Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najlepszych biografii Franciszka I Walezjusza napisana przez mistrza tego gatunku Francisa Hacketta. Barwna postać Walezjusza, jego burzliwe życie i panowanie odmalowane zostały we wnikliwy, wciągający i literacko doskonały sposób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 580
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1645559102920812
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Tytuł oryginału
Francis The First, 1937
© Copyright Francis Hackett
© All Rights Reserved
© Copyright for Polish Edition
Wydawnictwo NapoleonV
Oświęcim 2017
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Miłosz Młynarz
Korekta:
Dariusz Marszałek
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt:[email protected]
Numer ISBN: 978-83-7889-560-2
Skład wersji elektronicznej:
Kamil Raczyński
konwersja.virtualo.pl
Jeśli staniemy na dzisiejszym francuskim bulwarze, zauważymy jakiegoś Franciszka. Może minie nas szybko, za kierownicą i z blondynką u boku. To typ atlety, gibki, atrakcyjny mężczyzna o szerokich barkach i smukłych nogach, z czapką nasuniętą pod zawadiackim, wojskowym kątem. Promieniuje z niego żywotność i radość życia, gdy pędzi przed siebie, być może do Mont-Oriol. To typ Francuza, który jeszcze nie wyginął i zapewne nie zaniknie przez całe wieki.
Ci, którzy chcieliby otwarcia ampuły i namaszczenia nowego takiego zucha w Reims olejem zniesionym z niebios przez gołębicę, nie chcą widzieć w nim człowieka, ale raczej Króla, tajemnicze pulsowanie mocy płynącej z Wieczności. Uznają blondynkę u jego boku za coś wulgarnego; historia ma być blondynkoodporna. Historia może dobierać fakty, ale muszą one okazać się warte Historii, udostojnione.
Poobserwujmy tę długonosą postać, nocne życie w jej zwężonych oczach, oczach, które płakały po rozbitej Maryi, oczach, które widziały bitwy, pieściły i pożądały, wzroku ciężkiego od zachłanności, przesyconego, a czasami przejrzystego jak niebo w maju. Sylwetka ta ma szczególny wdzięk. Gdy jednak uznać mężczyznę za głowę europejskiego państwa, władającego milionami, to szczegóły jego charakteru okazują się zbyt istotne, by zasłaniać je zgodnie z wolą czołowych historyków, pomijających w nim człowieka.
Z pewnością w tych niebywałych oczach błyszczy umiejętność rządów. Gdyby był tylko złym chłopcem, wilkiem paryskich bulwarów, jego charakterem na swój sposób mogliby interesować się ludzie. Ale uczyńmy go królem, a zainteresowanie stanie się potężne i społeczne. Posadźmy go na tronie najpotężniejszego narodu Europy, dajmy mu milionowe środki i silną armię. Niech prowadzi państwo z garstką doradców, bez zebrania przedstawicielskiego, bez potężnej opinii publicznej. Niech boryka się z wielkimi przypływami witalności, odczuwalnej tak w religii, jak zwykłej walce o byt. To, kim jest, co odziedziczył i co czuje jako człowiek oraz król, stanie się wtedy sprawą najwyższej wagi dla Europy, którą kształtował przez jedną trzecią wieku swych rządów.
Franciszek był monarchą absolutnym, któremu przeciwstawiał się Jan Kalwin, patronem Rabelais’go. Dyskutowali z nim Erazm i Machiavelli. Jego siostra niezwłocznie zaprzyjaźniła się z Kalwinem i napisała „Heptameron”, oszałamiająco zabarwiony przez zarówno renesans, jak reformację. Nie wystarczy uznać króla za potwora tylko dlatego, że był zmysłowym mężczyzną. Nasz osąd musi uwzględnić niezmierne zróżnicowanie Europy, działania wywołujące kontrdziałania; plewy niemal nas zasypują, gdy usiłujemy odsiać ziarno prawdy. Tej rzeczywistości nie możemy uznać za wyłącznie polityczną: podstawowy czynnik jest ludzki.
Gdybyż Franciszek bardziej dominował! Historyczną uwagę i światową sławę przyciągają postaci o wybitnych cechach: zdobywcy jak Cezar, wampy jak Kleopatra, wielkie serca jak Abraham Lincoln, władczynie-dziewice jak Elżbieta I, władczynie-niedziewice jak Katarzyna Wielka, walce parowe jak Napoleon... Franciszek I nie odcisnął piętna na swej epoce w podobny sposób. Do tego nie dorastał. Gdyby jednak nie był nadczłowiekiem, nie stałby się łatwo kukiełką wielkich moralistów, wilkiem wyklinanym przez biskupa Stubbsa czy oczernianym przez Wiktora Hugo. Owe dziewiętnastowieczne wielkie akty potępienia nie były historią, lecz pamfleciarstwem. Franciszek nie był żadnym potworem, nie bardziej niż współczesny mu Henryk VIII.
Co ciekawe, wiele osobistych problemów dzielił z królem Anglii, rozwiązywał je jednak na sposób francuski. Gdyby zaślubiał swe kochanki jak Henryk, a potem ścinał jedną czy drugą głowę, dodałby do historycznego muzeum figur woskowych kilka interesujących pań (i siebie na dodatek). Choć jednak Franciszek urodził się trzy lata po Henryku i zmarł trzy miesiące po nim (Franciszek 1494-1547, Henryk 1491-1547), nie forsował owej zbieżności tak bardzo, jak mógł; zresztą nie musiał – był Francuzem.
Jego dwie najważniejsze kochanki mogły zostać królowymi równie dobrze, co Anna Boleyn czy Katarzyna Howard, ale Franciszek żył pod inną gwiazdą. Wyznawał inną sztukę małżeństwa, polityki i życia: zważmy upór w kwestii rozwodu, który doprowadził Henryka VIII do kolizji z Watykanem. Polityka Francji względem papiestwa doszła już do stanu, w którym takie konfrontacje nie były potrzebne; Ludwik XII rozwiódł się bez większych problemów. Z drugiej strony francuskie „metresy” cieszyły się romantycznym zezwoleniem od dni trubadurów. Jane Shore, zniesławiona w Anglii, stanowiła odpowiednik Agnes Sorel, dla której Franciszek później napisze poemat. Ta królewska elastyczność pozwalała wydźwignąć kochankę bez śmiertelnego przygnębiania żony. Gdy Henryk w stosunkach ze szlachtą czy ministrami używał topora, Franciszek nie ryzykował podobnych metod – chyba że chodziło o skarbników. Musiał zachowywać ze szlachtą delikatną równowagę i sprytnie nią kierować, podobnie jak Kościołem i parlamentem. Jego sytuacja polityczna była bardziej zagrożona niż w przypadku Anglii. Przy zawiłych powiązaniach musiał używać łagodnych środków. Francja dążyła do własnego dobrobytu mimo presji sąsiadów, podżegając do wrogości względem nich ich sąsiadów. Polityczne napięcie stworzyło system odpowiednio giętki i skomplikowany. W tak odmiennych okolicznościach nie należy sądzić zachowania Francuza tak, jakby znajdował się w sytuacji Anglika.
Najlepiej określa Franciszka rzut oka na zarys jego drzewa genealogicznego. Cofniemy się do Karola V, jego poprzednika na tronie.
Zauważamy zwykły, opłakany niedostatek imion chrześcijańskich, znajdując sześciu Karolów i trzech Ludwików (a także jedną Ludwikę). Mało co tak komplikuje francuską historię jak owe lojalne powtórzenia, usuńmy jednak teraz ze sceny trzech członków rodu – Karola V, Karola VI i Karola VII, pozostawiając pokolenie bezpośrednich poprzedników Franciszka. Pochodził on z młodszej gałęzi, zwróćmy się więc ku linii orleańskiej. Jej korzeniom zawdzięcza postawę estety, księcia renesansu, patrona sztuki budowniczego zamków. Franciszek nie pochodził z głównej gałęzi dynastii, był tylko poślednią odroślą wspaniałego rodu. Urodził się w cieniu jako syn zwykłego książątka.
Siedziba jego ojca, Karola d’Angoulême, leżała w samym sercu Francji. Jego ulubiony zamek mieścił się w miasteczku Cognac nad przyjazną rzeką Charente. Był to zamek w prawdziwym feudalnym sensie, górujący nad feudalnym grodem. Jego dwie kamienne wieże, fosa, most zwodzony i ciężkie, zatrzaskujące się z łomotem wrota mówiły o prywatnych wojnach oraz panowaniu. To stąd Karol podniesie oręż przeciw koronie, choć od opanowania Bordeaux przez Anglików nie minęło jeszcze pół wieku. Na podwórcu twierdza nabiera już jednak renesansowego charakteru: otwarte okna, zewnętrzne schody i balkony akceptowały świat. Był to zamek podobny do innych, zacięcie demonstrujący siłę, ale wewnątrz murów izolacja przechodzi w towarzyski wdzięk, ukazując przebłysk innej natury, złożonej z drzew, rzeki i kwiatów.
Władztwo ojca Franciszka miało swą historię. Ponad setkę lat było nie tylko okręgiem regionu winnego, upstrzonym wioskami i domenami feudałów, ale apanażem korony. Przywilej utrzymywania młodszych członków dynastii wyrobił tu dumę idącą z kosztownymi zamkami oraz boską istotą królów.
Apanaż ów otrzymał dziadek Franciszka, Jan d’Angoulême, jego młodszy brat, uniknął masakry, był już bowiem zakładnikiem. W tej dawnej (1415) bitwie opancerzona szlachta francuska utknęła w błocie, a angielskie strzały położyły ją pokotem. Gdy zaczęto podejrzewać zdradę, zarządzono wybicie francuskich jeńców. Książę Orleanu ledwie uszedł z życiem i ostatecznie wyciągnięto go spod zwału ciał jako najcenniejszy łup starcia. Jan d’Angoulême był jego młodszym bratem. Uniknął masakry, był już bowiem zakładnikiem.
Braci przetrzymywano w Anglii, gdyż ich włości zostałyby zrujnowane okupem: Karol spędził tam ćwierć wieku, a Jan ponad 30 lat.
Brzemię wojennego długu spoczywało na rodzie d’Angoulême jeszcze siedemdziesiąt lat później. Na Francję i Franciszka I wielki wpływ wywarły jednak duchowe wartości, które w obu książętach zrodziło długie wygnanie, a które szczególnie wyrażało się w poematach starszego brata.
W ojczystej Francji dał się równocześnie słyszeć inny głos, młody i wibrujący. Czasami na wsi człowiek budzi się nagle w środku nocy, słysząc ptasie wołanie – dziwny, mocny dźwięk, płynący wprost z serca, surowo prawdziwy, nieskończenie samotny. Niesie się nad moczarami i lasami, wciąż gorączkowy, wciąż żałosny. Podobny był głos Franciszka Villona. Gdy pisał o niegdysiejszych śniegach, można go ujrzeć na moście wśród płatków śniegu, tonących w czarnej rzece – nieszczęsnego łapserdaka ze ściągniętą twarzą i czerwonymi rękoma, przegnanego od kominka, a za wodą wznosi stępione ramiona Notre Dame. Z krwi Villona, gdzie płynie kropla okrucieństwa, bierze się krzyk ludu, prawdziwe, niezależne, wypierane uczucie, krzyk ptaka o północy.
