Funny Story - Emily Henry - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Funny Story ebook

Emily Henry

4,3
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

33 osoby interesują się tą książką

Opis

 

Kolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu! Najnowsza powieść autorki bestsellerów „Beach Read” i „Book Lovers” już w Polsce

 

Były chłopak nowej dziewczyny byłego narzeczonego… Czy to może być zabawna historia?

 

Daphne uwielbiała, gdy Peter opowiadał ich historię – jak się poznali, zakochali w sobie i zamieszkali w jego rodzinnym mieście nad jeziorem, aby rozpocząć wspólne życie. Do czasu, aż się okazało, że owa opowieść to prolog zgoła innej historii miłosnej – z Petrą, przyjaciółką z dzieciństwa, w roli głównej.

 

Porzucona tuż przed ślubem, zdana na siebie i skromną pensję bibliotekarki z działu dziecięcego, Daphne ląduje w wynajmowanym mieszkaniu ze swoim kompletnym przeciwieństwem, ale i jedyną osobą, która może zrozumieć, w jakich tarapatach się znalazła – z Milesem, byłym chłopakiem Petry.

 

Współlokatorzy z musu: trochę niechlujny, chaotyczny Miles i pragmatyczna, nieco sztywna Daphne na co dzień mijają się w mieszkaniu. Aż pewnego wieczoru, po licznych szotach i dwóch butelkach wina wpadają na pomysł. Może nie jest niewinny ani rozsądny, ale kto miałby pretensje do dwóch tak bardzo zranionych serc?

 

 

 

„Każdą kolejną jej książkę uwielbiam bardziej od poprzedniej, do tego stopnia, że nie mogę się doczekać, aż zobaczę, co zrobi ze mną jej następna powieść!”Ali Hazelwood

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 490

Oceny
4,3 (2407 ocen)
1192
832
299
73
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marchewka1980

Nie oderwiesz się od lektury

uważam, że to najlepsza książka Emily Henry. Do tej pory na cztery dwie mi się bardzo podobały, dwie raczej średnio, ale ta jest zdecydowanie na pierwszym miejscu. Ta książka to wspaniały opis procesu budowania nowego życia, a właściwie budowania swojego "ja" na miejscu "my", którego już nie ma. Trochę też w tym przestrogi, żeby przede wszystkim myśleć o sobie, emocjonalnie, ale też finansowo (w sumie dość zaskakujący morał jak na taką lekturę!). Podobało mi się też to, że ci bohaterowie, chociaż naprawdę bardzo sympatyczni, nie są idealni, popełniają błędy, ale umieją się do nich przyznać i że chyba najważniejsze są tu po prostu rozmowy. To one dają początek zmianom, przyjrzeniu się sobie i swoim reakcjom, marzeniom czy potrzebom. W książkach tej autorki bardzo doceniam, że sceny intymne mają ogień, z jednej strony są bardzo obrazowe, a z drugiej zupełnie pozbawione żenujących opisów. Chciałabym, żeby powstawało więcej "lekkich" romansów na takim poziomie.
ajataa

Dobrze spędzony czas

Przede wszystkim ta książka skradła moje serce w momencie, kiedy przyszło autorce opisać głównego bohatera. Czekałam na taką książkę, w której nie będzie mężczyzny idealnego, z worem hajsu, lansu i opisów typu „zbudowany jak mokry sen każdej kobiety” i „na jego widok było mi mokro w 5 sekund”. Życzę sobie więcej podobnych historii. Końcówka troszkę słabsza, ale nadal myślę, że bardziej życiowa niż 50% piśmiennictwa w tym temacie obecnie na rynku. Polecam
halmar_girl

Nie oderwiesz się od lektury

Otwierasz książkę na chwilę i w mgnieniu oka przenosisz się do małego miasteczka w Michigan, popijasz wino w kameralnej winiarni, zagryzasz serem z lokalnej farmy, a Twoje serce rozgrzewa się i nawet nie wiesz, kiedy książka się kończy, a Ty przepadłaś na kilka godzin. Emily Henry to moja małomiasteczkowa comfort zone.
50
bachabak54

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, jestem zachwycona historią, zabawnymi dialogami, niesamowitą inteligencją autorki. Cudna🥰
30
katierina

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca ,porusza ważne aspekty życia, jak miłość, wzajemny szacunek i lojalność w związkach . a Autorka przypomina co stanowi o wartości człowieka. Nie znałam jej ksiazek,ale po tej lekturze jestem pozytywnie zaskoczona.
20

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Funny Story
Co­py­ri­ght © 2024 by Emily Henry Bo­oks, LLC All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mo­nika Skow­ron Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024
Re­dak­tor pro­wa­dząca: MAŁ­GO­RZATA WRÓ­BLEW­SKA
Re­dak­cja: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rekta: KA­TA­RZYNA SARNA
Pro­jekt okładki: SAN­DRA CHIU
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI / ga­rasz.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-48-1
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Bri, która ode­brała mnie z lot­ni­ska

tego wie­czoru, gdy się po­zna­ły­śmy, i za­wio­zła mnie

przez śnie­życę, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Je­steś moim skar­bem.

1

ŚRODA, 1 MAJA

108 DNI DO CHWILI, GDY BĘDĘ MO­GŁA WY­JE­CHAĆ

Nie­któ­rzy są uro­dzo­nymi ga­wę­dzia­rzami. Wie­dzą, jak opi­sać scenę, jak obrać od­po­wied­nią per­spek­tywę, kiedy za­milk­nąć, bu­du­jąc te­atralne na­pię­cie, albo tylko na­po­mknąć o nie­wy­god­nych szcze­gó­łach.

Nie zo­sta­ła­bym bi­blio­te­karką, gdy­bym nie prze­pa­dała za opo­wie­ściami, ale ni­gdy nie po­tra­fi­łam świet­nie przed­sta­wić swo­jej hi­sto­rii.

