Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka - od kilku miesięcy nr 1 na listach bestsellerów - stała się wydarzeniem nie tylko we Francji. Ale też nikt dotąd nie opisał w podobnie zdecydowany sposób, uczciwie, odważnie, Francji i Europy.
W odróżnieniu od wielu postaci zachodniej kontestatorskiej prawicy, Éric Zemmour dysponuje głęboką i spójną wizją historii naszego kontynentu i Francji. Również analizą przyczyn ich społecznego, ekonomicznego, kulturowego rozkładu, daleko wykraczającą poza proste kalki: "katolicyzm, patriotyzm i państwa narodowe - dobrze, islam, liberalizm, budowa "nowego człowieka" i federalistyczne ciągoty Brukseli - dobrze".
"Jestem zachwycony krajami Europy Środkowej i Wschodniej, które bronią swojej kultury, cywilizacji i tradycji. Ich opór wobec naszej, zachodniej propagandy i obrona koncepcji narodu suwerennego i zakorzenionego w historii są godne podziwu. Narody Europy Środkowej i Wschodniej nie występują przeciw Europie, jak czasem francuscy komentatorzy polityczni raczą uważać. Stają one natomiast naprzeciw tego, co chcemy bezrefleksyjnie narzucić w imię enigmatycznych wartości europejskich. Paradoksalnie to nie my bronimy Europy, tylko oni. Ponieważ Europa to oni; nie my, którzyśmy Europę zdradzili i zapomnieli, czym była i być powinna" - pisze Éric Zemmour.
Jego opowieść o drodze, jaką przeszła w ostatnich kilkunastu latach Francja - francuskie uniwersytety, media, biznes, wydawnictwa, muzea, teatry, wreszcie polityka i życie intelektualne - to opowieść o walce, jaką poprowadzili progresywiści starając się zniszczyć tradycyjny model społeczny. O tym, która z tych sił zwycięży, zadecydują najbliższe miesiące - przekonuje Éric Zemmour.
"Zrozumieć Francję.
Zrozumieć Europę.
Jeśli taki jest cel,
to tylko z tym Autorem".
Eryk Mistewicz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przyznaję się: zgrzeszyłem.
Zgrzeszyłem pychą, próżnością i arogancją.
Chciałem być jak Rastignac: „Teraz my się spróbujemy!”.
Chciałem być jak Cezar: „Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem”.
Zainteresowanie mediów, nerwowość polityków oraz astronomiczne nakłady zawróciły mi w głowie. Pisząc Le Suicide français („Francuskie samobójstwo”), osiągnąłem cel, który nie przestaje mi przyświecać w każdym wystąpieniu przed kamerami: „zdekonstruować dekonstruktorów”. Ku olbrzymiej radości mojej sankiulockiej publiki, wykrzykującej: „Ça ira, ça ira”[1], zrywałem telewizyjne skalpy z głów Cohn-Bendita, Attalego et consortes.
Demaskowałem mechanikę ideologii progresywnej, która zepchnęła nasze państwo ku przepaści. Tę triadę wywodzącą się z Maja 1968 roku, doszlifowaną w latach 70. i wyniesioną na piedestał w latach 80.: dekonstrukcję, ośmieszenie, destrukcję.
Moi czytelnicy nie oglądali już w ten sam sposób filmów, meczów piłkarskich, programów Canal+, nie słuchali już z tą samą naiwnością piosenek czy politycznych dyskusji. Przyznawało się do tego coraz więcej ludzi, lejąc miód na moje serce. Później odkryłem świetne książki Amerykanina Samuela Huntingtona – słynne już Zderzenie cywilizacji, a także mniej znane, ale jakże błyskotliwe Kim jesteśmy?. Długa tyrada o Francji poruszyła mnie desperacją jej autora, która poprzedzała moją:
Zwłaszcza Francja zaznała błyskawicznego cywilizacyjnego załamania, którego dramatycznych konsekwencji nikt, nawet zmarły w 1985 roku Braudel, zdaje się nie dostrzegać. Naród ten, który przez tysiąc lat był forpocztą intelektualną cywilizacji zachodniej, na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego stulecia doświadczył kryzysu. W mniej niż dwa pokolenia byliśmy świadkami eksplozji analfabetyzmu, pospolitej przestępczości, korupcji politycznej i transformacji społecznej na olbrzymią skalę, które odebrały mu wszelkie przymioty historycznej nacji świata zachodniego. Paradoksalnie Francuzi udają, że nie dostrzegają położenia, w którym się znaleźli, nawet za cenę śmierci. Wszystko wskazuje na to, że dla Francji nie ma przyszłości.
Chełpiłem się, że wyleczyłem Francję z jej wyparcia. Dobry stary Gramsci byłby ze mnie dumny. Pijany własnym sukcesem żyłem w przekonaniu, że w pojedynkę wygrałem batalię na idee.
Zapomniałem jednak, że nie wygrałem wojny.
Zapomniałem, że im bardziej rzeczywistość dezawuuje jakąś ideologię, tym bardziej się ona radykalizuje.
Zapomniałem o nauce Hipolita Taine’a, który z drobiazgową elegancją opisał w słynnym dziele Początki Francji współczesnej powolne, acz nieubłagane fanatyzowanie się jakobinów, tę swoistą mieszankę wybuchową chciwości i jakże francuskiego kultu słowa i abstrakcji.
Nowa rewolucja działa się na naszych oczach. W Le Suicide français uchwyciłem i zanalizowałem jej rok 1789. Sam jednak tkwiłem już na dobre w roku 1793.
Musiałem zabrać się ponownie do pracy. Zadanie nie było proste. Ten, kto powiedział, że nigdy nie zaszkodzi mieć więcej niż mniej, mylił się.
Nie było dnia bez prowokacji, dekonstrukcji, ośmieszania i destrukcji.
Nie było dnia bez oskarżania policjantów o „policyjną przemoc”, „systemowy rasizm” czy „legitymowanie ze względu na kolor skóry”. Nie było dnia bez publikowania na uniwersytetach doktoratów o „teorii gender w regionie Limousin w XVII wieku”. Nie było dnia bez powtarzania za dyrektorem CNRS Antoine’em Petitem tez o nowym nieprzekraczalnym horyzoncie francuskiej inteligencji: „»Rasie« będącej nową siatką odczytania świata, na którą nakłada się siatka gender sprzężona z hierarchią mężczyzna/kobieta”[2].