Poeta w Karolu Orleańskim, który później miał powitać Villona na swym dworze, a następnie go zeń wygnać, miał inny, miejski charakter. Villon został wydziedziczony: nie mógł żyć poza Paryżem, a i tam był wolny tylko wśród ludzi luźnych, wyrzutków oraz przestępców. Wśród nich mógł oddawać się własnej, szczególnie jaskrawej ocenie wszystkiego, co mu się przytrafiało. Jego napięte, czujne nerwy łączyły się z mózgiem posiadanym nieograniczenie, gdzie ani jedna komórka nie należała do grupy, a wszystkie żyły. Ową plastyczną naturę dominowało doświadczanie innych ludzi, a reakcje Villona kształtowała namiętna świadomość piękna bezpośredniej, nieograniczonej przygody. Był Prometeuszem wyzywającym bogów, z wątrobą nieustannie szarpaną przeżywaniem. Tak musi żyć się z poezją, chyba że się wie, iż osłabianie doświadczeń przynosi własne, subtelne przygody, jak urok beżowej ceramiki czy blask cyny.
Karol Orleański mógł tworzyć właśnie dlatego, że wysublimował surowe przeżycia.
Jego życie faktycznie stanowiło straszliwą przygodę. Ojciec został w 1407 roku zamordowany przez Burgundczyków, a Karol miał pomścić ten czyn. Jeszcze jako chłopiec poślubił królową. Walczył, został ranny, trafił do niewoli, rozdzielono go z ulubioną kochanką, wywieziono z ojczyzny w kwiecie młodości, aż dzięki podłemu kompromisowi powrócił do swej Turenii. Jego emocje nie mogły się jednak uwolnić w poezji. To, co faktycznie przecierpiał, widział i przetrwał, przerastało wszystko, czego doświadczył Villon. Karol Orleański był jednak poetą o ustalonym społecznym obliczu. Środki na życie czerpał z uposażenia, w którego skład wchodziło księstwo. Mógł puszczać wodze autentycznej inteligencji, lecz nie temperamentowi, uwięziony w kodeksie swej klasy. Nie obcował ze swą nagą duszą, czego poetycki wynik nie przypominał wyzwolenia Villona. Jasno podlegał porządkowi, kunsztownej rezygnacji smaku. Jeśli jednak moc dąży do rozwagi, a rozwaga do frazesów, w stłumionym życiu emocjonalnym można odnaleźć inne piękno. Niektóre narody – Grecy, Japończycy czy Francuzi – mają w sobie owo dziwne wyrafinowanie, zmieniające zwykłą glinę w porcelanę. Zmysły stały się bystre i krytyczne. W klejnotach istnieje światło, przypominające krystalizację światła w winie: klarowne migotanie, bawiące wzrok, gdy rozchodzi się woń, a płyn rozgrzewa podniebienie i serce. I jak klejnot to uchwycona rozkosz, skrystalizowane uczucie przyjemności, tak subtelny wiersz może uchwycić harmonię, wymykającą się ludzkiemu doświadczeniu, póki poeta nie uczynił z niej klejnotu.
Poeta w Karolu Orleańskim okazywał się więc rozcieńczony i delikatny. W tym życiu znał ogród, w którym przebywał, skąd go wygnano i do którego wrócił; płynął kapryśnym lotem wśród kwiatów, przy pięknej pogodzie, dotykając z tą samą lekkością miłości i śmierci, wdzięczny w ulotności, z pięknymi skrzydłami. Delikatność nie pochodzi z serca, ale z nerwów. Czerpał ją ze świetlistej Turenii i własnego zmysłowego wyczulenia.
Książę przede wszystkim słuchał pierwszego arystokratycznego nakazu, przeciwieństwa romantycznego serca. Gdy był biedny, chlubił się nędzą. Nie wściekał się czy buntował przeciw nieszczęściom wojennym. Niesławnie przywrócony na bogaty dwór orleański, gdzie dobudowuje całe skrzydło, bierze życie na jego sprytnych, dziedzicznych warunkach. Przyznaje tylko drżącym głosem, że drży w zimie, urzeka go wiosna, a serce otwiera przed uroczymi kobietami.
Jego brat, Jan d’Angoulême, powrócił nie do Blois, ale do Angoulême. Więcej czasu spędził na wygnaniu i stał się przygnębiony oraz refleksyjny. Ślub z księżniczką de Rohan (na rachunek Bretanii) był dla niego równie naturalnym obowiązkiem, co dla Karola ślub z Marią Kliwijską (na rachunek Burgundii). Nie otwierało to jednak wspaniałej kariery. Jego ubóstwo i polityka odcięły Jana od dworu, osiadł więc w swych włościach jak udomowiony ptak w kojcu. Rządził rzetelnie, kopiując i opatrując uwagami rękopisy religijne oraz filozoficzne, oddając się wewnętrznym przygodom, poważny i prawy. Religia była dla niego, być może, równie formalną sprawą jak poezja dla Karola. Biblioteka Jana zawierała Chaucera i Boccaccia, ale bliską przyjaźń zawarł z Boecjuszem. Gerson, d’Ailly, Anzelm czy Augustyn pouczali go na temat ruchu soborowego. Oddawał się teologii, a całe życie mijało na mrocznym zboczu, biegnącym od czasów wojny stuletniej.
Poeta Karol Orleański, wracając z wygnania, nie miał dzieci. Pod koniec życia doczekał się potomka w związku z Marią. Czy był to jego syn, czy latorośl dworzanina Rabodange’a? Nikt nie potrafił tego stwierdzić. Ludwik Orleański miał jednak zostać Ludwikiem XII. On i Karol d’Angoulême, syn Jana, napotkają wiele trudności, póki będzie żyć Ludwik XI.
Można go sobie wyobrażać w roku narodzin Franciszka jako dość sympatycznego, młodego dysydenta, który w życiu nie napisał jednego wiersza. Florencki obserwator stwierdził: „Miał małą głowę, gdzie niewiele znajdowało się miejsca dla mózgu”. Całą tą przestrzeń wypełniał zresztą Mediolan. Ludwik XII – kościsty młodzieniec z niewielką twarzą, wydatnym jabłkiem Adama, jasnowłosy i niebieskooki – uważał się za dziedzica nie tylko Francji, ale i Lombardii, gdyż babka ze strony matki, powabna rudowłosa dama, wyszła za ojca poety. To dawne roszczenie nie wzruszało twórcy, ale zdominowało żołnierski żywot jego syna. Ludwik XI z zaciętą niełaską spoglądał na owe ambicje orleańskie.
Niewiele bardziej łaskawie traktował drugiego młodego księcia, Karola d’Angoulême, wcześnie oddanego opiekunom po śmierci Jana. Karol porzucił Cognac dla królewskiego dworu, gdy tylko mógł unieść oręż.
Na tym dworze bez książąt okazał się prawdziwą orleańską latoroślą, ogromnie kontrastując z niemal gminnym królem. Jego ród szukał w życiu pomnożenia intymnych doznań oraz środków, które by to zapewniły. Ciemną stronę tej metody stanowił odpychający egoizm, z którym przywłaszczali lub marnotrawili środki publiczne na cele prywatne. Jeśli jednak z publicznego punktu widzenia ród orleański cechował się rozrzutnością, przynajmniej dążył do ukontentowania – bądź co bądź, dobre łóżka to osiągnięcie społeczne. Przejście od skór do pościeli to krok w górę. Zamek na swój kulawy sposób stanowi eksperyment społeczny: czy powstanie warzywnik, a rumaki odczują poprawę? Uznanie, że to sprawy lekkie, trywialne, przyziemne i ulotne, nie oznacza potępienia – dobry omlet jest lekki i ulotny, a jednak stanowi pomnik cywilizacji. Życiowe wygody nie robią takiego wrażenia jak zdobycie ziem, ale ziemie w końcu muszą dać wygody lub zdać się ruiną. Orleańczycy, epikurejscy z natury, mieli w sobie coś z mediolańskiej przodkini, bardziej wyrafinowani i mniej twardzi od Ludwika XI. W pewnym sensie wystarczało im przybyć; on pozostawał pionierem. A pionierzy nie są epikurejczykami.
Dwór Ludwika XI z pewnością miał charakter warsztatu politycznego. Wbrew średniowiecznej tradycji król czynił z Francji mocarstwo europejskie. Bóg, sztuka, kobiety, wojna, złoto – nic nie mogło go odciągnąć od tworzenia dynastii. To była główna namiętność Ludwika, który mistrzowsko ją zaspokajał, pojmując cele przeciwników, szybko układając taktykę, gospodarując środkami i bezlitośnie powiększając władzę. Czasami jego nerwy zawodziły, prowadząc do złych uczynków, ale umysł pozostawał okrutnie żywy i jasny. Kierował sobą, kierował Francją, łamiąc zwyczaje, nie zważając na honor, by umieścić państwo w ramach Europy: nie dzięki dzielnemu obłędowi Burgundczyka Karola Zuchwałego, ale stałemu posłuszeństwu własnej polityce.
Miała ona dwa aspekty. Ludwik chciał scentralizować i skonsolidować Francję, by oprzeć dynastię na wytwarzającym ludzie i podległej szlachcie, oraz otoczyć owo centrum dyplomatycznymi bastionami.
Jego umysł dręczyła niejednolitość kraju. Z działań innych oraz własnych znał niszczące siły, z którymi musi się zmierzyć władca. Sam Ludwik wykazywał wściekłą, zwierzęcą zawiść w stosunku do swego powolnego ojca. Podczas dwudziestu lat panowania wykazał się jednak nadzwyczajną czujnością i nieznużoną pomysłowością w dążeniu ku potędze, do której dojrzewał jego naród. Czas liczył się tu ogromnie: państwo, które pierwsze poczułoby wędzidło władcy, mogło nie tylko zdystansować rywali, ale chwilowo ich zablokować, a nawet okaleczyć. Ta nadzieja skłaniała Ludwika do nasilenia nacjonalizmu. W tym zakresie przodował, prowadząc pochód, do którego mieli dołączyć Maksymilian czy Ferdynand. Od czasów wojny stuletniej nad głową Francji świeciła aureola Joanny d’Arc, dając impuls do zjednoczenia, podchwycony przez twardego, giętkiego Ludwika XI.
W polityce wewnętrznej kierował się tą samą metodą, przechytrzając feudalnych panów. Na zewnątrz wykazywał głęboki chłopski rozum, właściwy Francuzom. Spoglądał na sąsiadów z jedną myślą: jakie zło mogą mu wyrządzić. Ta wiara w ich potęgę i złe zamiary pobudzała przebiegłość Ludwika. Nie polegał na wojnie, lecz pieniądzach, przekupując na prawo i lewo. Odnowił sojusz z Katalonią, płacił członkom angielskiej rady królewskiej za pisemnymi pokwitowaniami, miał tajnych agentów w Burgundii, dobrze posmarowane stronnictwo w Liége, jurgieltników w Gandawie. Skorumpował szlachtę bretońską, skaptował Sabaudię. Ta tajna, czujna polityka kierowała się planem.
Pierwszym politycznym celem Ludwika było wbicie sabaudzkiego klina między Mediolan a Burgundię. Zablokowałoby to cesarstwo, dało przewagę w Szwajcarii i rzuciło cień na Lombardię.
