Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Z okrzykiem grozy zerwałem się ze snu. Zimny pot pokrył mi czoło, zęby zaczęły mi szczękać i drżałem kurczowo na całym ciele. A równocześnie przy mdłym i żółtawym świetle księżyca, wdzierającym się poprzez okiennice, zobaczyłem tę ohydę – nieszczęsnego potwora, którego stworzyłem. Uniósłszy firanki łóżka, utkwił we mnie swoje oczy, jeśli oczami można by je nazwać. Szczęki jego otwierały się i wymamrotał kilka nieartykułowanych dźwięków, podczas gdy grymas uśmiechu zmarszczył mu policzki...”
Jedna z najbardziej znanych powieści grozy. Książka, która stanowiła pierwowzór dla niezliczonej ilości adaptacji filmowych, które jednak dość często znacznie odbiegały od oryginalnej postaci stworzonej przez Mary Shelley. Oto prawdziwa opowieść o Wiktorze Frankensteinie i jego dziele. Historia ambicji, odpowiedzialności za własne czyny, odtrącenia i samotności, krzywdy i zemsty...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Pochodzę z Genewy. Rodzina moja należy do najwybitniejszych w naszym kraju. Przodkowie moi byli przez wiele lat radcami i syndykami. Ojciec zajmował kilka stanowisk społecznych, z których wywiązywał się z honorem, zyskując powszechne uznanie. Był szanowany przez wszystkich, którzy znali go jako człowieka prawego i w sprawach publicznych nigdy nie strudzonego. Lata pierwszej młodości spędził zajęty bez przerwy sprawami swego kraju. Rozmaite okoliczności sprawiły, że nie ożenił się wcześnie, a potem dopiero u schyłku życia wszedł w stan małżeński i został ojcem rodziny.
Ponieważ okoliczności jego małżeństwa ilustrują jego charakter, będę musiał o nich opowiedzieć. Jednym z jego najbliższych przyjaciół był kupiec, który ze stanu wspaniałego rozkwitu popadł przez splot niepomyślnych wypadków w deprymujące ubóstwo. Człowiek ten, nazwiskiem Beaufort, miał dumne i nieugięte usposobienie i nie mógł się przezwyciężyć, aby żyć w nędzy i zapomnieniu w tym samym kraju, gdzie dawniej, dzięki przynależności do najwyższej klasy społecznej i dzięki imponującej okazałości, z jaką zawsze występował, był znaną i wybitną osobistością. Spłaciwszy więc długi w sposób najbardziej honorowy, usunął się z córką do miasta Lucerny, gdzie żył nikomu nie znany, w stanie godnym największego politowania. Ojciec kochał Beauforta uczuciem najprawdziwszej przyjaźni, toteż jego usunięcie się od świata w tak nieszczęsnych okolicznościach głęboko ciążyło mu na sercu. Nie tracił jednak czasu ani sposobności, aby go odszukać, żywiąc nadzieję, że namówi go do rozpoczęcia kariery w świecie na nowo, udzielając mu pomocy pieniężnej i innej.
Beaufort przedsięwziął skuteczne środki, aby utrudnić poszukiwania. Dopiero po dziesięciu miesiącach udało się ojcu odszukać jego miejsce zamieszkania. Niezmiernie z tego powodu uradowany, pospieszył szybko do domu, w którym mieszkał i który znajdował się w ubogiej uliczce. Ale na progu powitała go tylko nędza i rozpacz. Z ruiny swego majątku Beaufort zdołał ocalić zaledwie drobną sumę pieniędzy. Wystarczało mu to, aby zapewnić sobie utrzymanie na kilka miesięcy, równocześnie zaś spodziewał się, że tymczasem wystara się o przyzwoite zajęcie w jakimś domu towarowym. Okres ten jednak zszedł na bezczynności, a dręczący go żal coraz bardziej się pogłębiał i dokuczał. W końcu tak kompletnie opanował jego umysł, że po trzech zaledwie miesiącach Beaufort został złożony niemocą, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku.
Córka pielęgnowała go z największą czułością i oddaniem, lecz równocześnie ogarniała ją rozpacz, kiedy widziała, jak gwałtownie maleją ich szczupłe zasoby, a nie było żadnej nadziei na zdobycie innych środków. Ale Karolina Beaufort posiadała nieprzeciętny umysł i charakter – odwaga dopomogła dzielnej dziewczynie stawić czoło przeciwności. Wystarała się o prostą pracę – splatała słomę. Tym i rozmaitymi innymi sposobami zdobywała nędzny zarobek, zaledwie wystarczający na skromne utrzymanie.
I tak minęło kilka miesięcy. Stan ojca pogarszał się. Prawie cały swój czas musiała poświęcić na pielęgnowanie chorego, wskutek czego jej środki utrzymania znacznie się skurczyły. Po niespełna dziesięciu miesiącach ojciec umarł na jej rękach, pozostawiając ją jako sierotę i żebraczkę. Ten ciężki cios był nie do zniesienia. Upadłszy na kolana przy trumnie Beauforta, płakała gorzkimi łzami. Tak zastał ją mój ojciec, kiedy wszedł do pokoju. Zjawił się jak duch opiekuńczy i przyjął biedną dziewczynę pod swoje skrzydła. Pogrzebawszy przyjaciela, zabrał ją z sobą do Genewy i oddał pod opiekę krewnym. W dwa lata po tym wypadku Karolina została jego żoną.
Między moimi rodzicami była znaczna różnica wieku, lecz okoliczność ta jakby jeszcze silniej łączyła ich więzami wzajemnego oddania. Prostolinijny umysł ojca kierował się szczególnym poczuciem słuszności – toteż zanim by się poważnie zaangażował w sprawie miłosnej, musiał najpierw stwierdzić, że jest w pełni uzasadniona i zasłużona. W jego przywiązaniu do mojej matki była nietajona cześć, w czym jednak zasadniczo różnił się od ludzi w tym wieku, zwykle dziecinnie zadurzonych. Na jego stosunek uczuciowy składał się bowiem szacunek dla jej wielkich zalet oraz pragnienie, aby w pewnym stopniu przyczynić się osobiście do wynagrodzenia jej doznanego bólu i cierpień. Nadawało to jego postawie niezwykły wdzięk i czar. Robił wszystko, by dogodzić jej życzeniom i potrzebom.
