Funkcjonariusze piekła. Potulice 1941-1950 - Skutecki Paweł - ebook + książka
NOWOŚĆ

Funkcjonariusze piekła. Potulice 1941-1950 ebook

Skutecki Paweł

0,0

Opis

„Funkcjonariusze piekła. Potulice 1941-1950" opowiadają o obozie, który nieopodal Bydgoszczy prowadzili najpierw Niemcy, później władze komunistyczne. O ile o niemieckim obozie istnieje kilka opracowań, to powojenny obóz jest praktycznie białą plamą na rynku wydawniczym. Moja praca ma na celu nie tylko opisanie obozów pod względem historycznym, ale przede wszystkim jest próbą zrozumienia, co sprawiło, że zwykli ludzie w określonych warunkach zmieniali się w bestie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawca:

Scriptor Sp. z o.o.

Białogardzka 14/49, 85-808 Bydgoszcz

www.WydawnictwoBrda.pl

[email protected]

ISBN 978-83-972165-7-0

Projekt okładki: Paweł Skutecki

Copyright © Paweł Skutecki, 2024

Copyright © Wydawnictwo Brda 2024

Bydgoszcz 2024

Spis treści

Wstęp

Odniemczanie Pomorza

Niemiecka furia

Potulice, Potulitz, Lebrechsdorf

Oprawcy (nie tylko) z SS

Leon Konkolewski – doktor eksperyment?

Dzieci Potulic

Wojciech Jopek – kinderkapo

COP. Zemsta ofiar?

Izaak Cederbaum – okrutny doktor

Zakończenie

Bibliografia

Wstęp

Mówi się, że koszmar obozów koncentracyjnych, nazywanych czasem z dużą dozą gorzkiej ironii obozami pracy lub obozami przesiedleńczymi, to niemiecki bilet wstępu do historii piekła. Zresztą nie tylko niemiecki, bo Sowieci tuż po wejściu na polskie tereny zazwyczaj na bazie niemieckich obozów zorganizowali i przez parę lat prowadzili swoje, czasem tak samo okrutne, a zdarzało się, że dużo bardziej krwawe. Oczywiście bez Niemców takie miejsca jak Auschwitz, Stutthof czy Lebrechtsdorf byłyby niemożliwe, a gdyby Polska nie została przy aprobacie Zachodu wciśnięta do sowieckiej strefy wpływów, cały ten koszmar by się skończył zimą 1945 roku. Ale się nie skończył. Dla wielu dzieci, zwłaszcza właśnie w Potulicach, panem życia i śmierci nie był wcale Niemiec czy Rosjanin, tylko Polak. Prawdziwy Polak, z krwi i kości. Jak Wojciech Jopek, kinderkapo obozu w Potulicach, które Niemcy nazwali Lebrechtsdorf. Albo doktor Leon Konkolewski, też Polak, tyle że prawie Niemiec, bo podpisał przecież niemiecką listę narodowościową. Albo Ignacy Cedrowski alias Izaak Cederbaum, polski Żyd, któremu Niemcy wymordowali całą rodzinę, a po wojnie robił w Potulicach rzeczy tak okropne, że aż trudno o nich mówić.

Tematów na opowieści o ludzkiej naturze w sytuacji ekstremalnej jest mnóstwo, dlaczego więc zdecydowałem się akurat na Potulice? Mam kilka powodów, mniej lub bardziej istotnych. Przede wszystkim w Potulicach cierpiały i umierały w głównej mierze dzieci, o które dzisiaj niewielu ma odwagę się upomnieć. Dzieci różnej narodowości, o ile w przypadku dzieci narodowość jest w ogóle jakąkolwiek cechą znaczącą. Ale dobrze: cierpiały tam głód, przerażenie i ból fizycznego katowania, a wreszcie samotne umierały i były zakopywane gdzieś na polach, w bezimiennych mogiłach dzieci polskie, białoruskie, rosyjskie, niemieckie i Bóg jeden wie jakie jeszcze. Dlatego właśnie chcę powiedzieć parę słów o Potulicach i o ludziach, którzy zgotowali tam piekło – najpierw pod parasolem ochronnym Niemców, a potem Sowietów, ale wykonawcami byli przecież – tak samo jak ofiarami – przedstawiciele różnych narodowości. Po drugie chcę opowiedzieć o Potulicach, bo po prostu to miejsce wydaje się dzisiaj boleśnie zapominane. Przez lata komunizmu nie mówiono o niemieckim obozie. Byli więźniowie toczyli permanentny spór z władzami państwowymi o uznanie ich statusu, o zrównanie ich wobec prawa z więźniami choćby Stutthofu. O powojennym obozie milczy się jeszcze donośniej, bo jak to brzmi: „polski obóz”? Nie wypada. I żeby być precyzyjnym nie miałoby to zbyt wiele wspólnego z prawdą historyczną. Więc może „sowiecki obóz”? Tyle tylko, że łagry były daleko na wschodzie, a nie u nas – prawda? Gdyby do tego dorzucić fakt, że najokrutniejszym funkcjonariuszem tego powojennego obozu był lekarz, polski Żyd? Przecież to gotowy przepis na bycie przemilczanym, ostentacyjnie niezauważanym autorem. A jednak podejmę to wyzwanie, bo pamięć o ofiarach wymaga pokazania także tych, którzy byli gorliwymi funkcjonariuszami piekła, niezależnie od ich pochodzenia i profesji.