Sabaudia dzierżyła klucze do Genewy, Burgundii i Lombardii. Do jej głównych miast należał Turyn, ciągnęła się jednak do Bresse, a jej okna wychodziły i na Saonę, i na Pad. Na tych ziemiach koncentrował się Ludwik, obserwując zezem Anglię, Hiszpanię i Włochy. Chciał oprzeć się na Pirenejach, a nawet w Katalonii. Myślał też o Bretanii, gdyż za plecami miał jej księcia. Nieprzerwanie i niestrudzenie zajmował się jednak przede wszystkim wschodem. W latach, które go uformowały, rządził Delfinatem, nie prosząc nikogo o zgodę na zaślubienie osoby, którą wskazywały mu najważniejsze interesy. Karolina Sabaudzka nigdy nie była dla niego kobietą, lecz zakładnikiem. Jej brat, Filip z Bresse, działał na rozkaz Ludwika. Córeczka Filipa, Ludwika, odgrywała rolę lalki wydawanej za mąż. Jej związek z Karolem d’Angoulême ochraniałby granicę. Ludwik nie zamierzał myśleć o nich jako o istotach ludzkich.
Jego wielka godzina wybiła oczywiście, gdy Burgundia pod rządami Karola Zuchwałego przeliczyła się z siłami. Zdarzyło się to akurat w okresie przybycia na dwór młodego d’Angoulême. Karol Zuchwały był żołnierzem z niezwykle zapalczywą wyobraźnią. Burgundia stanowiła długi klin między Francją a cesarstwem, państwo buforowe, ale jej władca widział się cesarzem, zdobywcą ziem między Antwerpią a Mediolanem. Gdy jednak nastąpił na odcisk twardym Szwajcarom, a ci dzicy, wynędzniali górale stworzyli spójną, zajadłą armię, ani Karol, ani jego szlachta nie potrafili dotrzymać im placu. Pod Grandson Szwajcarzy zdobyli burgundzki skarbiec: wzięli srebro za cynę, tyle go znaleźli, i sprzedawali naczynia po groszu za sztukę. Pewien kapłan nabył największy diament Karola, kamień Wielkiego Mogoła, za trzy franki. Klejnot ten miał własne przygody od czasu znalezienia w błocie, na początku XIX wieku zmieniając właściciela za ponad 20000 funtów. Złote monety trafiły z burgundzkich skrzyń na kapelusze zwykłych żołnierzy. Szwajcarzy upijali się alkoholem z Niderlandów, gdzie ów średniowieczny książę handlował i zakładał przemysł. Porażka z rąk plebsu doprowadziła go do furii. Commines opowiada nam z trwożną czcią, że wcześniej śniadał przy lipowej herbatce i konfiturach z róży, a teraz zamienił je na najmocniejsze wina. Nieumiarkowana polityka Karola połączyła przeciw niemu księcia Lotaryngii oraz Szwajcarów. Wycofywał się, a oni podążali za nim pod Nancy. Tam, rozwścieczony do ostatnich granic, rzucił się do bitwy z garstką wojska (1477). Na zmrożonym polu pozostało jego nagie ciało.
Ludwik XI wychwalał swego Boga. Burgundia leżała u stóp króla. Dijon powróciło do Francji ze względu na brak męskiego spadkobiercy.
Zniszczenie Burgundii można uznać za moment powstania współczesnej Francji i Niemiec. Dążenie Ludwika XI do wielkości doprowadziło do konfliktu z inną potęgą, Habsburgami, którzy chcieli tego samego dla siebie, również opierając politykę na nieskończonych możliwościach sąsiadów do czynienia zła.
Karol Zuchwały pozostawił jedno dziecko, córkę. Maria Burgundzka była księżniczką jakby wyjętą z bajki. Maksymilian pisał potem: „Jest mała, dużo niższa od Rosiny, biała jak śnieg, czarnowłosa, z małym nosem i głową, rozkoszną twarzą mimo cokolwiek znużonych oczu i zbyt dużych ust”.
Ludwik XI miał tylko jednego syna, swego małego gnoma Karola, który zostanie Karolem VIII. Król chciał zeswatać wielką dziedziczkę z niekształtnym siedmiolatkiem, ale Maria kierowała się własną wolą. Wybrała Habsburga, słynnego potem jako Maksymilian I. Był wysoki, romantyczny, sangwinicznego ducha, czarujący. Zawsze będzie biedny, a wtedy był za biedny, by przybyć do przyszłej małżonki. Ta jednak pospiesznie przysłała mu pieniądze na płótno i piękne stroje. Tak więc dotarł na ślub wyposażony przez narzeczoną.
Rycerski, choć wyniosły, dworny, choć straszliwie biedny Maksymilian stał się w temacie Marii lirykiem. Narzekał: „Gdybyśmy tylko mieli pokój, znaleźlibyśmy się w różanym ogrodzie”. Pokój odnalazł jednak dopiero, dołączając do Marii w swym mauzoleum.
Z tego związku zrodziło się dwoje dzieci, Filip Piękny i Małgorzata Austriacka. Maria była w trzeciej ciąży, gdy po upadku z narowistego konia zmarła w wieku 25 lat. Stało się to w roku 1482, na rok przed zgonem Ludwika XI.
Jedynym księciem francuskim, który rzeczywiście pasował do Marii, nie był nieszczęsny następca tronu, ale nowy na dworze Karol d’Angoulême. Ludwik XI mógł go zmusić do starań o osieroconą księżniczkę, młodzieniec zresztą chętnie wszedłby w tak wspaniały związek. Przywróciłby on świetność przepadłą pod Azincourt, odrodził linię orleańską. Ale Ludwik, chłodny analityk, nie pragnął podobnego zmartwychwstania, tworząc Francję dla własnego rodu. Chciał pomniejszyć gałąź orleańską, zawiódł więc młodego d’Angoulême za ucho do jego przyszłej małżonki, Ludwiki Sabaudzkiej. Liczyła wtedy dwa lata i mogła odziedziczyć grosze.
Młody Karol nie mógł się sprzeciwiać królowi, obawiał się go, a władca ledwie go tolerował. Książę bał się agentów Ludwika wokół siebie, lochów jego zamków i klatek w owych lochach. Król dopuszczał się barbarzyńskich egzekucji, ścinając faktycznie całe Arras, jakby miasto miało jedną szyję. Jego kły mogły szczerzyć się w żółtym grymasie i nikt nie przerażał szlachty bardziej od Ludwika. Bardziej odpowiadało mu jednak uwięzienie młodego d’Angoulême w nędznym małżeństwie, a nie w celi Loches czy Bourges.
Na tę samą dekadę przypadało morderstwo książąt w Tower. Ludwik XI wolał jednak mniej drastyczne środki. Miał dość sprytu, by przechytrzyć dynastycznych rywali, równocześnie unikając oznak melodramatu. Związanie młodego d’Angoulême ubogim małżeństwem stanowiło skuteczny sposób skrępowania linii orleańskiej, równocześnie bowiem król wysterylizował jej starszą gałąź, zmuszając syna poety do ślubu ze swą kaleką córką Joanną.
„Święta Matko Boska!”, wykrzyknęła matka małego księcia. „Czy mój chłopiec musi pojąć za żonę tę kalekę?”.
Ludwik XI pociągał z rozbawienia nosem, mówiąc zausznikowi: „Nie będą się musieli wielce starać, by wychowywać dzieci z tego związku”.
Tak wyglądał w akcji Wielki Człowiek. Gdyby miał męskiego dziedzica, na którym mógłby polegać, nie kierowałby takiego wysiłku przeciw młodszym gałęziom dynastii. Znajdował się jednak w okropnych warunkach: z trojga dzieci dwoje było kalekami, a Karol VIII, który objął tron w wieku 14 lat, nie cierpiał może na kliniczny idiotyzm, lecz w najlepszym razie brakowało mu ćwierci rozumu. Joanna, obecna księżna orleańska, żałośnie obnosiła garb i nieszczęśliwe oczy spaniela. Tylko jedno dziecko było silne i proste jak ojciec – Anna Francuska, która objęła regencję w 1483 roku, broniąc braciszka przed burzami, bowiem Ludwik Orleański i Karol d’Angoulême nie mogli znaleźć lepszej okazji do poderwania korzeni panującej dynastii i sięgnięcia po koronę.
Franciszek, jak wiele innych gorącokrwistych istot w jego klasie, miał się więc narodzić z małżeństwa zawartego z zimną krwią: nie chcieli go ani jego ojciec, ani matka. Czym jednak były słabe ludzkie chęci dla szczwanego, rozumnego Ludwika XI? Jakieś czterdzieści lat wcześniej Machiavelli przygotował podręcznik dla władców. Ludwik XI nie potrzebował podręcznika – podjął się zjednoczenia Francji i powiązania jej wymuszonymi małżeństwami, co czynił bez sentymentów, a jego przebiegły umysł nie zatrzymywał się nad ludzkimi konsekwencjami. Miał na oku cel wyższy, gotów do rozbijania jaj, by zrobić omlet, łamania głów, by osiągnąć porozumienie, łamania serc, by zawrzeć małżeństwo.
Przed potępieniem Ludwika należy jednak rozważyć sytuację w Europie i siły, z jakimi się zmagał. Przede wszystkim chodzi o upadek Kościoła, prowadzący do reformacji. Francja musiała też sprostać potęgom powstałym po jej obu stronach: cesarstwu Maksymiliana i Hiszpanii Ferdynanda Katolickiego. Trzeba też uwzględnić Włochy, gdzie zbiegały się interesy Francji, Hiszpanii oraz cesarstwa.
Ludwik XI sprowokował wojnę gorączkowym samolubstwem i można uznać, że zaszkodziło to Franciszkowi I. Europa, w której się urodził, przechodziła jednak gwałtowne zmiany, a w takich okresach pojawiają się ludzie zuchwali, którzy sami wysuwają się na czoło, ludzie ambitni i samowolni, którzy obejmują przywództwo, bezbożni i bezwzględni, chyba że szczęśliwy przypadek zrodzi człowieka wielkodusznego, prowadzonego przez gwiazdy.
Gdy Ludwik się rodził, Europą wciąż kierował Kościół katolicki, ale w XV stuleciu (szczególnie w Niemczech i włoskiej części cesarstwa) przebiegały przez nią wstrząsy wielkiego niezadowolenia. Pojawił się antypapież, potem trzech papieży równocześnie, sobory próbowały kontrolować papieża, aż wreszcie fala opadła, niechętnie i z pomrukiem zapowiadającym dalsze zdarzenia.
Te powiewy czy raczej burze niezadowolenia wynikały głównie ze zdrady biednych przez wzbogacony kler, trafiając do publicznego obiegu. Dziwne i potężne istoty, stające naprzeciw moralnej przygody żywota – nacjonalistka Joanna d’Arc, nacjonalista Jan Hus – próbowały wydźwignąć ludzi ponad chaos i nędzę. Oboje zawładnęli wyobraźnią ludu, a ich nacjonalizm przyniósł chwilowe wyzwolenie. Rewolucja to jednak dla zwykłego człowieka śmierć za życia. Wkrótce we Florencji pojawi się Savonarola, ponownie rozpalając nastroje, ale jego uczniów nazwie się „płaczkami”, a popioły rozsypie nad Arno.
Jakie główne fakty można odnotować w tym okresie wielkiej sprzeczności między Kościołem jako teorią a Kościołem z jego bieżącą działalnością? W XV wieku odpowiedź jest jedna. Z chrześcijanami walczą Turcy, podobnie jak walczą z Persją i Egiptem. Hiszpania walczy z Maurami, Austria z Węgrami, Węgry z Czechami, Burgundia ze Szwajcarami. Ci z kolei walczą z Austrią, Anglia z Francją, Francja z Bretanią i Geldrią. Florencja walczy z Pizą... Lista mogłaby jeszcze uwzględniać Hiszpanów w Ameryce lub Portugalczyków w Indiach – nieskończenie wiele pozycji.