Nie było dnia, żeby Walt Disney nie usuwał ze swojej platformy VOD skrajnie rasistowskich kreskówek, takich jak Aryskotraci czy Księga dżungli. Nie było dnia, żeby nie piętnowano Przeminęło z wiatrem za utrwalanie rasistowskich i seksistowskich stereotypów; z Uczonych białogłów Moliera nie robiono sztuki feministycznej; nie oskarżano greki i łaciny o bycie nośnikami suprematyzmu białych; w bieli marmuru rzeźb antycznych nie widziano petryfikacji „przywilejów rasowych”; jakiś raper nie obrażał Francji lub nie nakłaniał do mordowania policjantów. Nie było dnia, żeby nie obalano pomników Colberta, de Gaulle’a, Churchilla, Napoleona, Józefiny, Lincolna lub nie wypisywano na nich wyzwisk i obelg. Nie było dnia, żeby ceremonii wręczenia Cezarów nie zamieniano w happeningi sztuki nowoczesnej, koniecznie z obnażonymi i umazanymi farbą kobietami.
Nie było dnia bez programu telewizji publicznej opisującego ze szczegółami „zbrodnie francuskiej kolonizacji”; żeby wiadomości w stacjach prywatnych i publicznych nie wyłuszczały zgubnych skutków „dyskryminacji” lub nie oddawały hołdu imigrantom będącym „bogactwem Francji”.
Nie było dnia, żeby Assa Traoré[3] nie epatowała z pierwszych stron największych francuskich i światowych magazynów kruczoczarną afro i czółenkami od Louboutina i nie wychwalała radosnego dzieciństwa w rodzinie poligamicznej (cztery żony, siedemnaścioro dzieci, z których większość jest na bakier z prawem). A kto powiedział, że poligamia jest we Francji zakazana? Nie było dnia, żeby tysiące obcokrajowców nie dostawało się do Francji (270 000 osób rocznie). Nie było dnia, żeby na terenie naszego kraju nie pozostawały setki osób, którym odmówiono prawa azylu (80 proc. ze 170 000 wniosków), oraz cała rzesza nielegalnych imigrantów. Nie było dnia, żeby jakiś „nieletni bez rodziny” (który zresztą ani nie jest nieletni, ani bez rodziny), pochodzący na przykład z Maroka lub z Afganistanu, nie dopuścił się kradzieży lub napaści na tle seksualnym, nie handlował narkotykami, nie zabił człowieka. Nie było dnia, żeby w którymś z tych niezliczonych „utraconych terytoriów republiki” nie otwierano nowego sklepu z żywnością halal. Nie było dnia, w którym jakiś polityk, dziennikarz, piosenkarz bądź aktorka nie wzruszali się na wieść o cierpieniach w „dzielnicach ludowych”, nazywanych tak nadal w oficjalnej nowomowie, choć prawdziwa francuska klasa ludowa dawno już została stamtąd przegnana. Nie było dnia, w którym wbrew twardym faktom i zasadzie domniemania niewinności nie poddawano by publicznej infamii jakiegoś „wieprza”[4] – wystarczy, żeby był białym heteroseksualnym mężczyzną, najlepiej znanym, bo wtedy oskarżająca go kobieta może liczyć na pięć minut sławy. Nie było dnia bez filmu o parze lesbijek lub parach mieszanych, w których facet zawsze jest czarny; nie było dnia bez serialu, w którym dwóch mężczyzn całuje się namiętnie, nie wspominając już o obowiązkowej osobie transpłciowej i egzaltowaniu jej trudnej „drogi przemiany”. Nie było dnia bez walki z „menstruacyjnym ubóstwem”.
Nie było dnia, w którym jakiś mer ekolog wielkiej metropolii (Bordeaux, Lyon, Grenoble, Strasbourg) nie krytykowałby choinek bożonarodzeniowych bądź wyścigu Tour de France – nieważne zresztą czego, chodzi bowiem zawsze o uderzenie we francuskie tradycje – albo nie dotowałby budowy meczetu. Nie było dnia bez kradzieży, gwałtu, rozboju na ulicy bądź w metrze, bez tych powszechnych i niczym nieuzasadnionych aktów przemocy. Nie było dnia bez zbrodni, ataku na komisariat, podpalenia szkoły, ostrzelania policjantów przy użyciu moździerza, obrzucenia strażaków kamieniami, gróźb pod adresem lekarzy, lżenia nauczycieli, gwałtu na francuskiej dziewczynie, pobicia nastolatka, złapania, a następnie wypuszczenia handlarza narkotykami, zaczepianych i okradanych pasażerów pociągów podmiejskich RER, gimnazjalistów wyzywanych od „pieprzonych Francuzów”, staruszka napadniętego w jego własnym mieszkaniu, jego żony pobitej, a później zamordowanej.
To nie tylko Paryż, przedmieścia, „utracone dzielnice republiki”, „strefy bezprawia”, duże metropolie, Południe, Północ... Dziś całej Francji przychodzi już mierzyć się z tą rzeczywistością. Przez długi czas była ona oszczędzona Bretanii i ogólnie zachodniej, atlantyckiej części kraju. Odkąd jednak włodarze miast i gmin wywodzący się z Partii Socjalistycznej zaczęli przyjmować z otwartymi rękami nieprzebrane rzesze imigrantów, Rennes i Nantes zyskały reputację miast grozy, w których kradzieże, gwałty i rozboje są na porządku dziennym. Miasta takie jak Grenoble ze względu na panującą w nich przemoc porównywane są przez mieszkańców z amerykańskim Chicago, a jeśli wziąć pod uwagę pochodzenie nowo przybyłych – z Algierem bądź Dakarem.
Już nawet szkoły w dzielnicach mieszczańskich zapełniają się uczniami w większości o maghrebskich i afrykańskich korzeniach – coraz liczniejszymi i agresywniejszymi, coraz bardziej opornymi na edukację i obniżającymi i tak już niski poziom nauczania w szkolnictwie publicznym. Wszyscy rodzice, nawet ci najbardziej postępowi, z przerażeniem odkrywają w programach edukacyjnych mętne wywody o „gender” lub o „urasowieniu”. Żadne najmniejsze miasteczko we Francji nie jest wolne od brutalnych najazdów band Czeczenów, Kosowian, Maghrebczyków i Afrykanów, którzy okradają, gwałcą, torturują i zabijają. „Zamachy terrorystyczne”, takie jak zamordowanie Samuela Paty’ego[5] czy wiernych w katedrze w Nicei[6], są jedynie wierzchołkiem góry lodowej, która uderzyła we Francję, pogrążając ją w egzystencjalnym niepokoju. Teza Ibn Chalduna – wielkiego arabskiego historyka z XIV wieku – według której o historii ludzkości oraz o losie imperiów decyduje starcie bogatych, miłujących pokój osadników z wygłodniałymi, agresywnymi nomadami (słynni Beduini, o których pisze, że są „rezerwuarem przemocy w pogoni za utraconą cywilizacją”), przychodzącymi łupić i niszczyć bogate miasta zbudowane przez „ludzi osiadłych i płacących podatki” – znajduje w naszej sytuacji fascynujący rezonans.
