaje nam się, że myślimy, że nie myślimy, ale myślimy – podczas gdy naprawdę, to nie myślimy” – wpiera Więzień w Naczelnika z Policji, i to on Naczelnika pokona. Choć Naczelnik szybko się uczy: „Właśnie będąc z policji, ale udając przed innymi, że się nie jest z policji, jest się z policji jakoby w dwójnasób. Ale dopiero być z policji i udawać przed samym sobą, że się nie jest z policji – to znaczy dopiero być z policji głęboko, rozkosznie, powiedziałbym całą piersią” – kołuje Naczelnik Sierżanta. Istotę tej dialektyki wykłada Naczelnikowi Więzień, już jako Adiutant: „Pan, jako naczelnik policji, powinien wiedzieć, że to, co jest istotne – nie musi mieć mimo to specjalnego znaczenia, ewentualnie może mieć lub ma znaczenie przeciwne, lub po prostu różne, zależnie od pewnych okoliczności”. A co jest lub nie jest pewną okolicznością i jakie wnosi znaczenie, przesądza ten, kto dokonuje dialektycznej agresji na czyjś poczciwy umysł.

Akcja jednoaktówki Na pełnym morzu zaczyna się w chwili, gdy decyzja już zapadła: Gruby Rozbitek postanowił zjeść Małego Rozbitka. I zje go, bo rozporządza dialektyczną władzą dyskursu, wspartą wszelkimi paralogizmami, stawianiem faktów na głowie i ordynarnym przekupstwem. Nikt tu nikogo nie tknie palcem, lecz Mały, polemista naiwny, straci życie. „Zaskakujące – piętnuje go Gruby – że na brak powszechnej, ogólnoludzkiej, wszechobejmującej sprawiedliwości narzekają przede wszystkim niezadowoleni. Czy żądając sprawiedliwości – nie szukają po prostu usprawiedliwienia ci, którym się nie udało?”. Cały liberalizm w jednym zdaniu! Skąd wniosek, że nieudacznik sam jest sobie winien, a więc winien, ergo zasłużył. Argument nieodparty jak te, które słyszy się na ulicach, a czasem czyta w prasie: „Kto ma pieniądze – pewno skądś je ma”; „W okularach – znaczy Żyd”; „Bał się – widać miał czego”. Na tę okazję strona przegrywająca, nadstawiając bez oporu gardło pod nóż, sięgnąć może po dialektykę ofiar: „Prawdziwa wolność jest tylko tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności”[3].

Mrożek nie napisał nigdy nic lepszego od jednoaktówki Karol, która w lekturach szkolnych powinna zastąpić Pana Tadeusza, bo mało kto będzie miał okazję poloneza wodzić, za to każdy w naszym kraju stanie kiedyś przed decyzją: przyłączyć się do łowów na Karola lub podzielić jego los. Dialektykę w służbie agresji zastępuje tu dialektyka w służbie innego instynktu – strachu. „Tylko słowa – pisze Jan Błoński – budują przegrodę między ciałem ofiary a strzelbą czy łapą kretyna”. Posiadacze dubeltówki, niepiśmienni Dziadek i Wnuk, ani myślą gadać z Okulistą. „Pan jest alfabeta i co z tego? Czy my się pana boimy? Nie, to pan się nas boi”. Jedynym dla Okulisty ratunkiem jest wciągnąć ich mimo to w gadkę, która wyniesie go do roli pomagiera. Lufy zwrócą się wtedy przeciw komuś innemu, wszystko jedno komu. Dialektyka, jak to się nieraz widziało i jeszcze zobaczy, zmienia liberała w aktywnego wspólnika obłąkanych fanatyków. Ma się rozumieć, to tylko odroczenie, bo Okulista jest zbyt wygadany, by prędzej czy później nie okazać się Karolem. I świetnie o tym wie. I oni wiedzą. I on wie, że wiedzą. Przewrotna gadanina nie ocali inteligenta, ale przedtem unurza go w szambie.

Mrożek mógł widzieć na starość, jak język współczesnej debaty nie gorzej niż za jego młodych lat podbiega bulgotem paranoi. Jak wszystkie chwyty mowy sprzęgniętej z przemocą, które pokazał w akcji, trafiają znów do obiegu. Lecz wątpię, czy czuł się wieszczem. Choć przecież opisał w Indyku, co się dzieje, gdy odklejona mowa tworzy sztuczną realność. Jeśli wierzyć dyspucie chłopów, indyk, którego w ramach kreowania nierzeczywistości przemocą „ożeniono” tam z kurą, poszedł z rozpaczy tarzać się w pokrzywach, kura zaś zniosła jajo. Tu sprawca mariażu wyciąga zza pazuchy biały stożek i wywiązuje się dialog: „W samej rzeczy, spiczaste jakieś...”. – „A wyjdzie z niego co?”. – „A coby nie miało wyjść? Wyjdzie”. – „A co?”. – „A kto to może wiedzieć? Poczekać trza”. – „No, to poczekajmy”. – „No, to czekamy...”.

Chybaśmy się doczekali.

2013

Prozopografia
Mat

Przez Rumunię, Włochy, Francję i Anglię 15 września 1940 roku Michał Choromański z żoną dotarli wreszcie do Rio. Usiedli w lobby hotelu Paysandú. Wtem zrobił się ruch, pyknęły lampy wyładowcze fotoreporterów. Wszedł mężczyzna średniego wzrostu, bardzo brzydki. „Miał orli profil, szpakowatą głowę i przystrzyżony wąsik. Młoda kobieta, w żałobnej czerni i wyższa od niego, szła obok. «Skąd ja go znam?»” – pomyślał pisarz polski. „Nie przypuszczałem, że już wkrótce pewna bardzo osobliwa fotografia nieznajomego i jego małżonki ukaże się we wszystkich dziennikach proalianckiego świata. Siedzący w pobliżu mnie pan w tropikalu, z błękitnym brylantem na małym paluszku i w dość jaskrawym krawacie, będzie uwieczniony na niej w pasiastej piżamie, leżący z zamkniętymi oczami obok trupa swojej młodej żony”.

Stefan Zweig był wówczas, jak nie bez zawiści przyznawał Tomasz Mann, zapewne najsławniejszym pisarzem świata. Lecz z angielskiego punktu widzenia, jako enemy alien, kandydował na lokatora obozu koncentracyjnego na wyspie Man. Z tej racji wybrał Brazylię. Przed fatalnym 22 lutego 1942 roku zdążył jeszcze ukończyć biografię Montaigne’a i zredagował wspomnienia Świat wczorajszy. Cztery ostatnie miesiące oddał noweli, którą nazwał szachową. Potem Nowela szachowa podążyła tajnym szlakiem do Sztokholmu. I nie zastała adresata. Szwedzcy naziole zmusili bowiem Gottfrieda Bermanna Fischera, wydawcę emigrantów, do ucieczki via Sowiety do USA, gdzie w roli komunisty z miejsca wylądował w ciupie. Jego wspólnicy książkę co prawda wydali, lecz zawiesili sprzedaż. Drugi wydawca, argentyńska oficyna Pigmalion, ograniczyła nakład do 250 egzemplarzy. W Buenos Aires też ubóstwiano Hitlera.

Na życie duchowe męskiej populacji Europy składa się dziś w znacznej mierze telewizja, piwo, komputer, futbol i picowanie auta. Jeszcze trzy ćwierci wieku temu były to zatrudnienia odmienne: filatelistyka, muzykowanie, lektura, brydż i szachy. Egzotyczne się zdają zwłaszcza te ostatnie. A jednak, słowo daję, emocjami milionów władali tytani sześćdziesięciu czterech pól: Emanuel Lasker, Akiba Rubinstein, Max Euwe, Saul Tartakower, Aron Nimzowitsch, José Raúl Capablanca. Studiując ich homeryckie boje, zgłębiano, jak kto umiał, psychologię geniuszu w akcji, wielbiąc domenę wolności wyzbytej doczesnych sprawdzianów. Gdy więc wielki Aleksander Aliechin, który nie zdołał uciec z Paryża, ogłosił w 1941 roku cykl artykułów o zgniłych szachach żydowskich, w oczach wolnego świata został na zawsze czarnym królem. Można widzieć w tym źródło Noweli szachowej.