Tyle o daremności chrześcijaństwa. Europa przyjęła, a myśliciele od Platona do Akwinaty usankcjonowali, nieopanowaną instytucję wojny. Była potężniejsza od wszystkich innych tendencji, silniejsza od parlamentów, kortezów, sejmów czy stanów generalnych, od pobożności i ludzkich odruchów, silniejsza od wszystkiego z wyjątkiem wilgotnych zim oraz pustych kufrów, owa dzika instytucja górowała nad Kościołem, pochwyciła państwo, wykrwawiła uniwersytety, zmonopolizowała szlachtę, pobudzała bankierów i niewoliła lud. Wojny o zasady, wojny bez zasad, obronne, zaczepne; historia stała się opowieścią o wojnach dojrzałych i niedojrzałych, schyłkowych czy rozkładowych. Następowały przerwy na odpoczynek, martwe lata lub miesiące. Nie było wytchnienia, wojny następowały z regularnością dorównującą powodziom czy zarazom, akceptowane jak bóle przy porodzie. Uznawano je za prawo natury; Mars i Jehowa wygrażali sobie przez granicę. Idea wojny gnieździła się w każdym europejskim mózgu. Skłócony z cesarstwem Kościół porzucił dla krucjat etykę Chrystusa, używając przeciw cesarzowi każdej śmiercionośnej broni. Szlachta Europy, niepiśmienna, krzepka i wojownicza, z radością przyjęła porzucenie drogi męczących świętych czy mędrców. Przemawiały tu miliony lat prehistorii, naturalna żądza władzy, miłość do gorących doznań i Bóg wie jakie wydzieliny dokrewne. Wojna zajęła niepodważalną pozycję europejskiej metody, a równoczesna ekspansja handlowa oraz wynalazek kredytu dostarczały jej nowych środków i wielkich powodów; Kościół odrzucił swą władzę moralną i włączył się do prostackiej gry o potęgę.
Kluczem do bramy średniowiecza okazało się złoto. Ludzie wyrywali się ze sztywnego systemu klasowego, niewzruszonej hierarchii, tworząc całkowicie nową autonomię, autonomię kredytu. Ta niespodziewana ucieczka od ciężkich pęt ortodoksyjnego społeczeństwa oszałamiała i oślepiała. Władcy i papieże mieli się nią upić jeszcze przed Franciszkiem I. Klasa rządząca uległa pokusom nowych możliwości wykorzystywania energii i uwalniania pożądania. Pobożni mogli opierać się na sześciogodzinnych kazaniach Wincentego Ferrera, ale jego słuchali prości Bretończycy – reszta świata żarliwie podążała za Aleksandrem VI.
W takim świecie, gdzie dobra wola straciła jedyne narzędzie, którego mogła używać, państwo obywatelskie samo opierało się na sile, uznając wojnę za podstawowy warunek swej wolności.
Przodowało tu państwo francuskie. Od Ludwika XI stanowiło ono trwały fakt, który musiał uwzględnić nawet Kalwin. W ramach systemu obywatel mógł harcować do woli: tworzyć dzieła sztuki, oddawać się nieposkromionym, ekstrawaganckim przyjemnościom, ćwiczyć umysł lub zachowywać taką powagę czy wesołość, jaką sobie życzył. Te wszystkie czynności opływały jednak rację stanu jak woda rybę. W innych krajach, jeszcze w stadium płaza, mogły istnieć najróżniejsze wariacje, ale we Francji ktoś, kto spierał się o władzę z państwem, okazywał się postacią tragiczną, bowiem przegraną z góry. Przegrana ta wynikała z faktu, że żył w społeczeństwie politycznym, gdzie władzę zapewniała siła zbrojna. W sercu Francji znajdował się szlachcic jako żołnierz. Tylko on utrzymywał porządek, a każda inna chęć – religijna, społeczna, artystyczna czy erotyczna – rozbijała się o jego pośrednią dominację, tworząc mgiełkę piany. Postrzeganie Francji innej niż militarna oznaczałoby pominięcie jej najważniejszej cechy. Nie była to wojskowość naukowa, brakowało szerokiego poboru, ale klasa rządząca składała się z poborowych umysłu, a jej kobiety to poborowe poborowych. Nie było ucieczki od tego poddaństwa.
Piękno Francji, tak klimatu, jak fizycznych talentów, ogromnie zwiększa energię, z jaką Francuzi są francuscy. Istoty ludzkie kochają to, do czego przywykły. Arab jest równie namiętnie przywiązany do pustyni, jak Islandczyk do swej otulonej nocą wyspy. Położenie Francji umożliwia jednak przeżycie bez sztywnej dyscypliny czy ascezy. Wino to nadwyżka szczęścia, śmiech natury, a Francji nie brakuje owej radości. Sam kraj zawsze zapraszał tu do cieszenia się życiem, uprawy gleby, zamieszkiwania na otwartym terenie, korzystania z przyjemnego klimatu, żyzności ziem, stałości słońca i obszernego terenu. Francja rozciąga się przez pory roku i poza granice, gotowa na każdy eksperyment – od oliwki do wiązu, od figi do jabłka, od jucznego muła do krowy.
Ten wielki eksperyment dzięki bogatym, zróżnicowanym ziemiom i zewnętrznym niebezpieczeństwom bezpośrednio zmusił jednak państwo do jednoczenia. Lokalna bliskość stanowiła niepodważalną kwestię, a każdy okręg był głęboko zakorzeniony w prowincjonalnych różnicach. Jedność nie mogła powstać ze zbierania tych odmienności, wymagała ich podporządkowania i arbitralnej prostoty. Nie była to kwestia dobrej woli, ale czystego intelektu. Przygotowania i zebranie doświadczeń prowadziły do absolutyzmu. Lud mógł wykazywać zapał, ale zamki były w każdej społeczności stałymi punktami, odpierając pierwsze takie roszczenia, a na pewnych stopach prozy biegły z nich rzymskie drogi woli, twarde i odporne, wybrukowane na użytek militarny. Arystokracja oddawała się wojnie, która wciągała do służby umysły – uniwersytety, rzemiosło, wielcy kupcy czy artyści nie mogli uniknąć presji zamków, podległych królowi i szybko stowarzyszonych z opactwami oraz katedrami. Nie przeczyło to różnorodności Francji, ale nakładało jej jarzmo wiedzy wojskowej.
W dniach poprzedzających artylerię cały lud mógł dzielić ekstazę świętości i sztuki religijnej. Wojna stała się jednak zajęciem klasowym, a monarchia instytucją przede wszystkim militarną. Stąd brała się szczególna formalność kultury arystokratycznej, gdzie wyrafinowanie stanowiło środek odrębności, a ta z kolei manifestację władzy. Francuzi byli zbyt inteligentni, by nie zwrócić się ku Włochom i przejąć sztuki piękne, długo jednak odmawiali sympatii nawet największym geniuszom spoza arystokratycznego kręgu. Ta ograniczoność stanowiła część obrony wojskowej. Intelekt zaczął przodować, gdyż dobrze zorganizowane natury uznają czucie za słabość. Klasa dominująca, nadająca ton narodowi, podporządkowała liryczność, mistycyzm i wybujałe emocje wojennemu testowi przetrwania.
Ta militarna „konieczność” przydała się również w parlamencie. Parlament tudorowski miał bądź co bądź pewien aspekt powszechny i wolnościowy. Lokalne społeczności mogły przekazywać publiczne dysputy jego członkom, a ci, niewyszkoleni w prawie, lecz wrażliwi na interesy klasowe, głusi i niedorozwinięci w razie potrzeby, wykorzystywali ten materiał do ustawodawstwa. Klasa rządząca wcielała je w życie w magistratach, przekazując sprawy większych naruszeń politykom zwanym sędziami. Władca z rodu Tudorów, który jasno przekazywał parlamentowi swe chęci, zdołał utrzymać kontrolę nad swymi sędziami. Ten kołowy proces tworzenia prawa i przestępców umożliwił Henrykom faworyzowanie pewnych tendencji społecznych oraz blokowanie innych. Środki nacisku i karania, znajdujące się w rękach silnych grup każdej społeczności, mogły jednak posłużyć do komunikowania ich emocji i opinii, przekazując angielskiemu parlamentowi głos ludu.
Parlament francuski stanowił instytucję bardzo odmienną. Ludwik XII nie ukrywał swego ojcowskiego nadzoru nad nim, mimo podagry każąc stawiać swe łoże w centrum sali obrad. Członkowie parlamentu nie byli wybierani powszechnie, spośród członków wąskiej korporacji prawników mianował ich król. Nie mieli bezpośrednich związków ze społecznościami lokalnymi, a ich zadanie stanowiło tworzenie prawa oraz wymierzanie sprawiedliwości w zgodzie z potrzebami narodu i żądaniami monarchy. Parlament posiadał pewną spójność w razie sporów – zbyt ludzki, by nie kierować się duchem profesjonalnym. Francja otrzymywała więc prawa akceptowane w całym kraju, dążące do wymierności, wyrażające główne potrzeby społeczne. Obraz ustawodawców w oczach publicznych był surowy, czasem odpychający. Król, który ich wynosił, mógł w kuluarach wywierać na nich decydujący wpływ. Łamacze kości, wyrywacze paznokci i ściskacze kciuków, używane przez prawników do wymierzania „sprawiedliwości”, dawały się zastosować i przeciw nim. Walka parlamentu, usiłującego iść prosto, z królem, zmieniającym mu trasę, nie obejmowała ludu. Król miał siedzibę, prawo i Kościół, szlachtę, a nawet kupców. Opinia publiczna, pionowa sztuka dyskusji, przecinająca każdą klasę, jedno z głównych osiągnięć wolnego systemu parlamentarnego, ulga dla uczuć (choćby tyle), nie miała jednak głosu we Francji z rzadkim wyjątkiem Stanów Generalnych. Być może tłumaczyło to jej zdumiewającą aktywność w czystej spekulacji.
Każdy może zauważyć, że Francji nie brak powodów do samozadowolenia. Uczyniono ją dla przyjemnego życia, a piękno kraju potwierdzał każdy szesnastowieczny gość, nawet zazdrośni Wenecjanie. Od początku chwalono „wspaniałe urządzenie” Paryża, tak samo jak śmiech, radość i entuzjazm południa. Ze śmiertelną niepewnością i ciągłymi oznakami wojny szły więc w parze naturalna wylewność oraz swoboda, choć nie dzięki państwu, a raczej obok niego. Epoka religijna dobiegła końca, rozpoczęła się epoka polityczna.
Katedry stały się pomnikami ogółu, wykwitami energii i obrazem grupowego myślenia. W miarę rozwoju nowego wieku okazywały się przestarzałe; idea zjednywania bóstwa ustąpiła idei zjednywania monarchy. Biologiczny realizm Francuzów wciąż opierał się na sąsiedztwie śmierci, ale pogląd na życie nabrał agresywności. Samoobronę można uprawiać na wzór ostryg, dokładając wysiłków, by wyglądać i zachowywać się jak kamień. Ponieważ jednak homo sapiens tak bardzo oddalił się od ostrygi, więc od Francuza wymaga się zapału, bystrości i jasności umysłu, by mógł ochronić zmysłowość oraz piękno, które stworzył. Gdy cała energia ogółu nie mogła już wyrażać się w katedrach, musiała znaleźć inne ujście. Arystokratyczna Francja opanowała państwo, a teraz żądała energii w jego obronie. Ludzie oznajmiali „Carpe diem” lub szukali nowości w teologii. Spotykali tu jednak starszych mężów, wrogich wszelkim eksperymentom, które mogłyby zaszkodzić narodowemu egoizmowi. W czasach Franciszka przyniesie to związek wojny z nacjonalizmem, który zrodzi absolutyzm.
