Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść „Frau Müller nie zamierza płacić więcej” skupia jak w soczewce kilka kontekstów czasowych, geograficznych i problemowych. Bohaterki książki mieszkają i pracują we Lwowie i w Berlinie, ruszają z wypadami turystycznymi do Wenecji i Krakowa, eksplorują własną seksualność, zmieniając partnerów i partnerki, a także zgłębiają zakamarki swojej podświadomości, przerabiając traumy z dzieciństwa spędzonego w sowieckiej Ukrainie i we wschodnich Niemczech. Kontrapunktem dla opowieści o losach ukraińskich gastarbeiterek na tle współczesności jest rozwijana w tle saga rodzinna, ukazująca obraz polsko-ukraińskiej wsi w skali prawie całego XX wieku i na swój sposób przerabiająca traumy narodowe i społeczne. Opowiedziana autentycznym, językowo bezbłędnym wielogłosem powieść artykułuje problemy spychane na margines, kwestionuje stereotypy i mitologemy, prowokuje i pobudza do rozmyślań.
Natalka Śniadanko (ur. 1973 we Lwowie) – znana ukraińska pisarka, tłumaczka literatury polskiej i niemieckojęzycznej, dziennikarka. Absolwentka Uniwersytetu Lwowskiego i Uniwersytetu we Fryburgu. Autorka książek: „Kolekcja namiętności czyli Przygody młodej Ukrainki” (2001, polskie wydanie 2005), „Sezonowa wyprzedaż blondynek” (2005), „Syndrom sterylności” (2006, polskie wydanie 2008 pod tytułem „Ahatanhel”), „Mleko z macierzanką” (2007), „Kraj zepsutych zabawek oraz inne podróże” (2008), „Owadzia huśtawka” (2009, polskie wydanie 2014 pod tytułem „Lubczyk na poddaszu”), „Herbarium kochanków” (2011), „Frau Müller nie zamierza płacić więcej” (2013), „Schludne szlaczki arcyksięcia Wilhelma” (2017). Laureatka Nagrody im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego. Jej książki ukazały się w tłumaczeniach na język niemiecki, rosyjski oraz czeski. Stypendystka Gaude Polonia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wschodni Express
Seria wydawnicza
Natalka Śniadanko
Frau Müller nie zamierza płacić więcej
Przełożył Bohdan Zadura
Warsztaty Kultury
Lublin 2022
Uchodźcy z Afryki, który przypłynął do Europy w kontenerze, nie pozwolono pozostać, bo jego relację z podróży uznano za „zbyt monotonną i pozbawioną opisów dookolnych krajobrazów”.
Z polskiej prasy
„Dziś rano na Salzstrasse, obok budynku numer pięć, znaleziono ciało kobiety, która wyskoczyła z okna na drugim piętrze, wcześniej otruwszy właścicielkę mieszkania – 92-letnią Hannę Kopyryć – przeczytała na pierwszej stronie gazety leżącej na kuchennym stole Chrystyna. – Wedle śledczych ciało najprawdopodobniej należało do nielegalnej emigrantki z Ukrainy, 32-letniej Sołomiji Kraweć, która była opiekunką ofiary”.
ˑ
Sołomija Kraweć mieszkała z Chrystyną w jednym pokoju.
Jeszcze wczoraj rano rozmawiały przy śniadaniu.
– Jak myślisz, co lepiej posłać małemu – samochodzik na pilota czy konstruktora? – spytała Sołomija.
ˑ
Chrystyna spróbowała wyobrazić sobie jej szczupłe ciało z odrobinę krzywymi nogami i pieprzykiem pod prawym kolanem, rozpłaszczone na bruku Salzstrasse. Ale zamiast tego przypominała sobie tylko jaskrawe pudełko przecenionych klocków Lego, które przypadkiem zobaczyła w supermarkecie, i nawet usiłowała dodzwonić się do Sołomiji, żeby spytać, czy ma kupić tę zabawkę. Ale się nie dodzwoniła.
ˑ
Chrystyna jeszcze raz przeczytała artykuł, jakby oczekiwała, że można zużyć litery, jeśli się je czyta dostatecznie często i one powoli rozmokną, rozpłyną się między włóknami papieru, przeformatują się w wielkie czarne kwiaty na szarym tle, a wtedy wszystko znowu będzie tak jak wcześniej – bez otrutej babci i nierówno obrysowanych białą kredą konturów cudzego ciała na bruku.
ˑ
Niemal machinalnie Chrystyna wróciła do pracy, rezygnując ze zwyczajowego odpoczynku przy kawie i gazecie, na który pozwalała sobie zawsze, usuwając resztki śniadania po mieszkańcach tego sprzątanego co poniedziałek mieszkania. Jego gospodarze Bettina i Rudolf byli kiedyś bezrobotni, a teraz są właścicielami modnego sklepu z naturalnymi kosmetykami. Twarz Bettiny była urodziwa, mimo oczywistej nieregularności rysów. Na tę twarz chciało się patrzeć – na to, jak jej za długi nos, za duże usta, nazbyt wypukłe oczy nagle składają się w pociągającą całość i świecą tą wewnętrzną pewnością siebie, bez której każda uroda pozostawia wrażenie niedokończonej, wyblakłej, niejasnej. Szczególnie pięknie Bettinie wychodził uśmiech, wokół którego, niby wokół niewidzialnego magnesu, naciągały się i nabierały sprężystości mięśnie twarzy, układały się symetrycznie i prawidłowo; tak właśnie czasami prostują plecy kasjerki w supermarkecie, czując na sobie uważne i zaciekawione męskie spojrzenie. A mężczyźni w takiej chwili też mimowolnie wciągają brzuch i podnoszą rękę do włosów, żeby teatralnym gestem nakreślić w powietrzu płynną linię, wzdłuż której na czoło spadają czupryny przystojnych poetów i aktorów. I ten gest pozostaje niezmienny nawet u tych, których czupryny nigdy nie wyglądały tak jak u przystojnych poetów czy aktorów, i nawet u tych, którzy po prostu od dawna nie mają czupryn.
Rudolf był niewysokim blondynem z ponuro opuszczonymi ramionami i wyblakłymi brwiami. Na jego policzkach prawie zawsze nierównymi plamami rozlewał się rumieniec – niby barszcz po obrusie. Kiedy Rudolf coś mówił, to usiłował uciec spojrzeniem w bok. Miał żółte zęby i niemal bezbarwne szaroniebieskie oczy. Gryzł paznokcie i wargi, ale w obecności dzieci usiłował się od tego powstrzymywać.
Bettina i Rudolf ukończyli wydział filozoficzny na niewielkim prowincjonalnym uniwersytecie i przez kilka lat usiłowali znaleźć pracę w zawodzie. W tym czasie urodziło się im troje dzieci i z uniwersyteckiego miasteczka przeprowadzili się do rodzinnego miasta Berlina. Matka Bettiny rozwiodła się i wyjechała za granicę, gdy tylko dzieci osiągnęły pełnoletniość. Chrystyna nawet kiedyś ją poznała – ta bardzo spokojna i jednocześnie żywiołowa kobieta z dość wydatnym biustem i prężnymi pośladkami nauczyła się pięciu języków obcych, kiedy siedziała w domu z trójką swoich dzieci. Należała do tego typu kobiet, które nigdy nie zapominają, ile łyżeczek cukru sypiesz do kawy, i spotykając cię drugi raz w życiu, robią ci kawę, o nic nie pytając, jakby przeżyły wraz z tobą wiele lat. Ale czemuś ta ich na pół automatyczna gorliwość, za którą nawet nie oczekują wdzięczności, budzi częściej irytację niż zachwyt.
ˑ
– Wiesz, być gospodynią domową nie jest wcale źle – powiedziała. – Rano pozbierasz dzieci, wyprawisz je do szkoły i masz kupę czasu dla siebie. Ja lubię czytać książki i uczyć się obcych języków – uśmiechnęła się takim jak to u Bettiny ciepłym uśmiechem, od którego światło, przesączające się przez szyby, zaczęło wydawać się jaśniejsze, a Chrystyna mimo woli się wyprostowała.
Ojcu Bettiny, zdaje się, też bardziej podobało się siedzenie w domu i czytanie książek niż praca na stanowisku dyrektora firmy budowlanej, dlatego po rozwodzie kupił sobie dom i przed czasem przeszedł na emeryturę. A teraz stale siedział w domu. Przynajmniej Chrystyna odnosiła takie wrażenie, bo przez dwa lata, w ciągu których o różnych porach i w różne dni przychodziła tam sprzątać, ani razu nie zdarzyło się, żeby gdzieś poszedł czy choćby się gdzieś wybierał. To był maleńki chudy dziadzio z haczykowatym nosem. Zdawało się, że rozmawiając, bacznym wzrokiem szuka norki, gdzie mógłby uciec i pomilczeć, gdyby współrozmówcy nagle przyszło na myśl o coś go zapytać.
Matka Bettiny teraz mieszkała we własnej willi nad morzem i handlowała nieruchomościami.
Bettina z mężem przyjechała do ojca na czas trudności finansowych, ale potem zostali na stałe.
Bettina i Rudolf wyglądali na szczęśliwą parę. Spędzali wspólnie niemal cały czas, kiedy pracowali razem w swoim sklepie, a także wieczory. Telewizora nie mieli, za to mieli wiele gier planszowych, płyt z muzyką, fortepian. Wieczorami rozmawiali, pili herbatę i czytali na głos książki. Rudolf lubił grać na fortepianie, Bettina szydełkowała.