W ciągu dwóch lat poprzedzających ich ślub ojciec rezygnował po kolei ze wszystkich swoich funkcji społecznych. Bezpośrednio zaś po zawarciu związku małżeńskiego udali się w podróż po słonecznej Italii. Ciągła zmiana miejsca oraz niesłabnące nigdy zainteresowanie, jakie towarzyszy podróżnikowi w tym cudownym kraju, miały się przyczynić do wzmocnienia i pokrzepienia osłabionego organizmu mojej matki.
Z Italii udali się na zwiedzenie Niemiec i Francji. Urodziłem się jako ich najstarsze dziecko, w Neapolu i od niemowlęctwa towarzyszyłem im w wędrówkach. Byłem przez kilka lat jedynym ich dzieckiem. Czułe pieszczoty matki oraz pełen dobroci i zadowolenia uśmiech ojca wpatrzonego we mnie – to moje pierwsze wspomnienia. Byłem ich rozkoszą i bóstwem, i czymś lepszym jeszcze – ich dzieckiem, niewinnym i bezradnym stworzeniem, zesłanym im przez niebo. Wychowanie tej istoty na pożyteczną jednostkę i jej przyszły los spoczywał w ich rękach – od tego, jak wypełnią wobec niej swe obowiązki, zależało, czy pokierują nią ku szczęściu czy nieszczęściu. Głębokie przeświadczenie o tym, co winni byli istocie, której dali życie, łącznie z ożywiającą oboje tkliwością, jaką mi stale okazywali, może dać wyobrażenie o tym, jak w ciągu lat dziecinnych wpojone mi zostały zasady dobrego wychowania, polegające na opanowaniu, cierpliwości i miłosierdziu, których mnie codziennie uczono, a równocześnie świadczy o niezmiernie umiejętnym zajmowaniu się mną, dzięki czemu wszystko wydawało mi się jednym ciągiem zabawy i radości.
Przez długi czas tylko mnie samego mieli pod swoją czułą opieką. Choć matka z utęsknieniem wyczekiwała córki, ja wciąż byłem ich jedynym potomkiem. Miałem już około pięciu lat, kiedy w czasie wycieczki poza granice Italii spędziliśmy cały tydzień nad brzegami jeziora Como. Zawsze życzliwie usposobieni do wszystkich, rodzice moi często wstępowali do chat biedaków. Matka uważała to za swój święty obowiązek. Po prostu było dla niej koniecznością, wprost pasją, by pomna tego, co kiedyś wycierpiała i w jaki sposób ulżono jej niedoli, mogła z kolei sama działać w charakterze anioła stróża wobec wszystkich, których gnębiło strapienie. W czasie jednej z takich przechadzek rodzice zwrócili uwagę na ubogą chatkę, schowaną w fałdach doliny. Wywierała wrażenie rozpaczliwego opuszczenia, a wygląd ledwie odzianych dzieci, zgromadzonych przed chatką, świadczył wymownie o nędzy posuniętej do ostateczności. Pewnego dnia, kiedy ojciec wyjechał do Mediolanu, matka zabrawszy mnie ze sobą odwiedziła jej mieszkańców. Zastała w niej chłopa i jego spracowaną, przedwcześnie troskami przygarbioną żonę, która właśnie rozdzielała skąpy posiłek pięciu wygłodniałym dzieciaczkom. Wśród tych maluczkich jedno wyraźnie odróżniało się od reszty. Robiło wrażenie, jak gdyby pochodziło z innej klasy. Dziecko to było delikatne i nadzwyczaj urocze, podczas gdy reszta tworzyła jednolitą ciemnooką czwórkę prawdziwych małych włóczęgów. Włosy dziewczynki były jak najjaśniejsze żywe złoto i wbrew ubogiemu odzieniu nadawały jej głowie oznakę najwyższej dystynkcji.
Wieśniaczka widząc, z jakim podziwem i zdumieniem matka moja wpatrywała się w tę uroczą dziewczynkę, pospieszyła zaraz opowiadać jej dzieje. Nie było to jej dziecko, ale córka mediolańskiego szlachcica. Matka jej była Niemką, ale zmarła, dając jej życie. Dziecko ulokowano u tych poczciwych ludzi, aby je pielęgnowali – lepiej im się wtedy wiodło. Byli krótko po ślubie i pierwsze dziecko właśnie im się narodziło. Ojciec ich pupilki należał do tej generacji Włochów, którzy pragnęli wywalczyć wolność ojczyźnie. Padł ofiarą jej słabości. Czy zmarł, czy też jęczał jeszcze gdzieś w lochach więziennych w Austrii – nie było wiadomo. Majątek jego skonfiskowano, a dziecko zostało sierotą i żebraczką. I tak pozostawało nadal u przybranych rodziców i rozkwitało w ich prymitywnych warunkach, piękniejsze niż pielęgnowana róża ogrodowa wśród czamolistnych cierni.
Kiedy ojciec powrócił z Mediolanu, zastał bawiące się ze mną w holu naszej willi dziecko, piękniejsze niż cherubinek na obrazku. To niespodziewane zjawisko zostało zaraz wyjaśnione. Za zgodą ojca matka wymogła na jej dotychczasowych opiekunach, żeby odstąpili jej swoją pupilkę. Byli bardzo rozmiłowani w tej słodkiej sierotce. Obecność jej była dla nich prawdziwym błogosławieństwem. Zgadzali się jednak, że postąpiliby wobec niej niesprawiedliwie, gdyby ją nadal pozostawili w ubóstwie i niedostatku, kiedy Opatrzność zsyła jej tak możnych protektorów. Naradzili się z kapłanem ze wsi i w rezultacie Elżbieta Lavenza zamieszkała na zawsze w domu moich rodziców – stała się dla mnie więcej niż siostrą: przecudną i uwielbianą towarzyszką moich zajęć i przyjemności.