Im bardziej Francja w zgodzie z dążeniami Ludwika XI poznawała swą triumfującą naturę, tym chętniej zastraszała inne dynastie. Ludwik XI nie toczył wielkich wojen, ale bezlitośnie afirmując egoizm gotował pod nie grunt i czynił je nieuniknionymi. Większość z nich kierowała się przeciw cesarstwu, czyli Habsburgom, których rozwścieczała polityka króla.
Przez historię Francji biegnie rozpadlina między wczoraj a dziś. Po tamtej stronie są królowie normańscy, wojna stuletnia i Joanna d’Arc, a po tej narodowe państwo militarne. Podziału dokonał Ludwik XI.
Państwo narodowe, zwane przez Machiavellego księstwem, rzecz tworzona przez władcę, miało się pojawić wszędzie. Gdy czujny obserwator zauważył podział Ludwika, mógłby przewidzieć Maksymiliana i Ferdynanda. Centrum w każdym przypadku stanowił dynasta, dążący do wojny i podnoszący wojskową sprawność. Francja mogła stać się państwem narodowym podobnie jak Hiszpania czy Anglia, tworząc narodową literaturę, armię i w pewnym sensie kościół, ale na wschód od Renu sytuacja cesarstwa była tak złożona, że Habsburgowie przeciwstawiali Francji nie prawdziwe państwo narodowe, lecz zlepek sojuszy. Rzut oka na genealogię Habsburgów uzmysławia trudności, którym musiał stawić czoła Franciszek I.
Główną rolę odgrywa tu Maksymilian. Jego ojcu, cesarzowi Fryderykowi III, z pewnością brakowało środków, by zewrzeć się z Francją. Rządził on w latach 1440-1493 i nie był agresywny ani z natury, ani konieczności. Został cesarzem jako władca Styrii, właśnie dlatego, że Niemcy chciały słabego zwierzchnika. Nie mógł wiele – Węgry, Polska i Czechy stwarzały mu problemy, Niemcy wykazywały się krnąbrnością, władza Fryderyka nad Austrią pozostawała sporna, a stale grozili Turkowie. Nie może zaskakiwać, że przez całe panowanie przypominał rzekę bez nurtu, powolną, meandrującą; całkowita niesława dla cesarza, choć z latami znaczył jako Habsburg coraz więcej, przekazując symbol AEIOU energicznemu synowi. Rzekoma klęska to złudzenie – antrakt nie jest końcem, to jedynie pusta przestrzeń między jednym a drugim faktem; bezbarwne panowanie Fryderyka III oznacza koniec Świętego Cesarstwa Rzymskiego i początek dynastii habsburskiej.
Sytuacja nabiera kolorów z pojawieniem się młodego Maksymiliana; to Habsburg pełną gębą, a ślub z Marią Burgundzką daje mu oparcie nad Renem.
Maria ujrzała go w 1473 roku w Trewirze, młodzieńca z garbatym nosem i dworskimi manierami; portugalska krew ożywiała styryjską nieruchawość. Był za biedny, by zgodnie z umową przybyć do Gandawy, pokryła więc jego wydatki. Przyjechał więc w nocy, wprost z gockiego wschodu.
Maksymilian, o rok młodszy od narzeczonej, pocałował ją pierwszy raz w Trewirze ze stojącym obok biskupem miasta. Przy małżeństwach królewskich obcych panował zwyczaj, że dziewczyna ukrywa na piersi kwiat, który musi wziąć narzeczony. Maksymilian na próżno szukał go w jej gorsecie, aż wreszcie biskup poradził Marii poluzować stan sukni, co przyniosło sukces. Następnego ranka zostali zaślubieni.
Maksymilian pożądał Niderlandów jako młody dziedzic wielkiego, zrujnowanego i rozpadającego się cesarstwa, któremu jego ojciec i on sam zdawali się zbędni. Po dwóch latach z pierwszymi landsknechtami walczył pod Guinegate. Konflikt z Francją stał się teraz jego sprawą.
Zwycięstwo pod Guinegate przypadło na rok 1479. Maksymilian i Henryk VIII mieli powtórzyć starcie w tym samym miejscu w 1514 roku. W ciągu długich lat, dzielących te dwie nieistotne bitwy, Maksymilian przeprowadzi niewiarygodną liczbę podobnych działań – zdaje się, że niemal wszystkie zaczynały się od ambitnych zamiarów, a potem źle je organizowano, niedorzecznie prowadzono i kończyły się groteską. Jako dowódca był mistrzem fiaska, niezawodnie sprawiając zawód. A jednak ów cesarz, który nie potrafił pokonać nawet Wenecji, umocnił Habsburgów w Austrii, połączył ich z Hiszpanią i uplótł sieć wokół Franciszka I.
To prawda, że odrzuciły go Niderlandy, chcące pokoju z Francją. Wpływom Habsburgów sprzeciwiały się tam miasta i zamki. Mieszczanom chodziło o przywileje, a szlachcie o sprawy państwowe. Zacni obywatele Brugii nawet uwięzili Maksymiliana, zamykając cesarskiego syna w sklepie warzywnym. Gandawa, która zdominowała Brugię, grała na korzyść Ludwika XI, wysyłając jego małą córkę Małgorzatę Austriacką rachitycznemu delfinowi. Jednym słowem, chęć mieszczan do pokoju z Francją pozbawiła Maksymiliana mocy. A Francji nie wystarczyło opanowanie Gandawy. Zmobilizowała wszystkich sojuszników – La Marcków z Sedanu, Burbona w Liége, Kliwii i Geldrii – wkrótce tworząc granicę wzdłuż znajomej linii Bethune-Arras-Cambrai, od Saint Omer do Le Cateau-Cambrésis. Maksymilian energicznie się temu przeciwstawiał. Po śmierci Ludwika XI jego następna ofensywa skierowała się ku osobie Anny Bretońskiej. Był rok 1488 i walka przeniosła się nad Loarę.
Tu Maksymilian zderzył się z prawdziwą dziedziczką Ludwika XI, Anną Francuską. Zmarły król zgryźliwie skomplementował swą córkę mianem „najmniej głupiej kobiety we Francji”. Została regentką najgłupszego mężczyzny we Francji, Karola VIII. Jasno myśląca dziewczyna miała dość rozumu dla obojga. Jej ojciec użył całego swego sprytu, by usunąć burgundzkie niebezpieczeństwo, Anna zaś zajęła się teraz Bretanią. W tym celu musiała przełamać każdy opór, jaki zrodziła polityka Ludwika XI – nie tylko Maksymiliana, urażonego wroga zewnętrznego, ale i Ludwika Orleańskiego oraz Karola d’Angoulême, urażonych wrogów wewnętrznych. Przez dekadę po śmierci Ludwika XI toczyła się więc zacięta walka o utwierdzenie francuskiej jedności, zawdzięczając swą energię córce króla.
Walka z Bretanią należała do spraw najwyższej wagi. Każde powstające państwo narodowe rozważa problem słabszego sąsiada. Anglia ma Szkocję, Hiszpania Portugalię, Dania Szwecję. Wchłonięcie takiego sąsiada wymagało wewnętrznej jedności w stopniu trudnym do osiągnięcia w XV wieku, a w owym okresie stałej wojowniczości jeszcze trudniej było moralizować.
Ludwik XI musiał się hamować tak długo, jak Burgundia i Bretania mogły wystąpić razem. Los zrządził jednak, że każda z tych dynastii zawisła na włosku życia jednej dziedziczki. Jego przecięcie w Burgundii uniemożliwił Maksymilian. Czy ten sam człowiek, teraz owdowiały, zdobędzie dziedziczkę Bretanii? Z tym problemem musiała się zmierzyć młoda, twarda Anna Francuska.
Wyjście naprzeciw kłopotliwej sytuacji wymaga stanowczego charakteru, który posiadała. Nie obawiała się księcia Bretanii, który słabował na ciele i umyśle, ale miał silnego ministra. Córka Ludwika XI postanowiła działać i to wojennie. Potrzebny był dobry francuski dowódca, który metodą prób i błędów pojawił się w osobie La Trémoille’a. Resztę miał załatwić nokautujący cios.
Pozostawała kwestia ludności. Ta jednak przywykła do nędznego życia, przypominając wodorosty, porywane to w tę, to w inną stronę przez dynastyczne przypływy. Stanowiła siłę społeczną, lecz nie polityczną i można ją było niemal zignorować.
Bretończycy to narodowość bez narodu. Narodowa namiętność cechowała ich równie silnie, co Czechów lub Irlandczyków. Chłopi przywykli do celtyckiego sposobu życia, uprawiając ziemię i morze. Celtycki język wyodrębniał ich na półwyspie, gdzie klimat oplatał wszystko jak mokra sieć, a historię tkały ręce druidów. Atak na ten krzepki lud, zakłócenie ospałego spokoju pobożnych zwyczajów, rozbudzenie poczucia odrębności i prymitywnych instynktów, poruszenie nawet pompatycznej prowincjonalności odleglejszej arystokracji – wszystko to mogło doprowadzić do walk dłuższych i poważniejszych, niż zamierzała Anna. Roztropna młoda kobieta wnikliwie uznała, że w Niderlandach Ludwik XI pokpił sprawę słabego ogniwa dynastii, to jest samej dziedziczki.
Silny minister zniknął ze sceny – został zamordowany. Decydującą bitwę stoczono w 1488 roku. Słaby książę zmarł. Teraz wszystko zależało od tego, czy Anna Francuska uratuje młodą księżną przed Maksymilianem.
Ten miał niezmiernie wiele kłopotów. Stanowczość i zdolności Francuzów zatrzymały go we Flandrii, musiał odpierać Macieja Korwina w Austrii, co uniemożliwiło osobiste przybycie do Anny Bretońskiej. Ślub był możliwy tylko przez pośredników. Młoda władczyni, dogłębnie świadoma, że od tego związku zależy jej los, dopełniła ceremonii 6 grudnia 1490 roku. Liczyła wtedy 14 lat, ale żywo rozumiała ideę dynastyczną i miała ukierunkowaną, własną wolę.
Następny rok przyniósł rozstrzygnięcie. Bretończycy ruszyli w pole, gromadząc się wokół swej księżnej o wojowniczym duchu. Podbój Bretanii zdawał się wyraźnie niepolityczny. Gdy zawiodła próba przejęcia dynastycznego, użycie siły przyniosłoby konflikt ze zwyczajami chłopów, przejęcia majątków, spory z papieżem, wyobcowanie profrancuskich baronów i kapłanów, najazd francuskich zarządców, prefektów, spory z wojowniczymi magistratami, politykę militarną – jednym słowem „okupację” Bretanii. To nie wchodziło w grę. Bretanii nie dawało się podbić; trzeba było ją uwieść.
Węgry w 1491 roku wezwały Maksymiliana, a armia francuska mogła otoczyć Annę. Wtedy nadszedł czas dyplomacji.
Wciąż trwało bretońskie marzenie o niepodległym narodzie. Anna trzymała się go jak chłop swego kawałka ziemi, jak celtycka chłopka swego dziewictwa. Chodziło o jej życie i honor. Regentka znalazła jednak rozwiązanie: uczyni Annę Bretońską królową Francji.