Najpierw jednak trzeba koniecznie powiedzieć to, co w przestrzeni publicznej bywa w ostatnich latach z dużą gracją pomijane. Koszmar obozów nie wziął się znikąd. To był efekt działań konkretnego narodu i konkretnego państwa. Jeśli w tej książce pokazuję między innymi sylwetki złych Polaków, folksdojczów, angedojczów i Żyda, to nie dlatego, żeby umniejszyć odpowiedzialność Niemców. Jeśli pokazuję szerokie, wyraziste tło historyczne, sytuację Niemców na terenach odrodzonej po I wojnie światowej i pokoju wersalskim Polski, to przecież nie po to, żeby wytłumaczyć, uzasadnić, usprawiedliwić to co robili po wrześniu 1939 roku. Powtórzę: bez Niemców nie byłoby koszmaru obozów koncentracyjnych i na Niemców spada całkowita odpowiedzialność za tę zbrodnię. Na Niemców, którzy umożliwili obozy, którzy pozwolili na obozy, którzy w tych obozach pełnili funkcje kierownicze, którzy od dłuższego czasu finansowali grupę szaleńców potrafiących zahipnotyzować prawie cały naród.

Pierwszy w Europie obóz Niemcy stworzyli dla własnych obywateli. Wiosną 1933 roku w opuszczonej fabryce niedaleko Monachium powstał pierwszy, w wielu aspektach wzorcowy obóz koncentracyjny. KL Dachau, Konzentrationslager Dachau1 – te nazwy przez dłuższy czas nic nie mówiły, bo faktyczny charakter tego miejsca był tajny. Wśród więźniów w początkowym okresie dominowali kryminaliści, ale byli tam przetrzymywani także więźniowie polityczni, którzy nie zgadzali się z programem i metodami hitlerowców, mimo że ci władzę zdobyli przecież w sposób demokratyczny i cieszyli się ogromnym poparciem niemieckiego społeczeństwa. Obóz koncentracyjny to wynalazek Niemców2. Znano wcześniej więzienia, nawet bardzo ciężkie katownie, znano obozy pracy, obozy jenieckie, ale obóz koncentracyjny w niemieckim wydaniu był czymś zupełnie innym. Było to miejsce, gdzie Niemcy kierowali więźniów pojmanych w bardzo wielu krajach. Byli to więźniowie w każdym wieku, każdym stanie zdrowia, każdej pozycji społecznej i każdego zawodu. Łączyło ich jedno: przez hitlerowski reżim zostali uznani za wrogów. To wystarczało. Nie był potrzebny żaden wyrok sądu, żeby trafić do obozu. Wystarczyło spełnić jeden warunek: ktoś decyzyjny musiał uznać więźniów za „nieludzi”, „podludzi”, za inny, gorszy gatunek. Wtedy było możliwe stworzenie piekła. Niemcy przećwiczyli to wszystko w XIX-wiecznej Afryce. Na terenie dzisiejszej Namibii jeszcze przed I wojną światową Niemcy stworzyli sieć obozów, które można już nazwać koncentracyjnymi. W efekcie niewolniczej pracy, głodu i usankcjonowanych zabójstw zginęło wówczas 65 tysięcy członków liczącego 80 tysięcy osób plemienia Herero i Namaqua. Niemcy po stłumieniu powstania Hererów postanowili całkowicie zgładzić ten naród. Służyły temu m.in. obozy, które można nazwać obozami zagłady. W okolicy miasta Luderitz zorganizowali obóz śmierci, gdzie zgładzono kilka tysięcy osób. Pewne analogie z tym co Niemcy przygotowali i zrealizowali w latach 1933-1945 narzucają się same.

Kluczem do zrozumienia obozów jest to, co próbowała opisać Hannah Arendt w „Korzeniach totalitaryzmu”3, ale także w książce, która zrobiła tak ogromne wrażenie na Gustawie Herlingu-Grudzińskim „Eichmann w Jerozolimie – rzecz o banalności zła”4. „Dla Herlinga-Grudzińskiego „banalność zła” była genialną formułą. Precyzyjnie oddawała istotę wszelkich ideologii, których fundament stanowiło lub stanowi wielopoziomowe odczłowieczenie, w różnym stopniu i zakresie, oprawców i ofiar, a konsekwencją była lub jest ich nieredukowalna zbrodniczość” – czytamy w świetnym eseju Pawła Panasa5. Poszukiwanie prawdziwych przyczyn zła w wymiarze niemieckiego czy sowieckiego ludobójstwa nie ma końca, ale według wielu myślicieli (włącznie z przywołanym autorem „Innego Świata” i autorką „Korzeni totalitaryzmu) w najprostszym, najuboższym schemacie jest konieczne zaistnienie dwóch warunków: jakiś obiektywny „rdzeń metafizyczny” będący złem samym w sobie (Herling-Grudziński nazwie go „śladem diabła”) i oderwanie człowieka z jego człowieczeństwa, zdarcie – czasem bolesne – warstwy ludzkiej z postaci ofiar i katów. Jak można rozumieć tę optykę, dopóki mamy do czynienia z ludźmi, piekło się nie wydarzy. Trzeba, by kaci byli przekonani, że ofiary nie należą do tego samego gatunku biologicznego, do tej samej kategorii stworzeń. Że nie są ludźmi, są robakami, insektami, podludźmi, a oni sami wznoszą się na poziom nadczłowieka i są jedynie narzędziami w rękach historii, boga, wodza. Wtedy mogą się dziać i dzieją rzeczy straszne. Jak zobaczymy niebawem na przykładzie niewielkiej wsi Potulice, oba te warunki zostały spełnione w latach 30. i 40.

Wydaje się, że kwestie techniczne, cała ta logistyka obozowej śmierci i cierpień jest wtórna, ale przecież nie mniej istotna. Doświadczenia z Afryki Niemcy postanowili wykorzystać przy projektowaniu i prowadzeniu obozów koncentracyjnych dla własnych obywateli po dojściu do władzy narodowych socjalistów z Adolfem Hitlerem na czele. Dachau jak wspomniano miał być i był obozem wzorcowym, tam właśnie Niemcy doskonalili kwestie logistyczne związane z prowadzeniem obozów koncentracyjnych.