Elżbieta stała się ukochaniem wszystkich bez wyjątku. Namiętne i graniczące niemal z szacunkiem przywiązanie, jakim ją wszyscy darzyli, było dla mnie, któremu to samo przypadło w udziale, źródłem dumy i najwyższej radości. Wieczorem, w przeddzień sprowadzenia jej do domu, matka moja powiedziała żartując:
– Mam śliczny podarek dla mojego Wiktora; jutro go dostanie.
A kiedy nazajutrz przedstawiła mi Elżbietę jako przyrzeczony dar, z dziecięcą powagą dosłownie tłumaczyłem sobie jej słowa, uważając, że Elżbieta jest moja, że muszę się nią opiekować i że wolno mi ją kochać i pieścić. Wszelkie udzielane jej pochwały przyjmowałem jako należne mojej własności. Odnosiliśmy się do siebie tak, jakbyśmy byli kuzynami. Ale żadne słowo, żaden wyraz nie mógłby ująć i uzewnętrznić tego rodzaju stosunku, w jakim stawiałem ją wobec siebie – znaczyła dla mnie więcej niż siostra, skoro do samej śmierci miała być tylko moja.
Wychowywaliśmy się razem. Między nami był tylko niecały rok różnicy. Nie potrzebuję zaznaczać, że jakiekolwiek nieporozumienia czy spory były nam zupełnie obce. Współżycie nasze ożywiał duch harmonii, a różnice i kontrasty w naszych charakterach tylko nas bardziej do siebie zbliżały. Elżbieta była z usposobienia bardziej spokojna i skupiona, za to ja przy całym moim zapale potrafiłem zdobyć się na wytrwałą pilność i bardziej głęboko przeżywałem trawiącą mnie żądzę wiedzy. Duch jej podążał za tworami fantazji poetów, a w pełnych majestatu i wspaniałości widokach, otaczających zewsząd nasz dom w Szwajcarii – w wyniosłych kształtach gór znajdowała nieustanną okazję do podziwu i zachwytów. Znajdowała ją w zmianach pór roku, w burzy i spokoju, w zimowym zaciszu i w pulsującym życiem i ruchem lecie alpejskim. O ile towarzyszka moja obserwowała te wspaniałe zjawiska w duchu refleksyjnej powagi i zadowolenia, o tyle ja znajdowałem największą przyjemność w dochodzeniu ich przyczyn. Świat był dla mnie tajemnicą, którą pragnąłem odgadnąć. Ciekawość, poważne badania celem poznania ukrytych praw natury i entuzjastyczna radość, z jaką dochodziłem do ich ujawnienia – to wszystko należy do najpierwszych wrażeń, jakie utrwaliły się w mojej pamięci.
Miałem siedem lat, kiedy rodzicom urodził się drugi syn. Wtedy całkowicie zaniechali dotychczasowych wędrówek i zamieszkali na stałe w rodzinnym kraju. Posiadaliśmy dom w Genewie oraz campagne* na Belrive, na wschodnim brzegu jeziora, w odległości około jednej mili od miasta. Mieszkaliśmy przeważnie w tej ostatniej – w ten sposób rodzice żyli raczej w odosobnieniu. Ja sam nie lubiłem gwaru i unikałem licznego towarzystwa, przywiązałem się natomiast całą duszą do kilku wybranych osób. Stąd też koledzy szkolni byli mi na ogół obojętni, ale z jednym spośród nich łączyły mnie węzły najściślejszej przyjaźni. Był to syn kupca genewskiego, Henryk Clerval. Chłopiec ten miał szczególny talent i wyobraźnię. Posiadał przy tym dużo przedsiębiorczości, lubił znosić trudy, a nawet szukał niebezpieczeństw dla samej emocji. Był doskonale oczytany w literaturze rycerskiej i w romansach średniowiecznych. Komponował pieśni o bohaterach i zaczął pisać opowieści o czarach i rycerskich przygodach. Koniecznie chciał, żebyśmy organizowali przedstawienia amatorskie i maskarady z postaciami wziętymi spośród bohaterów Roncevaux, rycerzy Okrągłego Stołu króla Artura i uczestników wypraw krzyżowych, którzy przelewali swą krew, aby wyzwolić święty grób z rąk niewiernych.
Chyba nie ma drugiej takiej istoty ludzkiej, która by przeżyła szczęśliwsze dzieciństwo niż ja. U rodziców moich panowała atmosfera najserdeczniejszej życzliwości i pobłażania. Odczuwaliśmy na każdym kroku, że wcale nie byli tyranami, którzy by nas prześladowali swymi okrutnymi kaprysami, lecz że przeciwnie – byli wyłącznie przyczyną i źródłem niezliczonych rozkoszy, jakich stale zażywaliśmy. Stykając się z innymi rodzinami, mogłem wyraźnie rozeznać, jak szczególnie szczęśliwy był mój los, toteż odwdzięczaliśmy się rodzicom, tym mocniej ich kochając.
Moje usposobienie bywało czasami impulsywne, a pragnienia niepohamowane, lecz całym tym wewnętrznym wrzeniem rządziło jakieś prawo, które kierowało je nie ku dziecinnym zabawom, lecz ku gorącemu dążeniu poznawania rzeczy, choć nie wszystkiego i nie bez wyboru. Muszę wyznać, że ani struktura języków, ani kodeksy rządowe, ani sprawy polityczne różnych państw wcale mnie nie interesowały. Dążyłem do poznawania tajemnic nieba i ziemi i czy w danym wypadku chodziło mi o zewnętrzną substancję rzeczy, czy o utajonego ducha natury lub tajemnicę duszy człowieka, zawsze dociekania moje zwracały się do metafizycznych lub, w najwyższym tego słowa sensie, do przyrodniczych tajemnic świata.