Panem młodym będzie Karol VIII, liczący teraz 21 lat. Nie był to piękny narzeczony: wyłupiastooki, z niekształtną głową i zdeformowanym uchem. Anna Bretońska sprzeciwiała się. Jej twarz zawsze zdradzała napięcie – bulwiaste czoło, ostry nos i ściągnięte usta – którego część wynikała jednak z klęski pod Rennes. W życiu zdarzają się wypadki czyniące człowieka ich ofiarą, wypalone w pamięci żywym ogniem. Taki charakter miało jej wymuszone małżeństwo. Anna odpierała Francuzów dzięki lojalności swych Bretończyków i zdolnościom doradców. Jej odwaga pozostała niewzruszona. Potężniejsza monarchia zaciskała jednak, stopniowo i nieubłaganie, krąg wokół dziewczyny, aż wreszcie odcięła jej drogę ucieczki. Dramat owych trzech dni w Rennes polegał na jej pochłonięciu przez Francję, wyższy, nie wrogi, ale przede wszystkim obojętny porządek. Tak zakończyła się historia bretońskiego rządu, ale okiełznanie Anny, małej kobiety o niezłomnej dumie, wymagało od zdobywcy pewnych kosztów duchowych.
Pierwszy z nich dotyczył wstrętnego wiarołomstwa względem Małgorzaty Austriackiej. To beztroskie dziecko z cienkimi włosami i najbardziej niebieskimi z oczu zostało radośnie zaręczone z Karolem VIII w wieku 3 lat; w Amboise wychowywano ją jako „królową Francji”. Ludwik Orleański bardzo się do niej zbliżył, uznając Małgorzatę za swą wczesną miłość. Po latach pytał w dyplomatycznych pochlebstwach: „Pamiętasz, jak dawałem ci klapsy?”. Bardziej żywa okazała się świadomość, że Francja uczyniła to samo, nie z czułości. Zerwanie związku z Karolem VIII było okrutnie konieczne, by związać Bretanię z koroną.
Anna Francuska nie miała wielkiego wyboru. To Ludwik XI nieopatrznie zatruł stosunki Francji z Maksymilianem, pod koniec panowania cynicznie przejmując małą Małgorzatę. Jej późniejsze odrzucenie stanowiło dla Habsburgów osobistą zniewagę, jedną z owych uraz dynastycznych, które przypominają jątrzącą ranę po nieodwołalnym naruszeniu ludzkiej godności. Takie były nieuchwytne wady zręcznej polityki Ludwika XI, za które przyszło zapłacić, gdy bratanek Małgorzaty został cesarzem Karolem V, a Franciszek I miał okazać się jego jeńcem.
Zniewaga podsyciła wrogość Habsburgów i gdy w sierpniu 1494 roku Francuzi ruszyli na Neapol, pojedynek Walezjuszów z Habsburgami stał się nieuchronny.
Miał on wpłynąć na całe życie Francji, od akcentów poetyckich do linii architektury, od kroju szat do kultu bożego. A największy wpływ przy doprowadzeniu do konfliktu wywierał człowiek, którego ekscentryczność, nieodpowiedzialność, nędza i fantazje czyniły raz za razem pośmiewiskiem Europy. Maksymilian, najsłabszy monarcha, uczynił najwięcej w Europie, by utrudnić sytuację Francji. To jego wrogość wprowadziła do gry nową Hiszpanię, stworzoną przez Ferdynanda i Kolumba, gdzie ponadprzeciętną rolę odgrywała Kastylia.
Na świecie istnieją piękne budowle z imponującymi frontami i pustką z tyłu. Do takich struktur należała francuska polityka wschodnia. Anna Francuska wolała pokój z Bretanią od Małgorzaty jako królowej. Na froncie bretońskim wyglądało to znakomicie, ale strona zwrócona ku cesarstwu była ślepa, gładka, prowizoryczna i bez oświetlenia.
Wyprawienie małej Małgorzaty, by uczynić miejsce Annie Bretońskiej, powierzono między innymi przyszłemu ojcu Franciszka.
Z daleka, na wschód od Renu odzywały się pomruki i powarkiwania.
Ojciec Maksymiliana obwieszczał: „Prędzej wolimy odejść z tego świata w pokoju i z błogosławieństwem, niż ścierpieć, by tak niechrześcijański i podły czyn pozostał bez kary, a Święte Cesarstwo i lud niemiecki wystawiony na ową skandaliczną i niepowetowaną szkodę pod naszym panowaniem”.
Te zapalczywe słowa oznaczały początek wrogości. Co się tyczy samej Małgorzaty, mówiła niewiele, podróżując do granicy ze swą wytworną eskortą.
Jej służba płakała na myśl o rozstaniu, a jedna z dwórek robiła co mogła, by pocieszyć księżniczkę: „Pani, nie powinno się was odsyłać. Jesteście córką wielkiego króla i siostrą wielkiego księcia. Z pewnością zostaniecie wielką księżną, a jeśli nie udało się wam z naszym królem, znajdziecie następnego. Wielu jest innych królów!”.
Małgorzata nie dała się pocieszyć, oznajmiając płaczącemu Karolowi VIII: „Przyszło to na mnie bez żadnej mej winy”.
Uwiedzenie Bretanii było oburzające z ludzkiego punktu widzenia, należało jednak do praktyki politycznej. Ostatnim krytykiem byłby tu Ferdynand Katolicki, od dziesięciu już lat podbijający Granadę. Zbierał w ten sposób Hiszpanię i rozumiał, że Anna zbiera Francję. Próbował jej w tym przeszkadzać, choć bez całkowitego przekonania. Ponieważ Francja właśnie uraziła Habsburgów, należało zapobiec pozyskaniu przez nich hiszpańskiego sprzymierzeńca. Gdy regentka wycofała się do swych wielkich włości, oddając rządy Karolowi VIII, wykonano jednak zgubny krok.
Mały król Karol VIII władał całkowicie zjednoczonym państwem. Rozpoczął więc przedsięwzięcie, które niezależnie od wyniku miało rozwścieczyć Ferdynanda i zbliżyć go do Maksymiliana. W ich uścisku Francja zostałaby bezlitośnie zmiażdżona.
Francuska inwazja na Włochy nosi znamiona pewnego szaleństwa czy przynajmniej znacznego anachronizmu. Roszczenia neapolitańskie, podobnie jak mediolańskie, należały do dynastycznych i nie pasowały do rozsądnych, bliższych ojczyźnie działań broniących praw, które prowadziły do poszerzania terytorium państwa narodowego. Dla burżuazyjnych umysłów, mających określoną wizję Francji w Europie, takie dynastyczne impulsy zdawały się niemal groteskowo prymitywne.
Najazd ten, tak daleko od Francji, kosztujący tyle wysiłków i prowadzący do tak znacznego konfliktu, okazywał się jednak fantastyką tylko w kształcie, jaki miał przybrać. Kierujący nim impuls niewiele się różnił – przynajmniej w kategoriach europejskich – od tego, który stał za państwem narodowym. Pozornie inwazja wynikała z pochopnych chęci kilku gorliwców, ale faktycznie doprowadził do niej kompleks sił, działających w Hiszpanii, Niemczech oraz Włoszech. Był to wielki powitalny gest jedynego dojrzałego państwa narodowego Europy. Wyruszenie Karola do Włoch, jak później Franciszka w świat, wymagało długiego łańcucha okoliczności, kierowanych przez opatrzność, choć niewątpliwie z pewnym udziałem diabła. Gdy Karol ruszył ze zwojem dynastycznych pergaminów w ręku, poprzedzany przez sztandar krucjaty, kierował się z pewnością nowoczesną ideą. Jego najazd na Włochy okazał się pierwszym akordem owej straszliwej, wojowniczej symfonii narodowej, odgrywanej odtąd przez całą Europę.
W roku 1492 siły Ferdynanda w Hiszpanii uległy wyczerpaniu – podbój Granady wielce go kosztował. Było jednak nie do pomyślenia, że pozwoli Francji na zajęcie Neapolu: jego siostra wyszła za Ferdynanda Neapolitańskiego, a więź z tzw. dynastią aragońską należała do najściślejszych. Jeśli ktoś miał zajmować Neapol, to on sam; ten wątek przewijał się przez wszystkie negocjacje z Francją. Gdy Karol VIII objawił zamiar podbicia miasta, Ferdynand rozpoczął przeciwdziałania. Pomniejsze z nich stanowiło wysłanie Katarzyny Aragońskiej do Anglii. Do ważniejszych należała złożona Maksymilianowi propozycja ślubów jego dzieci, Filipa i Małgorzaty, z panującą dynastią hiszpańską. Taki był bezpośredni wynik najazdu na Neapol, który przyniesie poważne następstwa. Istniał jeszcze inny czynnik, który w miarę upływu lat wywierał coraz większe znaczenie – działania Krzysztofa Kolumba.
Dziecięca piosenka mówi: „W 1492 roku Kolumb przepłynął ocean długi”. Uczynił to, jak wielu ludzi wcześniej i później, kierując się ideą. Urodził się rok przed Leonardem da Vinci. Z zawodu tkacz, któremu dokuczała nędza, znalazł energię, by przekazać innym własne przekonanie co do nauki życia. Jednym słowem, należał do tych renesansowych Włochów, w których płonęła piękna, namiętna pewność co do świata zewnętrznego – wiara, że potrafi dowieść prawdziwości swych wyobrażeń. Świat był okrągły, zachodni ocean wyrzucał kłody dziwnego drewna i ciała nieznanych istot ludzkich. Podążając przez morza między Islandią a Afryką, genueńczyk wnioskował, że jeśli inni przepłynęli ocean, uda się i jemu; jeśli popłynie na zachód wystarczająco długo, znowu trafi na wschód.
Był gotów zaryzykować tu życiem, nikt jednak nie był gotów zaryzykować pieniędzy. Wiele dawano na jedwab, cyboria, ornaty, posagi i artylerię, ale Kolumb nie mógł uprosić nikogo, nawet w żeglarskiej Portugalii. Jej król pozostawał nieprzekonany, Henryk VII był zbyt rozważny, Anna Francuska sceptyczna, a twardogłowi Hiszpanie nie znaleźli żadnego wsparcia twierdzeń odkrywcy ani w świętym Tomaszu, ani w świętym Augustynie.
Kolumb musiał bezlitośnie protestować u Geraldiniego, innego Włocha na dworze hiszpańskim (późniejszego spowiednika Katarzyny Aragońskiej). Geraldini z kolei miał odwagę uznać, że wielcy święci nie byli wielkimi geografami. Hiszpanie zawahali się, rozważyli sprawę i wreszcie wyrazili zgodę. Kolumb otrzymał swe okręty. Ruszył przez znane morze, a potem wpłynął na nieznane wody, wioząc pozdrowienia dla Wielkiego Chana.
Podróżował z desperacją, by po pięciu tygodniach dotrzeć w nocy do lądu. Powinien ujrzeć wspaniałe miasto Azji, usłyszeć powitalne dzwony, łagodny głos starej cywilizacji, odwiedzać pałace. Zamiast tego napotkał prymitywizm i lękających się go dzikusów u korzeni życia. Ów leżący odłogiem, urodzajny kraj leżał na drodze do Cipangu, ale dał mu trofea, które odwiózł Ferdynandowi i Izabeli, cuda pobudzające zazdrosny umysł.
A umysł ten twardniał w miarę czasu. Klęcząc z obnażoną głową u stóp pary królewskiej, Kolumb zaczął od cudownych obietnic, które mogą składać tylko ludzie z wyobraźnią. Faktycznie odkrył tylko żołądź, a dąb miał urosnąć dopiero za dekadę. W tym czasie odbył cztery dalsze podróże, przez próby i błędy poznając nieznane. Wprowadził na mapy hiszpańskie nazwy: Hispaniola (Haiti), Juana (Kuba; na cześć infanta), Dominika (od niedzieli), Wenezuela od Wenecji. Zmęczony i pokonany przez okoliczności, został odsunięty i zmarł spełniony. Miał syna Diega, znalazł rzeczywistość, którą sobie wyobrażał, przełamał kajdany świata.