Ktoś może mi zarzucić, że między tymi faktami nie ma żadnego związku, że nie powinniśmy wrzucać wszystkiego do jednego worka. Przecież skoro świat się globalizuje, to i Francja się „zmienia”... Moim zdaniem jednak związek jest oczywisty, zarówno jeśli chodzi o słowa, jak i o fakty. Pewne sojusze zostały po prostu zawarte. Słowa mają znaczenie, są nam narzucane całymi dniami we wszystkich mediach. Z jednej strony indywidualizm zrodzony czterysta lat temu na styku włoskiego renesansu i germańskiego protestantyzmu powoli dobiega kresu. Przyniósł on przemianę naszych wielowiekowych narodów w społeczeństwa złożone z jednostek zalęknionych i kapryśnych, które domagają się od państwa uznania swojej wrażliwości i delikatnych odczuć. Z drugiej strony doszło w Europie do zakorzenienia się cywilizacji islamskiej, czego przejawem są coraz liczniejsze diaspory, w których zwyczaje, prawa, wyobrażenia, imiona narzucane są zgodnie z logiką kolonizacji. Te dwa historyczne nurty uosabiają dwie skrajnie odmienne wizje świata: dla pierwszych będzie nią emancypacja od wszelkich reguł, dla drugich – uległość wobec mściwego Boga. Pewnego dnia dojdzie do gwałtownego zderzenia obu nurtów i można założyć, że imperium Uległości brutalnie rozprawi się z imperium Wolności. Zanim to jednak nastąpi, oba nurty są sprzymierzeńcami w walce ze wspólnym wrogiem: narodem francuskim, jego obyczajami, historią, państwem, porządkiem i cywilizacją. To taka swoista powtórka z paktu Ribbentrop-Mołotow.
Państwowa propaganda nie potrzebuje już państwa, żeby była potężna. Naśladowcy Lenina odrobili lekcję. To on przecież powiedział: „Łykną słowo, łykną i rzecz”. Aby ich pokonać, musimy ich dobrze poznać. Oto dekalog nowej religii:
1. Rasy nie istnieją, ale istnieją rasiści.
2. Tylko biali są rasistami.
3. Tożsamość – etniczna czy seksualna – nie może być ustalona raz na zawsze.
4. Jedyną misją szkoły jest walka z nierównościami.
5. Męskość jest toksyczna.
6. Islam jest religią pokoju.
7. Kapitalizm i patriarchat tyranizują kobiety oraz niszczą planetę.
8. Nie istnieje kultura francuska, istnieją kultury we Francji.
9. Imigracja jest szansą dla Francji.
10. Francja niczego nie oznacza bez Europy.
Moglibyśmy tak ciągnąć w nieskończoność. Nonsensy te są bożkami naszych czasów. Przybierają postać świeckiej religii, której kapłani (w mediach, sądach itp.), przemawiając ex cathedra, ekskomunikują niewiernych.
Argumenty, którymi się posługują, nie są nowe, sprytnie bowiem powołują się oni na dawną krytykę demokracji, strojąc się przy tym w piórka postępowców. W XIX wieku Tocqueville pisał o zagrożeniu tyranią większości, którą niosą ze sobą mechanizmy demokracji. Jego analiza zapowiadała nadejście totalitaryzmów – faszyzmu, nazizmu, komunizmu – które rozkwitną w następnym stuleciu. Dlatego proponował ograniczyć władzę na trzy sposoby: poprzez decentralizację, wymiar sprawiedliwości i stowarzyszenia. I dokładnie te trzy terapie zaaplikował sobie Zachód po II wojnie światowej. Opierając się na analizie Tocqueville’a, stworzono mechanizmy prawne, których celem było ograniczanie władzy większości. Chodzi o słynną „praworządność”. Lecz te same mechanizmy wykorzystały stowarzyszenia reprezentujące mniejszości seksualne, etniczne, ale także ekonomiczne, finansowe, biurokratyczne – do narzucania swoich praw bezsilnej odtąd większości.
Tocqueville – wykształcony i wyrafinowany konserwatywny arystokrata – zaznał największej infamii, jaką można sobie wyobrazić: jego diagnozy i recepty przeinaczone przez totalitarną ideologię posłużyły do niszczenia społeczeństw, które on pragnął ochronić.
Ale ideologię tę zdiagnozowano i poddano krytycznemu rozbiorowi. Dekonstruktorzy zostali zdekonstruowani. Oligarchie zostały zidentyfikowane i napiętnowane. Nastąpiło przebudzenie narodów. Brexit i zwycięstwo Trumpa pokazały, że z samego jądra politycznie poprawnego reaktora Zachodu – Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – może wyjść bunt. Bo jak finezyjnie ujął to Victor Orbán: „Trzeba być liberałem z XIX, a nie z XXI wieku”.
Zagrożone elity zrozumiały, że jeśli chcą przetrwać, muszą zradykalizować się ideologicznie oraz przyspieszyć proces destrukcji narodu, rodziny, a nawet płci. Położyły nacisk na zniszczenie narodów, doprowadzając do zawarcia porozumień o wolnym handlu, faworyzujących wielkie koncerny oraz światową finansjerę kosztem producentów lokalnych oraz środowiska naturalnego.
Nie zawahały się, aby w imię wolności jednostki wspierać islamizację krajów zachodnich, a zwłaszcza Francji. Aby w imię równości między mężczyznami a kobietami uczynić z homoseksualizmu i niedookreśloności płciowej nowy model do naśladowania. Wszystko przy wsparciu mediów, ośrodków kulturotwórczych, uniwersyteckich i prawniczych, które poszły na służbę tej oligarchicznej rewolucji.