Natomiast Clerval interesował się, jeśli tak można powiedzieć, moralnymi stosunkami rzeczy. Uwagę jego pochłaniały: ruchliwa scena życia, zalety bohaterów, czyny i działalność ludzi. Pełen najlepszych nadziei, marzył też o tym, żeby stać się jednym z tych, których nazwiska są utrwalone w literaturze jako dzielnych i nieustraszonych dobroczyńców rodzaju ludzkiego. A świątobliwa dusza Elżbiety płonęła w naszym cichym domu niby wieczna lampka przed świętym obrazem. Posiadaliśmy nieoceniony skarb jej sympatii. Jej uśmiech, jej głos łagodny i słodkie spojrzenie niebiańskich oczu były na zawsze z nami, by nas uszczęśliwiać i pobudzać do czynu. Była żywym duchem miłości, który wszystko łagodzi i wszystko upiększa. Pogrążony w swych dociekaniach, mógłbym stać się ponurym samotnikiem lub zhardzieć przez swą przyrodzoną gorączkowość, gdyby jej nie było przy mnie i gdyby mnie nie ułagodziła na podobieństwo swojej własnej łagodności. A Clerval – czy cokolwiek złego mogło dotknąć szlachetną duszę Clervala? – a przecież mógłby nie być tak doskonale ludzki, tak wyrozumiały w swej wspaniałomyślności, tak serdeczny i czuły przy swojej pasji do wielkich czynów i wielkiej przygody, gdyby znowu ona nie odsłoniła mu rzeczywistego uroku dobroczynności i nie sprawiła, że czynienie dobra postawił sobie za najwyższy cel swej szlachetnej ambicji.
Malując obraz moich wczesnych lat, zaznaczam również te wypadki, które niepostrzeżenie, ale nieuchronnie prowadzą do moich późniejszych i nieszczęsnych dziejów – bo kiedykolwiek patrzę wstecz ku narodzinom tej wielkiej pasji, która potem stała się moim zrządzeniem, to zawsze dochodzę do tego, że jak górska rzeka powstała ona z najlichszych, niemal zupełnie zapomnianych źródeł, ale wzbierając coraz bardziej po drodze, stała się żywiołowym potokiem, który z kolei swoim nurtem zmiótł raz na zawsze wszystkie moje nadzieje i radości.
Filozofia natury – to mój demon, narzędzie mego przeznaczenia. Dlatego w niniejszej opowieści pragnąłbym ustalić te fakty, które doprowadziły mnie do wybrania właśnie tej, a nie innej nauki. Pamiętam, miałem wtedy lat trzynaście, kiedy wszyscy wybraliśmy się dla rozrywki na wycieczkę do wód zdrojowych w pobliżu Thonon – brzydka pogoda zmusiła nas wtedy do zatrzymania się przez jeden dzień w oberży. W domu tym natknąłem się przypadkowo na tom dzieł Korneliusza Agrypy. Machinalnie i apatycznie otworzyłem książkę. Ale teoria, której usiłuje dowieść, oraz cudowne zdarzenia, które przytacza jako fakty, zamieniły niebawem to uczucie apatii w prawdziwy entuzjazm. Zdawało mi się, jak gdyby nowe światło zaświtało w moim umyśle. Podskakując z radości, opowiedziałem ojcu o swoim odkryciu. Ale ojciec rzuciwszy niedbale okiem na stronę tytułową książki powiedział:
– A! Korneliusz Agrypa! Mój kochany Wiktorze, nie trać na to czasu, to jest nic nie warte.
Gdyby zamiast takiej uwagi ojciec zadał sobie trud wyjaśnienia, że tezy Agrypy są całkowicie przestarzałe oraz że istniejący nowoczesny system wiedzy dysponuje znacznie silniejszymi argumentami niż starożytny, ponieważ materiał dowodowy tego ostatniego wysnuty jest z fantazji, gdy tymczasem dowody nowożytnego są realne i praktyczne, to w takich okolicznościach, oczywiście, odrzuciłbym Agrypę i zadowolił swą pobudzoną już wyobraźnię, powracając z większym zapałem do poprzednich studiów. Prawdopodobnie nawet tok moich myśli nie doznałby tego fatalnego impulsu, który doprowadził mnie potem do ruiny. Ale pobieżne tylko spojrzenie na moją książkę bynajmniej mnie nie przekonało, że treść jej była ojcu znana. Czytałem więc dalej z największą chciwością.
Po powrocie do domu najważniejszą dla mnie rzeczą było postarać się o cały komplet prac tego autora, a później także Paracelsusa i Albertusa Magnusa. Czytałem i wgłębiałem się w niezwykłe fantazje tych autorów z nieopisaną rozkoszą. Wspominałem już przedtem, że pożerała mnie zawsze gorąca tęsknota za tym, by przeniknąć najskrytsze tajemnice natury. Wbrew wspaniałym odkryciom, dokonanym w drodze wytężonej pracy przez filozofów współczesnych, odchodziłem od moich materiałów naukowych zawsze nieprzekonany i niezadowolony. Sir Isaac Newton podobno nieraz przyznawał się do tego, że czuje się jak dziecko zbierające muszle na brzegu tego wielkiego i niezbadanego oceanu, jakim jest ogrom ukrytej jeszcze przed nami prawdy. Ci zaś z jego następców w różnych dziedzinach nauk przyrodniczych, z którymi byłem zapoznany, wydawali mi się, nawet w moich chłopięcych wyobrażeniach, zwykłymi terminatorami, zajmującymi się przypadkowo tymi samymi zagadnieniami.
Nieuczony wieśniak spostrzegał dokoła żywioły i wiedział, jak je praktycznie wykorzystać. Najbardziej uczony filozof wiedział niewiele więcej. Zdjął częściowo zasłonę z oblicza natury, lecz jej odwieczne i niezniszczalne właściwości pozostawały nadal nieodgadnionym dziwem i tajemnicą. Mógł ciąć i rozkładać na części anatomiczne i nadawać nazwy, ale, nie mówiąc już o przyczynie ostatecznej, przyczyny drugiego i trzeciego stopnia były mu zupełnie nie znane.