U Zweiga na pokład transatlantyku, który w drodze z Nowego Jorku do Buenos Aires staje się czymś na kształt wielkiej szachownicy, czarny król wkracza w roli arcymistrza. Mirko Czentović, genialny cham z naddunajskiej wioski, zawsze w czarnym garniturze, z fałszywą perłą w krawacie, słynie z uporczywej, przygnębiająco skutecznej strategii oraz z pychy i pogardy dla wszystkiego prócz szachów i forsy. Wyzwanie rzuca mu biały pionek, narrator ciekawy wszelkich dziwów menażerii ludzkiej, a zwłaszcza duszy kogoś, kto umiał nie zwariować, redukując całe swe życie do „zapędzania drewnianego króla w rożek drewnianej deski”. Lecz, oczywista, Czentović lekceważy pionka. Sytuację zmienia biała wieża, milioner naftowy McConnor, którego rozpiera prostoduszna ambicja gry z arcymistrzem i który może tę grę sobie kupić. Ma się rozumieć, przegrywa. Gdy już przegrywa także rewanż, spośród kibiców dobiega zbawienna rada. Zbawca, pan B., remisuje na wpół przegraną partię i błyskotliwie wygrywa kolejną. Dla wszystkich staje się jasne, że do gry wkroczył biały hetman.

W grze pana B. szachy, „matematyka, która niczego nie oblicza, sztuka bez dzieł, architektura bez substancji”, ujawniają twórczy walor ludzkiego umysłu. Niestety, w tym umyśle nie wszystko jest po kolei. Pan B., obecnie emigrant z Austrii, poznał sekrety gry podczas rocznej izolacji w tajnym więzieniu Gestapo. Właśnie pełną izolacją, przerywaną tylko przez przesłuchania, próbowano go złamać. Ocalił się, kradnąc z kieszeni gestapowskiego płaszcza zbiór stu pięćdziesięciu najsławniejszych partii. Wkrótce nauczył się rozgrywać je w pamięci. Potem jął rozgrywać w wyobraźni własne partie, lecz musiał grać sam przeciw sobie. I tu szachy ukazały swą obosieczną naturę. Nieodłączne od gry ze sobą rozdwojenie jaźni przywiodło go na skraj schizofrenii. Temu zresztą zawdzięczał zwolnienie. Nie miał jednak pojęcia, że grał aż tak wybitnie, że w swym podwojonym wcieleniu jest arcymistrzem nieznanym.

Wie tylko, że pod żadnym pozorem nie wolno mu tykać szachów. Na statku dał się ponieść zaskoczeniu, wpadł w pułapkę. I teraz, gdy w trakcie kolejnej partii Czentović rozmyślnie irytuje go powolnością, sto razy szybszy pan B. rozbija go w myśli i tracąc kontakt z rzeczywistością, zagłębia się w kolejną grę, znów ze sobą. Odlatuje w szachowy kosmos, testując swą zdolność zaskakiwania samego siebie, zgłębiania ukazywanych przez szachy tajemnych rezerw swego ja. Pewne znakomite sformułowanie wyjaśnia, w czym rzecz. „Ludzie dzielą się na dwa rodzaje: tych, którzy dzielą ludzi na dwa rodzaje, i tych, którzy tego nie czynią”[1]. Czentović nikogo nie dzieli: nienawidzi tych, którzy nie grają w szachy, za to, że nie grają w szachy, i tych, którzy grają w szachy, za to, że grają w szachy. Natomiast pan B., skonfrontowany z wrogami takich jak on, doświadczenie to przekuł w wyodrębnienie i uprawomocnienie przeciwnika w sobie.

Słowem, pan B. cierpi na tę samą ułomność, co demokracja. Raz jeszcze finezja i bystrość okazują swą słabość wobec aż nazbyt doczesnej, brutalnej siły zimnych, posępnych kalkulacji. Tak, w poczuciu nieodpartego proroctwa, kreśli Zweig świat nieodwracalnie pękający na domeny zagubionego w sobie intelektu oraz tryumfującej kanalii. W takim świecie autor Noweli szachowej, ściśle jak nasz Witkacy, nie chciał już żyć. I w usta chama włożył własne – i wielu z nas także – epitafium: „Jak na dyletanta ten pan był niezwykle utalentowany”.

2017

Wirus i dyktator

Zaraza przyszła z Chin. „Na naszej ulicy już prawie w każdym domu są zarażeni. Mówię do sąsiada: «Przecież pan też ma na brodzie białą plamę», a on na to: «To nic groźnego, nawet nie boli». A dziś odpadają już z niego, tak samo jak ze mnie, kawały mięsa”. To pierwsza kwestia Białej zarazy (Bílá nemoc) Karela Čapka, sztuki z roku 1937, dotąd tylko nowoczesnej, dziś z lekka aktualnej. Dalej dowiadujemy się, że zgonom po czterech miesiącach od pierwszych objawów towarzyszą smród i potworne męki. Bezsilna medycyna oferuje tylko kosmetyki dla zamaskowania plam, po czym morfinę. No, ale tego lepiej nie rozgłaszać, choć i tak wszyscy wiedzą. Tak zwana choroba Czenga, morbus tschengi, atakuje głównie ludzi od pięćdziesiątki w górę, co w oczach osób młodszych wróży nader obiecujące zmiany demograficzne: ileż zwolni się posad, zwłaszcza kierowniczych! Szykuje się istne odrodzenie ludzkości, która porzuci odtąd zwyczaj świętowania urodzin.

Jak z tego wynika, niewiele tu do śmiechu. Miano komedii przysługuje Białej zarazie tylko z racji nawiązań do Moliera. Co prawda epidemię przedstawił też w zarażonej metafizyką Grze w zabijanego Ionesco (1971), Čapek go jednak wyprzedził. I jest wobec medyków okrutny. Mianowicie do prymariusza kliniki rządowej zgłasza się doktor nazwiskiem Galen, który opracował zbawczą szczepionkę. Galen to zresztą, jak wskazuje nazwisko, nie taki sobie zwykły doktor. Był rewelacyjnym studentem i najlepszym uczniem sławnego mikrobiologa, chluby narodu, profesora Lilienthala, lecz właśnie dlatego, gdy mistrzowi się zmarło, wspólnymi siłami zawistników i administratorów nauki spławiono go bezszmerowo. Leczy teraz biedotę i coś tam dłubie za szafą. Należy do outsiderów, jakich Čapek z pasją przeciwstawia zawsze ciałom zbiorowym. Tacy są przecież konstruktor fatalnego atomowego „karburatora” inżynier Marek (Fabryka absolutu), odkrywca upiornych płazów kapitan Van Toch (Inwazja jaszczurów) czy wynalazca straszliwego Krakatitu inżynier Prokop (Krakatit). Wszyscy dokonali swych odkryć właściwie nie wiadomo jak – i świat chce im tę wiedzę wydrzeć.