Gdyby pła­cili mi za każ­dym ra­zem, kiedy prze­ry­wa­łam wła­sną aneg­dotę, za­sta­na­wia­jąc się, czy wy­da­rze­nia miały miej­sce we wto­rek, a może tak na­prawdę był to czwar­tek, wtedy za­ro­bi­ła­bym przy­naj­mniej kilka gro­szy, przy czym nie opła­ca­łoby mi się mar­no­wać tyle czasu za tak drobną opłatę.

Na­to­miast Pe­ter nie miałby nic na kon­cie, za to cie­szyłby się za­chwy­co­nym au­dy­to­rium.

Uwiel­bia­łam, kiedy opo­wia­dał hi­sto­rię o tym, jak się po­zna­li­śmy.

Było to przed trzema laty pod ko­niec wio­sny. Miesz­ka­li­śmy wtedy w Rich­mond. Tylko pięć prze­cznic dzie­liło jego ele­ganc­kie miesz­ka­nie w od­re­stau­ro­wa­nej ka­mie­nicy w stylu wło­skim od mo­jego skrom­niej­szego, choć sta­ran­nie urzą­dzo­nego lo­kum.

Tego dnia wra­ca­łam z pracy do domu okrężną drogą przez park, czego za­zwy­czaj nie ro­bi­łam, ale po­goda była ide­alna. No i mia­łam na gło­wie ka­pe­lusz z du­żym mięk­kim ron­dem, któ­rego do­tąd nie no­si­łam, ale mama przy­słała mi go przed ty­go­dniem i czu­łam, że po­win­nam przy­naj­mniej spró­bo­wać. Czy­ta­łam, idąc – choć przy­rze­kłam, że prze­stanę to ro­bić, po­nie­waż pra­wie spo­wo­do­wa­łam wy­pa­dek ro­we­rowy kilka ty­go­dni wcze­śniej – kiedy na­gle po­wiew cie­płego wia­tru ze­rwał mi z głowy ka­pe­lusz, który prze­le­ciał nad krze­wem aza­lii i upadł u stóp przy­stoj­nego wy­so­kiego blon­dyna.

Pe­ter po­wie­dział, że wy­glą­dało to jak za­pro­sze­nie. Za­śmiał się nie­mal z sie­bie, kiedy do­dał: „Ni­gdy wcze­śniej nie wie­rzy­łem w prze­zna­cze­nie”.

Je­śli rze­czy­wi­ście było to prze­zna­cze­nie, to na­le­żało za­ło­żyć, że tro­chę mnie ono nie­na­wi­dzi, bo kiedy nie­zna­jomy po­chy­lił się, by pod­nieść moją zgubę, ko­lejny po­dmuch wia­tru po­de­rwał ka­pe­lusz w po­wie­trze, a ja rzu­ci­łam się w po­ścig za na­kry­ciem głowy pro­sto do śmiet­nika.

Ta­kiego me­ta­lo­wego, przy­mo­co­wa­nego do ziemi.

Ka­pe­lusz wy­lą­do­wał na ster­cie resz­tek chiń­skiego da­nia lo mein, kra­wędź po­krywy wbiła mi się w klatkę pier­siową, a ja upa­dłam z rzę­że­niem na zie­mię. Pe­ter opi­sał zaj­ście jako „uro­czo nie­zdarne”.

Po­mi­nął fakt, że rzu­ci­łam wią­zankę prze­kleństw.

„Za­ko­cha­łem się w Da­phne, gdy tylko pod­nio­słem wzrok znad jej ka­pe­lu­sza” – po­wie­dział, nie wspo­mi­na­jąc o ma­ka­ro­nie ze śmieci na mo­ich wło­sach.

Kiedy spy­tał, czy nic mi nie jest, od­po­wie­dzia­łam py­ta­niem: „Za­bi­łam ja­kie­goś ro­we­rzy­stę?”.

My­ślał, że ude­rzy­łam się w głowę. (Nie, po pro­stu zro­bi­łam złe pierw­sze wra­że­nie).

Przez mi­nione trzy lata Pe­ter od­ku­rzał Na­szą Hi­sto­rię przy każ­dej moż­li­wej oka­zji. By­łam pewna, że wple­cie ją za­równo w ślubne przy­sięgi, jak i mowę wy­gła­szaną na we­selu.

Ale nad­szedł jego wie­czór ka­wa­ler­ski i wszystko się zmie­niło.

Hi­sto­ria się wy­ko­le­iła. Zna­la­zła nową per­spek­tywę. I w no­wej wer­sji nie by­łam już główną bo­ha­terką, ale tyci kom­pli­ka­cją, która za­wsze bę­dzie wspo­mi­nana, by pod­krę­cić inną opo­wieść.

Da­phne Vin­cent, bi­blio­te­karka, którą Pe­ter wy­ło­wił ze śmiet­nika, pra­wie wy­szła za niego za mąż, ale ran­kiem po jego wie­czo­rze ka­wa­ler­skim na­gle zo­stała po­rzu­cona na rzecz jego „pla­to­nicz­nej” „naj­lep­szej” „przy­ja­ciółki”. Pe­try Co­mer.

Ale po co w ogóle miałby opo­wia­dać ich hi­sto­rię?

Wszy­scy w oto­cze­niu Pe­tera Col­linsa i Pe­try Co­mer znali tę opo­wieść: jak po­znali się w trze­ciej kla­sie, gdy po­sa­dzono ich obok sie­bie zgod­nie z ko­lej­no­ścią al­fa­be­tyczną na­zwisk, a po­łą­czyła ich wspólna mi­łość do po­ke­mo­nów. O tym, jak nie­wiele póź­niej ich matki się za­przy­jaź­niły, pil­nu­jąc dzieci pod­czas wy­cieczki do oce­ana­rium, a ich oj­co­wie po­dą­żyli śla­dem żon.

Przez ostat­nie ćwierć wieku Col­lin­so­wie i Co­me­ro­wie spę­dzali ra­zem wa­ka­cje. Wspól­nie ob­cho­dzili uro­dziny, je­dli bo­żo­na­ro­dze­niowe brun­che, ozda­biali swoje domy zdję­ciami w ram­kach ręcz­nej ro­boty, na któ­rych twa­rze Pe­tera i Pe­try ilu­stro­wały slo­gan „Naj­lepsi przy­ja­ciele na za­wsze”.