Lecz tu były książki, tu byli ludzie, którzy głębiej dociekali i wiedzieli więcej. Wierzyłem na słowo wszystkim przytaczanym przez nich danym dowodowym i zostałem ich uczniem. Może się wydawać dziwne, że coś takiego mogło się zdarzyć w osiemnastym wieku, lecz, o ile kształciłem się według zwykłej rutyny w szkołach genewskich, o tyle równocześnie byłem w znacznym stopniu także samoukiem, jeśli chodzi o moje ulubione studia badawcze. Ojciec nie był usposobiony naukowo, toteż musiałem przy swojej dziecięcej krótkowzroczności sam sobie radzić z nienasyconą żądzą wiedzy studenta. Pod kierunkiem moich nowych nauczycieli zabrałem się pełen zapału do poszukiwania kamienia filozoficznego i eliksiru życia. To drugie niepodzielnie pochłonęło moją uwagę. Zdobyte bogactwo byłoby rzeczą drugorzędną, bo cóż ono mogło znaczyć wobec sławy, jaka towarzyszyłaby temu odkryciu, i gdyby udało mi się wypędzić chorobę z ciała ludzkiego i uczynić człowieka nietykalnym dla wszystkiego prócz gwałtownej śmierci!
Jednak na tym się wizje moje nic kończyły. Moi ulubieni autorzy obiecywali hojną ręką również moc wywoływania duchów lub diabłów – do spełnienia się tej obietnicy dążyłem z całym moim gorącym zapałem. Jeśli zaś wypowiadane przeze mnie zaklęcia nie odnosiły nigdy pożądanego skutku, to niepowodzenie przypisywałem raczej swojemu niedoświadczeniu, niż żebym miał winić moich nauczycieli za brak umiejętności czy fałsz. I tak przez jakiś czas zajmowałem się przestarzałymi systemami, mieszając, jak ktoś zupełnie nie wtajemniczony, setki sprzecznych teorii i miotając się rozpaczliwie w istnym bagnie różnorodnej wiedzy, wiedziony zapalczywą wyobraźnią i dziecinnym rozumowaniem, dopóki znowu wypadek nie zwrócił zainteresowań moich w inną stronę.
Miałem wtedy około piętnastu lat. Pewnego dnia w naszym zacisznym domu opodal Belrive byliśmy świadkami nadzwyczaj gwałtownej i okropnej burzy. Nadeszła spoza Gór Jurajskich i wybuchła zupełnie nagle ze straszliwym łoskotem rozlegającym się z różnych stron nieba. Przez cały czas jej trwania stałem u drzwi, z ciekawością i niezmierną przyjemnością śledząc jej raptowny przebieg. Wtem strumień ognia trysnął ze starego, wspaniałego dębu, który stał w odległości około dwudziestu jardów od naszego domu. Oślepiający błysk zgasł prawie natychmiast i wtedy zauważyłem, że dąb zniknął i że nie zostało z niego nic prócz przypalonego, obciętego pnia.
Nazajutrz rano, zaciekawieni, zebraliśmy się koło dębu. Drzewo było strzaskane w szczególny sposób. Uderzenie pioruna bowiem nie rozszczepiło go, ale poszarpało na cienkie strzępy. Nie widziałem jeszcze nigdy czegoś tak doszczętnie zniszczonego.
Bardziej oczywiste prawa elektryczności były mi już trochę znane. Właśnie wtedy był u nas pewien badacz o niezwykle poważnych osiągnięciach w naukach przyrodniczych, który, podniecony tą katastrofą, przystąpił zaraz do wyjaśnienia wypracowanej przez siebie teorii dotyczącej elektryczności i galwanizmu; był to dla mnie temat nowy i zadziwiający. Wszystko, co mówił, usuwało daleko w cień Korneliusza Agrypę, Albertusa Magnusa i Paracelsusa, którzy tak niepodzielnie zawładnęli moją wyobraźnią. Dziwne to było zrządzenie, bo przez obalenie tych autorytetów zniechęciłem się do dalszego prowadzenia swoich dotychczasowych studiów. Zdawało mi się, że chyba nic już przez człowieka nie będzie czy nie może być poznane. Wszystko, co tak długo absorbowało moją uwagę, nagle straciło jakikolwiek sens.
Przez szczególny kaprys umysłu, któremu może najwięcej ulegamy we wczesnej młodości, zaniechałem od razu moich dotychczasowych zajęć – uznałem naukę o przyrodzie i wszystkie jej pochodne za twór spaczony i chybiony i odczuwałem najwyższą pogardę dla rzekomej nauki, która nigdy nie przestąpi progu prawdziwej wiedzy. W tym nastroju umysłu przerzuciłem się do matematyki i tych gałęzi nauki, które do niej przynależą, jako zbudowanych na pewnych podstawach i dlatego godnych mojej uwagi.
W jak dziwny sposób jest ulepiona nasza dusza i jak słabymi nićmi powiązane jest nasze życie z pomyślnością czy ruiną! Kiedy patrzę wstecz, zdaje mi się, jak gdyby ta cudowna niemal zmiana mojej duchowej dyspozycji i woli dokonała się za sprawą anioła stróża czuwającego nad moim życiem – jak gdyby instynkt samozachowawczy dokonał ostatecznego wysiłku, aby odwrócić burzę, która nawet wtedy wisiała groźna pośród gwiazd i tylko czekała, żeby mnie pochłonąć. Zwycięstwo jego oznajmiał niezwykły spokój wewnętrzny i radość, jakie zagościły w mej duszy, kredy porzuciłem moje stare studia, którymi tak bardzo ostatnio się zamęczałem. Tą drogą uświadomiłem sobie, żeby nieszczęście kojarzyć z ich kontynuowaniem, a szczęście z ich zaniechaniem.
Był to poważny wysiłek ze strony mojego dobrego ducha, ale niestety – bezskuteczny. Przeznaczenie było zbyt potężne, a jego niezmienne prawa wyznaczyły mi bezwzględną i straszliwą zagładę.
*Campagne (fr.) – tu: posiadłość wiejska.