Dla, ma się rozumieć, dobra instytucji radca dworu doktor Sigelius musi kolegę uwolnić od brzemienia sekretu. Wszak to właśnie w klinice Lilienthala rozpoznano pierwszy w Europie przypadek zarazy. „Jeden z objawów otrzymał nawet nazwę symptomu Sigeliusa”. Nie po to się Sigelius żenił ze szpetną córką wielkiego Lilienthala, by teraz okradł go z chwały doktorek z Kasy Chorych! Dotacje ministerialne! Nowe gmachy! Publikacje w „Lancecie”! Ordery! Nobel! Aliści doktor Galen to trudny przeciwnik. Jest bowiem utopistą. Ubzdurał sobie, że jak świat szeroki, klasa dzierżąca władzę to ludzie po pięćdziesiątce. Bankierzy, politycy, generalicja, fabrykanci, profesura, kierownicy opinii to jeden w drugiego stare pryki. Galen ofiaruje im szczepionkę pod warunkiem pełnego światowego rozbrojenia. Tylko oni – powiada – są zdolni to przeprowadzić, i tylko pod groźbą śmierci. I gadaj z takim!

Karel Čapek, Bilá nemoc, Fr. Borový, Praha 1938.

Otakar Mrkvička, okładka

Rzecz staje na tym, że Galen zademonstruje na próbę swą metodę w jednej jedynej sali – rzecz jasna, beznadziejnych. Najlepsza, szatańsko złośliwa scena sztuki obrazuje wizytę w klinice dyktatora przedstawianego kraju, czyli Marszałka. Wódz bowiem zaufał raportom, że u Lilienthala zarazę leczą. I niczym Napoleon w Jaffie zstępuje do trędowatych. Lecz najpierw trafia do którejś z sal Sigeliusa... Gdy wybiega, bliski wymiotów, prymariusz, odżegnując się od własnych pacjentów, wiedzie go do sali Galena, wpychając jej opiekuna w kąt. Relacjonują to oślepieni dyrektorskim autorytetem adiutanci i dziennikarze. Czysty obraz nauki w XXI wieku.

Krótko o tym, co dalej. Gotów już poprzeć szantaż Galena, odbiera sobie życie jedyny przyjaciel Marszałka, zarażony fabrykant broni, baron Krüg. I wtedy, by pomścić tę stratę, wódz rozpętuje wojnę. Rychło jednak odkrywa na sobie białą plamę. A że wygląda na to, iż w cztery miesiące nie zdąży zwyciężyć, chce przynajmniej zadać, także własnej armii, jak największe straty. Niech giną – właśnie dlatego, że są młodzi, że ich oszczędzi zaraza! Lecz z biegiem dni ogarnia go zgroza. Korzy się przed Galenem. Ten zaś, pełen nadziei, pospiesza ze szczepionką. I pod gmachem sztabu generalnego ginie rozdeptany przez sfanatyzowanych nacjonalistów.

Jak zwykle u Čapka kończy się wszystko mrocznie. Lecz najciekawsze, że podobne idee chodziły po głowie młodszemu o lat piętnaście innemu pisarzowi Mitteleuropy. Pisany przez ćwierć wieku traktat Masa i władza (1960) Eliasa Canettiego zawiera rozdział o stosach epidemicznych zwłok jako tym z ucieleśnień masy, które najbliższe jest zwałom trupów na pobojowisku. Ten, kto przeżył epidemię, gromadzi w sobie energię życiową wszystkich jej ofiar; kto posłał na pole bitwy armię, akumuluje męstwo poległych. Im większa martwa masa, tym bardziej się żyje, nieprawdaż? Stąd strategia emocjonalna samowładnego wodza kulminuje w delektowaniu się nieżywą masą. A nawet więcej: dyktator pławi się w wyobrażeniu, iż wszyscy podlegli jego rozkazom winni być trupio bezwolni (Kadavergehorsam), on jeden jest wśród nich żywy. Skąd wniosek, że im pełniej wszystko wokół wymrze, tym wódz pewniej włada przeznaczeniem, zarządza wojną totalną jak los epidemią. Toteż dyktator Čapka woła w upojeniu: „Tu stoi marszałek trędowatych! Już nie na czele wojsk, ale na czele żywych trupów! [...] Będę jechał konno wśród ogromnych ruin, gdzie wznosiła się niegdyś stolica jakiegoś państwa... Będę jechał... ciało ze mnie już dawno odpadło... będę miał już tylko oczy, ale wciąż jeszcze będę jechał na czele wojska, kościotrup na białym koniu... A ludzie będą wołać: «Niech żyje marszałek! Niech żyje jego ekscelencja Trup!»”. Między władzą a życiem nawiązuje się ten sam frenetyczny stosunek, co między masą a śmiercią. Masa nigdy nie jest dość martwa, władza nigdy nie jest dość żywa.

Kwiecień 2020

Pałac

„Nienawiść aż kipi. Kocioł pęka. Wszędzie tak samo. W wojsku, we flocie, w lotnictwie. Także w senacie. Na uniwersytecie. W fabrykach. Kto dławi wolę narodu, im bezwzględniej działa, tym mniej przeczuwa. W chwili, kiedy zredukuje do zera wolność innych, osiąga zarazem punkt zerowy rozeznania ich nastrojów”. Młody wojskowy, który zapewnia o tym młodego cywila, to kochanek jego matki. Ale obaj są spiskowcami i szykują zamach stanu. Cywilnemu rozmówcy nie wadzi nawet, że jego matka, którą Major z polecenia aktualnej władzy obsługuje, jest prezydentową. A ściślej – wdową po prezydencie. Jeszcze ściślej – po dwóch prezydentach. Syn prezydenta – tego pierwszego – podgryza od dawna reżim.

Rzecz dzieje się po nagłym zgonie prezydenta, który orędzie do narodu ośmielił się samowolnie wzbogacić obietnicą amnestii. Ale naród nie dostrzegł tej nowej straty, podobnie jak nie zauważył pierwszej. A nie zauważył, bo drugi prezydent, świeży nieboszczyk, był sobowtórem pierwszego. Władza od dawna dobiera z poddanych typy o identycznej aparycji i intensywnie je szkoli. Choćby Drugi, skądinąd szewc. Kradł skórę i przyjrzano mu się bliżej. Wśród następców są więc kryminaliści różnego kalibru: żonobójca, fryzjer, co nazbyt lubił plotki, winien katastrofy kolejowej maszynista... W sumie coś koło tuzina. Każdy niemal identyczny z poprzednim, choć coraz dalszy od pierwowzoru. Tylko Prezydentowa musi być wciąż ta sama: pierwszej damie przyglądają się głównie baby, a te mają zbyt dociekliwe oko.

Pomysł tej historii Erich Kästner, znany u nas jako autor dla dzieci, a nieznany jako świetny poeta, nosił w sobie dwadzieścia lat. W końcu opracował tę Szkołę dyktatorów (1957) jako ponurą komedię. U nas wydrukował ją „Dialog” (nr 9/1958) i była nawet grana (Wrocław, 1984)[2]. Ktoś w Ameryce nazwał ją celnie sztuką Brechta przepisaną przez Dürrenmatta. Istotnie: wprost z Dürrenmatta są cyniczne aforyzmy o naturze władzy, a z Brechta – nie mniej cyniczne pogaduszki personelu erotycznego Szkoły, mającego za cel ulżenie frustracji jej przymusowych adeptów. Niełatwe to zadanie: jedyne wyjście ze Szkoły wiedzie na balkon prezydenckiego pałacu, pod kulę zamachowca lub (na zapleczu) strzykawkę przybocznego lekarza, przeznaczoną dla nierozważnych. W tych warunkach związki cielesne zyskują szczególny charakter i mówią wiele o naturze ludzkiej. Wiedzą tą pensjonariuszki, na kształt chóru antycznej tragedii, dzielą się suto i chętnie.