Pobyt w obozie miał różne cele, oficjalne i faktyczne. Oficjalnie, co głosił wielki napis na bramie wejściowej do wielu obozów, chodziło o reedukację poprzez pracę. Arbeit macht frei – praca czyni wolnym. To generalnie dość pozytywne, optymistyczne założenie, ale zupełnie nieprawdziwe, przynajmniej nie w kontekście niemieckich obozów koncentracyjnych. Czasem oficerowie przyjmujący nowe transporty krzykiem uświadamiali więźniów, że jedyną drogą wyjścia stamtąd jest krematoryjny komin. Oczywiście chcieli w ten sposób zgasić nadzieję i złamać jakikolwiek opór, ale mieli przecież dużo racji. Mylili się, bo inne drogi też istniały, ale były dostępne dla nielicznych więźniów. Z obozu można było wyjść na przykład wtedy, gdy zamożna rodzina wykupiła więźnia. Niemcy byli bardzo łasi na łapówki, zwłaszcza w drugiej fazie wojny, po rozpętaniu przez Hitlera frontu na wschodzie. Pamiętajmy skrajną biedę w powersalskich Niemczech, biedę oznaczającą dosłowny głód także tych profesjonalistów, którzy nigdy wcześniej i nigdy później nie musieli się martwić o środki na godziwe życie: nauczycieli, lekarzy, urzędników. Czasem z obozów zwalniani byli ci, którzy oddawali przysługi SS, gestapo lub innym niemieckim służbom wojskowym i cywilnym, ale to były bardzo wyjątkowe sytuacje. Zwykle więźniowie mieli być przetrzymywani „do końca wojny”, czyli w nieskończoność. Zresztą brak wyroku określającego długość odosobnienia, czy w ogóle brak wyroku, brak nawet formalnie sprecyzowanych zarzutów, był jednym z elementów poniżania, odczłowieczania więźniów. Eugen Kogon, więzień Buchenwaldu i autor klastycznego opracowania pokazującego mechanizm niemieckich obozów6, bardzo mocno opisał prawdziwy plan Niemców w kontekście obozów: „Celem była likwidacja każdego rzeczywistego czy domniemanego wroga władzy narodowosocjalistycznej. Formami działania terroru były: izolacja, niesława, zdeptanie godności, złamanie ducha i fizyczne zniszczenie. Im okrutniej, tym lepiej; im dokładniej, tym na dłużej. Nie chodziło przecież o sprawiedliwość; lepiej dziesięciu niewinnych za drutami niż jeden rzeczywisty wróg na wolności!7”. Na wschodzie takie same cele miały sowieckie łagry, a bezpośrednio po wojnie to motto wciąż było rzeczywistym regulaminem w Potulicach zarządzanych przez komunistyczną władzę, której na ręce patrzyli radzieccy towarzysze.

W czasie wojny obozy były zgodnie z nazistowskim prawem podzielone na kilka rodzajów: obozy przesiedleńcze, obozy pracy, koncentracyjne, obozy zagłady. O ile te ostatnie rzeczywiście zdecydowanie się odróżniały od pozostałych, to granice między rodzajami obozów były bardzo płynne. W obozach zagłady, takich jak m.in. Sobibór czy Treblinka, wszystko było podporządkowane wyłącznie temu, żeby więzień jak najszybciej z kolejowej rampy trafił do komory gazowej i potem do krematorium, tu nie było mowy o niewolniczej pracy, tylko o możliwie szybkiej eksterminacji. W pozostałych obozach, choć docelowym efektem miało być fizyczne wyniszczenie więźniów, wcześniej chciano ich możliwie długo eksploatować na rzecz Rzeszy, a część więźniów, zwłaszcza dzieci o budowie anatomicznej pasującej do nordyckiego wzorca, próbowano pozyskać dla niemczyzny.

Tak czy inaczej wszystkie nitki prowadziły do Heinricha Himmlera, choć same obozy wymyślił nie on, a Reinhard Heydrich, szef niemieckiej służby bezpieczeństwa od 1932 roku. Jednak to Himmler był prawą ręką Adolfa Hitlera, jemu właśnie podlegały wszystkie obozy koncentracyjne. To Himmler odpowiadał nie tylko za stworzenie Einsatzgruppen odpowiedzialnych za mordowanie ludności cywilnej na terenie okupowanej Polski, ale także na zlecenie Hitlera przygotował i przeprowadził akcję mordowania nieuleczalnie chorych i chorych umysłowo Niemców (Akcja T4). Ta swoista akcja eutanazji była prowadzona nie tylko na terenie Niemiec, ale także na obszarach zajętych przez Niemców we wrześniu 1939 roku. Chodziło najogólniej o to, żeby „wyeliminować życie niewarte życia”, czyli przede wszystkim pacjentów chorych psychicznie. Akcja miała ogromny zasięg i z różnym natężeniem trwała od 1939 do 1944 roku. Nawet Niemcy oczadzeni nazizmem nie byliby w stanie zaakceptować takiego barbarzyństwa, więc Aktion T4 była prowadzona bez rozgłosu, a od pewnego czasu została całkowicie utajniona. Wiemy dzisiaj na pewno, że Niemcy wymordowali łącznie około 200 tysięcy osób upośledzonych i niepełnosprawnych. Technologia masowego zabijania ludzi rodziła się właśnie podczas akcji T4. To wówczas przetestowano mordowanie zastrzykami fenolu i benzyny, trucie gazem w specjalnych komorach itd. Wszystkie te metody później doskonalono w obozach koncentracyjnych, ale pierwszymi ofiarami były osoby upośledzone i niepełnosprawne. Niemcy nie stronili – jeśli sytuacja pozwalała – także od tradycyjnych metod odbierania życia. Pacjentów szpitala psychiatrycznego w Świeciu zamordowano razem z ich bohaterskim dyrektorem, doktorem Józefem Bednarzem8 w sposób klasyczny: w plecy stojących nad dołami śmierci strzelano z karabinów, czasem jeszcze żywych zasypywano piachem, czasem dobijano kolbą, szpadlem.