Gdy skończyłem siedemnaście lat, rodzice zadecydowali, że powinienem pójść na studia do uniwersytetu w Ingolstadt. Dotychczas uczęszczałem do szkół genewskich, ale ojciec uważał, że dla uzupełnienia wykształcenia powinienem poznać, poza ojczystymi, także zwyczaje innych krajów. Miałem wyjechać jak najwcześniej, ale nim nadszedł dzień wyznaczony jako termin mego odjazdu, zdarzyło się pierwsze nieszczęście mego życia – jakby zły omen mojej fatalnej przyszłości.
Elżbieta zachorowała na szkarlatynę. Choroba była poważna i życiu jej zagrażało największe niebezpieczeństwo. Matka rwała się do pielęgnowania chorej. Czuwała przy jej łożu i ta troskliwa opieka odniosła triumf nad zjadliwą chorobą – Elżbieta była uratowana. Ale skutki tej nierozwagi stały się fatalne dla tej, co ją ocaliła. Na trzeci dzień matka zaczęła chorować. Łącznie z gorączką wystąpiły alarmujące symptomy, a we wzroku doglądających ją lekarzy można było wyczytać wymowną zapowiedź, że należy oczekiwać najgorszego. Na łożu śmierci zwykła jej dzielność i pełna dobroci łagodność nie opuściły tej najlepszej z kobiet. Złączywszy ze sobą ręce Elżbiety i moje powiedziała:
– Moje dzieci, najpewniejszą nadzieję waszej przyszłej szczęśliwości upatrywałam zawsze w waszym związku. Teraz ojciec wasz będzie żył tym oczekiwaniem. Elżbieto, kochanie moje, musisz zająć miejsce matki dla moich najmłodszych dzieci. Niestety! Będę próbowała poddać się śmierci bez szemrania, pocieszając się nadzieją, że spotkamy się na innym świecie.
Umarła zupełnie spokojnie – twarz jej tchnęła miłością nawet po śmierci. Nie potrzebuję chyba opisywać uczuć tych, których więzy, łączące ich z najdroższymi, zostają przez brutalną śmierć tak nielitościwie potargane. I po co mam opisywać to ciężkie zmartwienie, które każdy przechodzi i każdy przejść musi! Wreszcie nadchodzi czas, kiedy strapienie jest już tylko słabością, a nie konieczną powinnością, kiedy uśmiech pojawia się znowu na ustach i choćby uchodził za świętokradztwo, już ich nie opuszcza. Matka moja nie żyła, ale pozostały nam obowiązki, które powinniśmy codziennie wypełniać. Musimy iść dalej swoją drogą tak jak inni ludzie i uświadomić sobie, że i tak jesteśmy szczęśliwi, skoro pozostaje nam jeszcze ktoś, kogo niszczycielska śmierć nam nie zabrała.
Mój wyjazd do Ingolstadt, który opóźnił się na skutek tych wypadków, stał się znowu aktualny. Uzyskałem od ojca kilkutygodniową zwłokę. Zdawało mi się, że popełniłbym świętokradztwo, gdybym tak wcześnie opuścił ten dom żałoby, który ucichł spokojem podobnym do śmierci, i rzucił się od razu w wir życia. Strapienie było dla mnie czymś zupełnie nowym, niemniej jednak niepokoiło mnie ono i przerażało. Wyjeżdżałem niechętnie, bo traciłem z oczu tych, którzy mi pozostali, a nade wszystko pragnąłbym doczekać, aż moja słodka, niepocieszona Elżbieta przyjdzie do jakiej takiej równowagi.
A ona naprawdę ukrywała przed nami, jak była strapiona, i Chciała koniecznie odegrać rolę pocieszyciela wobec nas wszystkich. Patrzyła na życie ze spokojem, i obowiązki, jakie ono na nią nakładało, przyjmowała z odwagą i zapałem. Była całkowicie oddana tym, których nauczyła się nazywać wujem i kuzynami. Nigdy nie była tak urocza jak właśnie w tym czasie, kiedy przywoływała na usta swój słoneczny uśmiech, aby go nam ofiarować.
Nadszedł dzień mojego wyjazdu. Clerval spędził ostatni wieczór u nas. Usiłował nakłonić swego ojca, aby mu pozwolił jechać ze mną do Ingolstadt, gdzie byśmy mogli razem studiować; ale na próżno. Ojciec jego był kupcem o ciasnym, ograniczonym umyśle i w aspiracjach i ambicji syna dopatrywał się tylko próżniaczych mrzonek oraz niechybnego fiaska. Henryk bardzo dotkliwie odczuwał tę okoliczność, zamykającą przed nim dostęp do szeroko pojętego wykształcenia. Mówił niewiele, ale kiedy się odzywał, mogłem dostrzec w jego rozjarzonym wzroku i żywym spojrzeniu przytłumione, ale niezachwiane postanowienie, że nie pozwoli się przykuć do nędznych drobnostek rzemiosła kupieckiego.
Siedzieliśmy do późnej nocy. Jeden nie mógł oderwać się od drugiego i żaden nie mógł się przemóc, by wyrzec słowo pożegnania. Wreszcie zostało ono powiedziane. Rozeszliśmy się pod pretekstem, że czas ułożyć się na spoczynek, każdy wierząc, że drugi dał się oszukać. Lecz kiedy rannym świtem zszedłem do mającego mnie odwieźć powozu, wszyscy się stawili – ojciec, by mnie ponownie pobłogosławić; Clerval, by raz jeszcze uścisnąć mi dłoń; moja Elżbieta, by ponowić swe prośby o częste listy, jak również by towarzyszowi zabaw i przyjacielowi użyczyć na drogę serdecznych względów kobiecego serca.
Wsiadłem pospiesznie do dyliżansu, który miał powieźć mnie w nieznane, i pogrążyłem się w najbardziej melancholijnych rozmyślaniach. Znajdowałem się zawsze w najmilszym otoczeniu, w którym wszyscy myśleli tylko o tym, by sobie świadczyć wzajemnie przyjemności, a teraz zostałem sam jeden. W uniwersytecie, do którego się udawałem, będę musiał na własną rękę poszukać sobie przyjaciół i być swoim własnym obrońcą. Żyłem tak długo w całkowitym odosobnieniu, w zamkniętym gronie rodzinnym; stąd miałem nieprzezwyciężoną wprost niechęć do nowych twarzy.
