Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Freddie Mercury (1946-1991) – niezwykły wokalista, niezrównany showman, skomplikowana osobowość. Lesley-Ann Jones, była dziennikarka muzyczna, obala mity, analizuje pogłoski, plotki i odkrywa nieśmiałego, wrażliwego człowieka. Za wszelką cenę stara się zrozumieć, co stoi za fenomenalnym sukcesem Queen i tragiczną śmiercią Mercury’ego. Jones bada jego surowe wychowanie oraz pogmatwaną seksualność, która doprowadziła do związków zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Ta pasjonująca biografia – oparta na wywiadach z krewnymi, przyjaciółmi, kochankami, muzykami, producentami – opisuje nie tylko sposób, w jaki świat patrzył na Freddiego, ale też jak urodzony we wschodniej Afryce chłopiec widział samego siebie.
Biografia legendy to pełen współczucia, przykuwający uwagę portret jednej z najbardziej złożonych postaci w historii muzyki. Człowieka, którego muzyczny geniusz i kreatywność sprawiły, że pokochały go miliony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
Dla mojej matki i ojca
Dla Mii, Henry’ego i Bridie
Wtedy nie pisaliśmy. Robiliśmy notatki, jak to w tamtych czasach dziennikarze mieli w zwyczaju, powierzając cytaty własnej pamięci, a potem pod byle pretekstem wymykaliśmy się do łazienki, gdzie bazgroliliśmy w swoich notesach, zanim alkohol uderzył nam do głów. Jasne, mieliśmy magnetofony, ale z nich nie korzystaliśmy. Potrafiły zabić każdą rozmowę, zwłaszcza kiedy okoliczności robiły się kompromitujące – czyli wtedy, gdy nie należało się zbytnio obnosić z naszym zawodem.
Dlatego zdezerterowaliśmy – paru pismaków i fotograf – z centrum konferencyjnego, gdzie impreza dla mediów rozkręcała się w najlepsze, i wymknęliśmy się na duże piwo w zacisze jedynego pubu przy głównej ulicy Montreux. Kameralna knajpka, Blanc Gigi, jak na nią mówili: Biały Koń. Tak się złożyło, że tamtego wieczoru przesiadywał tam Freddie z paroma przyjaciółmi w obcisłych spodniach, Szwajcarami albo Francuzami. Ten typowy angielski pub był jego ulubionym miejscem spotkań, o czym chyba musieliśmy wiedzieć. Freddie nie potrzebował ochroniarza. Potrzebował papierosów. Nowy koleś z „Expressu” był nałogowcem, zawsze miał przy sobie cztery paczki. Dla młodych reporterów z działu rozrywkowego noce ciągnęły się bez końca. Przyszliśmy przygotowani.
To nie było moje pierwsze spotkanie z Freddiem. Wcześniej przebywaliśmy w swoim towarzystwie już parę razy. Od dzieciństwa byłam fanką rocka; poznałam Bowiego w wieku jedenastu lat, a Hendrix zmarł w dniu moich urodzin w 1970 roku (to musiał być znak – chyba jak wszystko?). Porywającą, skomplikowaną muzykę Queen usłyszałam zaś latem, kiedy skończyłam szkołę, za sprawą sióstr Jan i Maureen Day, fanek z Aldershot. Jechałam wtedy razem z nimi rzężącym autobusem w stronę Barcelony i plaż Costa Brava. W tamtych czasach każdy miał gitarę i kostkę, która w przeszłości należała do George’a Harrisona. Żadna liczba ćwiczeń rozciągających palce nie mogła jednak sprawić, by gitara załkała dla mnie.