To, jak za­pew­nił mnie Pe­ter, czy­niło jego i naj­cu­dow­niej­szą ko­bietę, jaką zna­łam, „ra­czej ku­zy­no­stwem niż przy­ja­ciółmi”.

Jako bi­blio­te­karka na­prawdę po­win­nam przy­po­mnieć so­bie Mans­field Park lub Wi­chrowe Wzgó­rza, wszyst­kie te hi­sto­rie mi­ło­sne i po­krętne go­tyc­kie opo­wie­ści, w któ­rych dwoje bo­ha­te­rów naj­pierw wy­cho­wuje się ra­zem, a po­tem wcho­dzi w do­ro­słość i na końcu wy­znaje so­bie do­zgonną mi­łość.

Ale nie przy­szło mi to do głowy.

Dla­tego sie­dzę te­raz w swo­jej klitce, skro­luję ogól­nie do­stępne konta me­diów spo­łecz­no­ścio­wych Pe­try, ob­ser­wu­jąc każdy szcze­gół jej no­wego związku z moim by­łym na­rze­czo­nym.

Z są­sied­niego po­koju roz­lega się All By My­self w wy­ko­na­niu Ja­miego O’Ne­ala wy­star­cza­jąco do­no­śnie, żeby sto­lik u mnie drżał. Pan Do­rner, są­siad z miesz­ka­nia obok, wali w ścianę.

Pra­wie go nie sły­szę, bo wła­śnie do­szłam do zdję­cia Pe­tera i Pe­try wci­śnię­tych po­mię­dzy swo­ich ro­dzi­ców na wy­brzeżu je­ziora Mi­chi­gan – oto sze­ścioro nad­zwy­czaj atrak­cyj­nych lu­dzi uśmie­cha się, pre­zen­tu­jąc nad­zwy­czaj białe zęby po­nad pod­pi­sem: „Na naj­lep­sze rze­czy w ży­ciu warto po­cze­kać”.

Mu­zyka na­ra­sta jak na za­wo­ła­nie.

Za­trza­skuję lap­topa i zbie­ram się z ka­napy. Miesz­ka­nie to za­pro­jek­to­wano przed glo­bal­nym ocie­ple­niem, kiedy miesz­kańcy pół­noc­nego Mi­chi­gan nie po­trze­bo­wali kli­ma­ty­za­cji, więc choć jest do­piero maj, to już około po­łu­dnia miesz­ka­nie za­mie­nia się w pie­kar­nik.

Prze­cho­dzę ko­ry­ta­rzem pro­wa­dzą­cym do sy­pialni i pu­kam do drzwi Mi­lesa. Nie sły­szy mnie, bo zo­staję za­głu­szona przez Ja­miego. Prze­staję pu­kać, za­czy­nam wa­lić.

Sły­szę zbli­ża­jące się po­włó­cze­nie no­gami. Drzwi otwie­rają się, ze środka wy­pływa chmura dymu po tra­wie.

Brą­zowe oczy mo­jego współ­lo­ka­tora są za­czer­wie­nione. Mi­les ma na so­bie tylko bok­serki i śmieszny, zro­biony na dru­tach ko­lo­rowy pled, który po­sęp­nie zwisa z jego ra­mion ni­czym pe­le­ryna. Bio­rąc pod uwagę ogólny kli­mat pa­nu­jący w na­szym miesz­ka­niu-sau­nie, mogę się tylko do­my­ślać, że za­rzu­cił to na sie­bie tylko z przy­zwo­ito­ści. To chyba prze­sada ze strony fa­ceta, który po­przed­niego wie­czoru po­my­ślał, że miesz­kam z nim wy­star­cza­jąco długo, by mógł wziąć prysz­nic z go­łym tył­kiem przy sze­roko otwar­tych drzwiach.

Jego cze­ko­la­do­wo­brą­zowe włosy ster­czą na wszyst­kie strony. Pa­su­jąca do nich broda jest w sta­nie to­tal­nego cha­osu. Od­chrzą­kuje.

– Co tam?

– Wszystko gra? – py­tam, po­nie­waż przy­wy­kłam do roz­czo­chra­nego i roz­cheł­sta­nego Mi­lesa, ale nie przy­zwy­cza­iłam się do tego, by pusz­czał na cały re­gu­la­tor naj­smut­niej­szą pio­senkę świata.

– Taaa – mówi. – Wszystko gra.

– Mógł­byś tro­chę ści­szyć mu­zykę?

– Nie słu­cham mu­zyki – od­po­wiada śmier­tel­nie po­waż­nie.

– Hm, za­trzy­ma­łeś ją – stwier­dzam, na wy­pa­dek gdyby był na zbyt du­żym haju, by pa­mię­tać, co stało się nie da­lej niż przed trzema se­kun­dami. – Ale jest na­prawdę gło­śna.

Dra­pie się po brwi wierz­chem knykci, marsz­cząc czoło.

– Oglą­dam film, ale mogę ści­szyć. Sorki.

Nie ma­jąc ta­kiego za­miaru, zer­kam nad nim, by móc le­piej oce­nić sy­tu­ację.

W prze­ci­wień­stwie do reszty na­szego miesz­ka­nia, gdzie pa­no­wał wzo­rowy po­rzą­dek, kiedy się tu wpro­wa­dzi­łam, i na­dal jest ide­al­nie czy­sto, jego po­kój to ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy. Po­łowa płyt pię­trzy się na skrzyn­kach po mleku, gdzie rze­komo jest ich miej­sce. Łóżko jest nie­za­słane, leży na nim roz­be­be­szona koł­dra, a prze­ście­ra­dło wy­łazi spod ma­te­raca. Dwie znisz­czone ko­szule fla­ne­lowe zwi­sają z prze­waż­nie za­mknię­tych szu­flad ko­mody ni­czym du­chy, które ktoś uwię­ził w po­ło­wie ucieczki.