Czasami, kiedy w domu nie było nikogo, Chrystyna też pozwalała sobie na kilka minut siąść przy instrumencie.
ˑ
Jeśli Rudolf i Bettina byli w domu, zapraszali Chrystynę, by wypiła z nimi kawę, pytali, co u niej, proponowali, by wzięła sobie już przeczytaną przez nich poranną gazetę, pytali, czy podobały się jej książki, które pożyczyła poprzedniego dnia, rekomendowali nowe. Nigdy nie patrzyli na zegarek i płacili zawsze za umówione cztery godziny, nie sprawdzali też, jak dokładnie wytarte są kurze bądź umyte okna. Zawsze wszystko ich zadowalało i nawet czuli się niezręcznie, kiedy Chrystyna sprzątała, a oni dalej siedzieli przy śniadaniu. Najpierw ją to dziwiło, ale potem zrozumiała, że Rudolf i Bettina należą do tego typu ludzi, którym sprzątaczka w domu wcale nie jest potrzebna do utrzymania idealnego porządku. Po wielu latach, kiedy sami musieli się obywać dorywczymi zarobkami, ważne było dla nich poczucie, że i oni wreszcie mogą sobie pozwolić na zatrudnienie kogoś. Rudolf w czasie bezrobocia dorabiał jako taksówkarz, w dodatku nielegalnie, żeby nie stracić zasiłku, a Bettina wieczorami tak samo nielegalnie kelnerowała w pakistańskiej knajpie, znajdującej się za rogiem ich domu. Teraz ich postproletariacka solidarność w jakiś kapryśny sposób łączyła się z dumą biznesmenów-neofitów, a pragnienie pozwolenia sobie na wszystko, co wcześniej znajdowało się poza nieosiągalną granicą luksusu – z próbami zachowania lojalności wobec tych, którzy dalej się poza tą granicą znajdują. Gdyby sprzątaczką u nich nie była Chrystyna, mająca wyższe wykształcenie muzyczne i duże doświadczenie pedagogiczne, ale jakaś gruba ciotka z zapadłej wsi, być może byłoby im lżej. Bo wtedy mogliby się pocieszać, że lata stracone na naukę jednak nie poszły na marne, a społeczne rozwarstwienie sprawiedliwie przebiega wzdłuż linii demarkacyjnej kultury osobistej i ogólnego rozwoju. Ale Chrystyna nie pasowała do tego prostego i wygodnego schematu, dlatego w ich stosunku do niej do szczerej życzliwości i demokratycznej wyrozumiałości domieszywało się ledwie zauważalne poczucie winy.
Chrystyna doceniała ich nastawienie, ale w pustym mieszkaniu pracowało się jej znacznie lepiej. Po przyjacielskiej rozmowie przy kawie i lekturze gazety wcześniej czy później przychodziła przecież ta chwila, kiedy gospodarze przenosili się na werandę i siadali grzać się na słońcu albo rozkładali jakąś grę i grali w nią razem z dziećmi, a ona szła do składziku, żeby chwycić za wiadro i szmaty. I wtedy zdawało się jej, że lepiej, żeby nie było żadnych przyjacielskich pogawędek przy kawie, lepiej, żeby od razu wszystko było uczciwsze, bardziej brutalne i bez zbędnych reweransów.
Chociaż obecnie rzecz jasna Chrystyna nie reagowała już na te wszystkie subtelności tak bardzo ostro jak na początku swojego pobytu tutaj. Być może dlatego, że mogła już sobie pozwolić na wybieranie klientów i nie musiała godzić się na pracę u każdego, kto się napatoczył. Dodatkowo nauczyła się już podczas pierwszej rozmowy odróżniać ludzi, u których da się pracować, od różnych świrów, którzy starali się na niej odegrać za własne problemy i niepowodzenia.
Jak, powiedzmy, jeden z jej pierwszych klientów, który poczekał, aż skończy sprzątanie, potem zawołał ją do toalety, rozpiął rozporek i nasikał na podłogę, po czym zaproponował jej wybór – albo posprząta i dostanie umówioną sumę, albo pójdzie do domu z niczym.
Czy małżeństwo bardzo zamożnych prawników, które samo zamieszkiwało dwupiętrowy dom i płaciło jej raz na miesiąc przelewem bankowym. Ich nigdy nie było w domu, gdy Chrystyna sprzątała i kilka miesięcy przepracowała spokojnie. A potem któregoś dnia zamiast zapłaty przyszło pismo z opisem wszystkich usterek jej pracy, zauważonych w ciągu ostatniego miesiąca. Lista składała się z dwudziestu tego typu punktów: „Zgodnie z ustalonymi faktami kurz w czwartym rzędzie książek w szafie w pokoju gościnnym wycierano nie za każdym razem, ale tylko jeden raz, zaś ramki fotografii wycierano zawsze tylko raz w tygodniu”, „naczynia zostały włożone do zmywarki w niewłaściwym porządku – na górze powinny być wyłącznie filiżanki i szklanki, a tam znajdował się jeden talerzyk” czy „w toalecie dla gości zawsze należy zostawiać 4 zapasowe rolki papieru toaletowego, a pewnego razu były tylko 3” itd. Za te niedociągnięcia obciążono ją kwotą 105% płatności, została więc winna gospodarzom jeszcze 5%, które jej wielkodusznie darowali. List kończył się sformułowaniem: „Frau Müller nie zamierza płacić więcej, niż się należy”.
W kolekcji z przeszłości było jeszcze jedno małżeństwo, które czekało na jej przyjście, żeby zacząć się kochać w sypialni, oddzielonej od jadalni ich dwupokojowego mieszkania tylko rozsuwanymi drzwiami z matowego szkła. Trafiło się także kilku zboczeńców, którzy proponowali usługi seksualne, i agresywny typ, który groził jej kuchennym nożem. No i oczywiście nieskończona kolejka pań domu, którym nijak nie można było dogodzić i które chodziły za nią krok w krok i pokazywały każdy przepuszczony pyłek i niedomytą plamkę na szkle i lustrach. Byli też tacy, którzy chcieli „porozmawiać” i oni irytowali Chrystynę najbardziej tymi swoimi nieskończonymi: „A wie pani, ta parka z mieszkania naprzeciwko – oni to już się zrobili po prostu bezczelni. Wczoraj o 17.15 zaparkowali swoje auto wprost przed drzwiami garażu sąsiadów. Godzinę siedziałam przy oknie, bo gdyby nagle sąsiedzi wrócili, trzeba przecież byłoby ich powiadomić, czyj samochód nie pozwala im wjechać do garażu”.
ˑ
Chrystyna nie lubiła poniedziałków. Poniedziałki mało kto lubi, a to tylko zwiększało jej irytację, bo zmuszało do uświadamiania sobie własnej przeciętności, a jednocześnie też niemożliwości, by się z nią pogodzić.
Ten poniedziałek zapowiadał się jako szczególnie długi. Oprócz mieszkania Bettiny i Rudolfa (cztery godziny) należało jeszcze posprzątać na górze, u ojca Bettiny (godzina), potem u ślepego muzykologa Rolfa Micsunescu (cztery godziny), dalej u Ewy, gdzie można było zostać albo pojechać do domu. Ale myśl o powrocie do domu Chrystyna na razie usiłowała odsunąć od siebie jak najdalej.
ˑ
***
ˑ
Schody do jej gabinetu były strome i długie. Drugie piętro starego austriackiego budynku. W jakimkolwiek bloku z wielkiej płyty jak ten, w którym mieszkała Chrystyna, to byłoby już co najmniej czwarte piętro. Z windy nie korzystała. Schody nigdy nie oszukiwały. Wystarczyło odpuścić sobie parę tygodni, a czasami nawet dni i po wejściu serce zaczynało bić jak szalone, brakowało powietrza, a kiedy wreszcie dotarła na górę, musiała jeszcze przez parę minut odsapywać.
W maleńkim gabinecie stało pianino, a na nim słoik po ogórkach konserwowych, w słoiku sztuczne maki z trochę już wyblakłymi i zakurzonymi płatkami. W jednym kwiatku brakowało kilku płatków, a na słoiku – części nalepki, która stopniowo ścierała się i odpadała, pozostawiając na szkle tłusty matowy połysk, podobny do szronu na szybie. Każdego dnia po przyjściu do pracy Chrystyna siadała na stołeczku przy pianinie, odpoczywała i ze skupieniem wpatrywała się w maki, jakby usiłując przerzucić do słoika nikotynowy posmak, który teraz pojawiał się jej na języku podczas fizycznego wysiłku, choć palenie rzuciła już kilka lat temu, przyspieszony puls, nieprzyjemny pot, ściekający wzdłuż kręgosłupa i niepokojące poczucie utraty kontroli nad swoim ciałem. Nie lubiła sztucznych kwiatów, a tych nie lubiła szczególnie, zdawało się jej, że po wejściu schodami jej twarz zrobi się podobna do tych nienaturalnie czerwonych zakurzonych maków, chowała więc słoik do kąta i o nim zapominała, a sumienna sprzątaczka pani Genia tak samo niezmiennie każdego dnia wyciągała kwiaty i stawiała z powrotem. Czasami, zdaje się na Wielkanoc, sprzątaczka wymieniała kwiaty. Chrystynie było niezręcznie przez to, że wychodząc, zapomina postawić kwiaty z powrotem na pianinie, bo przecież pani Genia starała się bodaj tak ozdobić gabinet, a to, że Chrystyna nie lubiła sztucznych kwiatów, nie dawało jej prawa do obrażania sprzątaczki.