Kästner był niezły figlarz: odkąd 10 maja 1933 roku jego książki spalono na berlińskim placu Opery (co jako jedyny z ofiar autodafe widział na własne oczy), zajął się zbieraniem obserwacji o mechanice władzy. I nie tylko: opowiadał Jerzy Pomianowski, że swój tom satyrycznych wierszy Liryczna apteczka domowa dr Ericha Kästnera (Doktor Erich Kästners Lyrische Hausapotheke), wydrukowany w Pradze przez na pół fikcyjną firmę Atrium Verlag z Bazylei, zdołał rozprowadzić w Berlinie w sierpniu 1936 roku, w dniach Olimpiady. W obliczu tłumu obcokrajowców Gestapo wolało nie trzepać księgarń i trzy tysiące egzemplarzy rozchwytano w tydzień. Ostentacyjnie apolityczne wierszyki dawały poznać, że jak najskromniej służą „homeopatyczną” pociechą na troski ciężkich czasów. A właśnie trwały takowe. Autor oświadczył, że nic nie wie, że książka miała wyjść w grudniu i nie trafić do Rzeszy, i w końcu się wywinął. Nawet plombę z maszyny do pisania mu zdjęto, bo jako jedyny, okazało się, umiał napisać scenariusz filmu o baronie Münchhausenie, z którą to figurą czuł więź mistyczną minister propagandy Goebbels.

No, ale co z zamachem stanu? W sztuce wymierzony jest w realną władzę, która podstawia ludowi atrapy prezydentów. Na kwadrumwirat składają się Premier, beznogi Minister Wojny na wózku, Szef Policji, i – w szkole sobowtórów poza stolicą – sadysta Profesor. System działa bezbłędnie, lecz nieoględnie: oto kandydaci na głowę państwa, od Czwartego do Siódmego, weszli w alians i poprzez Syna Prezydenta – w porozumienie z Majorem od usług seksualnych, który z kolei podburzył ósmą dywizję pancerną. Nadzieją ludu jest przywódca zwany Trybunem, którego, jak wszyscy sądzą, chciano sprzątnąć przed laty w Londynie. Jednak partaccy agenci – głosi szeptana legenda – wyrzucili przez okno kogoś innego. W chwili, gdy trzecim wcieleniem prezydenta zostaje Siódmy, sprawa rusza z miejsca. Profesor ginie od zębów najbardziej rozjuszonej pensjonariuszki, wojsko aresztuje juntę, a Siódmy, zmierzając do pałacu, o czym lud słyszy z radia, przedzierzga się po drodze w mitycznego Trybuna. Aliści na miejscu zastaje już nową grupę trzymającą władzę: nieodzownego wciąż Szefa Policji, Komendanta Miasta i Majora, który zmienił front. Niedoszły prezydent i w jednej osobie fałszywy Trybun w porę skacze, zgodnie ze swym fatum, z pałacowego balkonu. Reszta towarzystwa, z Prezydentową i delegacją londyńskich demokratów włącznie, jest do uprzątnięcia, bowiem kolejnym prezydentem zostanie Szef Policji. I trzeba mu będzie dobrać nową ekipę sobowtórów.

Cała ta rozgrywka na szachownicy władzy sprawiałaby dość anachroniczne wrażenie, gdyby nie zastanawiająca idea jedynego krytyka polskiego, jaki obdarzył sztukę Kästnera uwagą. W szkicu Sztuka o władzy absolutnej (1962) Jan Józef Lipski wypowiada się sarkastycznie o roli uprzykrzonych w dziełach o władzy i natrętnych pałaców: „Mamy więc mniej lub bardziej abstrakcyjne miasto w wymyślonym przez artystę państwie; miasto, które jest prawie z reguły stolicą [...]. Oglądamy ośrodek władzy w tym mieście, przeważnie jakiś pałac. Architektura jest prawie zawsze monumentalna; ta nierozłącznie łączy się w wyobraźni twórców i odbiorców z władzą absolutną. A przecież jeśli jednym z częstych motywów tej grupy utworów jest motyw «szarej eminencji» – czemu by obok pałacu nie pokazać i «szarej rezydencji»? Kto potrafi wyobrazić sobie dyktatora rządzącego z ciasnego, zagraconego pokoiku w jakimś biurze adwokackim, na bocznej ulicy?”. Dać krytykowi popuścić wodze fantazji, to zawsze wymyśli coś nie do wiary.

listopad 2020

Gnuliada

„Najwyższym urzeczywistnieniem tej «szkoły» były chyba owe bankiety pijanych oficerów gwardii carskiej – na których przywiązywano sobie sznurek do organu męskiego, po czym, pod stołem, jeden ciągnął drugiego za sznurek, a ten, kto pierwszy nie wytrzymał i krzyknął, płacił kolację” (Dziennik, 1955). Skąd wziął się Gombrowiczowi ten przykład testu męstwa? Od Witkacego oczywiście, uczestnika tych zabaw, co warto polecić uwadze tyleż witkaco-, jak i gombrowiczologów. Za sprawą tej anegdoty Witkacy stał się, jak podejrzewam, akuszerem tego, co w trzy lub cztery lata później przybrało formę powieści – akuszerem ferdydurkizmu. Jako że ferdydurkizm to właśnie wzajemne i naprzemienne pociąganie za sznurki, przywiązane mentalnie do najczulszych miejsc bliźnich, nawet choćby tylko mijanych na ulicy. Wiedzą coś o tym panie i różni odmieńcy.

Krótko mówiąc, ferdydurkizm zmienia stosunki międzyludzkie w tak zwany agon, czyli turniej, grę o zasadach symetrii lustrzanej, farsowo spekulatywnej geometrii. Okres ferdydurkiczny w twórczości Gombrowicza zamyka ostatnie z opowiadań, nazwane nieprzypadkowo Bankiet, w duchu jawnie przedwojennym, ukończone w lipcu 1951. Alejandro Rússovich, który rzecz jasna nie znał tekstu, brutalnie i bałamutnie streszcza po latach pisarskie męki przyjaciela: „Jak sprawić, żeby stary król zjadł gówno i jednocześnie by było to zupełnie prawdopodobne i logiczne?”. W dwa lata potem, na złość Giedroyciowi, który Bankiet odrzucił, ogłosiły go londyńskie „Wiadomości”. Lecz autor, wciąż niekontent, z okazji wydania krajowego w zbiorze Bakakaj (1957) puścił w ruch nożyczki, wskutek czego powstały wersje londyńsko-paryska (L) i krakowska (K). Badacze Gombrowicza, a nawet on sam, obie pomijają milczeniem. Choć przecie chybiony Gombrowicz to istny ewenement!

A opowiastka tak prawi: pewne państwo dość znaczne ma za króla szubrawca. Król Gnulo zasadniczo zdolny jest do wszystkiego i aparat państwowy skupia wysiłki na hamowaniu tych zdrożnych zachcianek. Niegodziwość króla jest bowiem tajemnicą publiczną, tym dotkliwszą, im bliżej szczytów prestiżu i władzy, gdzie tylko się wzdycha, bo cóż robić. Nawet naiwnych wyprowadza z błędu styl bycia, a zwłaszcza gęba władcy. Aliści polityka dynastyczna ma swe prawa i czas króla ożenić. Z ościennej krainy sprowadzona zostaje arcyksiężniczka Renata Adelajda Krystyna, dotąd jeno z portretów znająca oblubieńca. Na myśl o tym, co stać się może, gdy ujrzy go żywcem, rada ministrów popada w długą prostrację. Zwłaszcza że posiedzenie nawiedza sam Gnulo, nie wprost, lecz niedwuznacznie żądając za trudy mariażu stosownej, acz wielce niestosownej gratyfikacji specjalnej. Gdyż „Sprzedawczykiem był król! Król się sprzedawał! W bezczelnej, podłej, nienasyconej chciwości swojej król był sprzedawczykiem tak przekupnym, jakiego jeszcze nie znała historia. [...] Król na łuty i funty sprzedawał własny swój majestat”.