Sta­no­wiąc zu­pełne prze­ci­wień­stwo beży i kawy z mle­kiem z mo­jego po­koju, jego wnę­trze jest cha­otyczną, ale przy­tulną mie­szanką rdza­wych, musz­tar­do­wych i zie­lo­nych od­cieni z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Pod­czas gdy moje książki stoją schlud­nie w bi­blio­teczce i na półce, którą za­mon­to­wa­łam nad oknem, jego (nie­liczne) leżą ze sfa­ty­go­wa­nymi grzbie­tami roz­rzu­cone na pod­ło­dze. In­struk­cje ob­sługi sprzę­tów elek­tro­nicz­nych, po­je­dyn­cze na­rzę­dzia, otwarta paczka kwa­śnych żel­ków po­nie­wie­rają się na bla­cie biurka, a na pa­ra­pe­cie pa­ty­czek ka­dzi­dła pali się mię­dzy kil­koma za­ska­ku­jąco peł­nymi ży­cia ro­śli­nami do­nicz­ko­wymi.

Mój wzrok przy­kuwa te­le­wi­zor. Na ekra­nie wid­nieje trzy­dzie­sto­let­nia Re­née Zel­l­we­ger, odziana w czer­woną pi­żamę i do­no­śnie wy­śpie­wu­jąca pio­senkę w zwi­nięte w tubę cza­so­pi­smo.

– O mój Boże, Mi­les – mó­wię.

– Co? – pyta.

– Oglą­dasz Dzien­nik Brid­get Jo­nes?

– To do­bry film! – woła, nieco obron­nie.

– To świetny film – przy­znaję – ale ta scena trwa ja­kąś mi­nutę.

Po­ciąga no­sem.

– No i?

– No to dla­czego le­ciała przy­naj­mniej – tu zer­kam na te­le­fon – przez ostat­nie osiem mi­nut?

Marsz­czy czoło, łą­cząc przy tym ciem­no­brą­zowe brwi.

– Po­trze­bu­jesz cze­goś, Da­phne?

– Mógł­byś to ści­szyć? – py­tam. – Wszyst­kie ta­le­rze w szaf­kach dud­nią, a pan Do­rner pró­buje prze­bić się przez ścianę do sa­lonu.

Znów po­ciąga no­sem.

– Chcesz po­oglą­dać? – za­pra­sza.

W tym po­koju?

Zbyt duże ry­zyko tężca. To nie była wiel­ko­duszna myśl, ale już wy­czer­pa­łam swoje za­pasy wiel­ko­dusz­no­ści. Tak się dzieje, gdy twój ży­ciowy part­ner zo­sta­wia cię dla naj­mil­szej, naj­po­god­niej­szej, naj­ład­niej­szej ko­biety w sta­nie Mi­chi­gan.

– Dzię­kuję, nie – od­po­wia­dam.

Sto­imy chwilę bez słowa. Zwy­kle na­sza in­te­rak­cja nie trwa dłu­żej. Za­raz po­biję re­kord. Gry­zie mnie w gar­dle i pieką oczy.

– I czy mógł­byś nie pa­lić w domu? – do­daję.

Po­pro­si­ła­bym o to wcze­śniej, ale teo­re­tycz­nie miesz­ka­nie na­leży do niego. Wy­świad­czył mi wielką przy­sługę, kiedy po­zwo­lił mi tu za­miesz­kać.

Choć nie miał zbyt wielu opcji. Jego dziew­czyna wła­śnie się wy­pro­wa­dziła.

Do mo­jego miesz­ka­nia.

Z moim na­rze­czo­nym.

Po­trze­bo­wał ko­goś, kto bę­dzie pła­cić po­łowę czyn­szu, którą re­gu­lo­wała Pe­tra. Ja po­trze­bo­wa­łam miej­sca do spa­nia. Po­wie­dzia­łam: do spa­nia? Chyba do szlo­cha­nia.

Miesz­kam tu już trzy ty­go­dnie i mam dość tego, że przy­cho­dzę do pracy, śmier­dząc tak, jak­bym wra­cała pro­sto z kon­certu naj­mniej zna­nego ze­społu kon­ty­nu­ują­cego tra­dy­cję ka­peli Gra­te­ful Dead.

– Wy­sta­wię głowę za okno – obie­cuje Mi­les.

– Co? – do­py­tuję się.

Na­tych­miast wy­obra­żam so­bie cze­ko­la­do­wego la­bra­dora ja­dą­cego w sa­mo­cho­dzie, z otwar­tym py­skiem i zmru­żo­nymi od wia­tru oczami. Wła­śnie ta­kiego psiaka przy­po­mi­nał mi Mi­les, gdy wcze­śniej kilka razy spo­tka­li­śmy się na nie­zręcz­nych po­dwój­nych rand­kach z na­szymi obec­nie spa­ro­wa­nymi part­ne­rami. Przy­ja­znego i umię­śnio­nego pu­pila z za­dar­tym no­sem, przez co wy­glą­dał tro­chę psot­nie, i zę­bami, które ja­kimś cu­dem były zbyt ide­alne w po­rów­na­niu z jego tro­chę nie­chlujną twa­rzą.

Trzy ostat­nie ty­go­dnie od­ci­snęły na nim piętno w po­staci pew­nej dzi­ko­ści – był to la­bra­dor ugry­ziony przez wil­ko­łaka i pod­rzu­cony z po­wro­tem do schro­ni­ska. W tym ry­so­pi­sie, szcze­rze mó­wiąc, wi­dzia­łam też sie­bie.

– Wy­sta­wię głowę za okno, jak będę pa­lił – wy­ja­śnia.

– Do­bra – mó­wię. Nie mam do niego nic wię­cej. Zbie­ram się do wyj­ścia.

– Je­steś pewna, że nie chcesz obej­rzeć filmu?

O Boże.