Oprócz pianina w gabinecie stał wieszak na ubrania, dwa stołki i biurko. Na ścianie wisiał portret Mykoły Łysenki z założonymi na piersiach rękami. Portrety Łysenki wisiały też we wszystkich sąsiednich gabinetach, ale bardziej oficjalne, z bardziej poważnym torsem, cień na nich barwił pół głowy na biały kolor. I tylko u niej portret trochę się odróżniał, a założone na piersiach ręce dodawały Łysence czegoś prawie domowego, spokojnego, zdawało się, że zaraz uśmiechnie się do jakiegoś przestraszonego pierwszaka i pochwali jego wykonanie gamy G-dur. Gabinet był maleńki, mogło się w nim zmieścić naraz nie więcej niż troje ludzi, którzy musieli obracać się ostrożnie, żeby nie potrącać się wzajemnie łokciami. Ale Chrystynie to nie przeszkadzało, przeciwnie, tak łatwiej było jej wyprowadzać na korytarz zbyt kłopotliwe mamy i babcie, które chciały zostać na lekcjach swojego dziecka. Niektóre, co prawda, okazywały się bardziej wytrwałe niż ona i siedziały na rozchwianym stołeczku przy biurku. Taka była matka Ostapa. Jednego z najbardziej zdolnych jej uczniów. Odprowadzała syna do szkoły muzycznej, czekała na niego, póki trwały zajęcia, a potem zabierała nawet wtedy, kiedy już był nastolatkiem, i Ostap wcale się nie wstydził nadmiernej matczynej opieki, a kiedy rówieśnicy z nim się drażnili, po prostu nie zwracał na to uwagi. Wcześniej czy później im się nudziło i przestawali się z nim droczyć. Był niezdarnym, niewysokim i zdecydowanie niewysportowanym chłopcem, od dzieciństwa nosił okulary i stale trzymał głowę trochę pochyloną do przodu, naprężając szyję, jakby mimo okularów nie dowierzał swoim krótkowzrocznym oczom. Jego matka miała również taki nawyk i przez to, kiedy oboje ostrożnymi drobnymi kroczkami szli ulicą, z daleka byli podobni do dwóch gigantycznych żółwi. Chrystyna nigdy nie widziała ojca Ostapa – być może syn z matką mieszkali we dwoje. Jego matka pracowała jako dyrektorka biblioteki młodzieżowej, położonej niedaleko szkoły muzycznej. Był w niej niezły dział literatury muzycznej i Chrystyna czasami tam zachodziła. Matka Ostapa kierowała kilkoma kobietkami, których wiek zatrzymał się na nieokreślonym oznaczeniu „średni” i teraz już niemożliwe było powiedzenie o nim czegoś więcej. Te kobietki codziennie wprawiały się w tym, żeby jeszcze bardziej zapobiegliwie wykonywać polecenia swojej szefowej i spełniać pragnienia czytelników, być jeszcze bardziej niezauważalnymi i niesłyszalnymi i osiągały w tym coraz bardziej znaczące efekty, zdawało się, że nie mają odwagi się starzeć, dopóki nie ma specjalnego rozporządzenia. Siedziały każda na swoim krześle i dziergały jakieś niekończące się zielono-szare swetry, marzycielsko uśmiechając się znad drutów. Część z tych swetrów stawała się prezentami dla Ostapa, i on posłusznie nakładał je nawet do szkoły, już w wejściowych drzwiach kuląc się i zginając jak pod niewidzialnymi uderzeniami. Dzieci każdy nowy sweter jakimś cudem odróżniały od poprzedniego, chociaż Chrystynie zawsze się zdawało, że to od lat jeden i ten sam niezmienny, który rośnie wraz z chłopcem, takie one były jednakowe. I kiedy sweter się zmieniał, dzieci witały Ostapa kpinami, ale szybko traciły zainteresowanie i przestawały się nad nim znęcać. Był zbyt łatwą ofiarą, po prostu milczał, cokolwiek robiły czy mówiły, a to pozbawiało całą rzecz sensu i nie przynosiło napastnikom żadnej satysfakcji.
Cały czas, dopóki Ostap grał, jego matka przesiadywała na krześle Chrystyny, ani razu nawet nie spytawszy o pozwolenie. On grał, jego matka pilnie wpatrywała się w stulone ramiona syna, i między nimi napinała się jakaś niewidzialna struna. Wyczuwalna niemal fizycznie, a jeśli Chrystyna w takiej chwili przechodziła za plecami chłopca, przecinając trajektorię tej struny, Ostap prawie zawsze wzdrygał się i grał fałszywą nutę. Na szkolnych koncertach, jeśli matki nie wpuszczono na salę, wykonywał okropnie nawet te utwory, które chwilę wcześniej, w gabinecie Chrystyny, brzmiały po prostu wspaniale. Ostap nigdy nie wziął udziału w konkursach muzycznych, kiedy szkoła delegowała tych, którzy najpiękniej wykonywali te szkolne koncerty, bo chociaż Chrystyna nawet usiłowała wystarać się dla matki Ostapa o specjalne pozwolenie na obecność podczas tych koncertów, dyrekcja jednak jej zawsze odmawiała.
Uczniowskie koncerty w szkole czemuś były zamknięte. To znaczy, kiedy na nich nie pojawiał się dyrektor i jego zastępczyni, Chrystyna i Sołomija potajemnie wpuszczały rodziców przestraszonych pierwszaków do sali, żeby mogli wygodnie usiąść i popatrzeć na występ własnego dziecka, ale coś takiego zdarzało się rzadko. Przeważnie dyrektor i jego zastępczyni Adelajda Hryhoriwna na koncerty szkolne jednak przychodzili.
Adelajda Hryhoriwna przypominała wielką przekarmioną jaszczurkę. Jej kapryśne ciało powoli i na swój sposób nawet sprężyście przelewało się pod fałdami obszernych szat, które zazwyczaj nosiła. Kiedy Adelajda Hryhoriwna się ruszała, trudno było pojąć, które części jej ciała startują pierwsze. A które – po nich. Zdawało się, że raptownie rusza z miejsca i pokonuje pewną odległość, potem na chwilę zamiera, jakby akumulując zapas energii, niezbędnej, aby ruszyć z miejsca solidną masę jej ciała. I znowu zdecydowanie i pewnie pokonuje odległość, pomiędzy tymi zrywami pewne części jej ciała ruszały się nadal – jedne nie zdążyły się jeszcze zatrzymać, inne już szykowały się do następnego zrywu. Obserwowanie jej ruchu było tak samo ciekawe jak śledzenie kołyszących się fal i choć nietrudno było odróżnić poprzedni krok Adelajdy od następnego, tak samo jak jedną falę od drugiej, to jednak pozostawało wrażenie monolityczności i całościowości. Zdawało się, że ten ruch nigdy się nie zatrzymuje, jak ruch morskiej wody, po prostu czasami trochę się uspokaja, a potem znów robi się intensywniejszy.
Na twarzy Adelajda Hryhoriwna miała wielką czerwoną plamę – egzemę, pieprzyk czy oparzenie – nie wiadomo. Ta plama ciągnęła się od prawego ucha przez cały policzek aż do ust, przecinając je na pół. I jeśli przy spojrzeniu na masywną kołyszącą się bryłę jej ciała od tyłu można było sobie jeszcze pomyśleć, że jest sens się z nią spierać, nie zgadzać się, sprzeczać, to po tym, jak obróciła się przodem i spojrzenie współrozmówcy niechcący skupiło się na bielszej połowie jej ust, przedzielonych na pół konturem plamy niby granicą, jakiekolwiek złudzenia co do możliwości niezgodzenia się w czymkolwiek z Adelajdą Hryhoriwną znikały raz na zawsze.
Przychodzili przeważnie razem – Adelajda Hryhoriwna i dyrektor, którego była zastępczynią. Dyrektor sięgał jej mniej więcej do pasa, był chudziutki i łysawy, na ramionach jego wyblakłego garnituru w brunatne paski zawsze leżał łupież, a okulary zawsze czemuś miały rysę na prawym szkle. Od czasu do czasu rysa się przemieszczała – co oznaczało, że dyrektor zmienił szkło, oprawkę czy całe okulary, usiłując się jej pozbyć, ale to mu się nie udawało i rysa pojawiała się znowu.
W milczeniu wchodzili do sali ćwiczeń, tak samo w milczeniu patrzyli na nauczycielkę, która pozwoliła sobie wpuścić rodziców na szkolny koncert, nauczycielka w milczeniu rozkładała ręce i rodzice posępnym rządkiem powracali na korytarz. Tam ustawiali się przy ścianie i przez głowy jeden drugiemu zaglądali przez szeroko otwarte drzwi.
Ten rytuał miał w sobie jakąś przypisaną także pozostałym muzycznym rytuałom wewnętrzną logikę. Aby poczuć swą przynależność do wybranych, koniecznie trzeba było pokonać pewne inicjacyjne procedury – wielogodzinne ćwiczenia, niedosiężny scholastyczny solfeż, niemożliwość dwukrotnego odtworzenia udanie zagranego taktu, walkę z rytmem. Tak samo niezbędne było zademonstrowanie swojej przynależności do wybranych ogółowi – w tym przypadku rodzicom: i niezręczność miejsca, i pozycji, z której pozwolono im obserwować koncert, miała naocznie na to wskazywać.