Polityczna poprawność ukazała w pełni i z premedytacją totalitarne i antywolnościowe oblicze. Nie mogło być bowiem mowy o powrocie do przeszłości. Narody, zwłaszcza naród francuski, nie mogły istnieć dalej jako odrębne tożsamości. Francja była ulubionym celem, ponieważ z historycznego punktu widzenia to ona położyła podwaliny pod koncepcję państwa narodowego, skopiowaną następnie na całym świecie. Aby pozbyć się tego „gównianego państwa narodowego” – tak brzmiała formułka włoskiego komunisty Antonia Negriego – elity musiały zniszczyć jedność narodu i osłabić państwo, nawet za cenę wykluczenia ze swojego grona tych, którzy nie pasowali do nowej, fanatycznej linii.
Wielu znanych intelektualistów i polityków określanych jako lewicowi napiętnowano, poddano ostracyzmowi i zmarginalizowano. Już nie byli lewicowcami. Odtąd byli rasistami, seksistami, populistami i faszystami. Rewolucja zawsze pożera swoje dzieci.
Wtedy nie wiedziałem, że sukces Le Suicide français utoruje im drogę do triumfu. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Cieszyłem się, że na froncie medialnym, a nawet intelektualnym mój głos coś znaczy, ale nie dostrzegałem, że moje wojsko ginie. Stałem się „wielokrotnie skazanym skrajnie prawicowym polemistą”. Bano się wypowiadać moje nazwisko, moim duchem straszono dzieci, które nie chciały myśleć poprawnie.
Gdy pewnego dnia, rozmawiając z synem, powiedziałem, że ogromnie mnie cieszy wzrastające zainteresowanie w debacie publicznej tezą o konieczności asymilacji imigrantów, której od tylu przecież lat byłem jedynym orędownikiem, w odpowiedzi usłyszałem: „Diagnozę postawiłeś już dawno. Teraz musisz działać”.
Odebrało mi mowę. Zawsze sądziłem, że ideologiczny ostrzał artyleryjski poprzedza szarżę kawalerii politycznej. Że samo już wytoczenie dział jest odważnym wkroczeniem na teren polityki. Ale widocznie się myliłem.
Zniecierpliwione młode pokolenie inaczej odczytywało mój gramscizm „dla bystrzaków”. Od miesięcy czy wręcz od lat wiele znanych i nieznanych mi osób namawiało mnie do startu w wyborach prezydenckich. W Paryżu i na prowincji z ust ludzi młodych, a czasem bardzo młodych, mężczyzn i kobiet, partyjnych działaczy i biernych obserwatorów wydarzeń słyszałem ciągle tę samą zachętę. Byli wśród nich restauratorzy, menedżerowie, kasjerki, lekarze, inżynierowie, śmieciarze, wysocy urzędnicy państwowi i wykładowcy akademiccy. Postaci powszechnie znane i cała rzesza osób anonimowych. Wszyscy wyliczali argumenty za moją kandydaturą albo dawali znak uniesionym do góry kciukiem. Czytali „wszystkie moje książki” lub widzieli mnie w telewizji. Myśleli tak jak ja, a ja mówiłem tak jak oni. Sukces wydawniczy na coś więc się przydał. Z początkiem 2015 roku wraz z przyjaciółmi Philippe’em de Villiersem[7] i Patrickiem Buissonem[8] zaczęliśmy spotykać się w restauracji Le Dôme w paryskiej dzielnicy Montparnasse. Media szybko okrzyknęły te nasze tête-à-tête „obiadami prawicy za murami”. Przyjaźń trwa nadal, ale nie podzielamy już tych samych poglądów. Patrick wszędzie powtarza, jak dużym błędem będzie kandydatura skazana na porażkę, porównując mnie z Lamartine’em – wielkim poetą zmiażdżonym przez Ludwika Napoleona Bonapartego w kampanii wyborczej roku 1848 – i błagając, żebym pozostał przy funkcji „trybuna”. Philippe zaś obawia się, że moja przygoda z polityką źle się skończy. A jeszcze w 2019 roku ten sam Patrick Buisson mówił w telewizji, że planuje wraz ze „swoim przyjacielem Érikiem” stworzenie „platformy dla jego kandydatury w wyborach prezydenckich”. Wówczas to ja miałem nogę na hamulcu, a on na pedale gazu. Czasy się zmieniły. Teraz odkrył, że myliłem się, mówiąc o „cywilizacyjnej wojnie z islamem”, oraz że kandydatura Marine Le Pen ma dużo plusów, których wcześniej nie dostrzegał. „Ona jest słaba, ale Reagan też był słaby. Trump również” – powiedział mi któregoś dnia, a zdanie to w jego ustach miało brzmieć jak argument przesądzający.
Niczym w Wielkiej Armii Napoleona miejsce po dezerterach szybko zajmowały inne osoby, bardziej lub mniej mi bliskie: ludzie z branży reklamowej, politycy, pisarze. W 2015 roku młody i pełen zapału dziennikarz tygodnika „Valeurs actuelles” Geoffroy Lejeune opublikował esej Une élection ordinaire („Zwykłe wybory”) o mojej drodze do urzędu prezydenta. Ale medialny szum szybko ucichł, gdyż ja naprawdę nie byłem zainteresowany podjęciem tematu. Przed wyborami do europarlamentu w 2019 roku Paul-Marie Coûteaux[9] i Philippe Martel[10], przyjaciele z czterdziestoletnim stażem, którzy poznali się jeszcze na studiach w ENA, prawie pokłócili się na śmierć i życie, gdyż Coûteaux nie mógł znieść, że Martel nie chce namówić mnie do przekroczenia wyborczego Rubikonu. Robert Ménard[11] napisał do mnie w tamtym czasie bardzo płomienny list, prawdziwy intelektualny list miłosny, w którym zapewniał mnie o swoim politycznym i ideologicznym oddaniu. Dwa lata nie przestawał nalegać, abym się zdecydował. Aż nagle w 2021 roku, tuż przed wyborami regionalnymi, zaczął chodzić po mediach i przekonywać, że moja kandydatura jest bardzo złym pomysłem, może rozbić obóz narodowy skupiony wokół Marine Le Pen. Tej samej Marine, którą latami potępiał, mówiąc, że jest zbyt słaba. Taki już jest ten Robert: raz oddany całym sercem, a kiedy indziej w kontrze, sangwinik, ale łatwo ulegający wpływom. Parafrazując króla Francji Franciszka I Walezjusza, można powiedzieć, że Robert „zmienny jest, i szaleńcem musi być ten, kto mu ufa”.