Himmler miał obsesję na punkcie osób niepełnosprawnych, ale też i Polaków, czy szerzej: Słowian, w których – jak twierdził – „ukryta jest bestia”. Już po ataku Niemiec na sowiecką Rosję odbył się w Poznaniu ważny wiec, podczas którego Himmler jednoznacznie i dobitnie przedstawił swój punkt widzenia. „To, czy inne narody żyją w dobrobycie, czy umierają z głodu, interesuje mnie tylko na tyle, na ile potrzebujemy ich jako niewolników dla naszej kultury. Inaczej nie jestem zainteresowany9” – mówił. Ci, którzy go słuchali, także nie byli zainteresowani losem tych, którzy nie byli Niemcami, ani ich niewolnikami. Byli niczym chwasty, które przeszkadzają, a nie wnoszą niczego dobrego. Nie budzili nawet nienawiści, raczej odrazę.

Więc jeszcze raz, żeby to wybrzmiało jak najwyraźniej: Niemcy byli odpowiedzialni za całe zło wyrządzane w obozach koncentracyjnych. Niemcy i tylko Niemcy stworzyli system, który umożliwił powstanie i funkcjonowanie obozów koncentracyjnych na okupowanych przez nich ziemiach Rzeczpospolitej. A kto był odpowiedzialny za zbrodnie dokonywane na Niemcach po wojnie? Poznamy kilku konkretnych sprawców, wykonawców, ale kto ponosi tę głębszą, fundamentalną odpowiedzialność? Sowieci okupujący Polskę po 1945 roku zwykle tuż po przejściu frontu adaptowali niemieckie obozy na własne i internowali w nich wszystkich tych, których uważali za wrogów nowego systemu. Czasem używali do tego polskiej milicji, ale czy rzeczywiście można tę milicję nazywać polską? Czy administracja państwowa w 1945 roku i później naprawdę była polska? Czy nie jest tak, że polskie wojsko w tym czasie w lasach organizowało się do kolejnej wojny, do kolejnego etapu walki o niepodległość kraju? Kto był rzeczywistym decydentem na polskich terenach co najmniej w pierwszych latach po wojnie?

Przypomnijmy sobie w kilku zdaniach o jakiej rzeczywistości mówimy. Polska w czasie wojny straciła ponad sześć milionów obywateli, w tym ponad dwa miliony dzieci. Przemysł w jednej trzeciej został zniszczony, podobnie rolnictwo i budownictwo, transport w połowie przestał istnieć. A jednak wciąż w granicach nowej Polski – znacznie różniących się przecież od przedwojennych – wciąż mieszkało około 24 milionów osób. Pierwsze powojenne lata to ogromna, gigantyczna i czasem chaotyczna wędrówka ludów. Niemcy wyjeżdżają lub są wyrzucani za Odrę, na ich miejsce są przesiedlani wyrzucani zza Buga Polacy, do Związku Radzieckiego wywożeni są Ukraińcy, Białorusini i Litwini, a w drugą stronę wracają Polacy internowani przez Armię Czerwoną w głębi ZSRR. Oczywiście nie wszyscy, ale i tak według szacunków półtora miliona Polaków w pierwszych kilku powojennych latach wróciło ze zsyłki. Tyle samo polskich przedwojennych obywateli wróciło z Niemiec, Austrii i innych państw, do których Niemcy wywozili Polaków „na roboty”. Milion osób decyduje się na przeprowadzkę z biednego wschodu kraju na „ziemie odzyskane”, jak nazywano tereny dotychczas niemieckie przyznane po wojnie Polsce. To nie są dobre lata: naród wykrwawiony, zrozpaczony, czujący się wciąż pod okupacją, tyle tylko że czerwoną, a nie brunatną. W lasach wciąż walczą polscy żołnierze, których dużo później nazwiemy Niezłomnymi lub Wyklętymi. W kraju stacjonują niezliczone rzesze czerwonoarmistów. Nowy polski rząd jest po prostu narzucony przez Stalina. Nie uznają go alianci, ale żelazna kurtyna powoli zaczyna się opuszczać dzieląc Europę na dwie wrogie części. W czerwcu 1945 roku powstaje rząd jedności narodowej uznawany już przez wszystkich europejskich graczy. Rok później odbywa się w Polsce referendum, sfałszowane przez komunistów, które daje im legitymację do wprowadzania w kraju nowego systemu importowanego z Moskwy. W styczniu 1947 roku odbywają się pierwsze po wojnie wybory do Sejmu. Komuniści bez żadnych wyroków, bez stawiania żadnych zarzutów aresztują 50-60 tysięcy działaczy i sympatyków Polskiego Stronnictwa Ludowego, które stanowiło realną alternatywę dla wielu Polaków. Około dwustu działaczy tego ugrupowania przed wyborami zostaje zamordowanych przez „nieznanych sprawców”. Polska bezpieka pod nadzorem NKWD fałszuje wyniki wyborów tak, żeby się zgadzały z oczekiwaniami Moskwy. „Komuniści, zdając sobie sprawę z nikłego poparcia społecznego, które w żaden sposób nie przełożyłoby się na pozytywny rezultat wyborczy, mając jednocześnie do dyspozycji administrację publiczną, tajną policję polityczną i wojsko, dopuścili się różnego rodzaju nadużyć i malwersacji, które sprawiły, iż zarówno referendum, jak i wybory nie spełniły standardów demokratycznych. Oszustwa te sprowadzały się z jednej strony do przygotowania systemu i aparatu fałszerstw wyborczych, z drugiej natomiast do zastraszenia przeciwnika politycznego i tej grupy społeczeństwa, która go popierała10” – pisze Kamila Churska-Wołoszczak przestawiając kulisy tej wyborczej farsy w ówczesnym województwie pomorskim.