Coś podobnego dzieje się między urzędnikiem i petentem w tych urzędach, gdzie przychodzący nie jest klientem, ale tylko petentem albo tym, kto zobowiązany jest przejść pewną procedurę – powiedzmy zapłacić za usługi mieszkaniowo-komunalne w specjalnym okienku w ADM-ie. To okienko nigdy nie będzie umieszczone na wygodnej dla płatnika wysokości, ale zawsze gdzieś w rejonie jego pępka, tak że płatnik nie zdoła zobaczyć kasjerki, jeśli nie zegnie się w niskim pokłonie. I właśnie ta odległość, przegródka, niezręczna pozycja, pokłon albo wyciągnięta szyja są tymi wymownymi i jednoznacznymi symbolami władzy, które niwelują i przekreślają wszystkie społeczne, oświatowe czy jakiekolwiek inne odmienności. Chrystynie zawsze się wydawało, że rodzice zaglądający z daleka jeden przez głowę drugiego niczego nie widzą oprócz bordowo brunatnej plamy na policzku Adelajdy Hryhoriwnej, kształtem przypominającej nadgryziony z wewnętrznej strony rogalik obwodu odeskiego.
ˑ
Schody były marmurowe, wytarte, z powyłamywaną gdzieniegdzie balustradą. Marmurowe schody były bynajmniej nie we wszystkich austriackich budynkach, większości przychodziło się zadowolić drewnianymi, ale oprócz tych schodów szkoła muzyczna niewiele zachowała z dawnej wspaniałości budynku. Wystarczyło otworzyć pierwsze lepsze drzwi i od razu rzucały się w oczy pomalowane olejną farbą panele, obite dermą drzwi i ławki, niezmienne trzykrotki w koszyczkach, makramy i spłowiałe plakaty z zasadami BHP. Ślady różnych epok mieszały się w tych ścianach i szczelnie zostały pokryte rudoszarym nalotem radzieckości, przez powierzchnię którego tylko gdzieniegdzie przebijały detale barwniejszych okresów, jak choćby te schody.
ˑ
W dzieciństwie, kiedy wspinała się tymi schodami do ojca, który pracował w gabinecie, w którym teraz jest recepcja, rys na marmurze było jeszcze mniej i Chrystyna mogła zatrzymać się przy którymś z bardziej ulotnych wizerunków, aby, wpatrując się w sploty na nim, zagłębić się w jakiś swój wewnętrzny labirynt, który składał się z obrazków i wizji, na pół realnych, na pół pierwotnych, na pół niedowidzianych i na pół niedowymyślonych. I jeśli skupić się na tym potoku i dostatecznie długo i uważnie wpatrywać w odcienie marmuru na ścianie przed sobą, można odczuć, jak po plecach z dołu do góry pełzną mrówki i świat dookoła znika, przestaje się czuć ciężar tornistra i torby z kapciami, niepostrzeżenie znika czas w wąziutkim czarnym zagłębieniu pomiędzy dwoma odcieniami szarości na marmurowej ścianie i oto już zaniepokojony ojciec schodzi w dół i przerywa doświadczenie pierwszych w życiu medytacji. Trzeba się spieszyć zjeść kanapkę, wypić herbatę i nie spóźnić się na solfeż, a potem na drugi instrument – wiolonczelę.
Na wiolonczelę Chrystyna chodziła do współpracownicy ojca Teodozji Borysiwny. Ojciec uważał ją za dobrego pedagoga, chociaż naprawdę była po prostu pociągającą kobietą, dobrą i niezbyt wymagającą. Teodozja Borysiwna miała gęste i długie rude włosy w tym intensywnie miedzianym odcieniu, którego nie udaje się osiągnąć przy pomocy żadnych farb, matowo zielone oczy i wspaniały biust. Już tego wszystkiego całkiem by wystarczyło, ale Teodozja Borysiwna miała jeszcze spojrzenie, od którego mogło wykipieć mleko. To spojrzenie było spokojne, pasywne, nawet bezwolne, a przy tym tak głęboko przenikało gdzieś pod żebra, że zaczynało tam palić. Mężczyźni, na których się skierowało, mieli chęć ruszyć we wszystkich kierunkach jednocześnie, mieli chęć rzucić się na Teodozję Borysiwnę z objęciami, ale niemniej silne było pragnienie, by uciekać od niej gdzieś na bezpieczną odległość, obronić się, pozbyć się tych gorących mrówek, które wypełzały im z jakichś tajemnych korytarzy na plecy, wyrwać się z rozpalonej powolności tego magnetycznego spojrzenia.
Być może podobne uczucia ogarniały w obecności Teodozji Borysiwny także ojca i zdaje się, że to, że przez wiele lat była ona jego uczennicą, wcale ich nie osłabiło. Ale ponieważ z przeciwstawnych pragnień dominowało w nim to ostatnie, nadzwyczaj rzadko odważał się choćby prosto spojrzeć w jej oczy podczas rozmowy o sukcesach Chrystyny czy popatrzeć w ślad za nią, kiedy oszałamiający aromat jej włosów, którego nie potrafiły zabić ani szampony, ani perfumy, oddalał się razem z jej długą czarną spódnicą. Być może bał się, że jeśli choć raz podniesie oczy na Teodozję Borysiwnę, już nie zdoła się oderwać i zastygnie przed nią, jak Chrystyna zastygała na schodach, oglądając wewnętrzne krajobrazy, ukryte w pęknięciach marmurowych ścian. I nie będzie komu zejść do niej po schodach i wziąć od niej ciężkiego tornistra.
W Chrystynie Teodozja Borysiwna pokładała wielkie nadzieje. Ta ambitna nauczycielka wtedy dopiero zaczynała swoją karierę i była przekonana, że co druga jej uczennica powinna zostać laureatką choćby jednego rejonowego konkursu. A Chrystyna, bez wątpienia, miała szanse zajść znacznie dalej. I w ogóle nieźle byłoby uczynić wiolonczelę jej podstawowym instrumentem.
O tym ostatnim nieraz mówiła ojcu. I ten kiwał głową, uważnie oglądając noski swoich pantofli, przenosił spojrzenie z prawego na lewy i znowu kiwał, zgadzając się z nauczycielką. Niczego nie miał przeciwko jej słowom, ale i tak nie zrobił z wiolonczeli podstawowego instrumentu córki.
ˑ
Chrystyna była zadowolona ze swojej pracy. Urządzić się tutaj pragnęła jeszcze w czasach nauki w konserwatorium, nawet przeniosła się dlatego na studia zaoczne. Lubiła odczucie triumfu, kiedy jej uczniowie zdobywali nagrody w konkursach albo po prostu dobrze wykonywali trudne utwory. I zawsze przyjmowała to jako swój własny sukces. Ale kiedy zdarzało się na odwrót i przychodziły dzieci, które jawnie się nie nadawały, nie chciały, które rodzice zwyczajnie zmuszali do zajmowania się muzyką, też się nie denerwowała i nie popadała w rozpacz. Po prostu pracowała z nimi, na ile było można, i spokojnie podchodziła do tego, że ktoś porzuca szkołę muzyczną przed jej zakończeniem. Kiedy Chrystyna patrzyła na poirytowane młode mamy, które z rozpaczą w oczach opowiadały, że dziecka nie można ani przekonać, ani zmusić, żeby w domu zajmowało się muzyką, to szczególnie wyraźnie uświadamiała sobie, jak bardzo inne jest jej podejście do tego wszystkiego. Znacznie bardziej niż dzieci denerwowały ją same te mamy z ich bezczelnymi ambicjami pedagogicznymi. Nie rozumiała także tych dorosłych, którzy skarżyli się, że drażni ich dziecięca ruchliwość, hałas, nie mogą się skoncentrować i chcieliby uciec, gdzie pieprz rośnie, od własnych pociech. Ją znacznie bardziej denerwowało bezsensowne tło radia czy telewizji, zbyt głośna muzyka, szlagiery pop, puszczone na pełny regulator – wszystkie te niezmienne atrybuty „dorosłej” codzienności, w jakich ci jakoby spragnieni ciszy dorośli spędzali całe dnie. Jeśli dzieci psociły i szumiały, jej to nie przeszkadzało, wiedziała, że potrafi powstrzymać ich psoty w momencie, kiedy trzeba będzie zaczynać poważną pracę. Dzieci też wyczuwały, że Chrystyna traktuje je jak dorosłych, nie odnosi się do nich jak do niedorozwiniętych, których trzeba wychowywać, ceniły to i nie stwarzały barier. Niektórzy z dawnych uczniów, którzy już skończyli szkołę albo rzucili ją przed zakończeniem, przychodzili do niej po prostu opowiedzieć o tym, jak im się teraz żyje, czy po prostu posłuchać, jak grają ich koledzy. Nie wiedziała, jak to się jej udaje, nie umiała dawać pedagogicznych porad zrozpaczonym mamom, ale zawsze dokładnie wiedziała, co i kiedy należy powiedzieć dziecku, a kiedy lepiej zmilczeć i powstrzymać się od komentarza. Tę wiedzę i umiejętność miała od dzieciństwa. I za każdym razem czuła cichą radość, kiedy widziała, że zareagowała właściwie i osiągnie spodziewany efekt. Szczególnie kiedy trzeba było uspokoić dziecko przed ważnym występem albo pomóc mu podjąć decyzję – zajmować się dalej muzyką czy ją rzucić.
