Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka zawiera 9 felietonów o fotografii i pozycji fotografa w dzisiejszym świecie.
Od wydawcy: Buras ma na fotografię swoje spojrzenie. Jedni powiedzą: ma zbyt klasyczny ogląd sprawy. Inni, urażeni, westchną głęboko i dość głośno. Jeszcze inni dowiedzą się od niego, że sztuka dokumentu to nie zdjęcia “do dowodu” ani hasztag #documentaryphotography na instagramie. Przyswoją sobie nazwiska, poznają opinie autora. Potem nie zrobią błędu, jeśli odszukają zdjęcia – niech wyrobią sobie własne zdanie. Odniesień, haczyków i linek pomocniczych w tej książce jest bez liku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 64
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Buras
Od wydawcy
Wiecie, jak to jest... Krytycy, historycy sztuki, kuratorzy, odbiorcy czy wreszcie sami fotografowie mają różne podejście i spojrzenie na fotografię. Zatrzymane w kadrze obrazy, szczególnie te, które mają opowiadać historię i opisywać człowieka, jego życie, sytuację, w której się znajduje, powstają dzięki procesowi mniej lub bardziej kreatywnemu.
Proces ten nie jest wolny od wpływów – mniej lub bardziej trwałych i uzasadnionych „mód”. Ciągle też musi korelować z tzw. klasyką – spuścizną legend i mistrzów gatunku.
Felietony Burasa powstawały w różnych odstępach czasu, na początku – co pół roku, później – nawet co kilka lat. Pisał je dla pierwszego, dziś już legendarnego, internetowego magazynu fotografii dokumentalnej 5klatek.pl.
Po zebraniu ich razem układają się w opowieść o rozwoju sytuacji fotografa, który nadal chce pokazywać człowieka po to, żeby jeden drugiego rozumiał lub chociaż poznał. Żeby nie był mu obcy, a tylko inny.
Z myślą o książce powstał felieton dziewiąty, ostatni. Dzieli go od napisania pierwszego dziesięć lat. Proces, jaki w ciągu nich zaszedł, nie wydawał się tak trwały, na jaki wygląda teraz. Każdy z tekstów przedstawiał jakiś jego fragment. Dlatego też felieton dziewiąty jest najdłuższy: w ostatnich latach symptomy katastrofy się namnożyły, twierdzi autor, a chodzi o to, byśmy – przynajmniej niektórzy – nie szli nad przepaść jak ślepcy.
Buras ma na fotografię swoje spojrzenie. Jedni powiedzą: ma zbyt klasyczny ogląd sprawy. Inni, urażeni, westchną głęboko i dość głośno. Jeszcze inni dowiedzą się od niego, że sztuka dokumentu to nie zdjęcia „do dowodu” ani hasztag #documentaryphotography na instagramie (polecamy sprawdzić). Przyswoją sobie nazwiska, poznają opinie autora. Potem nie zrobią błędu, jeśli odszukają zdjęcia – niech wyrobią sobie własne zdanie. Odniesień, haczyków i linek pomocniczych w tej książce jest bez liku.
01 | Paskudna pozycja
Na wystawie współczesnej fotografii austriackiej pani kurator z Zachęty powiedziała, że autor zrobił zdjęcia zwyczajne jak do albumu rodzinnego, ale ujął je w konkretne ramy. Ten konkret to dwuletnia obserwacja rodziny w trakcie wspólnego z nią zamieszkiwania. Uwagi pani kurator nie zwróciła znikoma oryginalność prac oraz samego pomysłu, namiętnie powielanego przez m.in. artystów-plastyków, którzy lubią obecnie zajmować się „fotografią artystyczną”.
Godne specjalnej rekomendacji kuratorskiej okazały się dalej zdjęcia autorki, która co tydzień robiła małoobrazkowe portrety swojej córce. Przez osiemnaście lat, w trakcie całego z nią wspólnego pożycia. Chciałoby się powiedzieć: dzieło życia. Chciałoby się zobaczyć DZIEŁO ŻYCIA; w końcu – osiemnaście lat, szmat czasu. Zamiast tego powstały plansze z kwadratami bliźniaczych kadrów, w których istota portretu się gubi, najbardziej zaś wpadają w oko białe pola – znaki nieobecności córki podczas wakacji. Bez nich „praca nie pokazywałaby aspektu realności czasu” – napisała pani kurator.