Istnieją też politycy rzadko zmieniający poglądy. Jest ich niewielu, ale za to są niezwykle cenni. Latem 2020 roku Jacques Bompard[12] również przysłał mi piękny i wzruszający list, w którym zapewniał, nawiązując do słynnego zdania Valéry’ego Giscarda d’Estaing, że nie jestem najlepszym, ale jedynym możliwym kandydatem. Byłem wtedy na wakacjach na południu Francji, więc przyjechał do mnie ze swojego matecznika w nieodległym Orange. Podzielił się ze mną swoimi wątpliwościami, ja powiedziałem mu o swoich. Kilka miesięcy później skontaktowali się ze mną inni mniej znani i mniej doświadczeni parlamentarzyści i samorządowcy Zjednoczenia Narodowego (RN). Wszyscy byli nie tylko przekonani o moich zdolnościach politycznych, ale także zaraźliwie entuzjastyczni wobec mojej kandydatury.
Na ulicy ludzie zaczepiali mnie nie tylko po to, żeby robić sobie ze mną selfie, ale także po to, żeby zachęcać mnie do „startu” – nie musieli nawet dodawać w czym. Wszyscy mieli na myśli wybory prezydenckie w 2017 roku. Dziwiło mnie to, bo nawet nie dopuszczałem do siebie takiej ewentualności. Byłem raczej skłonny umniejszać swoje zalety. Nie chciałem więcej słuchać tych pochlebstw, miałem dość roli kruka z bajki. Nie przemawia przeze mnie fałszywa skromność, gdyż naprawdę byłem tym wszystkim po prostu zaskoczony.
Jako młody chłopak nigdy nawet nie marzyłem, żeby zostać prezydentem. Przez chwilę nie marzyłem o tym, żeby zaangażować się w działalność partyjną czy stricte polityczną. Lubiłem historię, politykę, literaturę. Te trzy dziedziny – i byłem w tym bardzo francuski – zawsze ściśle łączyły się ze sobą. Bonaparte i de Gaulle czytali bardzo dużo, byli też pisarzami z krwi i kości. A najwięksi francuscy autorzy rzadko kiedy unikali zaangażowania w politykę: Montaigne, Chateaubriand, Balzak, Hugo, Lamartine, Tocqueville, Barrès, Céline, Aragon, Camus, Sartre, Laurent, Malraux, Druon... Ale nawet jeśli kiedykolwiek w mych chłopięcych marzeniach widziałem siebie jako kogoś sławnego, zawsze zwyciężało pragnienie bycia nie politykiem, lecz pisarzem. Darzyłem wielką czcią Napoleona, ale mimo wszystko mówiłem sobie, że będę „albo Chateaubriandem, albo nikim”.
Polityka jawiła mi się jako świat olbrzymów, a ja byłem zbyt mały, zbyt słaby, zbyt szczery, nie dość pokrętny i makiaweliczny. Moje dzieciństwo przypadło w epoce generała de Gaulle’a, okres nastoletni to czasy Pompidou i Giscarda, pierwsze kroki jako dziennikarz polityczny stawiałem za Mitterranda i za Chiraca. W kraju olbrzymów karły nie powinny aspirować do roli władców. Chodzi nie tylko o charyzmę męża stanu, ale także o to, że w szczelnie domkniętym systemie politycznym nie dopuszcza się amatorów do starcia gigantów. W tamtym czasie nikt nawet nie wpadłby na to, żeby sondować moje plany zostania kandydatem na prezydenta. Te i podobne rozmyślania zaprzątały mi głowę, gdy przybywało zachęt do wystartowania w wyborach.
Hipoteza mojego zanurzenia się w politykę była jedynie symptomem – jednym z wielu – dezintegracji francuskiego systemu politycznego i upadku znaczenia instytucji V Republiki. Czyż sam Emmanuel Macron nie stanowił najlepszego dowodu na dekadencję systemu? Czy sekretarz generalny w gabinecie François Mitterranda lub Jacques’a Chiraca mógłby – czy w ogóle byłby w stanie o tym pomarzyć – postawić się swojemu szefowi i uniemożliwić mu ponowne kandydowanie?
Świat olbrzymów mojej młodości przeistoczył się w świat karłów. Z przykrością zauważałem, że politykom daleko było do troski o dobro wspólne. Bali się nawet je definiować.
Moje nostalgiczne i pełne rozczarowania analizy nie przekonywały. Opinie innych potęgowały moje wątpliwości i obawy. Przyjaciele, a nawet zupełnie nieznani mi ludzie ostrzegali mnie. Ostrzegali jako człowieka, przyjaciela, męża, ojca. Bali się o moją rodzinę, równowagę psychiczną, moje zdrowie, a nawet życie. Ukazywali świat polityki w jak najgorszym świetle. Przepowiadali tysiące ciosów poniżej pasa. Ostrzegali, ale i straszyli. Inni moi znajomi – głównie dziennikarze – perorowali, że Marine Le Pen jest nie do ruszenia. Że jej pozycja sprawi, iż wyląduję na końcu stawki, z jakimiś 3 proc. poparcia. „Gra niewarta świeczki”, szeptali, kładąc jak bratu rękę na ramieniu. Argumentowali, że pożegnam się z prywatnością i beztroskim życiem, utracę miłość, dzieci, przyjaciół, także dochody; że „kupka nędznych tajemnic”, jak mawiał Malraux, zostanie wywleczona na światło dzienne. „Twoja rodzina tego nie wytrzyma”, „spodziewaj się kontroli skarbówki”, „Mediapart[13] już depcze ci po piętach, zaraz znajdą jakąś dziewczynę, która powie, że ją molestowałeś lub zgwałciłeś. To wszystko łatwo zaaranżować. Wystarczy, że powie, iż była pod twoim przemożnym wpływem”. Pod przemożnym wpływem... Dawniej mówiono tak o kobiecie zakochanej.