Znacznie łatwiej niż rodzicom udawało się jej postawić na miejscu dziecka i współczuć jego problemom naprawdę nie z pozycji dorosłego, który wszystko wie lepiej i automatycznie uważa wszelkie dziecięce trudności za kaprysy niewarte uwagi. Zasady harmonijnego współistnienia z dziećmi były proste w teorii, ale mało komu udawało się stosować je w praktyce. W istocie te zasady niczym nie różniły się od tych, wedle których żyli dorośli, po prostu pewnych praw dzieciom nie przyznawano, i przez to wynikały problemy, jakie z pewnością też wynikłyby z dorosłymi, gdyby to dorosłych pozbawiono tych samych praw.
Dzieci przeważnie nie tyle pragnęły od dorosłych, by ci wykonywali ich zachcianki, co po prostu uznania swojego prawa do odczuwania tak, jak odczuwają, a nie jak miałyby odczuwać wedle wyobrażenia dorosłych.
Na przykład przed lekcją dziecko robi matce awanturę i z płaczem ogłasza:
– Nie chcę więcej chodzić na muzykę!
Większość mam od razu reaguje nieprawidłowo:
– Nieprawda, chcesz.
Albo:
– Przecież sama chciałaś, co się stało?
Albo:
– Tyle już chodziliśmy, nie gadaj głupot!
Czy jeszcze gorzej:
– Popatrz, Marijka chodzi i nie płacze.
I tak dalej. Nieskończone „Ty nie możesz być zmęczona”, „Przed chwilą piłaś, po co ci cukierek”, „Ile można mówić jedno i to samo – będziesz chodziła na muzykę”, „Gdyby mnie ktoś poświęcał tyle uwagi, kiedy byłam maleńka”.
A Chrystyna po prostu mówiła, patrząc na stulone ramiona dziecka:
– Jesteś zmęczona. Był ciężki dzień?
I przeważnie to wystarczało. Dziecko od razu wychodziło ze stuporu i zaczynało opowiadać, że dzień był naprawdę ciężki, że Oksanka przezywała na przerwie, a nauczycielka niesprawiedliwie wpisała uwagę im obu, i z matematyki była trudna kartkówka, a z solfeżu znowu nie udało się nic przygotować. Jednak zakończenie, z reguły, okazywało się niespodzianką dla matki, bo dziecko nagle zbierało siły i siadało do instrumentu, więcej nie wspominając o zamiarze rzucenia muzyki. Ale chodziło nie o to, żeby naprawdę rzucić muzykę, ale o to, żeby zwrócić na siebie uwagę, żeby je wysłuchali, okazali współczucie, nie negowali jego uczuć.
Bardzo rzadko przychodziło Chrystynie spotykać się z rodzicami, którzy nauczyli się skupiać podczas kontaktów z dziećmi na tym, że najważniejsza jest wzajemna radość z tego kontaktu, z tego, że spędzają razem czas, a nie realizacja jakiegoś globalnego pedagogicznego projektu. Kiedy rodzice byli nastawieni właśnie na przyjemność, a nie na proces wychowawczy, wychowawczy proces też przebiegał łatwiej i niewymuszenie, jako dodatkowy, a nie zasadniczy cel.
A ci rodzice, którzy usiłowali zrobić z dzieci ulepszoną wersję siebie samych, ponosili nieustannie porażkę za porażką, natrafiając na opór dziecka, na jego pragnienie upierania się przy prawie do życia własnym życiem, a nie życiem wymyślonym przez rodziców.
Z boku to wszystko było dla niej zauważalne i oczywiste, ale nie wiedziała, czy mogłaby tak jasno odmierzać emocje, gdyby miała do czynienia z własnymi dziećmi.
ˑ
Chrystyna lubiła przychodzić na popołudniowe lekcje. Wchodziła po schodach, już w westybulu czuła zapach kawy, którą parzono tutaj we wszystkich gabinetach koło trzeciej godziny. Do kawy wlewano zazwyczaj trochę koniaku i otwierano przyniesione przez wdzięcznych rodziców cukierki. Cukierków nigdy nie brakowało. Tak jak i koniaku. Kiedy któryś z pracowników szkoły miał urodziny, na kawie zbierało się szersze grono. Składali życzenia jubilatowi czy jubilatce i po pewnym czasie rozchodzili się do swoich gabinetów, niektórzy zostawali dopijać – dwie, trzy osoby. Dziś były urodziny pani Geni i Chrystyna niosła dla niej prezent, ale przy szatni, gdzie miała wziąć klucz od gabinetu i pokwitować go w zeszycie, zobaczyła, że koledzy już odświętowali, a zaczerwieniona pani Genia opowiada nie mniej rozgrzanej koniakiem szatniarce pani Marii:
– Jak przyjechałam z tamtych papirosów, to najpierw pieniądze schowałam, jak wszyscy. A potem se myśle, pójde se zobacze, co tam mój robi, czy nie uciął se drzemki. Poszłam, patrzę, śpi. To ja z powrotem. Wyszłam na strych, posprzątałam. A on się zbudził i do mnie:
– Gdzie flaszka?
– A co ja wiem? Nic nie wiem.
A on dalej:
– Gdzie flaszka?
Ja se milcze, robię swoje.
– Czego ode mnie chcesz? – mówię mu. – Co ja mogę wiedzieć? Dopierom wróciła. Wtedy on mie szarpnął za rękę. Wyrwałam się, dalej w dół. Po schodach i czuję, że coś mi nie tego. A potem całkiem lece. I myśle, czy ręce i nogi całe. Wtedy wyszłam na dwór, niby nic. I do ogrodu. A tam miałam gnój rozrzucać. No i stoje, rozrzucam. Już kupek dziesięć rozrzuciłam, jeszcze jedna czy dwie mi zostały, aż tu czuję, że mi coś źle. Tak i nie wiem, co to było.
Chrystyna postanowiła, że złoży życzenia pani Geni później, zobaczyła w dzienniku wejść, że klucz od gabinetu wzięła już Sołomija, i milcząc, poszła dalej. Dlatego nie słyszała, jak rozmarzona pani Maria opowiedziała pani Geni swoją romantyczną historię:
– Nie mówcie, kumo, tak czasem bywa, za serce coś złapie, aż w głowie się zamakutrzy, a potem postoisz, postoisz i powoli idziesz dalej. Ja tak też, wiecie, jak to byłam na truskawkach tamtego lata. No u naszego gospodarza, u Leszka. On, sama wiecie, dobry człowiek, zaproszenia całe zrobi, napisze, jak trza, da robotę, jak obiecał, i nigdy nie oszuka na pieniądzach. Ja do niego zawsze jadę, jak zaprasza. A wtedy ja jeszcze młodsza byłam, jeszcze tamta Irka nie przyjechała, co mu tera placki smaży. No, on zawsze po pracy podejdzie, tak mnie za dupe uszczypnie i powiada: – To co, Mario, nalepisz mi pierogów? – A mnie co, szkoda? Siąde i nalepie, ile tam tej roboty. On zawsze lubi z kartoflami i serem. Mówię: – A może z truskawkami zrobić? A on: – Nie, patrzeć na te truskawki nie mogę. – I tylko z kartoflami i serem dalej prosi. I żeby ze skwarkami. A potem się naje, wstanie zza stołu, weźmie mnie za cyckę, obróci do siebie tyłem i robi swoje. I tak to wykręca tym swoim i cyckę ugniata, że mnie aż w głowie maskarada. Nigdy nie myślałam, że kobitom też tego trza. Mój to tak raz, raz i gotowe, tylko zeskrobuj po nim. A ten nie – ten długo nie kończy, wciąż czeka, aż zajęczę. A najpierw to tak jęczałam, żeby on już mógł kończyć, nie czekał, a potem się wciągnęłam, myślę, może i mnie się spodoba. I tak teraz mi aż się śni, jak to on mnie cyckami w te mąke, co z niej pierogi lepiłam, a potem jeszcze obróci i przodem, albo każe na kolana klęknąć czy siąść na niego na stołek z wierzchu. I tak się dopasowywałam, że już sama zaczęłam kończyć. Tak, aż zadrży wszystko i potem palce mdleją. Nie wiem, kumo, może to i wrednie dla zdrowia, ale bardzo przyjemne. No więc tak. A mnie co, mnie nie szkoda. Ja już baba niemłoda, kto tam jeszcze mnie zechce. Mój to już dawno nie tego.
No i co wy myślicie, kumo, przyjechałam do domu, coś mi nie tak, w głowie się kręci, nudzi. Poszłam do doktora – a on mówi: – w ciąży. Dobrze, że za tydzień co ciężkiego podniesłam, to i poleciało wszystko, tylko krwi było morze, ledwie do domu dociągnęłam ten worek. Inaczej to co bym swojemu powiedziała? Chociaż on tak pije, że może by i nic nie zauważył.
Potem jak przyjechałam jeszcze do tego Leszka, mówię mu. A on się tylko śmieje. A później to już się pojawiła ta młodsza Irka, to tera już ona jemu placki smaży.
ˑ
W gabinecie Chrystyny kończyła lekcję z harfistką Sołomija. Czasami tak się zdarzało – wolnych gabinetów w szkole muzycznej zawsze brakowało, więc zakładki nie były rzadkością. Harfę w szkole wykładała tylko Sołomija, Chrystyna, zastępując ją, zmuszała harfistów, by rozciągali palce fortepianowymi gamami.