Albert [!] Zari [Alfred Jarry], Ibi Rogonja [Ubu Król],

režija: Nikola Zavišic, Zagreb 2015

Bogdan Stakic, poster

Ktoś jednak jeszcze zna tę królewską słabostkę. Toteż w trakcie uroczystej recepcji, gdy narzeczona kroczy w stronę tronu, w kieszeni perfidnego ambasadora wrażego mocarstwa zdradziecko brzękają drobniaki. Albowiem „Tak zapamiętała w podłości była dusza króla, tak trywialnie ciasna, że nie pożądał on sum większych, a właśnie drobne, niewielkie sumy zdolne były zaprowadzić go na samo dno piekła”. Zatem, słysząc luby dźwięk, Gnulo oblizuje się lubieżnie. Na oblicze arcyksiężniczki wypełza wyraz wstrętu. Lecz czujny kanclerz koronny desperacko oblizuje się także, więc z mocy etykiety cały dwór, notable i korpus dyplomatyczny muszą zrobić to samo. Zostaje to przyjęte za regułę działania nazajutrz, na bankiecie. Cokolwiek zrobi król, mają czynić to wszyscy, by władcę ujarzmić duchowo. Ale duchowość jest Gnulowi obca: gdy raz (wersja K) lub trzykrotnie (wersja L) dobiega go brzęk drobnych, puszczają mu hamulce. To zrywa się, to siada, aż na koniec w obliczu tysiąckrotnego lustra, nie wiedząc, jak się wymknąć, mimochodem dusi Renatę Adelajdę Krystynę. Ma się rozumieć, na sali duszone są w tej chwili wszystkie dostępne damy. Co widząc, Gnulo rzuca się do ucieczki, a w pogoń za nim reszta. Wśród patetycznych surm i salutów armatnich król, czyniąc wrażenie, iż nie umyka, lecz gna do szturmu na czele bankietu, schodzi wreszcie ze sceny historii.

Przypomina coś ta końcówka? A owszem: „Galopada pędziła na złamanie karku: poczmistrzowa, komisarz obwodowy, dama z niebieskiem piórem, dama z białem piórem, gruziński książę Czypchajchilidzew, urzędnik z Petersburga, urzędnik z Moskwy, Francuz Coucou, Perchunowskij, Berebendowskij – wszystko zerwało się i popędziło...”. To bal u gubernatora z VIII rozdziału Martwych dusz[3]. Gombrowicz musiał mieć nadzwyczajną pamięć. Wszak z całą pewnością Gogola bądź (aby wspomnieć Trans-Atlantyk) Pamiętników Paska w całej Argentynie, jak długa i szeroka, nie było ani śladu.

Lecz do rzeczy. Skąd u Gnula ta łapczywość na grosze? Stąd, że autor igrał z myślą, iż nieznaczne przyczyny wywołują wielkie skutki. Cichy brzęk, szept, krzywe spojrzenie zdolne są zmienić losy królestw. Gdzieś komuś nie dadzą krzesła i parę dekad później mamy dyktaturę. Jak zawsze, Gombrowicza pasjonowało crescendo nieodwracalnych następstw, morfologia skandalu. Ten ostatni wymaga zaś katastrofy zbiorowego wyparcia, czyli eksplozji tłumionej przez rację stanu wiedzy o niegodziwości króla. Drobny dźwięk drobnych – i niebawem stłamszona rzeczywistość wystawia tryumfalnie odrażający ryj. Narastanie tego procesu każe tu wspomnieć crescendo La calunnia, arii z pierwszego aktu Cyrulika sewilskiego Rossiniego. Przewrotny ksiądz Don Basilio wykłada tam, jak dobrze puszczona plotka najprzód powiewa niewinnie, snuje się nad ziemią, zmienia się w szmerek, penetruje uszy, wciska się do głów, które od niej puchną, staje się wszechobecna, aż wybucha armatnim gromem, unicestwiając ofiarę. Fake news jak się patrzy! Oto właśnie ferdydurkiczne klimaty. Takie reminiscencje oper, wsparte potęgą muzyki, jak aria o demonizmie pieniądza Złoty cielec z Fausta Gounoda czy o pysze, jak aria Toreadora z Carmen Bizeta, kształtowały przed laty wyobraźnię pokoleń. A Gombrowicz był muzykalny i darzył przewrotnym uczuciem sztampowe moralia.

W gruncie rzeczy Bankiet przedstawia zmagania, jak się dziś mówi, technik performatywnych w wykonaniu króla i jego antagonistów. Obie strony improwizują, demolując kolejno konwenanse, przyzwoitość, kodeks dyplomatyczny, a w końcu samą logikę. Bezwstydny kuzyn króla Ubu Alfreda Jarry’ego i króla Ignacego z Iwony wciąż sprawdza, na co jeszcze może sobie pozwolić; elita poddanych prokuruje sposoby mające go poskromić. Na tym polega gnuliada[4]. Słowem – Gnulo u władzy to permanentny performans. Póki spływają podatki.

Niewykluczone, że hiszpańskie słowo „gnula”, czyli „gruczoł”, zdało się Gombrowiczowi obrzydliwe. (Gruczoły to zresztą paskudztwo: jadowe, potowe, trawienne...). I swoim zwyczajem (patrz scena obiadowa z Ferdydurke), ściśle w duchu aktualnej (1954) lingwistyki Johna L. Austina, o którym pewno nie słyszał, uczynił zeń performatyw, słowoczyn. Z gatunku tych, które wycelowane w kogoś rujnują rzeczywistość. A nawet słowo to ucieleśnił.

Po polsku zaś – gnój i nul w jednym. „Ty gnulu!”: niezły epitet.

Marzec 2021

Powroty

Trudno i darmo, co jakiś czas na tych kartkach musi zjawić się man’s man, stuprocentowy (z pozoru) facet, ktoś o stosownie ulokowanym środku ciężkości ducha, bywalec strefy kontaktu przygody z obowiązkiem – krótko mówiąc, Rudyard Kipling. Strach go wspomnieć, bo każdy myśli, że to pisarz dla dzieci. Akurat! Chyba że dla dzieci są niewierne żony brytyjskich oficerów w Indiach, ciemne sprawki anglo-hinduskiej biurokracji, wredne obyczaje miejscowych upiorów, krwawe starcia na pograniczach i kostyczne poczucie humoru. Bo ten to klimat panuje w mistrzowskich, a zapomnianych nowelach Kiplinga. Choć jego bezczelna szczerość ma w istocie coś puerylnego. I sam Kipling to wiedział. „Gdy mali chłopcy poznają jakiś nowy brzydki wyraz, nie mają spokoju, aż wypiszą go kredą na drzwiach. I to właśnie jest podstawą literatury”.

Jak się pisze dla mężczyzn? „Dziewięć razy na dziesięć – rzekł major – tygrys nie bywa wiele niebezpieczniejszy od jeża. Lecz za dziesiątym razem wracasz do domu na marach”. Tak się pisze. Inny przykład: opowieść Człowiek, który był (The Man Who Was, 1889) z tomu Life’s Handicap. Jedyny, mówiąc nawiasem, tekst, jaki Jerzy Giedroyc zamieścił w „Kulturze” dwukrotnie – w latach 50. i 80. Okaże się zaraz czemu.

Rzecz dzieje się na południe od Przełęczy Chajberskiej – jak wiadomo, bramy Afganistanu – w koszarach Jej Królewskiej Mości Białych Huzarów, w połowie lat 80. XIX wieku. Biali Huzarzy wygrali właśnie w polo i korpus oficerski podejmuje w kasynie pokonaną tubylczą drużynę lekkokonnych Laszkarów. Całe srebro pułkowe na stole, służba w białych turbanach, starożytne porto. Najmłodszy podporucznik wznosi toast za królową. Wtem słychać strzał. Do środka wewlekają kłąb szmat z grubsza podobny do człowieka.