Wszyscy oni mieli jak najlepsze intencje. Mnie zastanawiało jedynie, jakiegoż to upadku obyczajów politycznych te przestrogi były symptomem. Nikogo już nie dziwiło, że kampania prezydencka przemieniała się w lustrowanie życia prywatnego przeciwników politycznych. To było dla wszystkich oczywiste. Coś, co z obrzydzeniem postrzegano dawniej jako osobliwe obyczaje amerykańskie, przeniknęło do kultury francuskiej. Rozgłos, który zdobyło aresztowanie Dominique’a Strauss-Kahna[14], zadziałał niczym detonator. Francuscy dziennikarze musieli odpierać zarzuty o ukrywanie przed opinią publiczną rozwiązłego trybu życia byłego ministra finansów. To, co powinni sobie poczytywać za chlubę, stawało się obciążeniem. Śledziłem z bliska kampanię wyborczą Mitterranda w 1988 roku i nieraz spotykałem tę szwedzką koleżankę po fachu, o której wszyscy wiedzieliśmy, że jest kochanką prezydenta – była nawet matką jednego z jego dzieci – ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby wspominać o tym w artykułach. Jestem z tego wręcz dumny, ale nie robiłem niczego nadzwyczajnego: żaden z moich kolegów nie uważał, że należy o tym pisać. Feministyczny neopurytanizm zaślepia nawet największe umysły, sprawiając, że za cnotę uznaje się to, co powinno być przedmiotem wstydu. Jako dziennikarz śledziłem karierę wielu polityków; niektórzy z nich zostali prezydentami, jak Chirac, Sarkozy czy Hollande. Niechcący stawałem się depozytariuszem tajemnic, których nigdy nie wyjawiłem, i jestem z tego powodu szczęśliwy. Wiem, jestem żałosny. Młodzi dziennikarze, adepci Edwy’ego Plenela[15], postrzegają siebie jako przenikniętych prawdą rycerzy na białych koniach, a tymczasem są posępnymi i żałosnymi agentami totalitaryzmu transparentności.
Rakiem, który toczy naszą konającą republikę, jest „mediapartyzacja” umysłów.
Sukces programu „Face à l’info” stacji CNews, w którym występuję[16], nie pomaga. Oglądalność rośnie z tygodnia na tydzień, podobnie jak furia tych, którzy mnie zwalczają. Analizuję, komentuję, podsuwam rozwiązania, przestrzegam – wszystko ku wielkiemu zadowoleniu moich wielbicieli, którzy już mnie widzą w Pałacu Elizejskim. Słupki oglądalności są moim chlebem powszednim. W tym samym czasie lewicowi dziennikarze, cerberzy z rady radiofonii i telewizji (CSA), tropiciele z rozmaitych stowarzyszeń antyrasistowskich – wszyscy ci prawomyślni, których wspólnym mianownikiem jest utrzymywanie się z hojnych dotacji publicznych – zajmują się egzegezą moich słów. Każde ze zdań jest rozbierane na czynniki pierwsze, przeinaczane tak, aby wymiarowi sprawiedliwości było łatwiej się do mnie dobrać. W artykułach pisanych na jedno kopyto krytyka miesza się z inwektywami: „Fox News na modłę francuską”, „skrajnie prawicowy polemista recydywista” itp. W naszym wąskim redakcyjnym gronie atmosfera jest bliska euforii. Sukces rozpala nasze ego. Żartujemy, wymieniamy poglądy. Zachowujemy się jak dzieci na przerwie. Po powrocie na antenę stajemy się na nowo poważnymi komentatorami. A gdy program się kończy, około godziny dwudziestej, niechętnie opuszczamy studio, gratulując sobie nawzajem albo się przekomarzając. Bronimy swoich racji albo żałujemy wypowiedzianych słów. Rozpamiętujemy, analizujemy. Rozprawiam o jakiejś kwestii historycznej z Markiem Menantem i dyrektorem działu informacji Thomasem Bauderem. Christine Kelly[17], która jeszcze przed chwilą niczym surowa nauczycielka udzielała głosu i go odbierała, teraz z uśmiechem na twarzy, jak pilna uczennica spragniona wiedzy, przysłuchuje się naszym rozmowom. Menant, dobry kumpel, dowcipny, rozprawia o altruizmie kolarzy pracujących na rzecz jak najlepszego wyniku lidera zespołu. Epatuje nas wiedzą medyczną i bawi podejściem rozwiązłego mnicha, który unika alkoholu i tytoniu, nawet cukru, na które to używki patrzy z przestrachem, jakby były, nie przymierzając, grzechami głównymi. Éric Riedmatten[18] rezygnuje ze swojego helweckiego dystansu, naśladując Bourvila. Dimitri Pavlenko[19] promienieje jak zdolny uczeń podstawówki, który przeszedł od razu o dwie klasy i teraz może „gadać ze starszymi”. Na korytarzu spotykamy Pascala Prauda[20], chodzącą encyklopedię kina, który nie przestając sypać bon motami w stylu nieodżałowanego Thierry’ego Rolanda[21], wszelkie kwestie bieżącej polityki potrafi osadzić w kontekście filmowym. Tylko Serge Nedjar, szef stacji, nie dzieli z nami naszej sztubackiej beztroski. Siedzi w dyżurce i lekko poddenerwowany stara się nie uronić najmniejszego słowa, które pada z moich ust na antenie, próbując wyłapać najmniejsze nawet „chlapnięcie”, że użyję tu terminologii moich nieprzyjaciół, którą udało im się narzucić wszystkim, nawet moim bliskim. Serge najzwyczajniej w świecie boi się, że rada radiofonii i telewizji znajdzie jakiś pretekst, żeby zdjąć program z anteny, a nawet zamknąć stację.
Mijają dni, a spotkań przybywa mimo nawracających lockdownów. We wrześniu 2020 roku Xavier Bertrand zaprasza mnie na obiad. Siedzimy w ogródku restauracji La Méditerranée, naprzeciwko teatru Odéon. Pogoda jest przyjemna, w naszej rozmowie nie ma tematów tabu. Xavier Bertrand mówi bez ogródek o swojej przyszłej kandydaturze w wyborach prezydenckich: „Wiem, że nie mam poziomu. Ale dzisiaj nikt go nie ma. Wybory prezydenckie to nie egzamin, to konkurs. Liczy się to, jak wypadasz na tle innych”.
Przy końcu obiadu mówi z porozumiewawczym mrugnięciem: „Po 2022 roku, czy wygram, czy przegram, zostanie tylko dwoje kandydatów na prawicy: Marion i ty”.
Proponuję mu debatę w CNews. Mówi, że chętnie, trzeba tylko ustalić datę, przed wyborami regionalnymi albo po nich, ale musimy się zmierzyć... Do dziś nie przyszedł.