Czy w tych okolicznościach rzeczywiście można mówić o polskiej odpowiedzialności za to, co się działo w obozach zlokalizowanych na naszym terytorium? Moim zdaniem: nie. Nie można. To byłoby nadużycie. Okupacja sowiecka różniła się od niemieckiej tym, że Niemcy samodzielnie rządzili na terenie całego kraju, a Rosjanie ustanowili marionetkowy rząd i rękami polskich komunistów wprowadzali nowy porządek. Ale czy to wystarcza, żeby uznać polską odpowiedzialność za to, co się działo na bez wątpienia okupowanym terenie? Czy komunistyczne rządy powstałe po ewidentnie, bez najmniejszych wątpliwości sfałszowanych wyborach 1947 roku miały jakąkolwiek legitymację do sprawowania władzy w imieniu polskiego narodu? Wydaje się, że to pytania retoryczne, ale warto na nie odpowiedzieć: Polska przynajmniej w pierwszych powojennych latach nie była państwem suwerennym, była krajem okupowanym, z marionetkowym rządem ustanowionym przez okupanta.

Zacznijmy jednak od początku. Po I wojnie światowej i klęsce Niemców Polska wreszcie odzyskała niepodległość. Był to efekt zarówno powstań, jak i zabiegów dyplomatycznych, ale także pewnej korzystnej dla nas sytuacji geopolitycznej. Tak czy inaczej na mapy świata wróciła Polska. Zupełnie już inna niż była przed rozbiorami, ale przecież i świat był już inny. W granicach Rzeczpospolitej znalazły się tereny zdominowane przez ludność polską, ale także obszary etnicznie zdominowane przez mieszkańców przyznających się do innych narodowości. Na Pomorzu mieliśmy całkiem niemałe mniejszości, z których największy żal i pretensje do nas i całego świata mieli Niemcy. To był poważny problem, który mógł przerodzić się coś groźniejszego niż tylko wzajemne urazy. I tak też się stało.

Odniemczanie Pomorza

Absolutnie nie chodzi mi o szukanie usprawiedliwień dla niemieckich zbrodni dokonywanych po wrześniu 1939 roku, ale o zrozumienie przyczyn, dla których zwykli Niemcy dali sobie w krótkim czasie tak radykalnie przeprogramować sumienia i rozumy, że od tygodni przygotowywali listy sąsiadów, których później brutalnie, bez skrupułów mordowali.

Pierwsza wojna skończyła się porażką Niemiec i wskutek zabiegów dyplomatycznych podpartych polityką faktów dokonanych (takich choćby jak powstania śląskie i powstanie wielkopolskie) powrotem na mamy Europy Rzeczpospolitej jako niezależnego, niepodległego bytu państwowego. Interesuje mnie tutaj tylko Pomorze, a zwłaszcza okolice Bydgoszczy, gdzie od wieków Polacy i Niemcy żyli ze sobą we względnej zgodzie. Był to teren pogranicza, gdzie od średniowiecza ścierały się wpływy polskie, pruskie, a w pewnym okresie także rosyjskie (granice zaboru rosyjskiego przebiegały raptem kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Bydgoszczy). Polacy i Niemcy musieli nauczyć się żyć w kooperacji, bo tak było po prostu łatwiej. Do tych dwóch nacji trzeba koniecznie dodać Żydów, którzy w Bydgoszczy i pobliskim Fordonie mieli bardzo liczną i zamożną reprezentację. Nie było tutaj większych niż gdzie indziej zatargów, choć jak na całym Pomorzu, akcja „odniemczania” była prowadzona przez polską administrację dość konsekwentnie.

Czy można się dziwić, że Polacy chcieli stan prawny ujednolicić ze stanem faktycznym? Traktat wersalski przyznający Polsce znaczną część Pomorza nie sprawił, że niemieckie struktury administracyjne i ludzie je tworzący nagle zniknęli. Warszawa doskonale to widziała i kwestią polskiej racji stanu było przygotować taką operację, żeby nowa Rzeczpospolita naprawdę była jednym organizmem. „Pamiętając na świeżo 123 lata zaborów, starano się m.in. usunąć ze stanowisk państwowych Niemców oraz zapobiegać germanizacji polskich ewangelików przez niemieckich pastorów. Działania te były krytycznie przyjmowane za granicą. Liga Narodów takie zachowanie określiła mianem „rozrachunku z ciemiężcami”. W społeczeństwie relacje z mniejszością niemiecką w porównaniu ze stosunkami przed rozbiorami uległy ochłodzeniu. Na przestrzeni lat 1919-1926 wielu Polaków, mając wciąż w pamięci zabory do mniejszości niemieckiej, odnosiła się niepewnie, podejrzliwie i z dystansem” – pisze Justyna Piruta11. Patrząc z perspektywy Bydgoszczy, analizując choćby polską międzywojenną prasę, trudno nazwać działania polskiego rządu „rozrachunkiem z ciemiężcami”. Chodziło raczej o przejęcie rzeczywistej odpowiedzialności i sprawczości nad obszarem podlegającym polskiej jurysdykcji. Kwestie nieraz bardzo ostrej konkurencji gospodarczej czy kulturowej między polskimi i niemieckimi mieszkańcami Pomorza to zupełnie inny temat, ale w tych sprawach rząd był raczej arbitrem niż stroną. Tutejsi Niemcy mimo wszystko opuszczali swoje małe ojczyzny i ruszali za chlebem wgłąb Rzeszy. Efektem działań polskiego, ale przecież także niemieckiego rządu był błyskawiczny spadek liczby mieszkańców Pomorza przyznających się do narodowości niemieckiej. W 1919 roku w województwie pomorskim Niemców było blisko 39 procent, a po dwóch latach już jedynie 20 procent. W latach trzydziestych już tylko ok. 9-12 procent mieszkańców Pomorza było Niemcami. „W Bydgoszczy na początku 1920 r. stanowili prawie 80 procent ludności, rok później około 25 proc., a w 1933 r. tylko 8 proc.”12.