Papież Aleksander VI wytyczył linię na nowej półkuli, oddając połowę Hiszpanom, połowę Portugalczykom. Niedługo potem energiczny Francuz odniósł się do tego podziału – Franciszek I oświadczył, że chciałby ujrzeć stosowny paragraf w testamencie Adama.
Franciszek zajął się tą kwestią, gdyż jej konsekwencje dla Europy okazały się niewyobrażalne. Wiążąc dwie grupy, które nie kontaktowały się ze sobą od czasu osadzenia ziem, Kolumb dał Europie nowego sąsiada i nowe potomstwo. Doprowadziło to nie tylko do wstrząsu pieniężnego, rozwoju żeglugi, przywleczenia syfilisu do Neapolu – choć nawet te rzeczy nie okazały się obojętne dla Franciszka. Główny wynik polityczny to małżeństwo Ameryki z Kastylią, Ameryka, największa dziedziczka znana europejskiej rodzinie, miała przynieść korzyści koronie hiszpańskiej. Do systemu małżeństw dynastycznych, regulującego politykę Europy, wkroczyła nowa panna młoda, głucha i niedorozwinięta, zbudowana z metalu, której pomyślność opierała się na monopolu korony. Stopniowe wzmacnianie Kastylii przekształciło militarną równowagę kontynentu, a równowaga polityczna otrzymała nową oś. Ta zmiana w Hiszpanii całkowicie wstrząsnęła historią Francji.
Karolowi VIII nic nie było równie dalekie, co te doniosłe skutki. Od stóp do głów mały dynasta, postępował według najprostszych zasad dynastycznych. Neapol stanowił jego prawne dziedzictwo!
Gdy Bretania przestała skupiać międzynarodową uwagę, Wielkogłowy ujrzał inne tereny do podbicia. Wenecja, Mediolan i papież nakłaniały go z osobistych powodów do najazdu na owo odległe królestwo. Karol wierzył, że ustępstwa ugłaskają wrogość jego rywali, więc w 1492 roku zajął się gotowaniem traktatów pokojowych. Pod koniec roku ugłaskał obietnicami pieniężnymi Henryka VII, oddał też stanowiące posag Małgorzaty Hainault oraz Artois Maksymilianowi. Na koniec zwrócił Ferdynandowi dwa zajęte przez Ludwika XI skrawki Hiszpanii (Roussillon i Cerdagne). I wyruszył, by czynić historię.
W 1492 roku zdarzyły się jednak inne rzeczy, ważniejsze od rozdawania nagród pocieszenia przez Karola VIII. W styczniu Ferdynand zakończył podbój Granady, w kwietniu zmarł Wawrzyniec Wspaniały Medyceusz, a w sierpniu wybrano nowego papieża, Aleksandra VI. Każdy z tych niepowiązanych wypadków wpływał na inwazję Karola. Śmierć jednoczącego Włocha, hiszpański papież i oswobodzenie przez Hiszpanię rąk nad Morzem Śródziemnym zwiększyły zagrożenie dla francuskiego najeźdźcy.
Wawrzyniec odgrywał we Włoszech wielką rolę właśnie dlatego, że był bankierem i negocjatorem, a nie księciem; Florencja była republiką i nie mogła dać mu armii, która uczyniłaby Medyceusza władcą. Jego kariera zaczęła się od pożyczania książętom na 15 lub 20%. Wawrzyniec zawdzięczał swą pozycję dwóm zdrowym podstawom: politycznej kontroli w ojczyźnie oraz zagranicznym korespondentom. Dzięki wszechstronnemu talentowi manipulował władzami miasta, cechami, klerem oraz uczonymi. Był prawdziwym florenckim przywódcą, przebiegłym, pogodnym i subtelnym, o wielkim uroku osobistym. W mieście nie brakowało rozmaitych uzdolnionych ludzi, a Wawrzyniec rozumiał kreatywne umysły. Jego charakter nie dopuszczał dominacji nad Włochami, był bankierem, biegłym w sztuce aluzji. Posunął się nawet do związku z papiestwem przez małżeństwo i uczynienie swego syna Giovanniego kardynałem (później został papieżem Leonem X). Rozumiał jednak zagrożenie dla Włoch, wynikające z obopólnej wrogości Neapolu oraz Mediolanu. Ryzykował życiem, ruszając na spotkanie z Ferdynandem Neapolitańskim. Nie był wielkim, ale dobrym Włochem, a jego wczesna śmierć (liczył 44 lata) usunęła umysł o horyzontach międzynarodowych.
Na łożu śmierci ujrzał go Savonarola, ale proponował epikurejczykowi stacje drogi krzyżowej. Wawrzyniec sprzyjał we Florencji bogactwu siły i zmysłowości, którego zawsze pragnęła pogańska Europa, owemu stanowi dobrze zaplanowanej anarchii, czyniącej życie klasy rządzącej tak radosną i niebezpieczną przygodą. Savonarola był świętym średniowiecznym, agitatorem o szorstkim głosie, przesiąkniętym Biblią, centrum tłumu robotników, których oczy błyszczały w ciemnych twarzach w odpowiedzi na apel Pana, głos potępienia, głos proroczy. W zasadzie wyrażało to stare pragnienie teokracji. Niewielu bankierów na to zważało, a papiestwu Borgiów nie pozostawało wiele poza zabiciem Savonaroli.
Wawrzyniec zmarł więc w kwietniu w pięknej willi pod Florencją, opłakiwany przez pobłażliwych kapłanów i jego Akademię Platońską.
Wybór Rodryga Borgii na papieża Aleksandra VI nastąpił w sierpniu. Aleksander kupił urząd, największe łapówki przeznaczając dla mediolańczyka Ascanio Sforzy. Był człowiekiem wielkich zdolności – ten urodzony w Hiszpanii Hiszpan czerpał wielkie dochody z tamtejszych biskupstw, których nie widział na oczy; gdy stryj został papieżem Kalikstem III, Rodrigo wzrósł w znaczenie, okazując się jednym z jego najzdolniejszych, choć i najbardziej chciwych kanclerzy. Borgia był człowiekiem lotnym, szorstkim i energicznym, ogromnie pracowitym i stanowczym, dobrze znającym świat. Przy stole okazywał hiszpańską oszczędność, a w innych okolicznościach równie hiszpański u pewnych bezceremonialnych ludzi, nadzwyczajny zapał seksualny. Cechował się niemal przesadnym instynktem ojcowskim, być może był to jeden z powodów, dla których uważano go za Żyda. Mimo stanowiska papieża kochał i utrzymywał wielką rodzinę, używając całej swej władzy dla jej pomyślności. Borgia nie zaczynał kariery jako przestępca, należał jednak do tych ludzi o nieposkromionej aktywności, których własna rozwaga i podstępność kuszą do podjęcia niebezpiecznej gry, prowadzącej do sytuacji, gdzie każde wyjście okazuje się naganne. Jednym słowem, był władcą w szatach papieża.
W chwili jego wyboru papiestwo utrzymywało równowagę. Jeszcze niedawno Pius II stał na wzniesieniu, spoglądając z Ankony na morze przed rozpoczęciem antytureckiej krucjaty. Zamierzał udzielić Borgii solidnej ojcowskiej nagany za rozluźnienie obyczajów, znajdował się już jednak o miliony mil od tego miejsca. Papiestwo przeszło w ręce nowego typu papieży, którzy różnymi metodami – jeden jako przestępca, drugi żołnierz, inny dyplomata – dążyli do tego samego: władzy doczesnej. Święci nie pojawią się przez pół wieku. Heroiczne wysiłki Savonaroli, by nauczać według Biblii w świecie, gdzie „moc książąt tak wielce obecnie poszerzyła artyleria”, mogły tylko przynieść mu zagładę. Włochy wkraczały na nową drogę, podobnie jak papieże.
Lista papieży w ciągu stu lat, kończąca się Pawłem III i soborem trydenckim, zawiera coraz więcej nazwisk władców.
• 1455, Kalikst III (Alfonso Borja)
• 1458, Pius II (Eneasz Sylwiusz Piccolomini)
• 1464, Paweł II (Piero Balbo)
• 1471, Sykstus IV (Francesco della Rovere)
• 1484, Innocenty VIII (Giovanni Cibo)
• 1492, Aleksander VI (Rodrigo Borgia)
• 1503, Pius III (Francesco Piccolomini)
• 1503, Juliusz II (Giuliano della Rovere)
• 1513, Leon X (Giovanni Medyceusz)
• 1521, Hadrian VI (Adrian Dedel)
• 1523, Klemens VII (Giulio Medyceusz)
• 1534, Paweł III (Aleksander Farnese, zm. 1459)
Jest to okres duchowego zaćmienia mimo wielkości sztuki – nawet w twórczości największych Włochów można ujrzeć schyłek chrześcijańskich ideałów. Tragicznymi geniuszami w rodzaju Michała Anioła, wychowanymi w czasach dyspens, kierowała paląca wizja walki i wysilonych jęków wojowniczych światów. Można niemal rzec, że Michał Anioł malował sklepienia, gdyż nie śmiał spojrzeć w dół. Jego serce skręcało się od plugawości władców i niewdzięczności ludu, uwodzicielskiego piękna wszechświata i stałej jego zdrady na ziemskim padole. Nosił w sobie kielich artysty, wypełniony rozkoszą i męką. Pożegnał życie jako czczony człowiek, odkładając dłuto i ujmując zimną dłoń śmierci.
Wielkie przedsięwzięcie Karola VIII należało jednak do kwiecistych, nie tragicznych. Gdyby Francja czekała, aż Hiszpania zbierze się do działania, nigdy nie zdobyłaby Neapolu ani lombardzkiego przedpola. Tak więc postanowiono ruszać – szybko, śmiało, zwycięsko, z 40-tysięczną armią.
Franciszek I urodził się w Cognac, 12 września 1494 roku. Tego samego dnia w Asti panował ogromny upał. Miasto ogarnął chaos, szczególnie widoczny w siedzibie Karola VIII. Drzwi nie zamykały się za dowódcami, członkami rady, szlachtą, książętami, paziami, kurierami, kapłanami i pisarzami. Tak wyglądał królewski przegląd sił. Większość znalazła kwatery w pobliżu, ale armia musiała się rozmieścić w całej okolicy: Gaskończycy, Bretończycy, Niemcy, Hiszpanie, Szwajcarzy, Włosi, Normanowie, Lotaryńczycy, Pikardyjczycy, ludzie z Liége. Niektórzy byli artylerzystami i saperami, znającymi tajniki dział, inni złodziejami i mordercami, zbójami z każdego zakątka Francji. Wśród nich znajdowali się ciągnący zwykle za obozami i prostytutki, wśród których porządek drakońskimi środkami utrzymywali prefekci, wieszając codziennie do 20 żołnierzy. Wyprawa, która przeszła Alpy, by podbić Włochy, nie miała jednak w sobie nic ponurego. Prowadzono działa, jakich nie widziano nigdy wcześniej. Panował zapał, śmiałość i wesołość – podążano na podbój, a ku niezmiernemu rozbawieniu Francuzów Włosi stawali osłupiali i pełni konsternacji.