Wszyscy myślą, że to Afgańczyk, jeden z nieznośnych Pathanów (dziś Pusztunów), którzy wciąż usiłują rabować dalekosiężne karabiny martini-henry, warte w Kabulu swą wagę w srebrze. Ale nie: najpierw żołnierze, potem oficerowie rozpoznają w tym ludzkim strzępie Europejczyka. Co więcej, przybysz, choć z trudem mówi po angielsku, zdradza wkrótce znajomość kilku sekretów kasyna, a zwłaszcza pewnego obrazu, który przewieszono. Ale przewieszono go ćwierć wieku temu! Ktoś gna bez czapki do kancelarii po rejestry. I z wolna wychodzi na jaw, że oto do pułku powrócił porucznik Austin Limasson, zaginiony w akcji w roku 1854.

Ale trzeba wam wiedzieć, że tego dnia Biali Huzarzy mieli kłopotliwego gościa. Był nim Rosjanin Dirkowicz, usilnie polecony przez władze rzekomy korespondent gazet, nigdy dwa razy nienazywających się tak samo, który „od czasu do czasu pozwalał sobie na jakąś małą, ale to malutką wzmiankę o swej własnej sotni Kozaków, najwidoczniej pozostawionej samej sobie gdzieś na tyłach, po jakiejś drugiej stronie nie wiadomo czego”. Żaden trunek w żadnej ilości nie był w stanie rozwiązać mu języka. Zawiodły nawet najperfidniejsze koktajle bratniego pułku irlandzkiego. I trzeba trafu, że właśnie w chwili kulminacyjnej Dirkowicz w swoim zielonym mundurze wychynął spod stołu, gdzie spoczywał albo udawał, że spoczywa.

Na ten widok odnaleziony oficer pada mu w zgrozie do stóp i melduje się po rosyjsku numerem. Tym numerem, który przez jakieś dziesięć lat był jego nazwiskiem. I, o ironio, tylko Dirkowicz może zrozumieć opowiadane po rosyjsku dzieje wieloletniej ucieczki z Sybiru angielskiego oficera wziętego do niewoli podczas wojny krymskiej. Poznajemy je więc w jego wersji. Wzbogacone o deklarację, że czas, by Anglia ustąpiła w Azji miejsca Rosji. Dla czytelnika polskiego zza Dirkowicza wyziera w tej chwili carski agent, który o pokolenie wcześniej powtarzał w tymże terenie Anglikom to samo – Jan Witkiewicz, stryjeczny pradziad Witkacego.

Rychło potem Limasson umiera, a Dirkowicz z wszelkimi honorami wsadzony zostaje do pociągu. I patrząc na północ, ku nawisłemu nad Indiami carskiemu imperium, najmłodszy podporucznik Białych Huzarów nuci kuplet z modnej operetki, który brzmi w mojej wersji: „Bywaj nam, panie Sinobrody,/Nie miałeś fartu, szkoda słów,/I pożałujesz swej urody,/Jeżeli nos tu wetkniesz znów”.

Za sprawą ducha czasu nawet tak efektowne fabuły zdają się dziś jałowe bez perspektywy odbić lustrzanych, szyfrowanych odniesień, domyślnych palimpsestów, możliwych do pociągnięcia poza tekst metonimii – słowem, powieleń idei w cudzej myśli, która oświetla ją i komentuje. To właśnie bywa ciekawe: ów przyrost znaczeń, kiełkowanie metafory, apendyks fantazmatycznej dziwności. Na szczęście fabuła Kiplinga też ma ów wymiar.

Ten sam motyw wielki łowca analogii Jorge Luis Borges znalazł bowiem bodajże w gazecie. Notatce nadał tytuł Porwany i umieścił w zbiorzeTwórca (1960). Oto kiedyś, dawno temu, w Junín czy w Tepalqué, Indianie porwali dziecko. „Po latach żołnierz przybywający z interioru powiedział rodzicom o jakimś niebieskookim Indianinie, który mógłby być ich synem”. Po długich poszukiwaniach odnaleźli go, a że był łagodny, zawieźli do domu. Rzecz jasna, człowiek ten nie znał już języka i nie wiedział, czego odeń chcą. „Popatrzył na drzwi, jakby nie rozumiejąc. Nagle opuścił głowę, krzyknął, pędem przebiegł dwa długie patia i wpadł do kuchni. Bez wahania wsunął rękę w poczerniały okap i wyciągnął nożyk o rogowej rączce, który schował tam, kiedy był dzieckiem. Oczy błyszczały mu z radości, a rodzice zapłakali, bowiem poznali syna”. Nie inaczej w kasynie Białych Huzarów porucznik Limasson spytał, gdzie przewieszono obraz przedstawiający konia, i spełnił bez zwłoki toast na cześć królowej. W obu historiach Borges rozpoznał ten sam cud rozpoznania.

Trudno jednak pominąć ciąg dalszy. Opowieść Kiplinga jest tak dziewiętnastowieczna, że trudno bardziej. Autor z drugiej połowy kolejnego stulecia wykazuje w tym względzie sceptycyzm. Odnowienie nie jest odzyskaniem, los wypełnia się, ale nie dopełnia. W swej zwięzłej i jadowitej replice Borges dodaje więc jedno zdanie: „Ale Indianin nie mógł żyć wśród murów i pewnego dnia z powrotem ruszył na swoją pustynię”, a raczej, że ośmielę się poprawić Zofię Chądzyńską, na swoje pustkowia. Mając tę wiedzę, jaką ma autor Fikcji, Kipling, zamiast uśmiercać oficera, który u kresu sił dotarł do Kaszmiru, kazałby mu przeżyć, po czym w takim, jak u Borgesa, „pewnym dniu” podjąć drogę powrotną w celu ponownego okucia w kajdany. Wtedy dopiero „człowiek, który był” zasłużyłby w pełni na swe miano. Zdarza się to jednostkom, zdarza się i narodom.

2019

Sensacje

                Dla Zbyszka Macheja

Stary Smierdiakow z Braci Karamazow powiadał, że nie wzgardzi choćby najszpetniejszą niewiastą. Przed stu dwunastu laty praski reporter Egon Erwin Kisch polował na jakąkolwiek zbrodnię. Nazajutrz wypadało bowiem Boże Narodzenie (1907 roku) i w świątecznym wydaniu jego dziennik „Bohemia” winien był zaspokoić najniższe instynkty swych wiernych czytelników.

Co było dalej, opisują Podarunki gwiazdkowe w sławnym niegdyś Jarmarku sensacji. W dyrekcji policji praskiej na ulicy Bartolomějskiej zdesperowany Kisch jął nawet przeglądać telegraficzne sprostowanie jakiegoś przypadkowego listu gończego i z braku lepszego pomysłu przestudiował odnośną, wcześniejszą kurendę: „16 sierpnia: W. urząd podatkowy Przemyśl; 4 października: W. Kasa Miejska Koszyce; 20 października: W. z ubr. (2 Z.) urząd podatkowy Cieszyn; 6 grudnia: W. urząd podatkowy Ołomuniec”. W. to włamanie, ubr. – użycie broni, Z. – zabójstwo. Czy da się z tego zrobić materiał dziennikarski dla gazety lokalnej?

Nie wiadomo, ile w tym autosugestii, ile pobożnych, by tak rzec, życzeń, ale mijając w drodze do redakcji banki i gmachy municypalne, reporter wypatrywał pod nimi skradających się członków bandy: przemyskiego tokarza Wasylego Wasińskiego z okaleczoną ręką[5], jarmarcznego atlety Franciszka Adamskiego ze Złoczowa, lwowskiego subiekta Borysa Brünnera, ślusarza z Kołomyi Włodzimierza Wołodarskiego i nieletniego Pawła Szafrańskiego z naderwanym uchem. I dopiero w trakcie pisania zrodził się z tego koncept: założenie, iż złoczyńcy, działający dotąd na peryferiach, teraz uderzą w Pradze. „A wobec tego, że Wasiński i jego ludzie mają predylekcję do pracy w soboty i niedziele, zechcą z pewnością wykorzystać spokój wieczoru wigilijnego do przygotowania wielkiej akcji i nie cofną się przed rozlewem krwi”. Komentując po latach tę wewnętrzną pewność, Kisch kreśli zdania, którym staram się sprostać we własnych literackich śledztwach: „Po raz pierwszy przeżyłem fenomen właściwego oświetlenia sytuacji przez ustalenie pisemne, pierwszy raz osiągnąłem rozwiązanie problemu przez dedukcję graficzną”. Co w toku skojarzeń sprowadza się do niejasnych intuicji, na papierze zawiązuje się w ciąg przyczynowo-skutkowy.