Niemcy wyjeżdżali z całego Pomorza, ale i z Bydgoszczy, z poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości. Żyli tu przecież od wielu pokoleń, budowali swoje mniejsze i większe firmy, sklepy, domy, gospodarstwa i nagle okazało się, że nie są już u siebie. W Bydgoszczy Niemcy przed 1920 rokiem zdecydowanie dominowali, teraz czuli się obco. To musiał być dla wielu potężny wstrząs. Nie mogli zrozumieć, co się stało. „Wielu z nich nie pogodziło się z tym faktem, sytuację tę uważali za tymczasową, oczekując w niedalekiej przyszłości rewizji granic” – piszą Izabela Mazanowska i Tomasz Ceran13. Tak jak później polscy żołnierze walczący w lasach z komunistami, tak i Niemcy po I wojnie wierzyli, że to jeszcze nie koniec. Że zbliżająca się wojna ponownie poprzestawia europejskie granice państw i wpływów.

Do Bydgoszczy Wojsko Polskie wkroczyło 20 stycznia 1920 roku. Na mocy traktatu wersalskiego miasto wróciło do Bydgoszczy, a Niemcom dano możliwość „optowania”, czyli podjęcia decyzji o zostaniu lub wyjeździe do Niemiec. „Niemcy w większości wówczas wyjechali. Odtąd sami stanowili mniejszość, szacowaną na kilka tysięcy osób. Mniejszość ta miała zagwarantowana w konstytucji i oddzielnym traktacie rozległe uprawnienia, obejmujące własną reprezentację w sejmie, senacie i we władzach miejskich. Mieli też Niemcy własne szkolnictwo, niższe i średnie. Ogromne gimnazjum, które budowali w ostatnich latach (Dürer-Schule), stanowiło widoczny i nawet, można powiedzieć, agresywny akcent urbanistyczny w dzielnicy Bielawki (dzisiaj mieści się tam Uniwersytet Kazimierza Wielkiego – przyp. PS). Czynne były liczne kościoły ewangelickie skupiające samych Niemców i jeden kościół Niemców-katolików (Św. Ignacego na Starym Rynku)” – pisał Zbigniew Raszewski14. Spośród wielu niemieckich instytucji działających w dwudziestoleciu międzywojennym w Bydgoszczy można wymienić także Konserwatorium Muzyczne Winterfelda przy ulicy Gdańskiej, wielkie księgarnie, dziennik „Deutsche Rundschau”, teatr Deutsche Bühne Bromberg, wielkie sklepy (jak Schweizerhof). Raszewski wspominał, że w niemieckich sklepach Niemców obsługiwano po niemiecku, a Polaków po polsku.

„Pamiętnik gapia” jest doskonałym źródłem, by zobaczyć w pełnej krasie i spróbować zrozumieć relacje polsko-niemieckie w przedwojennej Bydgoszczy. Bywały oczywiście różne zatargi, także przed dojściem do władzy w Niemczech narodowych socjalistów, ale zwykli ludzie żyli ze sobą bez większych problemów i w pewnym sensie na przekór władzom, które uparcie dążyły do konfrontacji. „Lud o to wszystko początkowo mało dbał i w masie swojej gotów był – ku utrapieniu niemieckich elit – przystosować się do nowych warunków. Wielu Niemców się polonizowało. Zresztą w wielu środowiskach trwały więzy sąsiedzkie, nieraz długotrwałe, bo ja wiem, może odwieczne” – pisał Raszewski15.

Polskę na arenie międzynarodowej nazywano „państwem sezonowym”, traktowano jako twór tymczasowy, formację państwową, której termin ważności jest bardzo krótki. Historycy mówią dzisiaj, że Niemcy traktat wersalski podpisali, ale nigdy nie zaakceptowali jego postanowień. Przede wszystkim utrata Pomorza miała być krzywdą dla Niemiec, dla Rzeszy. Miała być niesprawiedliwością dziejową i gwałtem na historycznej tkance narodowościowej i administracyjnej tej części Europy. Drugim biegunem byli zwykli Niemcy, którzy mieli ucierpieć wskutek rozgrywek odbywających się wysoko ponad ich głowami. Na faktycznej czy rzekomej krzywdzie tutejszych Niemców od początku budował swoją narrację Adolf Hitler. Już w 1921 roku, czyli na ponad dekadę przed objęciem władzy w Niemczech, Hitler mówił, że „utworzenie państwa polskiego było największą zbrodnią na narodzie niemieckim16”.

Czy „zwykli” Niemcy też tak sądzili? W dużej mierze z pewnością powielali kalki narracyjne przyszłego wodza III Rzeszy, bo inaczej by nie złożyli w jego ręce mandatu do kierowania państwem. Tym niemniej dużo wcześniej, już w 1921 roku w Bydgoszczy została utworzona organizacja, partia polityczna pod nazwą Deutschtumsbund zur Wahrung der Minderheitsrechte in Polen. „Stawiała ona sobie za cel zjednoczenie wszystkich niemieckich organizacji politycznych; dokonywała również rozdziału funduszy płynących z Niemiec17” – pisze Paweł Kacprzak. Dwa lata później polskie władze zdelegalizowały tę organizację, a jej zadania przejęła kolejna – Deutsche Vereinigung im Sejm und Senat. Nie można uznawać tych organizacji za nazistowskie, ale z całą pewnością można je uznać za nacjonalistyczne. Byli w Bydgoszczy Niemcy, którzy nie tylko żyli marzeniami o powrocie miasta do Niemiec, ale też aktywnie do tego dążyli poprzez działania polityczne, społeczne, tożsamościowe. I czy można mieć do nich o to pretensje? O ile ich celem była dbałość o język i kulturę, o to, by niemieccy mieszkańcy Bydgoszczy nie zdecydowali się na asymilację i roztopienie w polskości, trudno im coś zarzucić. Polscy mieszkańcy miasta przez ponad sto lat będącego pod niemieckim zarządem na szczęście robili to samo. Na szczęście, bo gdyby się poddali i zniemczyli, dzisiaj być może miasto to byłoby częścią niemieckiego Pomorza.

W Bydgoszczy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zwykli Polacy i Niemcy żyli we względnej symbiozie, a przynajmniej w codziennym życiu unikano wzajemnych zatargów. Umiejętność omijania sytuacji, które mogłyby stanowić zarzewie poważniejszego problemu to wyjątkowa sztuka, która była naturalna w miastach pogranicza, w miastach wielokulturowych. I wielka odpowiedzialność elit po obu stronach, bo niezmiernie łatwo jest rozpalić tlącą się zwykle pod powierzchnią naturalną nieufność w otwartą wrogość. Proces odwrotny jest dużo trudniejszy, a czasem wręcz niemożliwy. Do legendy przeszło wydarzenie, które bydgoszczanom polskiego i niemieckiego pochodzenia przypomniało o tym, jak delikatna była to koegzystencja. Chodzi o niemiecki klub wioślarski Frithjof. W 1914 roku została otwarta piękna, nowoczesna, imponująca przystań należąca do tego klubu. W 1920 roku Polacy zarekwirowali ten obiekt na kwaterę dowództwa brygady, ale niedługo później wrócił on w niemieckie ręce. Klub rozwijał się bardzo prężnie, był w Bydgoszczy bardzo widoczny. „W trakcie któregoś ze „zbliżeń” polsko-niemieckich ktoś wpadł nawet na pomysł puszczenia tego klubu na defiladę. Ze strony Niemców miał to być przejaw lojalności, za którą publiczność polska miała odpłacić życzliwym przyjęciem” – opisywał Zbigniew Raszewski w „Pamiętniku gapia18”. „Pamiętam szok, jaki wywołała wśród widzów niemiecka komenda i przeraźliwy gwizd, jeszcze głośniejszy od tych, które witały Policję Państwową i „Strzelca”. Widzę także złe, pełne wzgardy spojrzenia pierwszego szeregu Niemców. Więcej takich prób, moim zdaniem, nie było19” – wspominał Raszewski. Polscy i niemieccy mieszkańcy Bydgoszczy żyli ze sobą we względnej zgodzie, ale byli niesłychanie wrażliwi na narzucane im próby pogłębienia tej relacji. Tym niemniej w pierwszym okresie polskiej międzywojennej niepodległości mówienie o otwartym konflikcie między polskimi i niemieckimi bydgoszczanami byłoby znaczącym nadużyciem.

Żydowska mniejszość żyła w Bydgoszczy jakby obok dwóch dominujących nacji, prowadząc rozległe interesy z przedstawicielami wszystkich narodowości, ale jednocześnie nieco stroniąc od życia politycznego. Pierwsze organizacje syjonistyczne zaczęły w Bydgoszczy działalność dopiero w drugiej połowie lat 20. Wiemy, że funkcjonowała w mieście partia Syjonistów Ogólnych, oddział Syjonistów-Rewizjonistów (Brith ha-Zohar) i radykalniejszy odłam syjonistów ogólnych Al ha-Miszmar20. Do bydgoskiej Rady Miejskiej w okresie międzywojennym dostało się troje Żydów, wszyscy z list niemieckich. W pierwszej komisarycznej Radzie Miejskiej zasiadali Robert Aron i Wilhelm Baerwald, później dwie kolejne kadencje mandat sprawowała Klara Rittler, a przez krótki czas w radcowskich ławach zasiadał także księgowy Otto Blumenthal. Od lat 30. bydgoscy Żydzi nie mieli w samorządzie swoich przedstawicieli.

Ważnym testem żydowskiej (ale i niemieckiej) lojalności wobec nowego, odrodzonego państwa polskiego była krytyczna dla naszej raczkującej państwowości kwestia granic wschodnich. Po rewolucji bolszewickiej rosyjski (czy raczej: radziecki) rząd nie był uznawany na arenie międzynarodowej, także i przez Warszawę. W związku z tym granica między zmartwychwstałą Polską a raczkującą Rosją sowiecką nie była ustalona i zaakceptowana przez żadne z tych państw. Po wycofaniu się ze spornych terenów armii niemieckiej, musiało do starć między wojskiem polskim i radzieckim. Na przełomie 1918 i 1919 roku Sowieci ruszyli na zachód przejmując kolejne terytoria i powołując do życia m.in. Białoruską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W połowie lutego 1919 roku doszło do pierwszych potyczek między Armią Czerwoną a Wojskiem Polskim. Długi czas walki były prowadzone w pewnej odległości od ziem rdzennie polskich. W maju 1920 roku bolszewicy ogłosili stan wojenny. Do wojny z Polską zgłosiło się wówczas około miliona ochotników, w tym wielu carskich oficerów. Byt Rzeczpospolitej stanął pod znakiem zapytania.