Prawda jest taka, że Mi­les wy­daje się mi­łym go­ściem. Na­prawdę mi­łym! I wy­obra­żam so­bie, że to, co te­raz czuje, musi być po­rów­ny­walne z moją emo­cjo­nalną ka­torgą. Mo­gła­bym sku­sić się na jego pro­po­zy­cję, po­sie­dzieć w jego po­koju na nie­za­sła­nym łóżku i obej­rzeć ko­me­dię ro­man­tyczną, jed­no­cze­śnie wchła­nia­jąc pół­tora ki­lo­grama zioła przez pory w skó­rze. Może na­wet by­łoby miło po­uda­wać przez chwilę, że nie je­ste­śmy ob­cymi so­bie ludźmi uwię­zio­nymi w kosz­ma­rze roz­sta­nia.

Ale mam lep­sze po­my­sły na spę­dze­nie śro­do­wego wie­czoru.

– Może in­nym ra­zem – za­pew­niam i wra­cam przed kom­pu­ter, by szu­kać no­wej pracy, z dala od Pe­tera, Pe­try i Wa­ning Bay w sta­nie Mi­chi­gan.

Za­sta­na­wiam się, czy na An­tark­ty­dzie po­trze­bują bi­blio­te­karki w dziale dzie­cię­cym.

Sto osiem dni, a po­tem stąd zni­kam.

2

MI­NIONY KWIE­CIEŃ

ZA­NIM WIE­DZIA­ŁAM, ŻE MU­SZĘ WY­JE­CHAĆ

Tak oto brzmi reszta hi­sto­rii, gdy to ja ją opo­wia­dam: Pe­ter Col­lins i ja za­ko­cha­li­śmy się w so­bie pew­nego dnia w parku, kiedy wiatr ze­rwał mi ka­pe­lusz z głowy.

Praw­do­po­dob­nie je­stem naj­gor­sza na świe­cie w po­ga­duszki o po­go­dzie, ale on nie chciał roz­ma­wiać o bzdu­rach.

Kiedy po­wie­dzia­łam mu, że ka­pe­lusz do­sta­łam w pre­zen­cie od mamy, za­py­tał, czy je­ste­śmy so­bie bli­skie, gdzie mieszka, z ja­kiej oka­zji był to pre­zent i rzekł: „Wszyst­kiego naj­lep­szego! Lu­bisz ob­cho­dzić uro­dziny?”. A kiedy od­par­łam: „Tak, lu­bię i dzię­kuję”, do­po­wie­dział, że on też prze­pada za ta­kimi oka­zjami i jego ro­dzina za­wsze trak­tuje ko­lejne uro­dziny jak ogromny suk­ces oso­bi­sty, a nie tylko znak upły­wa­ją­cego czasu. A kiedy przy­zna­łam, że to brzmi pięk­nie, uro­dziny i jego ro­dzina, do­dał: „To dla­tego za­wsze chcia­łem pew­nego dnia za­ło­żyć dużą ro­dzinę”, w tam­tej chwili już i tak bym prze­pa­dła, na­wet gdyby nie spy­tał, tak jakby śmieci nie wy­sta­wały z mo­ich kasz­ta­no­wych wło­sów: „A ty chcesz mieć dużą ro­dzinę?”.

Rand­ko­wa­nie tuż przed trzy­dziestką to było pie­kło. Kiedy py­ta­łam – zwy­kle przez te­le­fon – fa­ce­tów, czy chcą mieć ro­dzinę, za­zwy­czaj zni­kali. Tak jakby była to ofi­cjalna pro­po­zy­cja: „Może po­win­ni­śmy od­pu­ścić so­bie kawę i za­mro­zić za­rodki, tak na wszelki wy­pa­dek?”.

Pe­ter był inny. Sta­bilny, ustat­ko­wany, ży­ciowy. Czło­wiek, któ­remu – jak so­bie wy­obra­ża­łam – mo­gła­bym za­ufać, choć prze­waż­nie nie przy­cho­dziło mi to ła­two.

W ciągu pię­ciu ty­go­dni za­miesz­ka­li­śmy ra­zem, zgra­li­śmy na­sze ży­cie, grupy przy­ja­ciół i gra­fiki. Na pierw­szej hucz­nej im­pre­zie uro­dzi­no­wej, jaką mu wy­pra­wi­łam, naj­lep­szy przy­ja­ciel Pe­tera i moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Co­oper i Sa­die, wpa­dli so­bie w oko i też za­częli się spo­ty­kać.

Po roku Pe­ter mi się oświad­czył. Po­wie­dzia­łam „tak”.

Rok póź­niej, kiedy pla­no­wa­li­śmy we­sele, za­czę­li­śmy roz­glą­dać się za do­mem na sprze­daż. Jego ro­dzice, dwoje naj­uko­chań­szych lu­dzi, ja­kich kie­dy­kol­wiek po­zna­łam, wy­słało mu na­miary na śliczny stary dom sto­jący nie­da­leko od nich, w nie­wiel­kim mie­ście na wy­brzeżu je­ziora Mi­chi­gan, gdzie Pe­ter się wy­cho­wał.

Za­wsze chciał tam wró­cić, a te­raz, kiedy jego praca pro­gra­mi­sty prze­szła w tryb zdalny, nic go nie po­wstrzy­my­wało.

Wtedy moja mama miesz­kała w Ma­ry­land. Mój tata, choć po­win­nam ująć ten ty­tuł ra­czej w cu­dzy­słów, osie­dlił się na po­łu­dniu Ka­li­for­nii. Sa­die i Co­oper roz­wa­żali prze­pro­wadzkę doDe­nver.

Choć uwiel­bia­łam swoją pracę w Rich­mond, to tak na­prawdę chcia­łam – a na­wet pra­gnę­łam – zo­stać bi­blio­te­karką dla dzieci. Do­wie­dzia­łam się, że bi­blio­teka pu­bliczna w Wa­ning Bay szuka osoby na to sta­no­wi­sko. Ku­pi­li­śmy więc dom w Mi­chi­gan.

Cóż, on go ku­pił. Ja mia­łam kre­dyt nie do prze­sko­cze­nia i nędzne oszczęd­no­ści. On po­krył za­liczkę i uparł się, że bę­dzie spła­cać raty.