Za kilka minut miało się zacząć ogólne zebranie, które zapowiedziano już wczoraj. Chrystyna zwyczajnie odsapywała, patrząc na słoik ze sztucznymi makami na parapecie, tym razem stojąc, bo stołeczek był zajęty. Myślała o tym, że dziś szczególnie ciężko szło się jej po schodach. I jeszcze o tym, że nigdy nie liczyła stopni. Przyszło jej to na myśl w połowie drogi na pierwszym piętrze, więc dała sobie słowo, że koniecznie policzy schody następnego dnia. Ale jednak nie policzyła. Następnego dnia nie było. Wszystkich nauczycieli zebrano w sali gimnastycznej i ogłoszono zamknięcie szkoły, rozdawszy w kopertach niewielką rekompensatę. Ogłaszała wiadomość Adelajda Hryhoriwna. Obok niej stał łysy mężczyzna w czarnym garniturze, który też przekazał tacę z kopertami. Okazał się dyrektorem salonu drogiej odzieży, który zajął wszystkie trzy kondygnacje szkoły muzycznej.
ˑ
***
ˑ
Chrystyna często pomagała Sołomiji w rozmaitych codziennych sprawach, zastępowała ją na lekcjach, siedziała z małym, którego przyjaciółka czasami zmuszona była zabierać z sobą do pracy. W takich przypadkach ona po prostu dzwoniła do Chrystyny, i ta przychodziła wcześniej albo po prostu zabierała małego na swoją lekcję, u niej siedział cicho i nie przeszkadzał, a u Sołomiji – psocił. Mąż Sołomiji uczył wychowania fizycznego w jakiejś szkole, potem z jakiegoś powodu go zwolnili i bardzo szybko rozpił się i znikł z życia rodziny, zostawiwszy Sołomiję z małym synem i starą matką.
ˑ
Jeśli istniało coś, bez czego nie można było sobie wyobrazić istnienia Sołomiji, to wątpliwości. Wydawało się, że w jej wnętrzu jest jakiś zbiornik po brzegi wypełniony tymi wątpliwościami i jeśli nie przechylić go i nie wypluskać trochę na zewnątrz, to ona na zawsze pozostanie w chwiejnej równowadze i złudnym ruchu od „tak” do „nie”, od „za” do „przeciw”, od harmonii do depresji, od zachwytu do nienawiści, od samouwielbienia do samozaprzeczenia.
Sołomija przyjmowała wszystko, co odbywa się wokół niej, z pełnym entuzjazmem i zachwytem, daremnie starając się oddzielić to, co ją naprawdę ciekawi, od tego, co tylko wydaje się ciekawe, i ten proces selekcji, która tak naprawdę nigdy się nie odbywała, zajmował jej cały czas i zabierał wszystkie siły. A kiedy tylko uświadomiła sobie, że coś zaczęło interesować ją mniej, wtedy z nie mniejszym entuzjazmem zaczynała nienawidzić tego i dziwić się sama sobie, że mogła zachwycić się taką głupotą, i ten proces przesiąkania nienawiści i samozdziwienia znowu pochłaniał ją całkowicie.
Sołomija nieustannie skarżyła się na to, że nic nie osiąga i że wokół jest tyle ciekawych rzeczy, a ona tak często traci czas na głupoty, wtedy gdy należałoby się zająć naprawdę ważnymi rzeczami. Szczerze nienawidziła siebie za to, ale właśnie w polu jej widzenia pojawiało się coś nowego – znowu rzucała się w wir znanych i nowych odczuć, przechodząc wszystkie te niezmienne stadia: od zachwytu do ochłodzenia, potem rozczarowania i nienawiści.
ˑ
– Rozumiesz – wyjaśniała Sołomija Chrystynie, zapijając każde słowo wielkim łykiem herbaty z ulubionego jaskrawożółtego półlitrowego kubeczka – to wszystko przypomina jakieś błędne koło. Nie, dokładniej, nie koło. Koło, które jest rozerwane i którego w żaden sposób nie udaje mi się zamknąć. Chcę robić wszystko i od razu, i to poczucie wypełnia mnie jakąś fałszywą pewnością, że wystarczy tylko po prostu mocno zapragnąć i zdołam to wszystko zrobić. Potem rzucam się, by robić to, co zaplanowałam, ale nie w tej kolejności, w jakiej byłoby najszybciej, a jakoś niechlujnie, wiem, że nie umiem prawidłowo planować, i dlatego usiłuję z tym walczyć. Siadam, żeby coś zaplanować i tracę cały czas na budowanie planów, a do tego, żeby coś zrealizować, nie mam już rąk. A potem zamiast dokończyć, co rozpoczęte, łapię się za coś nowego i znowu odkładam to na nie wiadomo kiedy.
A u ciebie, na przykład, wszystko jest na odwrót – wszystko potrafisz zrobić nawet wcześniej, niż planowałaś. I chociaż też zawsze jesteś z siebie niezadowolona, chciałabym być tak efektywna jak ty!
ˑ
Jednak, zdaniem Chrystyny, najbardziej niezgłębione procesy w głowie Sołomiji zachodziły w momencie, kiedy ona podejmowała taką czy inną decyzję. Najpierw rzetelnie i uważnie formułowała dla siebie samej wszystkie możliwe warianty. I to jej wychodziło wspaniale. Potem przed wybraniem jednego z nich długo się wahała i zamęczała wszystkich znajomych, szczegółowo opisując wszystkie „za” i „przeciw”. Czasami Sołomija nawet obrażała się na współrozmówcę, jeśli jej nie przedstawił jeszcze jakiegoś nieprzewidzianego przez nią samą hipotetycznego niebezpieczeństwa czy utrudnienia, jakie mogą pojawić się w razie przychylenia się do tego czy innego wariantu. Zależnie, a czasem i niezależnie od wagi decyzji takie wątpliwości mogły trwać tygodniami, nawet i miesiącami. I wtedy wszystkie rozmowy nieuchronnie wokół tego się obracały. A potem nagle następowała jakaś chwila, kiedy ona sobie uświadamiała: zdecydować trzeba teraz, natychmiast, nie odkładając. I wtedy wystarczało, żeby ktokolwiek opowiedział się na korzyść albo przeciw temu czy innemu wariantowi. Sama treść wypowiedzi jak i autorytet czy obeznanie z problemem tego, kto się wypowiadał, nie miały żadnego znaczenia, bo podjęta decyzja w żaden sposób nie miała odniesień do tego, co jej radzono, i nigdy nie można było przewidzieć, czy zrobi tak, jak jej się rekomenduje, czy też wbrew poradzie. Przy czym przewidzieć tego nie mogła nawet sama Sołomija. Po prostu koniecznie potrzebowała, żeby ktoś się wypowiedział, podepchnął ją, szturchnął, dał odczuć swoją nieobojętność czy bodaj zwykłą obecność – to wyprowadzało ją ze stanu zastoju, zanurzenia we własnych uczuciach, zanurzenia na tyle głębokiego, że realność zewnętrznego świata stopniowo przestawała być niezaprzeczalna i zasłaniała ją wyobrażona rzeczywistość świata wewnętrznego. Po takim szturchnięciu jakby się budziła i wtedy już działała natychmiast, a jeśli szturchnięcia nie było, wahanie się przedłużało.
Tak samo trudno było przewidzieć, co z tego, co powiedział jej rozmówca, Sołomija przyjmie jako właśnie to, jedyne, niezbędne jej szturchnięcie.
ˑ
Promienny wygląd Sołomiji nieustannie przyciągał mężczyzn. Wysoka, szczupła, z grubym czarnym warkoczem, Sołomija była wesoła, łatwo nawiązywała kontakt z ludźmi i nigdy nie analizowała ani swojego, ani cudzego zachowania. Ona z Chrystyną były niepodobne do siebie na tyle, na ile może być niepodobnych dwoje ludzi. Chrystyna była naturalną blondynką średniego wzrostu z bujnymi kształtami i cienką talią. Jej brązowe oczy uważnie wpatrywały się we współrozmówcę i już od pierwszych minut znajomości umiała wyraźnie uświadomić sobie swój stosunek do tego człowieka i umieścić go na skali czarno-białych ocen – od zdecydowanie negatywnego do bardzo pozytywnego. To dopiero potem nauczyła się wzmacniać swoje intymne odczucia konkretnymi szczegółami i widzieć w ludziach niepokój, ukryty za nerwowym rozbieganiem źrenic, niepewność drżących palców, mimowolne zaczerwienienie koniuszków uszu, kiedy współrozmówca mówi rzeczy mało podobne do prawdy, łatwowierność szeroko rozwartych oczu i jeszcze wiele innych rzeczy, których w ten sposób nigdy nie nauczyła się analizować czy przynajmniej zauważać Sołomija.
Starała się, jak tylko można najgłębiej, wniknąć pod powierzchnię pierwszego wrażenia, najpierw wyłącznie intuicyjnego. A potem logicznie uzasadnić odczucia. Sołomija jednak, z reguły, lekceważyła spostrzeżenia Chrystyny, mówiąc:
– Ja w to wszystko nie wierzę. Jak można oceniać człowieka po tym, że drżą mu koniuszki palców? A jak masz artretyzm, to przecież nie znaczy, że coś ukrywasz.
– Rzecz nie w palcach – czy ty nie czujesz, kiedy człowiek jest naprawdę szczery, a kiedy tylko udaje otwartość?