Ponieważ nie było mi przeznaczone zostać kolejną Chrissie Hynde albo Joan Jett, od wczesnych lat osiemdziesiątych aż do mniej więcej 1992 roku pisałam o muzyce rockowej i popowej dla „Daily Mail”, „Mail on Sunday”, dodatku „You” oraz „The Sun”. Po raz pierwszy spotkałam się z Queen jako początkująca dziennikarka wydawnictwa Associated Newspapers. Któregoś dnia w 1984 roku wysłano mnie do Notting Hill na wywiad z Freddiem i Brianem; nasza asymetryczna znajomość została zawarta: gdy oni wołali, człowiek posłusznie stawiał się na miejscu. Lata, które potem nastąpiły, dziś wydają mi się surrealne. W tamtych czasach branża muzyczna była łatwiejsza do rozpoznania. Artyści i dziennikarze na ogół podróżowali razem, zatrzymywali się w tych samych hotelach, jedli przy jednym stole i wspólnie ruszali w miasto.
Kilka cennych przyjaźni z tamtych lat przetrwało.
Dziś rzadko kiedy sprawy mają się podobnie. Zbyt wielu jest menadżerów, agentów, promotorów, rzeczników prasowych, ludzi z wytwórni płytowych i pasożytów – wszyscy akuratni, a przynajmniej takich udają. W ich najlepszym interesie leży, by tacy jak ja pozostawali za barierką. Kiedyś drogę torowało się tupetem – z legitymacją prasową albo przepustką czy bez. Czasem nawet je chowaliśmy, żeby nie wyjść z wprawy. Wciskanie kitu było częścią tej gry.
Oglądałam zza kulis występ Queen na stadionie Wembley podczas Live Aid – dzisiaj nie miałabym takiej szansy – i towarzyszyłam zespołowi podczas trasy Magic w 1986 roku. W Budapeszcie wzięłam udział w prywatnym przyjęciu na ich cześć zorganizowanym w brytyjskiej ambasadzie i byłam świadkiem historycznego występu na Węgrzech, za żelazną kurtyną, być może będącego dla nich najwspanialszą taką chwilą na żywo. Lubię myśleć, że zlewałam się z otoczeniem: jeszcze jeden chudy piegus po dwudziestce, który kochał rock and rolla.
Zawsze mnie zaskakiwało, że w rzeczywistości Freddie był o wiele drobniejszy, niż w rzeczywistości. Możliwe, że to przez dietę z nikotyny, wódki, wina i kokainy, brak apetytu i ciągłe „naszprycowanie” występami. Tam, na scenie, był tak bardzo przerysowany, że tego samego człowiek spodziewał się po nim na co dzień. Nie. Przeciwnie, wydawał się drobny i ujmująco chłopięcy. Każda dziewczyna chciała mu matkować. Budził podobne instynkty co androginiczny Boy George, wokalista Culture Club, który stał się ulubieńcem gospodyń domowych, po tym jak wyznał, choć nieszczerze, że woli filiżankę dobrej herbaty od seksu.
Freddie rozglądał się po Białym Koniu, z uniesionymi brwiami mrucząc „fajka” tym swoim delikatnie afektowanym głosem, z wyraźnym akcentem z wyższych sfer. Tamtego wieczoru uderzyło mnie, że był jedną wielką gmatwaniną sprzeczności, że poza sceną mógł być równie skromny i bezpretensjonalny, co arogancki na scenie. Później usłyszałam, jak mruczy „siusiu” niczym dziecko, i patrzyłam zafascynowana, jak jeden z przyjaciół prowadzi go do łazienki. To było to, zakochałam się po uszy. Chciałam zabrać go do domu, wsadzić do ciepłej kąpieli i poprosić mamę, żeby zrobiła mu pieczeń. Kiedy o tym myślę – wielki gwiazdor rocka nie mógł być aż tak bezradny, by nie być w stanie samodzielnie dotrzeć do kibla. W toalecie Freddie byłby bezbronnym celem.