Tak rozmyślałem, rozpoczynając podróż. Lecz w miarę jak się oddalałem, nabierałem coraz lepszego nastroju i jaśniejszym okiem zacząłem patrzeć w przyszłość. Jakże gorąco pragnąłem zdobyć wiedzę! Obecnie życzenia moje spełniały się, byłoby to naprawdę szaleństwo z mojej strony, gdybym miał teraz żałować.
Miałem dość czasu na te i inne rozmyślania, bo podróż do Ingolstadt była długa i męcząca. Wreszcie oczy moje dostrzegły białą, strzelistą wieżę kościelną miasta. Niebawem wysiadłem, po czym zaprowadzono mnie do mojego samotnego mieszkania, pozostawiając mi cały wieczór do swobodne i dyspozycji.
Nazajutrz w godzinach przedpołudniowch udałem się pod wskazane adresy, aby doręczyć swe listy polecające oraz składałem wizyty co ważniejszym profesorom. Przypadek, albo raczej fatalne zrządzenie, ten Anioł Zniszczenia, który uzurpował sobie absolutną władzę nade mną od momentu, kiedy z dziwnym przeczuciem i oporem opuszczałem próg domu mego ojca – zaprowadził mnie najpierw do profesora nauk przyrodniczych, monsieur Krempe. Był to człowiek rubaszny, który jednak głęboko wniknął w tajniki obranej przez siebie nauki. Zadał mi kilka pytań, chcąc stwierdzić, jakie posiadam wiadomości w różnych gałęziach nauk przynależnych do wiedzy o przyrodzie. Odpowiadałem niedbale, przy czym z pewną pogardą wymieniłem nazwiska moich alchemików jako głównych autorów, których studiowałem. Profesor ze zdumienia wytrzeszczył na mnie oczy i powiedział:
– Czy to możliwe, żebyś poświęcił tyle drogiego czasu na takie głupstwa? Obciążyłeś pamięć przestarzałymi systemami i bezużytecznymi nazwami. Wielki Boże! W jakim to pustkowiu mieszkałeś, że nie znalazła się żadna życzliwa dusza, która otworzyłaby tobie oczy na te tysiąc lat odleżałe fantazje, równie spleśniałe jak stare, a które tak chciwie pochłaniałeś? Nigdy bym się nie spodziewał spotkać w tym wieku oświecenia i nauki ucznia Albertusa Magnusa i Paracelsusa. Mój kochany, musisz rozpocząć swoje studia zupełnie od nowa.
To mówiąc odszedł na stronę i wypisał mi kilka książek na temat nauk przyrodniczych, o które miałem się postarać. Równocześnie nadmienił, że zamierza rozpocząć z początkiem przyszłego tygodnia cykl wykładów z zakresu nauk przyrodniczych w ich ogólnych założeniach oraz że profesor Waldman będzie miał wykłady z chemii na przemian z nim w tych dniach, w których jego własne wykłady nie będą się odbywały.
Monsieur Krempe był krępym, niskiego wzrostu mężczyzną, głos miał szorstki, a twarz odpychającą. Nauczyciel miał zbyt mało ujmującą powierzchowność, by przekonać mnie do siebie i do swoich badań. Ja zaś może w zbyt filozoficznym i zwięzłym stylu przedstawiłem mu wnioski, do których doszedłem jeszcze dawniej, w moich młodszych latach. Bynajmniej nie zadowalały mnie wtedy wyniki, jakie obiecywali współcześni profesorowie nauki o przyrodzie. Mieszając pojęcia w sposób dający się wytłumaczyć tylko moim młodocianym wiekiem i brakiem odpowiedniego do takich spraw przewodnika, rozpocząłem swoje studia od zarania minionych czasów, przy czym o ileż bardziej niż odkrycia współczesnych badaczy pociągały mnie nieziszczalne marzenia zapomnianych alchemików. Poza tym zresztą gardziłem praktykami stosowanymi przez nowoczesną naukę o przyrodzie. Kiedy starzy mistrzowie tej nauki szukali władzy i nieśmiertelności – było to coś zupełnie innego. Był to pogląd na sprawę wprawdzie bez znaczenia, lecz jakże wspaniały. Ale sytuacja jest teraz zupełnie odmienna – współczesny badacz ogranicza swą ambicję bodajże tylko do tego, by unicestwić te wizje, od których zasadniczo uzależniło się moje zainteresowanie wiedzą. Wymagano ode mnie, bym zamienił fantazje, niepomiernie wspaniałe, na rzeczy realne o znikomej wartości.
Takie były moje refleksje podczas pierwszych dwóch czy trzech dni pobytu w Ingolstadt; czas ten poświęciłem zresztą na zwiedzanie miejscowości i zawieranie ważniejszych znajomości w moim nowym miejscu zamieszkania. Lecz z nadejściem następnego tygodnia pomyślałem o wykładach, o których poprzednio poinformował mnie monsieur Krempe. Jakkolwiek wcale nie miałem zamiaru wysłuchiwać sentencjonalnych wypowiedzi, które ten pyszałek wygłaszać będzie z katedry, przypomniałem sobie, że mówił również o wykładach monsieur Waldmana. Profesora tego jeszcze nie widziałem, ponieważ wtedy nie było go w mieście.
Częściowo z ciekawości, częściowo zaś z braku lepszego zajęcia udałem się do sali wykładowej, do której też niebawem wszedł monsieur Waldman. Profesor ten był zupełnie niepodobny do swego kolegi. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat, a cała jego osoba tchnęła wprost niewysłowioną życzliwością. Skronie miał z lekka przyprószone siwizną, ale z tyłu głowy włosy miał prawie czarne. Niewielkiego wzrostu, trzymał się jednak nadzwyczaj prosto. A jak wspaniale przemawiał – tak melodyjnego głosu jeszcze nigdy nie słyszałem!