Zgodnie z obietnicą naszego beztroskiego prezydenta rok 2021 miał być rokiem powrotu „szczęśliwych dni”. Okazał się rokiem lockdownów i godziny policyjnej. Ale nie to interesuje młodą dziennikarkę z „L’Express”. Ją interesuję ja! Nie odpowiadam na zaproszenie, bo zbyt dobrze znam reguły, którym podlegają tego typu wywiady. Odpowiedzi pytanego i tak nie są w stanie zmienić wrogiego wydźwięku artykułu. Co najwyżej mają dowodzić rzekomej obiektywności dziennikarki. Pod koniec lutego 2021 roku okładka tygodnika założonego przez Servana-Schreibera zapowiadała moją „pokusę” zostania prezydentem.
Moje zdjęcie jest dużo pochlebniejsze od artykułu, składającego się – jak to często bywa – z półprawd i błędów, perfidnych aluzji i spreparowanych cytatów. Czyż Marguerite Yourcenar nie napisała, że „znaki zapytania, które stawiam, stają się dowodem moich ambicji”?[22]. Ale dziennikarka zapewne nie czytała Pamiętników Hadriana.
Wiedziałem, że to dziennikarskie śledztwo pociągnie za sobą kolejne. Jak mówi Régis Debray[23], „dziennikarz to ktoś, kto czyta innych dziennikarzy”. Kilka dni później skontaktował się ze mną jeden ze współpracowników Marine Le Pen. Spotkałem się z nią w 7. dzielnicy Paryża w wytwornym mieszkaniu należącym do naszego wspólnego znajomego, który po przywitaniu się wyszedł, zostawiając nas samych. Marine Le Pen kulała. Nabawiła się kontuzji, pracując we własnym ogródku. Wyjęła duże i grube etui, do którego schowała nasze telefony. Śmiejąc się, wyznała: „Tak zrobił Bayrou[24], gdy rozmawialiśmy o ordynacji proporcjonalnej”. Wyciągnęła zesztywniałą nogę na kanapie, na której usiadła. Od razu przeszła do rzeczy: „Chcę, żebyś wiedział, że nigdy z tobą nie zagram poniżej pasa. To nie w moim stylu. Nigdy niczego nie powiem na temat ciebie i twojego życia prywatnego. Mimo wszystko należymy do tej samej rodziny politycznej”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na takie dictum. Czy był to przejaw szczerości, czy może jednak hipokryzji? Prawdomówności czy samooskarżenia? Wolałem wierzyć w jej dobre intencje. Od dawna kieruję się dewizą kardynała Retza: „Częściej dajemy się oszukać nieufnością niż zaufaniem”. Więc tym gorzej dla mnie, jeśli zgrzeszyłem naiwnością. Le Pen ciągnęła dalej: „Wiem, co chcesz zrobić. Wystartować w prawyborach Republikanów (LR), aby zostać ich kandydatem. Ale oni ci nie pozwolą. Za dużo szmalu jest w grze”.
Uśmiechnąłem się. Odpowiedziałem, że nie mam takiego zamiaru, nawet jeśli paru znajomych radziło mi, żebym tak zrobił. Wyglądała na mocno zdziwioną, tak bardzo musiała bowiem ufać swoim informatorom. Kilka dni wcześniej dowiedziała się, że sondaże dają jej 48 proc. w drugiej turze z Emmanuelem Macronem. Świetny wynik, który dostarczył jej tyle radości, że wciąż można było wyczytać ją z jej twarzy mimo bólu przy każdym ruchu nogą. Podałem w wątpliwość wiarygodność sondaży, przypominając jej, że te publikowane na rok przed wyborami zawsze rozmijały się z rzeczywistym wynikiem. W 2016 roku na zwycięzcę typowany był Juppé, w 2011 Strauss-Kahn, w 2001 Jospin, w 1994 Balladur. I mógłbym tak cofnąć się aż do de Gaulle’a!
Mój wywód ją rozdrażnił, zwłaszcza gdy zasugerowałem, że system ma interes w tym, żeby ona przeszła do drugiej tury. Odparowała, że nie ma żadnego systemu. Jak widać, Marine wierzy sondażom, szczególnie gdy są po jej myśli... Zmieniła ton. Powiedziała, że dużo stracę, kandydując. Że życie polityka to piekło. Po czym, jakby chciała mi to powiedzieć w zaufaniu, szepnęła: „Patrz na mnie, jestem sama, nie mam już życia prywatnego”. Wzruszyła mnie. Chciałem jej okazać odrobinę współczucia, ale ona kontynuowała: „Wiem, że mną gardzisz”. Nie chciała słuchać moich zaprzeczeń. Ciągnęła dalej w tonie spowiedzi: „Ja też po mojej debacie z Macronem myślałam, że się już nie podniosę. Chciałam z tym wszystkim skończyć... Ty też mnie nie oszczędziłeś...”.
W końcu doszedłem do głosu: „Przepraszam cię, ale naprawdę bardzo źle wtedy wypadłaś. Wszystkich nas poniżyłaś. Skoro jesteśmy jedną rodziną, to gdy siostra odstawia taki numer, ja jej to wytykam”. Z bólem serca przytaknęła. Po czym bez chwili zastanowienia dodała: „Éric, zrobisz 3 proc., nie przeszkodzisz mi przejść do drugiej tury, ale przeszkodzisz mi wygrać w pierwszej”. Nie zwracając uwagi na jej niesamowitą, graniczącą z arogancją pewność siebie, odniosłem się jedynie do meritum: „Mitterrand w 1981 czy Chirac w 1995 roku nie wygrali pierwszej tury, ale nie przeszkodziło im to w wygraniu wyborów. Szczerze, nie sądzę, żebyś była w stanie wygrać. Myślę nawet, że jesteś jedyną szansą dla Macrona, żeby to on wygrał. Głosowanie na ciebie to głosowanie na Macrona. W każdym razie on to wie i robi wszystko, żebyś miała jak największe poparcie w sondażach”.