Kisch miał tę satysfakcję, że gdy nazajutrz czytelnicy kręcili jeszcze głowami nad jego proroctwem, na ulicy krzyczano już: „Dodatek nadzwyczajny!”. Wszystko bowiem odbyło się jak należy. Nie z punktu widzenia bandytów jednak. Gdyż spłoszeni tuż przed przebiciem się do piwnic kasy pocztowej, w ucieczce strzelali, raniąc czterech obywateli „w kostiumach św. Mikołajów” i zabijając strażnika więziennego, który miał odwagę zastąpić im drogę. Schwytano jednego z nich, ponurego olbrzyma, który nie reagował na żadne indagacje. I tu do akcji włączył się Kisch osobiście. Mając w pamięci list gończy, zza choinki w komisariacie zawołał: „Adamski!”. Olbrzym drgnął, coś brzękło i na plecach atlety odkryto rozłożony na części rak do prucia kas pancernych o sensacyjnej długości sześciu metrów[6]. Na uwagę zasługuje nagroda, jaka spotkała dziennikarza: cykl przesłuchań (w jego „dedukcję” nikt z policji nie wierzył – wszak czytali to samo, co on) i kategoryczny zakaz informacji: „już nigdy nie pokazano mi nawet zwykłego uzupełnienia do listu gończego”.

„Szalejący reporter” opowiada jeszcze, jak przyczynił się do osaczenia Polaków w Czerniowcach, gdzie zdołali umknąć, i o śmierci w strzelaninie bandyty Wołodarskiego – tego właśnie, którego powierzchowność uściślał dodatek do listu gończego. Na tym jednak etapie w sprawę włącza się inny praski dziennikarz, skądinąd satyryk, Jaroslav Hašek. Jak godne uznania są talenty śledcze Kischa, tak pochwały wymaga przenikliwość Haška, biorącego pod lupę nie samą kryminalną aferę, lecz podkręcany przez prasę klimat ekscytacji. Toteż Hašek nie pisze, co piszą, alejak piszą. Sztuczki praskich gazet, zdystansowanych przez niemieckojęzyczną „Bohemię” i zmuszonych do licytacji w mnożeniu zagadek i makabry, demaskował Hašek na łamach marginalnego „Práva lidu” aż po 29 grudnia. Podgryzał zaś szczególnie „wielkoburżuazyjny” (jak wówczas mawiano) dziennik „Národní politika”, między innymi z tej racji, że pisywał tam stale stawiany mu za wzór stryj Jan, jego prawny opiekun. A że nie tylko „Bohemia” pożądała w święta krwi na pierwszej stronie, Hašek z satysfakcją donosi, iż „na dwa dni przed Wigilią «Národní politika» zapowiedziała «numer z bogatym i barwnym materiałem»”. Na dwa dni przed zbrodnią! Czy to nie podejrzane?

„Morderstwo na ulicy Jindřiškiej! ● Potworne zdarzenie w wieczór wigilijny! [...] ● Gdzie rabusie kupili broń? ● Sekcja zwłok zastrzelonej ofiary ● Sensacyjne odkrycie ● Zagadkowi lokatorzy ● Nadejście gości ● W dzień morderstwa ● Mężczyźni znikli ● Potwierdzona hipoteza ● Dlaczego Adamski się wypierał? ● Adamski przed Sądem Karnym” – przytacza Hašek tytuły wzgardzonej gazety z dnia 28 grudnia. Dziennikarstwo takie czyni jego zdaniem co się da, by potęgować zgrozę, zamącić w głowach czytelnikom i utrudnić im rekonstrukcję przebiegu wypadków. To jednak nade wszystko okazja do siania trwogi. „Zobaczyłem stojącego mężczyznę. Był bez jesionki. Przypomniałem sobie, że w «Národní politice» z 27 grudnia napisano: «Jak morderca uciekał: [...] Żeby biec szybciej, zrzucił jesionkę». Na tego właśnie faceta zwróciłem uwagę stróża porządku publicznego. – «Gdzie pańska jesionka?» – spytał policjant. – «Oddałem wczoraj do lombardu – odparł – żeby móc sobie kupić „Národní politiků». Domniemany wróg publiczny sam wciągnięty był już w tropienie wroga publicznego.

W relacji Kischa o aferze praskich włamywaczy brak refleksji na temat wpływu prasy na świadomość zbiorową. Rywalizację gazet, w której brał żywy udział, wielki reporter uważa wciąż za niewinną grę oczywistych ambicji. Rzucany przez nią cień dostrzegł jednak lekceważony przezeń humorysta Hašek. Jego reakcję nazwać należy prekursorską próbą monitoringu mediów. Jakby przeczuwał, co się stać może, gdy nie bandytów zaczną wśród siebie poszukiwać przechodnie.

2020

Symetryści

„Na odwrót, wszystko na odwrót! Nie będzie żadnej bitwy!” – zarządza w Nienasyceniu (1927, wyd. 1930) przed frontem wojsk chińskich wódz polski, „kwatermajster” Kocmołuchowicz. Witkacy ewidentnie pokazuje tu język autorowi Zderzenia cywilizacji (1993), Samuelowi P. Huntingtonowi, który w tymże roku 1927 ledwie zdążył przyjść na świat. To się nazywa działać z wyprzedzeniem!

Ciekawe, ile w literaturze polskiej tych nieodbytych bitew. Taki na przykład Lem w Wyprawie pierwszej, czyli Pułapce Gargancjana z Cyberiady kroki wojenne zmienia w uroczą przechadzkę. Tuż przed straszliwym bojem „Dwa duchy gigantyczne milionem oczu popatrzały na siebie poprzez wielką równinę, leżącą pod białymi chmurami, i zapanowała chwila doskonałej ciszy. [...] Z zewnątrz stal lśniła, pancerze, kartacze i ostrza śmiercionośne, wewnątrz rozfalował się podwójny ocean wyrozumiałej pogody, życzliwości wszechobejmującej i doskonałego rozumu. [...] Oba wojska chrząknęły, wzięły się pod ręce i poszły na spacer, zrywając kwiaty pod ciągnącymi chmurami, na polu niedoszłej bitwy”. Gdyż jesteśmy w krainie baśni. Oto dwaj sławni konstruktorzy zreformowali pospołu armie zwaśnionych królestw w sposób wiodący do progresji rozumu. Dość, by żołnierstwo – jako że to roboty – spiąć całe okablowaniem, aby „kompania stała się mądra jak sztabskapitan, batalion – jak pułkownik dyplomowany, a dywizja, nawet rezerwy, warta była wszystkich strategów razem wziętych”. Aliści, w tym sęk, w wyższych związkach taktycznych militaryzm nieuchronnie się ucywilnia, bo mądrość absolutna ogarnia wszelkie strategie. Może prawda to, lecz bajkowa, więc idyllę podgryza ironia. Jak niby złączono wojaków: szeregowo czy równolegle? Na co kwiecie istotom z metalu, którym bliższa jest woń towotu i połysk blach pucowanych sidolem?