Wykład swój rozpoczął od krótkiego zreasumowania historii chemii i różnego rodzaju ulepszeń dokonanych przez wielu ludzi nauki, wymawiając z żarliwym entuzjazmem nazwiska najwybitniejszych odkrywców. Następnie przeszedł do pobieżnego przeglądu obecnego stanu tej nauki i wyjaśnił cały szereg jej elementarnych terminów. Przeprowadziwszy z kolei kilka wstępnych doświadczeń, na zakończenie wygłosił panegiryk na współczesną chemię, którego każdy wyraz wyrył mi się na zawsze w pamięci.
– Dawniejsi nauczyciele tej wiedzy – mówił – obiecywali niemożliwości, i nie dokonali niczego. Współcześni jej nauczyciele obiecują bardzo mało – wiedzą oni, że metali nie da się w żaden sposób przeistoczyć i że eliksir życia jest fantazją wybujałego umysłu. Lecz ci badacze, których ręce wydają się stworzone tylko po to, by grzebać w błocie, a oczy, by ślęczeć nad mikroskopem czy tyglem, naprawdę dokonali cudów. Przenikają do tajników natury i pokazują, jak działa w swych kryjówkach. Wspinają się po nieboskłonie; odkryli tajemnicę krążenia krwi i właściwości powietrza, którym oddychamy; zdobyli nową i niemal nieograniczoną władzę – mogą rozkazywać grzmotom i piorunom, naśladować trzęsienie ziemi, a nawet drażnić świat niewidzialny jego własnymi widmami.
Takie były słowa profesora, albo niech powiem raczej : słowa fatum, wypowiedziane po to, aby mnie zniszczyć. Kiedy mówił dalej, czułem, jak gdyby dusza moja mocowała się z jakimś zupełnie jawnym wrogiem. Ktoś naciskał, jeden po drugim, poszczególne klawisze w mechanizmie mojego bytu – akord rozbrzmiewał za akordem i wkrótce umysł mój wypełniła jedna myśl, jedno pojęcie, jeden cel. Niemało już zrobiono – wykrzyknęła dusza Frankensteina – ale ja dokażę więcej, wiele więcej! Postępując utartymi już szlakami, pójdę na przebój nowej drogi, zbadam nieznane moce i odsłonię światu najskrytsze tajniki stworzenia.
Tej nocy nie zmrużyłem nawet oka. Całe moje jestestwo znajdowało się w stanie wielkiego wzburzenia i buntu. Czułem, że z tego chaosu powstanie jakiś ład, ale nie miałem mocy, by go przeforsować. Stopniowo jednak, już po świcie, ogarnął mnie sen. Kiedy się zbudziłem, ta noc szalona zdała mi się niby senny majak. Pozostało postanowienie, że wrócę do dawnych studiów i że poświęcę się całkowicie nauce, do której – byłem przekonany – posiadałem prawdziwy talent.
Tego samego dnia złożyłem wizytę monsieur Waldmanowi. W okolicznościach prywatnych jego sposób bycia cechowała nawet większa łagodność niż w wystąpieniach publicznych, co dodawało niemało uroku jego osobie. Bo w czasie wykładu twarz jego przybierała wyraz jakiejś godności, którą w swoim własnym domu zastępował łaskawością i uprzejmością.
Złożyłem mu prawie takie samo sprawozdanie z moich poprzednich studiów, co jego koledze profesorowi. Słuchał z uwagą tej niebogatej opowieści dotyczącej moich studiów i uśmiechnął się na wzmiankę o Korneliuszu Agrypie i Paracelsusie, ale bez tego wzgardliwego komentarza, jakim obdarzył ich monsieur Krempe. Powiedział, że „niestrudzonemu zapałowi tych właśnie ludzi współcześni badacze zjawisk przyrodniczych zawdzięczają większość założeń, na których oparli swą wiedzę. Zostawili nam oni łatwiejsze zadanie do wypełnienia: nadanie nowych nazw i uporządkowanie, przez zwięzłą klasyfikację, faktów, które w dużej mierze za ich przyczyną wydobyte zostały na światło dzienne. Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości”.
Słuchałem tego oświadczenia, wygłoszonego bez cienia zarozumiałości czy afektacji, po czym zdradziłem mu, że jego wykład usunął moje uprzedzenia wobec współczesnych chemików. Starałem się mówić z pewnym umiarem, ze skromnością i szacunkiem należnym znacznie starszemu od siebie nauczycielowi, nie tłumiąc jednak ani trochę tego entuzjazmu, jaki pobudzał mnie do przyszłej wytężonej pracy. Wreszcie zwróciłem się do niego o radę w sprawie książek, o jakie powinienem się postarać.
– Jestem szczęśliwy – odpowiedział na to monsieur Waldman – że zyskałem ucznia. Jeśli zdolności twoje są nie mniejsze niż twoja pilność, to niewątpliwie doczekasz się sukcesu. Chemia jest tą gałęzią nauk przyrodniczych, w której dokonano i można dokonać największego postępu. Dlatego też wybrałem ją jako swoją specjalność. Ale równocześnie nie zaniedbałem też innych gałęzi nauki. Bardzo nędznym chemikiem byłby ten, kto zająłby się wyłącznie tylko jednym działem wiedzy ludzkiej. Jeżeli pragniesz stać się prawdziwym człowiekiem nauki, a nie tylko pokątnym eksperymentalistą, to radzę tobie zająć się nie mniej pilnie każdym innym działem nauk przyrodniczych, nie wyłączając matematyki.
Następnie zaprowadził mnie do swego laboratorium, gdzie wyjaśnił mi, do czego służą różne maszyny. Potem pouczył mnie, o jakie rzeczy powinienem się postarać, obiecując równocześnie, że pozwoli mi posługiwać się swymi własnymi aparatami, kiedy poczynię już dostateczne postępy w studiach i nabiorę odpowiedniej wprawy, by nie popsuć ich skomplikowanego mechanizmu. Dał mi również spis książek, o który prosiłem.
Tak skończył się pamiętny dla mnie dzień – zadecydował on o całej mojej przyszłości.