Marine mówiła dalej, jakby nie usłyszała, co właśnie powiedziałem: „Sądzę, że nie powinniśmy się dzielić. Trzeba załagodzić temat. Ludzie się boją. Francuzi są lękliwi, a ty za bardzo dzielisz”. Przyznałem, że to poważny problem. Ale że moja recepta jest inna: „Pomyliły ci się epoki. Nie jesteśmy w 1988 roku. Będąc w centrum, nie wygra się wyborów. Ludzie oczekują stanowczości i przekonań. A wręcz radykalizmu”. Spojrzała mi głęboko w oczy, jakby chciała z nich wyczytać, co myślę: „Jesteś ideologiem. W polityce trzeba kochać ludzi”. Odpowiedziałem jej na to: „Kocham idee i prowadzę batalię na idee, jakiej nikt w naszym obozie nie prowadzi. Ale nie jestem ideologiem, przeciwnie, zawsze wychodzę od opisu rzeczywistości. A poza tym naprawdę sądzisz, że de Gaulle kochał ludzi? Kochał Francję, nie Francuzów. A ty kochasz ludzi? Szczerze ci powiem, że nie bardzo to widać”.
Rozmowę zakończyliśmy bez animozji. „Wiedziałam, że cię nie przekonam”, westchnęła. Powoli wstała i, kulejąc, podeszła do drzwi. Na odchodnym rzuciła: „Wyjdę pierwsza”.
Temat, który jak sądziła, zamknęła, jest wciąż otwarty. Moje wątpliwości i znaki zapytania pozostają. Nie daję się ponieść emocjom. Wciąż bardzo negatywnie oceniam potencjalnych kandydatów, gdyż żaden z nich nie nadaje się na prezydenta. Mam wrażenie, że politycy nie mają świadomości powagi sytuacji. Stoimy w obliczu śmierci Francji, jaką znamy. A już przecież zniknęła na dobre Francja lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Wystarczy obejrzeć filmy z tamtych lat, by się o tym przekonać. „Wielkie zastąpienie” nie jest ani mitem, ani teorią spiskową. To proces, który nieodwołalnie już się zaczął. Kwestia tożsamości czyni mniej ważnymi wszystkie pozostałe, nawet tak istotne jak szkolnictwo, przemysł, zabezpieczenie społeczne obywateli czy miejsce Francji w świecie. Jestem pewien, że żaden z kandydatów – nawet Marine Le Pen – nie odważy się zbudować wokół zagadnień tożsamościowych i cywilizacyjnych swojej kampanii. Będą mówić o bezpieczeństwie, suwerenności, niezależności, relokalizacjach. Marine Le Pen już mówi jak Emmanuel Macron, który mówi jak Marine Le Pen. Tylko Jean-Luc Mélenchon[25] ma odwagę poruszać te kwestie, ale w innym celu. Jemu chodzi o gloryfikowanie Francji przemieszanej kulturowo i „skreolizowanej” – to jego nowe słowo fetysz, zapożyczone od poety Édouarda Glissanta (nb. kto dziś pamięta, że na początku Kreolami określano białych mieszkańców wysp Ameryki Łacińskiej skolonizowanych przez Francję). Kreolizacja, przemieszanie ras służą jedynie za przykrywkę dużo prostszej operacji, a mianowicie „islamizacji”, czyli nieuniknionego wprowadzenia Francji – ziemi o dwutysiącletnich tradycjach chrześcijańskich – do wspólnoty islamu, która kryje się pod pojęciem umma. Czyli to, co stało się udziałem cesarstwa wschodniorzymskiego tysiąc lat temu, Egiptu – pięćset lat temu, greckiej Anatolii – sto lat temu, Kosowa – kilkadziesiąt lat temu.
Na całą naszą nieodległą przeszłość – imigrację, przestępczość, terroryzm – powinniśmy patrzeć w tym historycznym świetle: według egzegetów Koranu świat dzieli się na obozy zwane dar al-islam i dar al-harb. Obóz, w którym islam jest panem, oraz obóz, któremu należy wypowiedzieć wojnę. Wszystko – kradzieże, gwałty, morderstwa – sprzyja przesuwaniu się Francji z dar al-harb do dar al-islam. Gdy ta wielka wędrówka się dopełni, nasz kraj w końcu zazna spokoju, „spokoju w uległości” (oba słowa wiążą się semantycznie ze słowem islam). Ale Marine Le Pen, podobnie zresztą jak Emmanuel Macron i Jean-Luc Mélenchon, uważa, że „islam nie jest nie do pogodzenia z republiką” oraz że „wielkie zastąpienie nie istnieje”.
Cóż znaczą wobec takiego wyzwania moje nastroje, wątpliwości, uzasadnione znaki zapytania?
Muszę więc na nowo zabrać się do pracy. Muszę opowiedzieć historię tej radykalizacji, której celem jest zniszczenie Francji. Muszę wyjaśnić, dlaczego mój rzekomy triumf okazał się porażką, a destrukcyjne siły (czy raczej „słabości”), które opisałem w Le Suicide français, są dziś dużo potężniejsze niż kiedykolwiek. Nie mogę unikać starcia. Jestem jak nigdy wcześniej przyparty do muru. W Le Suicide français narracja urywa się na 2005 roku – byłem wówczas przekonany, że pogarda prezydenta Sarkozy’ego oraz całej klasy politycznej od lewa do prawa dla decyzji obywateli o odrzuceniu w referendum projektu konstytucji europejskiej była ostatnim gwoździem do trumny demokracji, republiki, Francji. Jakże byłem naiwny! Moje oblicze oblewało się coraz większym rumieńcem wstydu. Bo najgorsze miało dopiero nadejść. Kolejne piętnaście lat miało przebić wszystko, co byłem sobie w stanie wyobrazić.
Nie mogłem zadowolić się podjęciem opowieści w miejscu, w którym ją zakończyłem, gdyż w międzyczasie stałem się jednym z aktorów tego przedstawienia. Musiałem zatem najpierw zbadać samego siebie. Napisać, co mi w duszy gra. Nie kierował mną narcyzm, ale rzetelność i pragnienie zrozumienia otaczającej nas rzeczywistości. Potrzebny był tekst z pogranicza dziennikarstwa i analizy politycznej. Wzorem był dla mnie absolutny mistrz gatunku – Victor Hugo i jego Rzeczy widziane. Nie dlatego, że miałem próżną nadzieję, iż uda mi się mu dorównać, ale dlatego, że chciałem z pełną pokorą uchwycić ducha jego zapisków. Jak trafnie o książce Hugo powiedział Alain Peyrefitte[26]: „Opisuje ona rzeczy widziane, z nadzieją, że zostaną być może lepiej dostrzeżone”.
Teraz moja kolej. Rzeczy widziane, rzeczy słyszane, rzeczy wiadome od dawna wszystkim, ale zbyt długo przemilczane. Stanowczo zbyt długo.
Przypisy