ˑ
Sołomija była człowiekiem skrajności – albo wierzyła w coś i pogrążała się w tym po uszy, albo tak samo kategorycznie tego nie przyjmowała. Bez żadnych racjonalnych wyjaśnień, na podstawie samych tylko chwilowych emocji. Łatwo ulegała wpływom, ale uświadamiając to sobie, starała się przeciwstawiać tej swojej skłonności w swoisty, znany tylko jej i dość nielogiczny, jak cała jej istota, sposób. Dokładniej, póki Sołomija przebywała pod wpływem tylko jednego człowieka, wszystko jej pasowało i nie usiłowała się temu opierać. Ale jeśli w jej życiu pojawiało się kilka autorytetów, w dodatku jeszcze niezgodnych ze sobą, to powstawał problem, ponieważ wybranie tylko kogoś jednego i słuchanie się go sprawiało jej trudność. Po pierwsze dlatego, że znowu stawała przed wyborem, a po drugie dlatego, że wybierała nie między stanowiskami i motywacjami, ale między ludźmi, określając ich znaczenie dla siebie przy pomocy całkowicie niezgłębionych z logicznego punktu widzenia argumentów. Powiedzmy, jeśli musiała poradzić się w czymś swojej matki, a potem Chrystyny, to niezależnie od samych rad skłaniała się przeważnie do punktu widzenia tej ostatniej. Jeśli o radę zwracała się do Chrystyny i któregoś ze swoich aktualnych mężczyzn, to przewaga była po stronie mężczyzny, pod warunkiem że jeszcze nie stracił dla Sołomiji nowości, atrakcyjności, autorytatywności. Kiedy z czasem pozycja kolejnego kochanka słabła, rady Chrystyny znowu nabierały większej wagi.
Najpierw Chrystynę denerwowały te jej dziwne priorytety. Potem przywykła i złościła ją tylko niestałość własnego ratingu. Nie dlatego, że miała złudzenia, iż mogłaby być dla Sołomiji niezaprzeczalnym autorytetem, ale dlatego, że nijak nie mogła pogodzić się z tym, że ona w ogóle nie słucha jej starannie dobranych i logicznych argumentów, tylko po prostu w milczeniu wsłuchuje się w swój własny nastrój i czeka na chwilę, kiedy spontaniczny poryw zmusi ją, by odważyła się na ten czy inny czyn. Przeważnie na taki, przed którym długo i, jak się potem okaże, słusznie przestrzegała ją Chrystyna.
Sołomija koniecznie musiała kogoś uwielbiać i komuś się podporządkowywać. Ale jednocześnie zawsze podobali się jej bierni, niepewni siebie mężczyźni, którzy chcieli jej słuchać i szukali u niej wsparcia, zamiast usiłować jej bronić. Więc Sołomija popadała w trudne sytuacje. Wcześniejsze doświadczenia niczego jej nie nauczyły i za każdym razem wciąż naiwnie spodziewała się, że „teraz wszystko będzie nie tak, jak poprzednio”. Zdaniem Chrystyny Sołomija szukała w mężczyznach swojego ojca, nie prawdziwego, tylko wymarzonego, idealnego. Chciała, żeby jej wybranek był w niej wiecznie zakochany, romantyczny i szczodry, nosił ją na rękach i chronił przed całym światem, ale jednocześnie chciała, żeby nigdy nie porzucił jej dla żadnej innej, jak to swego czasu zrobił ojciec. Strach przed byciem porzuconą przeważał i nieświadomie wybierała takich mężczyzn, którzy byli zdolni całkowicie podporządkować się jej woli. Lecz ostatnio tak się zdarzało, że zaczynało jej brakować obiektu, który mogłaby uwielbiać i pochylać się przed nim jak przed idealnym ojcem. Brak inicjatywy wybrańców, brak spontanicznych porywów i to, że musiała wszystko rozstrzygać za siebie i za nich, obciążały i rzecz jasna nie sprzyjały wzmocnieniu stosunków. I choć ci mężczyźni naprawdę nie odchodzili od Sołomiji, a po zerwaniu jeszcze długo pragnęli wznowić stosunki, to mimo wszystko nie traktowała tego jako przewagi.
Po kolejnym bolesnym rozstaniu Sołomija pokornie wysłuchiwała wszystkich argumentów Chrystyny i zgadzała się z nimi, ale wystarczyło, by poznała znowu kogoś „romantycznego i szarmanckiego”, żeby od razu o nich zapominała i rzucała się na spotkanie nowej przygody, stale mając wątpliwości, ale nie zatrzymując się ani na chwilę.
To dotyczyło i stosunków z ludźmi, i zainteresowań. Każde nowe zainteresowanie kusiło ją do porzucenia poprzedniego. Do zmiany poglądów i przekonań.
Sołomija nieustannie zajmowała się „poszukiwaniami duchowymi”, jak sama je nazywała. Przed trzydziestym drugim rokiem życia zdążyła wypróbować prawie wszystkie oficjalne konfesje i zdobyć dyplomy licznych instytutów samorealizacji, które za umiarkowaną cenę proponowały kursy pod rozmaitymi nazwami w rodzaju „Rozwiązanie problemów tożsamości”, „Budowa samoidentyfikacji”, „Szukanie samorealizacji” itd. W krótkim czasie, który poświęcała każdemu z tych zainteresowań, nie zdążyła rozczarować się do tej czy innej koncepcji i teorii, nawet nie zdołała wniknąć w to, czym właśnie się zainteresowała. Do stałego zmieniania przekonań Sołomiję zmuszały wątpliwości – zdawało się jej, że póki traci czas na jedno, gdzieś za rogiem nieubłaganie ucieka co innego – bardziej prawdziwego, bardziej potrzebnego, bardziej dopasowanego właśnie do jej charakteru. Lwią część swego wolnego czasu Sołomija spędzała na wątpliwościach i wyrzutach sumienia – kiedy była daleko od Ostapka, przeklinała siebie za to, że nie widzi się z dzieckiem, a kiedy była z nim, sumienie ją męczyło, że nie pracuje nad sobą albo przynajmniej nie zarabia pieniędzy. Kiedy rozstawała się z kolejnym kochankiem, przeklinała siebie, że jednak go zostawiła, nie dała mu jeszcze jednej szansy, ale kiedy trwały perypetie zerwania, tak samo przeklinała siebie, że marnuje czas z tym beznadziejnym typem, a mogłaby zajmować się czymś naprawdę pożytecznym albo przyjemnym. Kiedy razem z Chrystyną chodziły na zakupy, Sołomija swoimi wątpliwościami mogła doprowadzić ją do szału: kiedy Chrystyna mówiła, że jej coś nie pasuje, obrażała się i nazywała to grubiańskością, a kiedy Chrystyna komplementowała ją i mówiła, że warto kupić tę czy inną rzecz, Sołomija od razu podejrzewała ją o nieszczerość. I nawet kiedy już w końcu po długich wahaniach coś kupowała, nie potrafiła pozbyć się wyrzutów sumienia, czy nie kupiła za dużo albo nie to, co naprawdę jej potrzebne, albo nie poszukała jeszcze większej przeceny. Wyjście w takich sytuacjach było tylko jedno: surowym tonem uprzedzić:
– Jeśli natychmiast nie przestaniesz – odchodzę!
Właśnie tak mówiła matka Sołomiji w dzieciństwie i tylko to zdanie zawsze i całkowicie pozbawiało ją wątpliwości. Ale uciec się do tej metody można było tylko w skrajnych przypadkach, słysząc to zdanie, Sołomija wybuchała głośnym płaczem i wtedy praktycznie nie można jej już było powstrzymać.
Do licznych namiętności Sołomiji należało oblewanie się zimną wodą, a także seanse przemywania nosa i korygowania prawidłowego oddechu. Wszystko to miało stymulować wzbudzenie pozytywnych emocji jako przeciwwagi dla negatywnych, wzmocnienie poczucia harmonii ze światem, poprawienie koordynacji ruchów, wzmocnienie odporności.
Podczas tych seansów kładła się na wznak na specjalnym stole do oddychania i położywszy ręce na brzuchu, usiłowała w ciągu dziesięciu minut wykonać maksymalną liczbę wdechów i wydechów tak, żeby wdechy i wydechy były jak najgłębsze i żeby uruchomione były mięśnie brzucha. Po kilku minutach z jej gardła zaczynało wyrywać się bulgotanie, a z oczu ciekły łzy. Sołomija uważała, że tak przejawia się postępujące oczyszczanie jej zatok nosowych, a także to, że płuca lepiej napełniają się powietrzem i zaczynają funkcjonować te mięśnie, które zazwyczaj utrzymuje w napięciu, bo zwykła była tak robić jeszcze w dzieciństwie, w ten sposób reagując na stresy. Zgodnie z teorią, którą wyznawała, chorobotwórcze bakterie zbierały się najpierw na śluzówce nosa, ust, gardła, a potem przenikały głębiej do organizmu, a w warunkach niedoboru tlenu zaczynały szybko się mnożyć i wywoływać chorobę albo ogólną słabość. Psychologicznie te emocjonalne problemy także były powiązane z niedostatecznym oczyszczeniem dróg oddechowych i nieprawidłowym oddychaniem. Zaciskając mięśnie, człowiek traci życiową energię, a razem z nią również pewność siebie.
Od kiedy Sołomija zauważyła, że w momentach stresu wstrzymuje oddech i pochyla głowę do przodu, jeszcze bardziej utrudniając dostęp powietrza do płuc, zaczęła starać się tego unikać. Teraz, kiedy przychodziło jej słuchać nieprzyjemnych rzeczy, podnosiła ręce do góry, składała je za głową i koncentrowała się na tym, żeby głębiej oddychać, uruchamiając przy tym mięśnie brzucha.
Jako dziecko stale tamowała oddech, kiedy chciało się jej płakać. Od takiego tłumienia emocji ściskały się i drewniały mięśnie, wrażliwość i wraz z nią ból powracały do nich przez wiele lat, kiedy podczas seansów swobodnego głębokiego oddychania odblokowywały się zdławione emocje.
Po seansach palce robiły się chłodne i traciły giętkość. Sołomija uważała, że to z powodu wielkiej ilości tlenu, którą organizm otrzymuje w czasie seansów. Czasami nawet oddychała przez papierową torebkę, żeby uniknąć tego efektu.
W momencie kiedy Chrystynie wyjątkowo dokuczała jakaś kolejna alergia, Sołomija zaproponowała jej, żeby spróbowała tej terapii. Chrystyna przestudiowała jakiś traktat o duchowości ciała i o tym, że utrata naturalnego dziecięcego wdzięku, umiejętności niewymuszonego poruszania się, głębokiego oddychania i życia dla samej tylko przyjemności życia, a nie stałego samopotwierdzania się jest przyczyną większości chorób. Przeanalizowawszy, kiedy i jak właściwie pojawiają się jej problemy ze skórą, Chrystyna zauważyła, że naprawdę powiązane są ze stresami i koniecznością tłumienia własnych emocji. Spróbowała przeprowadzać seanse oczyszczenia dróg oddechowych i głębokiego oddychania za każdym razem przed spotkaniem ze szczególnie nieprzyjemnymi ludźmi i zaraz po nim. Ataki alergii stały się rzadsze. W odróżnieniu od Sołomiji nie bardzo uwierzyła, że to naprawdę stało się dzięki terapii, skłonna była raczej te efekty przypisywać samoopanowaniu. Mniej więcej tak bywa z maleńkimi dziećmi, jeśli im się powie, że mama pocałuje uderzony paluszek i wtedy paluszek przestanie boleć, a one ochoczo się godzą i przestają płakać. Możliwe, że paluszek naprawdę przestaje boleć.
ˑ
Od chwili, kiedy przez szkołę przetoczyła się pierwsza plotka o jej zamknięciu, do samego zamknięcia minęło parę lat. Przez ten czas wszyscy już oswoili się z tą myślą i przestali przyjmować ją jako coś realnego. Tak bywa z ciężko chorymi, którym przekazują diagnozę. Najpierw następuje szok, a potem do nowiny stopniowo się przyzwyczajają, i przez to ona jakby się odsuwa, zmniejsza, rodzi się najpierw nieśmiała nadzieja, potem iluzja, a dalej już niemal pewność, że wszystko się rozejdzie po kościach. Dziś już wszystko jest normalnie, więc dlaczego tak samo nie może być jutro? I kiedy dochodzi do nieuniknionego, to staje się ono jeszcze większą niespodzianką, niż kiedy o tym dowiedziano się po raz pierwszy.
Wszystko tak samo potoczyło się w szkole muzycznej. Chcieli ją zamknąć już dawno – bo z komercyjnego punktu widzenia jej budynek w samym centrum miasta mógłby znaleźć niejedno lepsze zastosowanie. Jednak w obronie szkoły muzycznej wystąpił nieoczekiwanie znany kompozytor, laureat wszystkich możliwych nagród, akademik wszystkich możliwych akademii, niezaprzeczalny autorytet, którego zdania nie odważono się zignorować. On sam kiedyś ukończył tę szkołę muzyczną i chciał, by istniała nadal. Zresztą była to jedna z najlepszych szkół muzycznych w mieście. A nawet znacznie mniej atrakcyjne, położone na peryferiach, budynki tych nielicznych już muzycznych szkół także kogoś interesowały.
Debaty wokół zamknięcia szkoły nie przestawały się toczyć cały czas, stale przychodziły kontrole, żeby sprawdzić, czy wszyscy nauczyciele mają dostateczną liczbę godzin, czy każdy z tych uczniów naprawdę jest muzycznie uzdolniony, czy nikt nie wagaruje – ani uczniowie, ani nauczyciele, czy efektywność utrzymuje się na należytym poziomie, a wpłaty za naukę nadal dokonywane są regularnie. I choć wielu opowiadało się za zamknięciem szkoły, za zamknięciem wszystkich szkół muzycznych, za ich prywatyzacją, szkoły jednak nie zamykano. Dopóki nie umarł ten właśnie kompozytor.
Kiedy stało się wiadome, że szkołę muzyczną zamykają, Sołomija pierwsza rzuciła pomysł, żeby wyjechać na saksy. Jednak Chrystyna odniosła się do tej propozycji sceptycznie, i wtedy postanowiły najpierw spróbować handlu kosmetykami, suplementami diety i sprayami z niby to naturalnych składników. To też był pomysł Sołomiji. Złożyły się, kupiły pierwszą partię towaru i zaczęły proponować go znajomym.
Pożytku z Chrystyny w tym wspólnym biznesie było niewiele, Sołomija mogłaby zarobić więcej, gdyby pracowała sama. Za każdym razem, kiedy opowiadała kolejnej potencjalnej klientce o tym, że „po tych witaminach można schudnąć 10 kilogramów już w ciągu miesiąca”, Chrystyna wstydliwie odwracała wzrok, zamiast z pewnością patrzeć w oczy rozmówczyni i zachęcająco się uśmiechać. Być może odstręczał ją już sam ten fakt, a nie nieprzeparta niechęć do wypowiadania podstawowego zdania, którego wymagały wszystkie instrukcje producenta: „Nawet sama to piłam – i proszę spojrzeć na efekt. Jeszcze rok temu ważyłam 20 kilogramów więcej”.
Najbardziej Chrystyna nie lubiła chodzić po przychodniach. Jednak całkiem tego nie dało się uniknąć, bo właśnie tam sprzedaż była największa. Zachodziła do westybulu i usiłowała nie zaglądać do korytarza na parterze, gdzie zazwyczaj mieściły się poradnie dla kobiet. Prosić kolejkę ciężarnych, żeby przepuściły ją do gabinetu tylko po to, by zaproponowała dzielnicowemu ginekologowi przepisywanie witamin odpowiedniej firmy – to była jedna z tych rzeczy, których nie udawało się jej przeskoczyć.
Co prawda wcale nie czuła się lepiej, kiedy podchodziła do kolejki emerytów, i oni, ze względu na jej torebkę i biznesowy ubiór, od razu wiedzieli, o co chodzi. Wiedzieli, że albo po prostu przepuszczą ją poza kolejnością, albo zadzwoni na komórkę lekarza, ten wyjdzie i sam wprowadzi ją do gabinetu.
Emeryci zawzięcie zaciskali usta i pięści w biernym oporze, patrzyli, jak się zbliża, i odwracali się do okna. Nie protestowali jawnie, bo rozumieli daremność swoich wysiłków, ale urządzali milczący bunt. Jeśli pytała, kto jest ostatni albo czy może na sekundę zajrzeć bez kolejki, zwyczajnie jej nie odpowiadali, siedzieli w milczeniu, wszyscy nastawieni przeciwko niej i szczelnym murem obstępowali drzwi, kiedy ktoś z nich wychodził i miał wejść następny z kolejki. O tym, żeby proponować im swoje towary, nawet nie mogło być mowy. Trzeba było pracować tylko bezpośrednio z lekarzami, którzy dostawali procent od zysku.
Ale to wszystko będzie dopiero wyżej, na pierwszym, drugim, a nawet piątym piętrze – kiedy wycofywać się nie będzie już gdzie i przyjdzie jednak podejść do któregoś z gabinetów, gdy tymczasem na parterze można sobie pozwolić na ucieczkę. I Chrystyna sobie pozwalała. Nigdy nie proponowała swojego towaru w kobiecych poradniach. Choć Sołomija uważała, że niesłusznie tego nie robi, bo przyszłe mamy w większości są zdrowe i o wiele mniej agresywne niż chorzy emeryci. One nudzą się w kolejce i zawsze są gotowe dogodzić sobie czymś przyjemnym. Zwłaszcza kosmetykami, które akwizytorzy sprzedawali jako „naturalne”.
Czasami śniły się jej te skupione i nacechowane stanowczością twarze, wedle których to ona była winna, że kolejka posuwa się tak wolno, że siedzieć tu jest tak nudno, że nie da się tego uniknąć, jak nie da się uniknąć chorób. I wychodziło na to, że ona jest winna nawet temu, że wszystkie one zachorowały i musiały tu przyjść. Śniło się jej, że broni się przed nimi tarczą, ale tarcza okazuje się papierowa i zaczyna płonąć, kiedy ona zbliża się do drzwi gabinetu. Przychodzi jej rzucić papier na ziemię i uciekać, gdzie oczy poniosą. A każdy z chorych w kolejce krzyczy za nią coś obraźliwego.
ˑ
Sprzedaże Chrystyny były mizerne i włożoną sumę udało im się odzyskać tylko dzięki zapobiegliwości Sołomiji.
A chodzenia na zebrania sprzedawców Chrystyna nienawidziła jeszcze bardziej niż wciskania przeterminowanego towaru.
Czemuś zbierali się zawsze w podziemiach wielkiego centrum handlowego. Było tam coś w rodzaju pokoju – pobielone ściany, kilka stołków i stół. Za stołem siedziała szefowa Iryna Wasiliwna. Wydawała towar i obliczała bonusy za sprzedaż.