Wystawa austriackiej fotografii nosiła tytuł „Kim jest inny”. Ważny temat w dobie integracji Europy i jednocześnie narastającej w niej fali nacjonalistycznych zachowań. Ważny bardzo w Polsce, dławiącej się serią klaustrofobicznych wystąpień. Dlaczego więc sprowadza się prace tak mało zaangażowane, poruszające, tak mało mówiące? Sugerowanie dyskursu o „innym” na tę modłę jest koniunkturalnym udawaniem zaangażowania w dzieło tolerancji. „Tolerancja” to modne słowo. Powiedzmy lepiej: w dzieło rozumienia drugiego człowieka (bodajże Leszek Kołakowski wytknął, że słowo „tolerancja”, pochodzące od łacińskiego czasownika o znaczeniu: wytrzymywać, znosić, ścierpieć, jest w takim kontekście zgoła chybione).
W fotografii, która szybko okazała się dokumentem nie do przecenienia i nie do zastąpienia, bardzo wcześnie o takie poszukiwanie drogi zrozumienia drugiego człowieka chodziło. Utrwalanie ludności kolonizowanej Afryki przez zafascynowanych podróżników niekoniecznie się jeszcze akurat z tym łączyło, natomiast portrety przedstawicieli poszczególnych stanów społecznych autorstwa Augusta Sandera, a począwszy od Henri Cartier-Bressona – reportażowe chwytanie na gorąco życia mieszkańców każdego dostępnego kraju, były kolejnymi odsłonami „innego”, szukaniem porozumienia przez współodczuwanie i choćby częściową identyfikację. Zmierzano do budowania poczucia wspólnoty.
Objawiła się zarazem potęga obrazu fotograficznego, i to tego pierwotnego, czarno-białego, tym mocniej zaangażowanego, im bardziej minimalistycznego. Taka fotografia współtworzyła etos prasy.
Dziś, w reakcji na otrzymany materiał zdjęciowy, pan redaktor z Polityki nie bawił się z fotografem w politykę, a tym bardziej w dyplomację, i powiedział, że te czarno-białe zdjęcia jemu osobiście nie wadzą, ale kolegom się nie spodobają. Za trudne na dzisiejsze czasy, nie zaakceptują, stwierdził niechętnie.
Domyślam się, że kolorowe są lepsze, bo są takie zwyczajne jak do albumu rodzinnego. Bo przeciętny odbiorca będzie je oglądał równie łatwo, co zdjęcia ze swoich wakacji czy komunii córki, może trochę poirytowany widokiem niektórych współuczestników, lecz zaraz mile połechtany, że tak dobrze na ich tle wyszedł. Wolne media potykają się o problem wolności ponadprzeciętnej wypowiedzi. Są opętane przez badania opinii czytelników: podobam się czy się nie podobam, bardziej się sprzedam czy mniej się sprzedam. Choroba sondażu własnych odbiorców, zapewne z powodu nowo narodzonej konkurencji Dziennika, dotknęła na początku roku nawet Gazetę Wyborczą. Jej czytelnicy poskarżyli się na trochę trudny język i teraz w analizie sylwetki nowego szefa włoskiego rządu można przeczytać, że gdy wypadał on nieudolnie jako szef Komisji Europejskiej, zachodnie media zaczęły „jeździć po nim jak po łysej kobyle”.
Oczywiście największa codzienna gazeta ogólnopolska ma prawo czuć się wśród krajan jak wśród samych swoich i kreować język swego przekazu według wzorców z „Samych swoich”. Jest największa, lecz za chwilę może taką nie być, musi więc robić wszystko, żeby się ratować, choć wielu jest jeszcze takich, którzy pamiętają, że w czasach zdecydowanie ograniczonej wolności słowa i przekazu honorem dobrej prasy była kreacja poziomu komunikacji z odbiorcami według własnych wzorców i to tak, żeby ambicją czytelnika było swoim poziomem do takiej prasy dorastać. To były historyczne czasy literackiego reportażu i humanistycznego fotoreportażu, my zaś żyjemy w czasach ogólnego zaniżania ambicji kulturotwórczych oraz pomieszania gatunków tak w mediach, jak w sztuce. I tak, artyści-plastycy wystawiają fotografie z albumów rodzinnych, prasa zaczyna drukować amatorskie zdjęcia z telefonów komórkowych, a profesjonalny fotograf, np. Martin Parr, o znaczącym dorobku, pracujący dla prestiżowej agencji Magnum, publikuje nagle obrazki dziesiątek wolnych miejsc parkingowych, które przypominają żmudną i nudną dokumentację globalnego wydziału komunikacji.
Sytuacja polskiego fotografa, który nie dość, że nie jest współpracownikiem Magnum, to jeszcze zachował ambicje, wygląda paskudnie m.in. za sprawą schyłku etosu wolnej prasy. Na ogólnie wolnościowym etosie wyrosła Gazeta Wyborcza, przy okazji analizy naszego rynku fotograficznego, miast dobyć szabli i o poprawę tego rynku choć piórem zawalczyć, nie waha się zamknąć temat opinią marszanda, którego co najmniej drażni wysoka pozycja fotografii na rynkach zachodnich: „Ludzie myślą, że zbierając fotografie, nie idą na intelektualną łatwiznę, ale idą, idą”1. Cóż, w takiej sytuacji polskiemu fotografowi pozostaje złożyć uszy po sobie. Również i wtedy, gdy fotoedytor najpopularniejszego tygodnika przesyła mu zlecenie razem z rozrysowaną kompozycją zamawianego zdjęcia, choć adresat ma czterdziestkę na karku i tuziny nagród w konkursach (co prawda tylko fotograficznych).
Zresztą konkursy przestają wyznaczać miarę z powodu tematycznego samoograniczenia. Znakiem czasu są bowiem utyskiwania Stephena Mayesa, sekretarza jury World Press Photo 2006, który nie chciał się pogodzić z tym, że „materiały pokazujące życie codzienne, styl życia, problemy każdego rozwiniętego państwa, takie jak chociażby edukacja, w ogóle nie są przysyłane na konkurs”2. Jednocześnie nawykiem większości jurorów stało się nagradzanie tematów katastroficznych: wojen, trzęsień ziemi, powodzi i innych kataklizmów, które dodatkowo zyskały w ostatnich latach absurdalnie estetyczną oprawę, czyniącą z nich obrazy piękne i doskonale oczyszczone z emocji. Obrazy kompletnie niezaangażowane. Nie ma chyba skuteczniejszego sposobu na zdeprecjonowanie własnego środowiska. To wina nie tylko jurorów, taki jest rynek prasy i takie zdjęcia przysyłają na konkursy fotografowie. Pojedyncze uwagi nawet najznaczniejszych osobowości nie są w stanie zatrzymać postępującej degradacji pozycji fotografa. W Polsce. Na Zachodzie chroni ją passa fotografii artystycznej na rynku sztuki. U nas natomiast nie bronią jej również domy wystawiennicze, prezentacje organizuje się najchętniej pionierom profesji, sławom starym i najlepiej z zagranicy (niedawna prezentacja prac Arno Fischera we wrocławskiej Galerii Awangarda/BWA), bo przecież to znacznie pewniejsze niż wspieranie nowych talentów. Niestety prezentacje międzynarodowych sław wykraczają często poza możliwości finansowe polskich galerii. I wtedy zapewne sprowadza się takie wystawy, jak „Kim jest inny” z Austrii.
„Te zdjęcia są jak splunięcie w twarz innym fotografom” – wycedził przez zęby jeden z polskich fotografów, gdy zobaczył „parkingowe” zdjęcia Martina Parra na stronie elitarnej agencji Magnum. Nie można się dziwić, że człowiek wyraża się dosadnie, gdy czuje bezsilność. Bo Martinowi Parrowi udało się nie tylko samodzielne pomniejszenie własnego znaczenia. Jemu się udało pokazać, że dobry fotograf potrafi się i dziś zaangażować, tyle że w banalizowanie humanistycznego wychowania przez słowo i obraz. Skutek jest poważny: on już nie