Za­wsze był hojny, ale wy­da­wało mi się, że to zbyt wiele. Sa­die nie ro­zu­miała mo­ich roz­te­rek. – „Po­zwo­li­łam Co­ope­rowi za­pła­cić do­słow­nie za wszystko – po­wie­działa – za­ra­bia górę forsy wię­cej ode mnie”, ale Sa­die nie do­ra­stała u boku Holly Vin­cent.

Nie było mowy, by twar­dzielka i moja su­per­nie­za­leżna matka po­chwa­lała to, że tak bar­dzo po­le­gam na Pe­te­rze, więc ja też tego nie po­chwa­la­łam.

Pe­ter za­pro­po­no­wał kom­pro­mis: ja ume­bluję dom, stop­niowo uzu­peł­nię ze­staw me­bli, który przy­wieź­li­śmy z Rich­mond, tym­cza­sem on bę­dzie pła­cił ra­chunki.

Więk­szość jego roz­le­głego grona przy­ja­ciół miała już cie­płe po­sadki na kie­row­ni­czych sta­no­wi­skach, więc było ich stać nie tylko na wie­czór ka­wa­ler­ski, ale też na ka­wa­ler­ski wy­pad. Tym­cza­sem Sa­die i reszta mo­ich przy­ja­ció­łek by­ły­śmy prze­waż­nie bi­blio­te­kar­kami – albo księ­gar­kami czy aspi­ru­ją­cymi pi­sar­kami – które nie mo­gły so­bie po­zwo­lić na dwie od­dzielne po­dróże: na wie­czór pa­nień­ski, a po­tem na ślub. Za­tem ona i Co­oper mieli przy­le­cieć kilka dni przed let­nią uro­czy­sto­ścią i pla­no­wa­ły­śmy wtedy urzą­dzić mój wie­czór pa­nień­ski.

Trzy ty­go­dnie temu, na po­czątku kwiet­nia, Pe­ter wy­szedł z ko­le­gami na mia­sto, a ja zo­sta­łam w na­szym żół­tym wik­to­riań­skim domu, żeby po­czy­tać. Pe­ter prze­sy­łał mi uro­cze gru­powe zdję­cia z kilku pierw­szych przy­stan­ków tej nocy. To­wa­rzy­szyli mu jego brat, Ben, który przy­je­chał z Grand Ra­pids, i jego ko­lega z li­ceum Scott, z któ­rym w końcu udało mi się na­wią­zać nić po­ro­zu­mie­nia dzięki prze­czy­ta­niu pierw­szych czte­rech po­wie­ści z se­rii Diuna, a także kilku jego przy­ja­ciół z Rich­mond. Obej­mo­wali się ra­mio­nami uwie­szeni na so­bie, Pe­ter wci­śnięty w sam śro­dek – na każ­dym zdję­ciu – ze smu­kłą bo­gi­nią o pla­ty­no­wych wło­sach i ko­cich oczach, naj­lep­szą przy­ja­ciółką Pe­trą Col­lins u boku.

Mi­les, chło­pak Pe­try, nie zo­stał za­pro­szony na wie­czór ka­wa­ler­ski. To nie tak, że Pe­ter go nie­na­wi­dził. Tyle że nie są­dził, by Mi­les był wy­star­cza­jąco do­bry dla Pe­try, po­nie­waż ja­rał zioło i nie skoń­czył stu­diów.

Pe­tra też ja­rała zioło i nie skoń­czyła stu­diów, ale do­my­ślam się, że to inna sprawa, gdy jest się ide­alną dzie­siątką z fo­to­ge­niczną ro­dziną i pę­ka­ją­cym w szwach kon­tem ban­ko­wym. Wtedy nie masz pro­ble­mów z używ­kami, ale je­steś wol­nym du­chem.

Wbrew wszel­kiej chęci mu­szę wspo­mnieć o jesz­cze jed­nym: Pe­tra jest nad­przy­ro­dze­nie miła.

Jest tą ko­bietą, która od razu ze wszyst­kimi się do­ga­duje, i to w taki spo­sób, że każdy czuje się wy­brany. Chwyta cię za ra­mię, śmieje się z two­ich żar­tów, na­ma­wia na prze­te­sto­wa­nie jej błysz­czyka w ła­zience, po czym na­lega, że­byś go za­trzy­mała, bo „bar­dziej pa­suje do two­jej kar­na­cji”.

Na­prawdę nie chcia­łam być o nią za­zdro­sna. To miało sens, że przy­szła na jego wie­czór ka­wa­ler­ski. Była jego naj­lep­szą przy­ja­ciółką. To miało sens, że ja nie po­szłam. Wła­śnie tak działa ta tra­dy­cja.

Mia­łam na­dzieję, że nie zmrużę oka, za­nim nie wci­snę szklanki wody i ibu­promu w rękę pi­ja­nego Pe­tera po jego po­wro­cie do domu, ale za­snę­łam na ka­na­pie.

Kiedy ze­rwa­łam się na dźwięk otwie­ra­nia drzwi wej­ścio­wych, w sa­lo­nie było ja­sno, więc mo­głam zo­ba­czyć zdu­mie­nie Pe­tera, gdy mnie w nim za­stał.

Wy­glą­dał, szcze­rze mó­wiąc, jakby na­tknął się na ko­bietę, która wła­mała się mu do domu i ugo­to­wała jego ulu­bio­nego pu­pila, kró­lika, a nie na ko­cha­jącą na­rze­czoną zwi­niętą w kłę­bek na ka­na­pie. Ale wów­czas jesz­cze nic mnie nie za­nie­po­ko­iło.

Trudno było pa­ni­ko­wać, kiedy Pe­ter znaj­do­wał się w po­bliżu, wy­glą­dał zresztą jak dość do­słowne przed­sta­wie­nie ar­cha­nioła Mi­chała. Sto dzie­więć­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu, zło­ci­ste blond włosy, zie­lone oczy i wy­raź­nie za­ry­so­wany rzym­ski nos.

Nie że­bym miała ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o tym, jak wy­gląda rzym­ski nos. Ale za każ­dym ra­zem, gdy au­torka ro­mansu hi­sto­rycz­nego wspo­mi­nała o ta­kim, my­śla­łam o Pe­te­rze.