Otoczenie młodego króla skrzyło się kolorami i godnościami. Można tam było ujrzeć z tuzin znakomitości i takich, którzy dopiero zaczynali karierę: skromny i natchniony La Trémoille, niedawny triumfator z Bretanii; Gié, roztropny Bretończyk, który szybko stanął po stronie Francji, solidny doradca o zaciętym, zaborczym charakterze; Gilbert de Montpensier, wielkogłowy ojciec przyszłego konetabla; Giuliano della Rovere, kardynał-lew, gwałtownie popierający inwazję, późniejszy papież Juliusz II; Filip de Bresse, ojciec Ludwiki Sabaudzkiej, który dołączył w Turynie; młody rycerzyk Bayard; wielu innych, cały potok, na którego lśniącej i wirującej powierzchni unosił się kawałek korka, zwany Karolem VIII.
Natura wykonała tu sztuczkę. Karol stanowił całkowite przeciwieństwo swego ojca, kalkulującego poskramiacza lwów. Te obecnie ryczały wokół króla, który pozostawał pełen wiary i optymizmu. Lwy ocierały się oń pyskami, gdy je poklepywał. Karol ruszył, by zdobyć Neapol i odbić Grób Święty – miał sny i słyszał Głosy. Wokół przepychali się ich objaśniacze, nieliczni zatroskani o Francję, niektórzy trochę żałowali króla, niektórzy cieszyli się, wszyscy zaś liczyli osobiste zyski, które musi przynieść to śmiałe przedsięwzięcie.
Pośród nich stał wiecznie uśmiechnięty Ludwik Sforza „Maur”, o złotooliwkowej karnacji, błyszczących czarnych oczach i ciele o fakturze marcepanu. W tym niewiarygodnie gorącym miejscu pojawił się z własnej woli. To jednak nie gorąco skłaniało Ludwika Sforzę do kręcenia nosem z najwyższą dezaprobatą, lecz sceny przed nim. Przybył, by omówić z królem Francji sprawy wyjątkowej wagi, ale Karol VIII jakby go nie zauważał, oczekując, że pozostanie pod ręką w tym całym hałasie, brudzie i zamieszaniu.
Ludwik, zażywny dostojnik, który od lat nakazywał mówić do siebie zza barierki, stojąc za nią tak daleko, że ludzie musieli doń krzyczeć, tłoczył się teraz w komnacie, gdzie Karol VIII, stanowiący w jego oczach estety uosobienie brzydoty, zaczynał dyktować – wpierw według sugestii jednej osoby, potem drugiej, wreszcie obu naraz, przy zdenerwowanych, spierających się i krzyczących doradcach. Wpółpiśmiennemu królowi przerywano bez ceremonii, podchodzono też od stołów, gdzie jedzono czy grano w karty. Ludwik niecierpliwił się wśród tego agresywnego hałasu, mierząc Karola czarnymi oczyma i myśląc to, co potem powtórzył Wenecjanom: „Król arcychrześcijański! Młody, głupi, brakuje mu godnej postawy, a jeszcze bardziej siły umysłu”.
Karol VIII przypomniał sobie o manierach i wyprowadził gościa z komnaty, gdzie każdy gadał, jadł i spluwał. Nawet wtedy szło mu kulawo – Ludwik narzekał: „Nie raz, nie raz zostawił mnie w izbie samego jak zwierzę, by iść jeść z jego przyjaciółmi”.
Przez władcę Mediolanu przemawiało częściowo poczucie godności. Przybył z Beatryczą d’Este, swą młodą żoną, drżącą o interesy Francji. W pobliskim zamku, który wybrał za kwaterę, zabawę na następny dzień planował Leonardo da Vinci, ale Francuzi, którym Sforza pożyczył 200000 dukatów, unikali konkretów, niepewni, kiedy ruszą na Neapol.
Ludwik miał jednak głębsze powody do niepokoju. Sprawiał wrażenie postaci solidnej – bogato odziany, o pięknie utrefionych włosach, z licznymi klejnotami na palcach. Otaczał się mediolańskim wdziękiem, budował ze szczodrym zapałem, zatrudnił Bramantego, rozumiał Leonarda, któremu przyznał królewską pensję. Stworzył wielką fermę z 18000 krów, kierowaną zasadami nauki. Jego księstwo, należące do najbogatszych w Europie, miało jednak strukturę naleśnika. Wrogowie grozili mu z każdej strony, a władca musiał uciekać się do każdej postaci pochlebstwa. Ludwik cechował się zresztą niepokojem intryganta: planował upadek Neapolu, ale własna pozycja przypominała wykonany przez Leonarda konny posąg jego ojca – wielki model z gliny, wciąż obrabiany przez mistrza, ale wciąż nie odlany w brązie. Michał Anioł zauważył gorzko, że nigdy nie został odlany i stanowi porażkę. Władza Ludwika także znajdowała się w odlewni. Planował obalić dziedzicznego władcę; czy metal da się stopić i wlać w jego formę?
Najbardziej przejmował się przybyciem Ludwika Orleańskiego, który po swej babce Walentynie Visconti odziedziczył Asti. Ród Viscontich w średniowieczu władał Mediolanem. We Francji nikt nie żywił złudzeń co do genealogii prześwietnego Ludwika, którego dynastia liczyła dwa pokolenia. Jego ojciec był zwykłym wojownikiem, wybitnym kondotierem, który zdobył sławę mieczem i połączył się małżeństwem z Viscontimi. Ludwik Orleański z kolei czuł się wielkim panem. Dzięki zapałowi stronników wybrano go elektem: Asti stanowiło jego ziemię, odziedziczoną po prześwietnej babce; podobnie myślał o Mediolanie. Przybył do Włoch z królewskim kuzynem, ale nie wykroczył poza Lombardię.
Francuscy najeźdźcy z królewskimi roszczeniami i poczuciem wyższości prowadzili 40-tysięczną armię, wspieraną przez najlepszą artylerię świata.
Karol radośnie zabrał się do dzieła. Pragnął, jak oszołomione dziecko w baśniowej krainie, ujrzeć wszystkie skarby olśniewających Włoch. Niedawno był w Turynie, witany przez błaznów, gdzie księżna Sabaudii pożyczyła mu jej klejnoty. Włochy urzekły Karola. W zamku pod Asti powitało go 80 dam, a on stawał na palcach, by pocałować każdą z nich. Tej okazji włoskie księżniczki oczekiwały z dreszczykiem, ponieważ stanowiła obcy, francuski zwyczaj. Ludwik Sforza drżał tymczasem w głębi leniwego ciała o zwrot swej polityki. Wenecja trzęsła się z niezadowolenia, Florencja gotowała do upadku na twarz, a papież Aleksander nerwowo zmieniał decyzje co godzina.
Tymczasem Beatrycze d’Este czekała w nowym, urzekającym, czerwonym kapeluszu, by przyjąć Karola. Ta nieustraszona, energiczna, pogodna kobieta chciała odegrać jakąś rolę w polityce europejskiej. Karol jednak się nie pojawił, zaczął chorować. Po miesiącu ruszył jednak na Neapol „przy wtórze wiol, maszerując po gałęziach i kwiatach”. Tak młody król jechał po podbitych Włoszech: wierzchowiec dorównywał wspaniałością jego strojowi, a bujny pióropusz kiwał się w rytm jazdy.
We Florencji, skąd zbiegli Medyceusze, powitał go Savonarola. Karol z doradcami obwieścił tu otwarcie wielki powód wyprawy na Neapol: świętą wojnę z Turkami. Bóg był świadkiem, że zamierzał poszerzyć chwałę i wielkość religii chrześcijańskiej.
Karol pragnął szczególnie pozyskać sułtańskiego brata Dżema, uwięzionego w Watykanie. Przy jego pomocy mógłby zaatakować Bajazyda w Grecji.
Nie wzięto jednak pod uwagę papieża. Już w lipcu Aleksander VI sam ułożył się z sułtanem przeciw Francji. Ojciec Święty błagał potajemnie przewrotnego, ohydnego Turka o atak na Francję przez Wenecję; nie chciał Francuzów w Neapolu (małżeństwo jednego z synów uczyniło go sojusznikiem miasta) i w sekrecie zapraszał Osmanów do współdziałania przeciw nowej krucjacie.
Sułtan odpowiedział Ojcu Świętemu z wdzięcznością, proponując jednak jako najprostsze wyjście zamordowanie Dżema, za co mógłby zapłacić papieżowi 300000 dukatów.
Tymczasem Aleksander po ojcowsku przyjmował Karola VIII, podnosząc go z kolan, obejmując, czyniąc Briçonneta kardynałem i nazywając króla najstarszym synem Kościoła.
Francuscy szlachcice zalali Watykan. Ich niesubordynacja, „szydercza i satyryczna wesołość” oraz zuchwalstwo głęboko niepokoiły dozorców majątków. Papież brnący przez specjalną mszę, rozdający komunię niewłaściwym ludziom i występujący w białym birecie – wszystko drażniło strażników tradycji. Co się tyczy Karola, to mistrz ceremonii załamywał ręce.
Melancholijny Dżem został zabrany z Rzymu, by towarzyszyć królowi do Neapolu. Po kilku dniach tajemniczo zachorował i zmarł. Cezar Borgia, syn papieża, który także jechał z Karolem, wymknął się do domu, przebrany za stajennego. Król wykrzyknął: „Te podstępne łajdaki! A papież pierwszy z nich!”.
Tak wyglądał ów dziwny i nieroztropny akt agresji, który miał sprowadzić Francję do Włoch. Bez wątpienia był to czerw, drążący mózg jej króla; Karol jednak stanowił tylko pożywkę dla rozmnażania politycznych mikrobów, dziecko dość naiwne, by władać imperium, i dość pobożne, by zacząć krucjatę. Platon mówi o „zapalczywych i przebiegłych naturach”, które otaczają słabego władcę. Wpajały mu myśl o zdobyciu Neapolu. Czterdziestotysięczna armia nie rusza w pole, bo jakiś młodzian naczytał się bajek. Wyprawa stanowiła wielkie, złożone przedsięwzięcie, gdzie za sznurki pociągali niezliczeni praktyczni ludzie.
Ten akt przez całą młodość Franciszka przynosił burzę za burzą, ustalając pogodę jego dorastania. Ponieważ jednak Karol VIII i Ludwik XII orali we Włoszech, Franciszek I mógł zebrać plony. Okazał się żołnierzem walczącym na równinach Lombardii, ale także władcą renesansowym. Tak jak Karol V przesiąkł Hiszpanią, Franciszek zanurzył się we Włoszech. Wojny poszerzyły jego horyzont.
Pod jego stopami znajdowało się jednak zapoczątkowane przez Ludwika XI państwo narodowe. Zaczęło ono od eliminacji Burgundii i wchłonięcia Bretanii, przejęcia przywództwa w chrześcijaństwie od wojowniczych papieży oraz wprowadzenia brutalnych, aspołecznych zasad absolutyzmu.
Ktoś nie obdarzony przenikliwym wzrokiem Machiavellego nie potrafiłby przewidzieć zagrożenia ze strony niedocenianego Ferdynanda. Gdy Hiszpania i cesarstwo połączyły się pod Karolem V, przez setki lat byłoby aktem nieobliczalnym i szokującym wiązać Włochy z Habsburgami. W tych kategoriach Franciszek powinien walczyć o Włochy. A walka ta zaczęła się w dniu jego narodzin.
Długonosy książę jeszcze się jednak nie urodził. Możemy teraz pozostawić wielkie komplikacje europejskiej historii, by spojrzeć na jego przyszłą matkę. To Ludwika Sabaudzka, która przebywa w Amboise, pod chłodną opieką regentki, Anny Francuskiej.