Roger Tavener, koleś z „Expressu”, zaproponował mu marlboro red. Freddie się wahał – wolał silk cut. Ze swojego miejsca przyglądał się z nikłym zainteresowaniem, jak dyskutujemy z ćmami barowymi. Być może nie zwracaliśmy na niego wystarczająco dużo uwagi, bo wrócił po kolejnego papierosa. Więc gdzie się zatrzymaliśmy? W Montreux Palace: właściwa odpowiedź. Mieszkał tam, miał własny apartament. Wspólnie z pozostałymi członkami Queen był właścicielem Mountain Studios, jedynego studia nagraniowego w tym szacownym szwajcarskim kurorcie. W tamtych czasach uważano Mountain za jedno z najlepszych w Europie. Teraz on stawiał kolejkę. Drugi raz to samo, co piliśmy wcześniej.
– Oczywiście wiecie, kim jestem – powiedział mniej więcej po godzinie, a w jego hebanowych oczach błysnął blask zrozumienia. Cóż, oczywiście. To z jego powodu tu przyszliśmy. Kilka toników z wódką wcześniej mógł poznać nasze nazwiska. Wysłani przez redaktorów na coroczny festiwal telewizji rozrywkowej i rozdanie nagród Golden Rose (w maju 1986 roku w Montreux wyróżnienia Rose d’Or były na szczycie), zajmowaliśmy się również imprezą towarzyszącą, czyli transmitowaną przez wiele stacji telewizyjnych rockową galą, która stanowiła kiepsko maskowaną wymówkę dla przedstawicieli mediów, by sobie poszaleć.
Sądziliśmy, że Freddie nie życzy sobie, by mu przeszkadzać, ale to on chciał z nami rozmawiać. Z zasady miał pismaków w nosie. Jako że w przeszłości został ośmieszony i źle zacytowany, ufał nielicznym z nas. David Wigg – w tamtym czasie redaktor działu rozrywkowego „Daily Express” – był jego dobrym przyjacielem. Zwykle to on zgarniał najnowsze plotki.
Byliśmy zbyt blisko. Wiedzieliśmy, że właśnie tracimy szansę na oficjalny wywiad. Rano Freddie mógł nas rozgryźć. Co gorsza, mogli to zrobić także jego menadżerzy i rzecznicy prasowi. Raz przeciągnąwszy strunę, jak by to ujęli, zapewne już nigdy byśmy się do niego nie zbliżyli. To był jego bar, jego terytorium. Mimo to wydawał się wrażliwy, podenerwowany, daleki od wizerunku gwiazdora, którego, jak nam się wydawało, znaliśmy.
– Właśnie dlatego tu jestem – powiedział. – To tylko dwie godziny drogi z Londynu, ale tutaj mogę oddychać, myśleć, pisać, nagrywać i chodzić na spacery. Przez kilka następnych lat chyba będę tego potrzebował.
Współczuliśmy mu. Dołączyliśmy do utyskiwań nad przekleństwem sławy: to był jego problem, nie nasz, ale trzymaliśmy to w tajemnicy. Próbowaliśmy zachować zimną krew. Uciszaliśmy instynkt mordercy, ten instynkt, który kazał nam lecieć do telefonu i dzwonić do redaktorów z sensacją roku, że osaczyliśmy najbardziej rozchwytywanego showmana w historii rocka w oparach zagranicznego alkoholu; wypiliśmy jeszcze parę kolejek i czekaliśmy. Taka okazja zdarzała się raz w życiu. Tavener i ja byliśmy nowymi wspólnikami w zbrodni. Chcieliśmy sobie nawzajem zaimponować, poza tym pisaliśmy dla zaciekłych wrogów. Powinniśmy krążyć wokół siebie niczym dwa żarłacze. Zapewniliśmy Freddiego, że jesteśmy obyci w pracy ze sławami, że wiemy, co to prywatność. Pierwsze, czego się wyrzekają, ostatnie, co chcą odzyskać. Te słowa trąciły w nim właściwą strunę.
Zerknął do swojej wódki, kręcąc szklanką.
– Wiecie, właśnie przez to nie śpię po nocach – wyznał w zamyśleniu. – Stworzyłem potwora. Ten potwór to ja. Nie mogę winić nikogo innego. Właśnie na to, od dziecka, ciężko pracowałem. Mógłbym za to zabić. Cokolwiek mnie spotka, to zawsze jest moja wina. Sam tego chciałem. Do tego wszyscy dążymy. Sukces, sława, pieniądze, seks, prochy – czego tylko chcecie. Mogę to mieć. Ale zaczynam dostrzegać, że choć sam to stworzyłem, równie mocno chcę od tego uciec. Boję się, że nie potrafię tego kontrolować tak, jak to kontroluje mnie.
– Zmieniam się, gdy wychodzę na scenę – przyznał. – Przeobrażam w tego „ostatecznego showmana”. Mówię tak, bo właśnie tym muszę być. Nie mogę być drugi, wolałbym już zrezygnować. Wiem, że muszę dumnie wypinać pierś. Wiem, że muszę trzymać mikrofon w określony sposób. I kocham to. Tak jak kochałem patrzeć, jak Jimi Hendrix urabia swoją publiczność. On to łykał, a razem z nim jego fani. Ale poza sceną był dość nieśmiałym facetem. Może cierpiał, usiłując sprostać oczekiwaniom, zgrywając dzikiego człowieka, którym tak naprawdę nie był, z dala od blasku reflektorów. Tam, na scenie, mam wrażenie, że opuszczam własne ciało. Jakbym patrzył na siebie z góry i myślał: „Kurwa, to dopiero jest ogień”. I wtedy dociera do mnie, że to ja: lepiej wracać do roboty.
– Pewnie, że to narkotyk – kontynuował. – Stymulant. Ale robi się trudno, kiedy ludzie widzą mnie na ulicy i chcą tamtego w i e l k i e g o Freddiego. Nie jestem nim, jestem spokojniejszy. Sami spróbujcie oddzielić życie prywatne od scenicznego, to jak żyć w schizofrenii. Chyba taką cenę muszę płacić. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem skrzywdzonym paniczykiem. Codziennie budzi mnie muzyka. To prawdziwe błogosławieństwo.
Co mógł z tym zrobić?
– Dramatyzuję z byle powodu, wiem! – Przebłysk wielkiego Freddiego. – Pieniądze płyną strumieniami, tłumy mnie uwielbiają, mieszkam w Montreux i najbardziej krzykliwej dzielnicy Londynu. Mogę kupić dom w Nowym Jorku, Paryżu, gdzie tylko zechcę. Jestem rozpuszczony. Facet na scenie może to wszystko. Tego oczekuje publika. Martwi mnie, gdzie się to wszystko kończy – wyznał wreszcie. – Co to znaczy być częścią jednej z największych kapel na świecie? To ściąga na głowę nowe problemy. Nie mogę tak po prostu włóczyć się po ulicach ani zjeść popołudniowej bułeczki w herbaciarni w Kent. Zawsze muszę rozważać wszystkie za i przeciw. To wspaniała podróż, a ja napawam się widokami, zapewniam was, ale czasem...
Zdążyliśmy przejść przez kasyno i wyjść z drugiej strony, a do świtu wciąż było daleko. Freddie i paru znajomych mieszkali w jakiejś willi u stóp postrzępionych Alp, które, jak twierdził, strzegły starożytnych tajemnic i zaginionych skarbów, między innymi łupów ukrytych przez nazistów podczas wojny. Chłodne nocne powietrze kłuło wonią igliwia, a skąpane w blasku księżyca góry rzucały cienie na jezioro.
Nie można było nie dostrzec, jak bardzo Freddie uwielbiał swój azyl: pocztówkowy widok na riwierę Vaud, słynną za sprawą corocznego festiwalu jazzowego, winnic, Nabokova i Chaplina, Smoke on the Water – utworu o niepowtarzalnym riffie, napisanego przez Deep Purple w grudniu 1971 roku, po tym jak podczas występu Franka Zappy jeden z fanów wystrzelił racę. Spłonęło całe kasyno, kłęby dymu przewalały się nad Jeziorem Genewskim, a Roger Glover przyglądał się temu z hotelowego okna, trzymając w dłoni gitarę.
– Kiedy odejdę, rozsypcie moje prochy w jeziorze – powiedział Freddie. Co najmniej dwukrotnie.
Rozmowa zeszła na znaczenie radości, jaką w życiu czerpiemy z drobiazgów. Tajemnicą poliszynela było wówczas to, że za swoje pieniądze gwiazdor rocka mógł kupić sobie życie jak z bajki, o którym tacy jak my mogli tylko śnić.
Co zrobiliśmy z tym „ekskluzywnym materiałem”? Nic. Nie napisaliśmy ani słowa. Oprócz nas nikt się o tym nie dowiedział.
Freddie i jego ekipa byli dobrymi ludźmi. Tamtej nocy świetnie się bawiliśmy. Mówił szczerze. Prawdopodobnie ufał nam mniej, niż sugerowała to jego wylewność. Wiedział, kim jesteśmy, i musiał zakładać, że go wrobimy. Może chciał czegoś dowieść – że dziennikarze zawsze oznaczają kłopoty. Ze wszystkich gwiazd rocka to Freddie był najbardziej przyzwyczajony do ciągłych zdrad, zwłaszcza ze strony ludzi naszego pokroju. Wtedy tego nie pojmowaliśmy, ale teraz jego zachowanie stało się zrozumiałe. Freddie mógł przeczuwać, że jego dni są policzone. Bez wątpienia żył tak, jakby jutro miało nie nadejść. Może na tamtym etapie postanowił zwyczajnie porzucić ostrożność, zamknięty w więzieniu własnej sławy. Wiedząc, że spodziewał się po nas najgorszego, Tavener i ja zgodziliśmy się popełnić niewybaczalne przestępstwo – postanowiliśmy nie sprzedawać wyznań Freddiego na pierwsze strony gazet.
Nad przykrytymi śniegiem górami skrzył się świt. Wracaliśmy do hotelu, a tafla wody usiana była bogactwem żywych barw. Nikt się nie odzywał. Nie było nic do powiedzenia. Tavener zapalił ostatnią fajkę.
– Muzyka rockowa jest bardzo istotna – oświadcza Cosmo Hallstrom, sławny psychiatra, który przepracował cztery dekady z ważnymi ludźmi. – Reprezentuje kulturę w jej obecnym kształcie. To wielkie pieniądze, przez które jest wysoce pożądanym zajęciem. To fenomen, którego nie można zignorować. Jednoczy, tworzy wspólną więź.
– Rock and roll jest żywiołowy. Chodzi o surowe, nieskrępowane, pierwotne emocje i proste pomysły wyrażone w zdecydowany sposób. Nie sposób go zignorować. Żaden człowiek mu się nie oprze, chyba że jest głuchy – choć pewnie i wtedy nie. Rock and roll to głos pokolenia. Uprawomocnia je tak jak nic innego.
– Bycie artystą to jak wołanie o pomoc – upierał się Simon Napier-Bell, najsłynniejszy menadżer muzyków rockowych i popowych, a on wie, co mówi: pisał przeboje Dusty Springfield, stworzył takich powszechnie znanych wykonawców, jak Marc Bolan, Yardbirds i Japan, powołał do życia Wham! i zrobił z George’a Michaela solową gwiazdę. Simon nigdy nie przebiera w słowach, a już zwłaszcza na ten temat.
– Wszyscy artyści to strasznie niepewni siebie ludzie. Desperacko pragną uwagi. Bez przerwy szukają publiczności. Muszą iść w komercję, czego nienawidzą, choć moim zdaniem jest to lepsze dla ich „sztuki”. Wszyscy mają też identyczną historię, która jest kluczowa. Choćby taki Eric Clapton – kiedy spotkałem go po raz pierwszy, pomyślałem: „To nie jest artysta, tylko zwykły muzyk”. W kapeli Johna Mayalla grał plecami do publiczności, taki był nieśmiały. Ale w miarę jak się rozwijał, dostrzegłem w nim p r a w d z i w e g o artystę. Wychowywał się bez ojca, siostra w rzeczywistości była jego matką, a matka babką. Artyści zawsze mają za sobą nieszczęśliwe dzieciństwo – przynajmniej w kategoriach emocjonalnych niedostatków. Stąd bierze się ich desperacka potrzeba sukcesu, zdobycia miłości i uwagi. Pozostali prędzej czy później odpadają z gry, bo mówię wam: bycie gwiazdą to a b s o l u t n y k o s z m a r. Miło dostać dobry stolik w restauracji, ale przez cały posiłek co trzydzieści sekund ktoś do ciebie podchodzi. Koszmar. Ale gwiazdy bardzo chętnie to znoszą. To część ich pracy.
– Zwykle są absolutnie czarujący w stosunku do nowych znajomych – ciągnął. – Tyle że medal ma jeszcze drugą stronę. Kiedy już wezmą od ciebie wszystko, co tylko mogą, i nie jesteś im więcej do niczego potrzebny, po prostu cię wypluwają. Parę razy zostałem wypluty, ale guzik mnie to obeszło. Rozumiem ich, wiem, co ich wkurza. Nie ma co się martwić ani denerwować, że jakaś gwiazda była dla ciebie nieuprzejma czy okrutna. Tacy już są. Każdy z nich nosi w sobie swego rodzaju psychiczny uraz. Gwarantuję, że go dostrzeżesz, jeśli przyjrzysz się ich dzieciństwu. Co innego mogłoby sprawić, że tak desperacko walczą o oklaski i uwielbienie? Tak desperacko, że wiodą parszywe życie, którego nie mogą nawet nazwać własnym. Żaden normalny człowiek nigdy nie chciałby zostać gwiazdą. Za żadne pieniądze.
– Freddie Mercury zrobił najważniejszą rzecz, jaką mógł zrobić – sprzeciwiał się dr Hallstrom. – Umarł młodo. Zamiast zmienić się w otyłą, spuchniętą, zarozumiałą starą ciotę, odszedł w kwiecie wieku i tak zostanie na zawsze zapamiętany. Całkiem niezła śmierć.
Grając ten koncert, robimy coś pozytywnego, żeby ludzie popatrzyli, posłuchali i, o ile szczęście nam dopisze, wpłacili pieniądze. Kiedy ludzie umierają z głodu, trzeba na to patrzeć jak na wspólny problem. Czasami czuję się bezradny, a tym razem mogę dać coś od siebie.
Freddie Mercury
Ta scena była dla niego stworzona – cały świat.
Bob Geldof
Swego czasu politycy byli wielkimi mówcami. Na przestrzeni XX wieku sztuka ta dramatycznie podupadła. Ze wszystkich jej nieprawdopodobnych dyscyplin to rock and roll jest jedną z nielicznych pozostałych dziedzin, w której jednostka lub grupa potrafią zagarnąć publiczność, kontrolować tysięczne rzesze za pomocą głosu. Aktorzy tego nie potrafią. Telewizyjnym gwiazdom nawet się to nie śniło. Być może właśnie dlatego artyści rocka są ostatnimi przykuwającymi uwagę postaciami naszych czasów. Uświadomiłam to sobie, stojąc za kulisami na stadionie Wembley podczas koncertu Live Aid razem z Johnem Entwistlem, basistą Who, i jego dziewczyną Max. Patrzyliśmy, jak Freddie występuje w skwarze przed niemal osiemdziesięciotysięczną publicznością na stadionie i widownią przed telewizorami liczącą... kto wie ile? W późniejszych latach podawano rozmaite liczby, ale gdzieś między czterystu milionami w około pięćdziesięciu krajach za pośrednictwem satelity a miliardem dziewięciuset milionami na całym świecie. Wbił ich w ziemię swoją nonszalancją, poczuciem humoru, tupetem i seksapilem. Oglądaliśmy go z rozdziawionymi ustami. Wszelkie próby wymiany komentarzy tonęły w ogłuszającym ryku tłumu. Freddie nie miał się czym przejmować. Wydawało nam się, że czujemy zapach tej potężnej, surowej mocy, która oczarowała publiczność. Za kulisami największe legendy rocka przystawały, by popatrzeć, jak ich rywal kradnie im cały show. Freddie doskonale wiedział, co robi. Przez osiemnaście minut ten nieprawdopodobny król i jego Królowa rządzili całym światem.