– Wró­ci­łeś – po­wie­dzia­łam za­chry­płym gło­sem i wsta­łam, żeby się przy­wi­tać.

Ze­sztyw­niał w mo­ich ob­ję­ciach, więc od­su­nę­łam się, na­dal trzy­ma­jąc za­ple­cione dło­nie na jego karku. Ujął mnie za nad­garstki, roz­plótł moje palce i przy­trzy­mał ręce mię­dzy na­szymi klat­kami pier­sio­wymi.

– Czy mo­żemy chwilę po­roz­ma­wiać? – spy­tał.

– Oczy­wi­ście? – po­wie­dzia­łam, jakby to było py­ta­nie. Bo było.

Za­pro­wa­dził mnie na ka­napę i po­sa­dził. Póź­niej, z tego, co zdo­ła­łam się do­my­ślić, kilka płyt tek­to­nicz­nych mu­siało się ze sobą zde­rzyć, po­nie­waż cały świat za­chwiał się w po­sa­dach, za­częło dzwo­nić mi w uszach tak gło­śno, że do­cie­rały do mnie tylko strzępki tego, co mó­wił. To nie mo­gła być prawda. To nie miało sensu.

„Za dużo al­ko­holu...

Wszy­scy po­szli do domu, ale my zo­sta­li­śmy, żeby wy­trzeź­wieć...

Tak ja­koś się to po­to­czyło i...

Boże, prze­pra­szam. Nie chcia­łem cię zra­nić, ale...”

– Zdra­dzi­łeś mnie? – W końcu wy­du­si­łam z sie­bie pi­skli­wym gło­sem, gdy on był w po­ło­wie ko­lej­nego nie­zro­zu­mia­łego zda­nia.

– Nie! To zna­czy to nie było tak. My... Wy­znała, że mnie ko­cha. A ja zda­łem so­bie sprawę, że też. Ko­cham. Ją. Kurwa, Da­phne, bar­dzo mi przy­kro.

Ko­lejne prze­pro­siny.

Ko­lejne dzwo­nie­nie w uszach.

Ko­lejne fra­zesy.

Nie. Nie, nie zdra­dził mnie? Nie, po pro­stu wy­znał mi­łość ko­muś, kto nie był mną? Pró­bo­wa­łam zło­żyć ele­menty tej ukła­danki, ale nie pa­so­wały do sie­bie. Żadne zda­nie, które wy­po­wie­dział, nie pa­so­wało do po­przed­niego.

W końcu usły­sza­łam coś, co zda­wało się ważne, gdy­bym tylko mo­gła do­my­ślić się kon­tek­stu: „ty­dzień”.

– Ty­dzień? – spy­ta­łam.

Przy­tak­nął.

– Ona te­raz na mnie czeka, że­by­śmy mo­gli od razu wy­je­chać. Żeby nie wcho­dzić ci w drogę, gdy bę­dziesz się za­sta­na­wiała, co da­lej.

– Ty­dzień – po­wtó­rzy­łam, na­dal nie ro­zu­mie­jąc.

– Zna­la­złem w in­ter­ne­cie. – Pod­niósł się nieco z ka­napy, żeby wy­jąć zło­żoną kartkę z tyl­nej kie­szeni spodni, i mi ją po­dał.

Na­prawdę się łu­dzi­łam, są­dząc, że będą to pi­semne prze­pro­siny, list mi­ło­sny, dzięki któ­remu to wszystko bę­dzie... może nie w po­rządku, ale do ura­to­wa­nia. Za­miast tego pa­trzy­łam na wy­druk na­mia­rów na miesz­ka­nia w oko­licy.

– Wy­pro­wa­dzasz się? – spy­ta­łam, krztu­sząc się.

Za­ru­mie­niła mu się szyja, wzrok po­wę­dro­wał na drzwi wej­ściowe.

– Hm, nie – od­parł. – Dom jest za­pi­sany na mnie, więc...

Za­wie­sił głos, ocze­ku­jąc, że ja do­po­wiem resztę.

W końcu to zro­bi­łam.

– Chyba so­bie, kurwa, żar­tu­jesz, Pe­ter! – Ze­rwa­łam się na równe nogi. Wtedy nie czu­łam się zra­niona. To przy­szło póź­niej. Naj­pierw była tylko wście­kłość.

On też wstał, pod­niósł brwi aż do ide­al­nej li­nii wło­sów.

– Nie pla­no­wa­li­śmy tego.

– Oczy­wi­ście, że ona to, kurwa, za­pla­no­wała! Miała dwa­dzie­ścia pięć lat, żeby po­wie­dzieć ci, że jest w to­bie za­ko­chana, i wy­brała na to ostat­nią noc!

– Nie zda­wała so­bie z tego sprawy. – Sta­nął w jej obro­nie. Chro­nił ją przed nie­przy­jem­nymi re­per­ku­sjami mo­jego emo­cjo­nal­nego wy­bu­chu, a ja by­łam sama jak pa­lec. – Do­póki nie zo­ba­czyła, że mnie straci.

– To ty mnie tu ścią­gną­łeś! – Pra­wie krzy­cza­łam. Na ko­niec wy­da­łam z sie­bie coś na kształt obłą­ka­nego śmie­chu. – Zo­sta­wi­łam przy­ja­ciół. Moje miesz­ka­nie. Moją pracę. Całe moje ży­cie.

– Pa­skud­nie się czuję – po­wie­dział. – Nie masz po­ję­cia.

– Nie mam po­ję­cia, jak pa­skud­nie ty się czu­jesz?! – wrza­snę­łam. – A gdzie ja mam się po­dziać?

Wska­zał na wy­niki wy­szu­ki­wa­nia miesz­kań le­żące na pod­ło­dze.

– Po­słu­chaj – za­czął. – Wy­jeż­dżamy z mia­sta, żeby dać ci prze­strzeń na prze­my­śle­nie tego wszyst­kiego. Bę­dziemy z po­wro­tem w przy­szłą nie­dzielę.

My.