Ale istota rzeczy tkwi w konfrontacji dwu sił równoważnych. Czym się to musi skończyć? Stylizacja podsuwa spostrzeżenie, iż Lem podjął tu myśl podziwianego, acz na dystans, Gombrowicza. „Żywioł komizmu, jaki Gombrowicz umiał rozpętać, zastanawiał mnie zawsze pod względem kompozycyjnym – usiłowałem się tego uczyć”[7] – wyznał autorBajek robotów w liście do swego amerykańskiego tłumacza Michaela Kandla. Tu dobrze przyswoił lekcję. Bowiem chybioną bitwę armii króla Potworyka z armią króla Megieryka kończy pat wzorowany na metafizycznym starciu sił Analizy i Syntezy w Filidorze dzieckiem podszytym z Ferdydurke. Jak wiemy, pojedynek mistrza syntezy z Leydy z mistrzem analizy z Colombo nie przyniósł rozstrzygnięcia i zbrakło pomysłu, co dalej. Żadna z uniwersalnych zasad nie przemogła przeciwnej, więc „Nad wieczorem anty-Filidor był w Jeziornie, a Filidor w Wawrze. Jeden pod stertą polował na wrony, a drugi wypatrzył sobie jakąś ustronną latarnię i w nią celował na dystans pięćdziesięciu kroków. [...] Śpiewali piosenki i najchętniej rozbijali szyby, lubili też stanąć na balkonie i pluć przechodniom na kapelusze [...]. A już największa rozkosz, to było kupić dziecinny balonik i pędzić za nim przez pola i lasy – hej, ha! – wypatrując, kiedy pęknie z trzaskiem”. W takich więc razach nie pozostaje nic prócz podszycia dzieckiem. Ortodoks i heretyk mogliby równie dobrze pójść na spacer.

Gombrowicz wielokrotnie rozgrywa tę myśl w Ferdydurke i modelujące ją sytuacje kończą się zwykle na niczym. Jak bowiem podsumować skandal na turnieju tenisowym, gdzie w drogę regułom gry weszła reguła chaosu? Pójść w zawstydzeniu do domu. Kiedy wódz szkolnych Plugawców gwałci przez ucho wodza Niewinnych? Wyjść z klasy. Gdy pod ciosem wyzwolonego erotyzmu utopia nowoczesnej rodziny „chwieje się jak uderzona z boku nożem przez mordercę”? Odejść, „ani młody, ani stary, ani nowoczesny, ani staromodny, ani uczeń, ani chłopiec, ani dojrzały, ani niedojrzały” z domu, z Warszawy, od społeczeństwa. A gdy Gmin bierze pod siebie i tłamsi z wolna Państwo? „Pędzić, tylko pędzić, nic więcej, jak tylko pędzić, pędzić popędzając siebie”. W starciu sił równorzędnych, w bojach nierozstrzygalnych jest coś, co budzi desperację, a przy tym wzruszenie ramion – jak absurd. Chyba, że jest baśnią.

Gombrowicz, a może i Lem, zapewne nie zdawali sobie sprawy, że eksploatują aporię zwaną Paradoksem Wszechmocnych. Wyłania się on, jeśli postawić kwestię dwu sił bez reszty równoważnych: „Czy może istnieć więcej niż jedna istota wszechmocna?”. Gdyby do tego doszło, każda z nich z definicji byłaby zdolna ograniczyć tę drugą, która zatem straciłaby wszechmoc. Co więcej, taki hegemon już przez to, że umniejszył wszechmoc innego, zyskałby ją sam, nie mając odtąd równych. Kto bowiem zdolny byłby przemóc wszechmoc kogoś innego, zostałby jedynym wszechmocnym, tym samym dowiódłszy, że więcej niż jedna istota czy zasada wszechmocna istnieć nie może. Lecz – w tym fatalność sprawy – gdyby jego przeciwnik, czując się równie wszechmocny, wdrożył skuteczną obronę przed tym umniejszającym wpływem, odjąłby rywalowi wszechmoc, bo skoro się obronił, ów nie był aż tak wszechmocny. Z czego wynika, że nawet pierwszeństwo w powzięciu woli wszechmocy wcale jej nie zapewnia. Gdyż skuteczność wiedzie do klęski. Owszem, można zyskać wszechmoc, jako pierwszy udaremniwszy wpływ na siebie innych wszechmocnych – lecz wtedy zostanie się znowu jedynym wszechmocnym. Jako wyjście pozostaje na pozór ścisła neutralność. Niech wszyscy kandydaci na wszechmocnych, zrzuciwszy pychę z serc, wyrzekną się zakusów na cudzą wszechmoc. No, ale wtedy też nikt, związany umową, nie będzie naprawdę wszechmocny. Albowiem prawdziwa wszechmoc nie paktuje z nikim – nie musi i nie chce. Skąd wniosek, że tak czy owak istnieć może tylko jeden wszechmocny[8]. Tak długo, póki nie zmierzy się z innym. A uczynić to musi, zaś musząc – się odwszechmocnia. Czy to jasne?

Armie chińska i polska u Witkacego oraz Syfonowcy i Miętusowcy tudzież Staroświeccy i Nowocześni Gombrowicza, z Syntezą i Analizą na dodatek, uczynić by mogli tylko to, co Lemowskie wojska Potworii i Megierii. Pójść na spacer, rwać kwiatki. Lecz nigdy tego nie zrobią.

Maj 2020

Śnieg

Razu pewnego wielki konstruktor Lem, konstelator i benefaktor powszechny, powziął myśl, iż życie jest gdzie indziej. „Istnieją – powiadam – dwa poziomy życia. Jedno, potężne i olbrzymie, opanowało cały widzialny kosmos. [...] Gwiazdowy żar, gigantyczne pola potencjałów magnetycznych, potworne erupcje płomienia, są dla tej formy życia zespołem warunków przyjaznych i sprzyjających”. Ale: „Przed samym kresem, tuż u absolutnego zera, w krainie ciemności i ostatniego, zastygającego tchu, pojawia się [ono] raz jeszcze jako słaby odblask tamtego, jako jego blade, dogorywające przypomnienie – to my”. Po czym tę wizję z opowiadania Prawda (ok. 1964) skontrował natychmiast przeciwną. W pisanej wówczas prozie, która po latach zmieniła się w prolog powieści Fiasko (1987), czytamy o mroźnych tworach ewolucji mineralnej Tytana: „Dopiero tam, gdzie panuje śmierć i wieczna, i spokojna, gdzie nie pracują ani sita, ani żarna doboru naturalnego, otwiera się przestwór zdumiewających dzieł materii, która nie naśladując niczego, nikomu niepodwładna, wykracza w ludzkim oku poza granice ludzkiej wyobraźni. [...] Straszliwy mróz całego przestworu, w którym Słońce jeszcze świeci, ale już nie grzeje, okazał się nie dławnicą, lecz ostrogą materialnej kreacji. Dostarczył bowiem tego wymiaru, który jest dla przyrody nieporuszonej życiem i nieprzeżarzonej Słońcem niezbędny jako przesłanka twórczości, skierowanej we wieczność: dał jej czas”. Po czym pozwala ujrzeć, co zdolne jest wyrosnąć ze skrzepłych gazów w skali wieczności.

Dwa tropy przywodzą tu na pamięć Królową Śniegu, która w imaginacji Lema zdaje się władać także księżycem Saturna. Jak wiemy, Andersenowska królowa Północy porwała małego Kaya z tej racji, że w oku utkwił mu zimny odprysk czarciego zwierciadła. Odtąd jego ludzkie oko umie zachwycać się tylko przeciwieństwem żywych kwiatów – płatkami śniegu. „To o wiele ciekawsze od prawdziwych kwiatów! Te kwiaty nie mają żadnych wad, są doskonałe, o ile tylko się nie roztopią”. Z tej to przyczyny wśród wzniesionych z zadymki murów rozjaśnianego zorzą polarną zamczyska Królowej Śniegu Kay będzie próbował ułożyć z lodowych odłamków słowo, które da mu władzę nad światem: WIECZNOŚĆ.