Pomagamy szczęściu na rozmaite sposoby. Bob Geldof gryzmolił pewnego dnia w swoim dzienniku podczas jazdy taksówką: to się nazywa szczęście. Był listopad 1984 roku. Z głębin jego umysłu – z „pola bitwy sprzecznych myśli”, jak to później opisał – wyłoniły się pierwsze fragmenty tekstu, który wkrótce zakołysał światem. Było to tuż po tym, jak Geldof obejrzał na BBC News wstrząsający materiał Michaela Buerka z nękanej głodem Etiopii. Przerażony telewizyjnymi wiadomościami opisującymi cierpienie biblijnych rozmiarów Geldof był równocześnie wstrząśnięty i bezradny, a poczucie winy kazało mu się zaangażować. Nie wiedział jednak jak. Mógł zrobić to, co robił najlepiej: usiąść i napisać przebojowy singiel, a dochód z jego sprzedaży przekazać na Oxfam[1]. Lecz jego irlandzka kapela punkowa Boomtown Rats powoli się rozpadała, od 1980 roku żadna ich piosenka nie znalazła się w pierwszych dziesiątkach list przebojów. Szczyt ich popularności nadszedł i przeminął w 1979 roku wraz z numerem jeden I Don’t Like Mondays. Geldof wiedział, że fani kupią charytatywny singiel, pod warunkiem że wyda go muzyk wystarczająco wielkiego formatu – zwłaszcza w okresie wysypu świątecznych hitów. Musiał tylko znaleźć pełną współczucia gwiazdę, która by go nagrała. O wiele lepiej by było, gdyby udało mu się przekonać całą galaktykę do zaśpiewania jednej piosenki.
Bob odezwał się do Midge’a Ure’a, którego kapela Ultravox występowała tamtego tygodnia w The Tube – nadawanym na Channel 4 programie rockowo-popowym prowadzonym przez ówczesną dziewczynę (a wkrótce potem żonę) Geldofa, świętej pamięci Paulę Yates. Midge zgodził się napisać i zaaranżować muzykę do jego tekstu. Potem Bob udał się do Stinga, wokalisty Duran Duran Simona Le Bona, Gary’ego i Martina Kempów ze Spandau Ballet. W miarę upływu czasu jego galaktyczna lista wydłużała się coraz bardziej, obejmując między innymi takich wykonawców, jak Boy George, Frankie Goes To Hollywood, Paul Weller ze Style Council, George Michael i Andrew Ridgeley z Wham! czy Paul Young. Francis Rossi i Rick Parfitt ze Status Quo chętnie się przyłączyli, podobnie jak Phil Collins i Bananarama. David Bowie i Paul McCartney, którzy zaangażowali się w inny sposób, wnieśli swój wkład zdalnie. Geldof miał później zmiksować przesłany przez nich materiał z całością. Sir Peter Blake, znany na całym świecie za sprawą ilustracji do Sgt Pepper’s Lonely Heart Club Band Beatlesów, został zwerbowany do zaprojektowania okładki. Tak narodził się Band Aid, nazwą nawiązując do popularnej marki plastrów. Ta kapela miała uleczyć świat.
Singiel Do They Know It’s Christmas? został nagrany za darmo 25 listopada 1984 roku w należących do Trevora Horna Sarm West Studios w Notting Hill (zachodni Londyn) i wydany zaledwie cztery dni później.
[...]