Polskie siły zbrojne były zbudowane na bazie żołnierzy i oficerów Legionów, walczących od 1914 do 1918 roku jako jednostka pomocnicza armii austriackiej. Byli to żołnierze pochodzący z korpusów polskich w Rosji, żołnierze Armii Wielkopolskiej, ochotnicy, żołnierze z poboru, który nie obejmował terenów zamieszkiwanych przez mniejszości narodowe. Od lipca do września 1920 roku do armii zgłosiło się ponad sto tysięcy ochotników21. Badacze wskazują, że w tym zbiorze było około trzy procent Żydów. „Wojna z agresją bolszewicką była sprawą polską. Mniejszości nie chciano w nią angażować, co było widoczne już na etapie organizowania poboru, ani też obywatele należący do mniejszości nie przejawiali zainteresowania sprawą walki z bolszewikami. Wojna z bolszewikami postrzegana była jako sprawa polska, nie w sensie państwowym, lecz narodowym. (…) Armia nie miała zaufania do żołnierzy należących do mniejszości, szczególnie w początkowym okresie odrodzonej państwowości polskiej22” – piszą prof. Teresa Gardocka i prof. Dariusz Jagiełło. O ile bogatsza warstwa żydostwa dążyła do asymilacji i widziała swoją przyszłość w niepodległej Polsce, to biedotę fascynowała komunistyczna wizja świata. W przekazach z Białegostoku, Hrubieszowa, Łomży czy Siedlec widać wyraźnie, że ta ostatnia grupa mieszkańców entuzjastycznie witała wkraczającą Armię Czerwoną.

Nie sposób przemilczeć tematu obozu w Jabłonnie23, który formalnie był obozem ćwiczebnym, ale w rzeczywistości był miejscem, gdzie w pierwszych dniach sierpnia internowano kilka tysięcy Żydów. Spędzili oni tam nieco ponad trzy tygodnie. Jeśli chodzi o liczbę internowanych, to podawane w różnych źródłach liczby wahają się od kilku do 17 tysięcy poborowych, ochotników, żołnierzy i oficerów pochodzenia żydowskiego wycofanych z frontu. Po 25 dniach, gdy polskie zwycięstwo było już przesądzone, obóz po interwencji wicepremiera Ignacego Daszyńskiego został zlikwidowany.

Latem, kiedy ruszyła sowiecka ofensywa, stosunek Niemiec był oficjalnie neutralny. W rzeczywistości dało się odczuć, że Berlin kibicował raczej napastnikom, a nie obrońcom, wietrząc w spodziewanej klęsce Polski szansę na wzruszenie jeszcze świeżych, niezabliźnionych postanowień wersalskich. Trzeba też pamiętać, że zbliżały się terminy plebiscytów na Warmii, Mazurach, Powiślu i Górnym Śląsku. Od wyniku konfrontacji polsko-sowieckiej wielu mieszkańców uzależniało swoje decyzje odnośnie przyszłości. Niemcy borykali się z wizerunkiem państwa i narodu, który właśnie przegrał Wielką Wojnę, a Polacy byli na fali, byli narodem, który dopiero co umiejętnie, z olbrzymią gracją i żelazną skutecznością odzyskał swoje państwo. Kiedy mieszkańcy czternastu powiatów na Warmii, Mazurach i Powiślu 11 lipca 1920 roku podejmowali decyzję o swojej przynależności państwowej, opcja niemiecka wygrała w sposób bezdyskusyjny. Trudno powiedzieć, jaki wpływ na to miały momentami kompromitujące porażki Wojska Polskiego w konfrontacji z Sowietami.

Relacje władz niemieckich z sowiecką Rosją były niejednoznaczne. Berlin miał dużo obaw przed rozpaleniem Niemiec komunistyczną rewolucją (dopiero co zduszono taką próbę), ale widziano też ogromną szansę w ewentualnej klęsce Polski jako „państwa sezonowego”. Ta druga opcja wydaje się, że przeważała w kręgach decyzyjnych i opiniotwórczych ówczesnych Niemiec. „Obsesyjnie wrogie wobec Polski stanowisko wyrażał dowódca Reichswehry Hans von Seeckt. W poufnym odczycie wygłoszonym w lutym 1920 r. mówił na przykład: „Niemiecka ręka nie powinna być przyłożona do uratowania przed bolszewizmem Polski, śmiertelnego wroga Rzeszy, tworu i sprzymierzeńca Francji, rabusia ziemi niemieckiej, niszczyciela niemieckiej kultury. Jeśli diabeł będzie chciał zabrać Polskę, powinniśmy mu w tym dopomóc. Nasza przyszłość wiąże się z Wielką Rosją. Nie mamy innego wyjścia, nawet gdy dzisiejsza Rosja nam się nie podoba. Powinniśmy zatrzymać bolszewizm na naszej granicy, o ile w ogóle bolszewicy zechcą nas zaatakować, a to wydaje się mało prawdopodobne” – czytamy w opracowaniu24 prof. Stanisława Żerko. Oficjalnie 20 lipca prezydent Niemiec ogłosił neutralność tego państwa wobec wojny polsko-bolszewickiej, a pięć dni później rząd zakazał przewozu i wwozu do Polski dostaw wojennych.

Podczas gdy państwo niemieckie przynajmniej oficjalnie zajmowało stanowisko neutralne, ludność niemiecka zamieszkująca polskie Pomorze była do swojej nowej ojczyzny, walczącej właśnie z bolszewikami o przetrwanie, nastawiona wrogo. Tutejsi Niemcy zachowywali się czasem bardzo prowokacyjnie, dochodziło nawet do bezpośrednich atakó