Z po­wro­tem.

Och.

Och, Boże.

Nie tylko ocze­ki­wano, że się wy­pro­wa­dzę.

Ona się wpro­wa­dzała. Gdy już wrócą z po­nęt­nych wa­ka­cji, na któ­rych będą świeżą parą. I wci­śnięto mi, że to pre­zent dla mnie, sprze­dany w opa­ko­wa­niu uprzej­mo­ści. Pra­wie spy­ta­łam, do­kąd się wy­bie­rają, ale ostat­nia rzecz, ja­kiej po­trze­bo­wa­łam, to wy­obra­że­nie so­bie, jak ca­łują się przed wieżą Eif­fla.

(Po­myłka. Póź­niej do­wie­dzia­łam się, że ca­ło­wali się na Wy­brzeżu Amal­fi­tań­skim).

– Na­prawdę mi przy­kro, Daph. – Po­chy­lił się, żeby po­ca­ło­wać mnie w czoło ni­czym ja­kaś do­bro­tliwa fi­gura oj­cow­ska z ża­lem wy­pra­wia­jąca się na wojnę, by speł­nić pa­trio­tyczny obo­wią­zek.

Ode­pchnę­łam go, a on otwo­rzył sze­roko oczy ze zdu­mie­nia, tylko na se­kundę. Po­tem ski­nął i ru­szył do drzwi, nie za­bie­ra­jąc ni­czego ze sobą. Tak jakby miał wszystko, czego po­trze­bo­wał, i ani odro­bina tego nie znaj­do­wała się w tym domu.

Gdy drzwi się za­trza­snęły, coś we mnie pę­kło.

Chwy­ci­łam je­den z ogrom­nych po­jem­ni­ków wy­peł­nio­nych mig­da­łami w cze­ko­la­dzie i ko­lo­ro­wej cu­kro­wej otoczce, które pani Col­lins przy­nio­sła z ostat­niej wy­cieczki do Co­stco, wy­bie­głam na ze­wnątrz, wciąż w je­dwab­nej pi­ża­mie, którą Pe­ter ku­pił mi na ostat­nie Boże Na­ro­dze­nie.

Rzu­cił mi prze­stra­szone spoj­rze­nie przez ra­mię, zaj­mu­jąc fo­tel pa­sa­żera z przodu dżipa z od­sło­nię­tym da­chem. Pe­tra gwał­tow­nie od­wró­ciła twarz.

– Ale z cie­bie pie­przony du­pek! – Ci­snę­łam w niego garść draży mig­da­ło­wych.

Za­skom­lał. Rzu­ci­łam ko­lejną garść w tylne drzwi sa­mo­chodu. Pe­tra włą­czyła sil­nik.

Bie­głam za nimi po pod­jeź­dzie, po czym rzu­ci­łam całe wia­derko w auto. Ude­rzyło w koło, od­sko­czyło i po­to­czyło się na po­bo­cze, gdy oni po­dą­żali ku za­cho­dowi słońca.

Wscho­dowi. Nie­ważne.

– Gdzie ja się po­dzieję? – spy­ta­łam sła­bym gło­sem, opa­da­jąc na wil­gotny od rosy traw­nik przed na­szym, ekhm, ich do­mem.

Ga­pi­łam się na drogę pew­nie jesz­cze z dzie­sięć mi­nut, a po­tem we­szłam do środka. Pła­ka­łam tak bar­dzo, że mo­gła­bym zwy­mio­to­wać, gdy­bym zu­peł­nie nie za­po­mniała cze­goś zjeść po­przed­niego wie­czoru. Nie była ze mnie naj­lep­sza ku­charka, poza tym Pe­ter bar­dzo pil­no­wał diety. Ubo­giej w wę­glo­wo­dany, bo­ga­tej w białko. Szpe­ra­łam po na­szych kiep­sko za­opa­trzo­nych szaf­kach i za­czę­łam szy­ko­wać ma­ka­ron z se­rem.

Na­gle ktoś za­czął wa­lić do drzwi.

W swo­jej idiot­ko­wa­to­ści za­ło­ży­łam, że to Pe­ter wró­cił. Do­je­chał do lot­ni­ska i go olśniło, że musi pę­dzić do domu, do mnie.

Ale kiedy otwo­rzy­łam drzwi, zo­ba­czy­łam Mi­lesa z za­czer­wie­nio­nymi oczami albo od pła­czu, albo od ja­ra­nia. Wy­ma­chi­wał trzyz­da­niową wia­do­mo­ścią, którą Pe­tra zo­sta­wiła na sto­liku, jakby to były wi­dły albo może biała flaga.

– Czy ona tu jest? – spy­tał nie­wy­raź­nie.

– Nie. – Po­pa­dłam w odrę­twie­nie. – Ob­rzu­ci­łam ich dra­żami mig­da­ło­wymi i od­je­chali.

Ski­nął głową, smu­tek roz­go­ścił się na jego ob­li­czu, tak jakby do­kład­nie wie­dział, co to zna­czyło, i że nie było do­brze.

– Cho­lera – skwi­to­wał chra­pli­wym gło­sem, opie­ra­jąc się o fra­mugę drzwi.

Prze­łknę­łam gulę w gar­dle, która wy­da­wała się zwi­nięta z drutu kol­cza­stego. A może była to zdol­ność prze­ku­cia ne­ga­tyw­nych emo­cji w zro­bie­nie cze­goś po­ży­tecz­nego, wę­zeł prak­tycz­no­ści cha­rak­te­ry­stycz­nej dla ro­dziny Vin­cen­tów – ce­cha, którą odzie­dzi­czy­łam po matce.

– Mi­les – za­czę­łam.

Pod­niósł wzrok, miał zdzi­wioną minę, ale pro­mień na­dziei czaił się gdzieś po­mię­dzy jego brwiami. Tak jakby są­dził, że za­raz ogło­szę, iż cała sprawa była śmiesz­nym i wcale nie so­cjo­pa­tycz­nym żar­tem.

– Ile po­koi jest w wa­szym miesz­ka­niu? – spy­ta­łam.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki