44,99 zł
33 osoby interesują się tą książką
Kolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu! Najnowsza powieść autorki bestsellerów „Beach Read” i „Book Lovers” już w Polsce
Były chłopak nowej dziewczyny byłego narzeczonego… Czy to może być zabawna historia?
Daphne uwielbiała, gdy Peter opowiadał ich historię – jak się poznali, zakochali w sobie i zamieszkali w jego rodzinnym mieście nad jeziorem, aby rozpocząć wspólne życie. Do czasu, aż się okazało, że owa opowieść to prolog zgoła innej historii miłosnej – z Petrą, przyjaciółką z dzieciństwa, w roli głównej.
Porzucona tuż przed ślubem, zdana na siebie i skromną pensję bibliotekarki z działu dziecięcego, Daphne ląduje w wynajmowanym mieszkaniu ze swoim kompletnym przeciwieństwem, ale i jedyną osobą, która może zrozumieć, w jakich tarapatach się znalazła – z Milesem, byłym chłopakiem Petry.
Współlokatorzy z musu: trochę niechlujny, chaotyczny Miles i pragmatyczna, nieco sztywna Daphne na co dzień mijają się w mieszkaniu. Aż pewnego wieczoru, po licznych szotach i dwóch butelkach wina wpadają na pomysł. Może nie jest niewinny ani rozsądny, ale kto miałby pretensje do dwóch tak bardzo zranionych serc?
„Każdą kolejną jej książkę uwielbiam bardziej od poprzedniej, do tego stopnia, że nie mogę się doczekać, aż zobaczę, co zrobi ze mną jej następna powieść!”. Ali Hazelwood
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 490
Bri, która odebrała mnie z lotniska
tego wieczoru, gdy się poznałyśmy, i zawiozła mnie
przez śnieżycę, nie oglądając się za siebie.
Jesteś moim skarbem.
1
ŚRODA, 1 MAJA
108 DNI DO CHWILI, GDY BĘDĘ MOGŁA WYJECHAĆ
Niektórzy są urodzonymi gawędziarzami. Wiedzą, jak opisać scenę, jak obrać odpowiednią perspektywę, kiedy zamilknąć, budując teatralne napięcie, albo tylko napomknąć o niewygodnych szczegółach.
Nie zostałabym bibliotekarką, gdybym nie przepadała za opowieściami, ale nigdy nie potrafiłam świetnie przedstawić swojej historii.
Gdyby płacili mi za każdym razem, kiedy przerywałam własną anegdotę, zastanawiając się, czy wydarzenia miały miejsce we wtorek, a może tak naprawdę był to czwartek, wtedy zarobiłabym przynajmniej kilka groszy, przy czym nie opłacałoby mi się marnować tyle czasu za tak drobną opłatę.
Natomiast Peter nie miałby nic na koncie, za to cieszyłby się zachwyconym audytorium.
Uwielbiałam, kiedy opowiadał historię o tym, jak się poznaliśmy.
Było to przed trzema laty pod koniec wiosny. Mieszkaliśmy wtedy w Richmond. Tylko pięć przecznic dzieliło jego eleganckie mieszkanie w odrestaurowanej kamienicy w stylu włoskim od mojego skromniejszego, choć starannie urządzonego lokum.
Tego dnia wracałam z pracy do domu okrężną drogą przez park, czego zazwyczaj nie robiłam, ale pogoda była idealna. No i miałam na głowie kapelusz z dużym miękkim rondem, którego dotąd nie nosiłam, ale mama przysłała mi go przed tygodniem i czułam, że powinnam przynajmniej spróbować. Czytałam, idąc – choć przyrzekłam, że przestanę to robić, ponieważ prawie spowodowałam wypadek rowerowy kilka tygodni wcześniej – kiedy nagle powiew ciepłego wiatru zerwał mi z głowy kapelusz, który przeleciał nad krzewem azalii i upadł u stóp przystojnego wysokiego blondyna.
Peter powiedział, że wyglądało to jak zaproszenie. Zaśmiał się niemal z siebie, kiedy dodał: „Nigdy wcześniej nie wierzyłem w przeznaczenie”.
Jeśli rzeczywiście było to przeznaczenie, to należało założyć, że trochę mnie ono nienawidzi, bo kiedy nieznajomy pochylił się, by podnieść moją zgubę, kolejny podmuch wiatru poderwał kapelusz w powietrze, a ja rzuciłam się w pościg za nakryciem głowy prosto do śmietnika.
Takiego metalowego, przymocowanego do ziemi.
Kapelusz wylądował na stercie resztek chińskiego dania lo mein, krawędź pokrywy wbiła mi się w klatkę piersiową, a ja upadłam z rzężeniem na ziemię. Peter opisał zajście jako „uroczo niezdarne”.
Pominął fakt, że rzuciłam wiązankę przekleństw.
„Zakochałem się w Daphne, gdy tylko podniosłem wzrok znad jej kapelusza” – powiedział, nie wspominając o makaronie ze śmieci na moich włosach.
Kiedy spytał, czy nic mi nie jest, odpowiedziałam pytaniem: „Zabiłam jakiegoś rowerzystę?”.
Myślał, że uderzyłam się w głowę. (Nie, po prostu zrobiłam złe pierwsze wrażenie).
Przez minione trzy lata Peter odkurzał Naszą Historię przy każdej możliwej okazji. Byłam pewna, że wplecie ją zarówno w ślubne przysięgi, jak i mowę wygłaszaną na weselu.
Ale nadszedł jego wieczór kawalerski i wszystko się zmieniło.
Historia się wykoleiła. Znalazła nową perspektywę. I w nowej wersji nie byłam już główną bohaterką, ale tyci komplikacją, która zawsze będzie wspominana, by podkręcić inną opowieść.
Daphne Vincent, bibliotekarka, którą Peter wyłowił ze śmietnika, prawie wyszła za niego za mąż, ale rankiem po jego wieczorze kawalerskim nagle została porzucona na rzecz jego „platonicznej” „najlepszej” „przyjaciółki”. Petry Comer.
Ale po co w ogóle miałby opowiadać ich historię?
Wszyscy w otoczeniu Petera Collinsa i Petry Comer znali tę opowieść: jak poznali się w trzeciej klasie, gdy posadzono ich obok siebie zgodnie z kolejnością alfabetyczną nazwisk, a połączyła ich wspólna miłość do pokemonów. O tym, jak niewiele później ich matki się zaprzyjaźniły, pilnując dzieci podczas wycieczki do oceanarium, a ich ojcowie podążyli śladem żon.
Przez ostatnie ćwierć wieku Collinsowie i Comerowie spędzali razem wakacje. Wspólnie obchodzili urodziny, jedli bożonarodzeniowe brunche, ozdabiali swoje domy zdjęciami w ramkach ręcznej roboty, na których twarze Petera i Petry ilustrowały slogan „Najlepsi przyjaciele na zawsze”.
To, jak zapewnił mnie Peter, czyniło jego i najcudowniejszą kobietę, jaką znałam, „raczej kuzynostwem niż przyjaciółmi”.
Jako bibliotekarka naprawdę powinnam przypomnieć sobie Mansfield Park lub Wichrowe Wzgórza, wszystkie te historie miłosne i pokrętne gotyckie opowieści, w których dwoje bohaterów najpierw wychowuje się razem, a potem wchodzi w dorosłość i na końcu wyznaje sobie dozgonną miłość.
Ale nie przyszło mi to do głowy.
Dlatego siedzę teraz w swojej klitce, skroluję ogólnie dostępne konta mediów społecznościowych Petry, obserwując każdy szczegół jej nowego związku z moim byłym narzeczonym.
Z sąsiedniego pokoju rozlega się All By Myself w wykonaniu Jamiego O’Neala wystarczająco donośnie, żeby stolik u mnie drżał. Pan Dorner, sąsiad z mieszkania obok, wali w ścianę.
Prawie go nie słyszę, bo właśnie doszłam do zdjęcia Petera i Petry wciśniętych pomiędzy swoich rodziców na wybrzeżu jeziora Michigan – oto sześcioro nadzwyczaj atrakcyjnych ludzi uśmiecha się, prezentując nadzwyczaj białe zęby ponad podpisem: „Na najlepsze rzeczy w życiu warto poczekać”.
Muzyka narasta jak na zawołanie.
Zatrzaskuję laptopa i zbieram się z kanapy. Mieszkanie to zaprojektowano przed globalnym ociepleniem, kiedy mieszkańcy północnego Michigan nie potrzebowali klimatyzacji, więc choć jest dopiero maj, to już około południa mieszkanie zamienia się w piekarnik.
Przechodzę korytarzem prowadzącym do sypialni i pukam do drzwi Milesa. Nie słyszy mnie, bo zostaję zagłuszona przez Jamiego. Przestaję pukać, zaczynam walić.
Słyszę zbliżające się powłóczenie nogami. Drzwi otwierają się, ze środka wypływa chmura dymu po trawie.
Brązowe oczy mojego współlokatora są zaczerwienione. Miles ma na sobie tylko bokserki i śmieszny, zrobiony na drutach kolorowy pled, który posępnie zwisa z jego ramion niczym peleryna. Biorąc pod uwagę ogólny klimat panujący w naszym mieszkaniu-saunie, mogę się tylko domyślać, że zarzucił to na siebie tylko z przyzwoitości. To chyba przesada ze strony faceta, który poprzedniego wieczoru pomyślał, że mieszkam z nim wystarczająco długo, by mógł wziąć prysznic z gołym tyłkiem przy szeroko otwartych drzwiach.
Jego czekoladowobrązowe włosy sterczą na wszystkie strony. Pasująca do nich broda jest w stanie totalnego chaosu. Odchrząkuje.
– Co tam?
– Wszystko gra? – pytam, ponieważ przywykłam do rozczochranego i rozchełstanego Milesa, ale nie przyzwyczaiłam się do tego, by puszczał na cały regulator najsmutniejszą piosenkę świata.
– Taaa – mówi. – Wszystko gra.
– Mógłbyś trochę ściszyć muzykę?
– Nie słucham muzyki – odpowiada śmiertelnie poważnie.
– Hm, zatrzymałeś ją – stwierdzam, na wypadek gdyby był na zbyt dużym haju, by pamiętać, co stało się nie dalej niż przed trzema sekundami. – Ale jest naprawdę głośna.
Drapie się po brwi wierzchem knykci, marszcząc czoło.
– Oglądam film, ale mogę ściszyć. Sorki.
Nie mając takiego zamiaru, zerkam nad nim, by móc lepiej ocenić sytuację.
W przeciwieństwie do reszty naszego mieszkania, gdzie panował wzorowy porządek, kiedy się tu wprowadziłam, i nadal jest idealnie czysto, jego pokój to obraz nędzy i rozpaczy. Połowa płyt piętrzy się na skrzynkach po mleku, gdzie rzekomo jest ich miejsce. Łóżko jest niezasłane, leży na nim rozbebeszona kołdra, a prześcieradło wyłazi spod materaca. Dwie zniszczone koszule flanelowe zwisają z przeważnie zamkniętych szuflad komody niczym duchy, które ktoś uwięził w połowie ucieczki.
Stanowiąc zupełne przeciwieństwo beży i kawy z mlekiem z mojego pokoju, jego wnętrze jest chaotyczną, ale przytulną mieszanką rdzawych, musztardowych i zielonych odcieni z lat siedemdziesiątych. Podczas gdy moje książki stoją schludnie w biblioteczce i na półce, którą zamontowałam nad oknem, jego (nieliczne) leżą ze sfatygowanymi grzbietami rozrzucone na podłodze. Instrukcje obsługi sprzętów elektronicznych, pojedyncze narzędzia, otwarta paczka kwaśnych żelków poniewierają się na blacie biurka, a na parapecie patyczek kadzidła pali się między kilkoma zaskakująco pełnymi życia roślinami doniczkowymi.
Mój wzrok przykuwa telewizor. Na ekranie widnieje trzydziestoletnia Renée Zellweger, odziana w czerwoną piżamę i donośnie wyśpiewująca piosenkę w zwinięte w tubę czasopismo.
– O mój Boże, Miles – mówię.
– Co? – pyta.
– Oglądasz Dziennik Bridget Jones?
– To dobry film! – woła, nieco obronnie.
– To świetny film – przyznaję – ale ta scena trwa jakąś minutę.
Pociąga nosem.
– No i?
– No to dlaczego leciała przynajmniej – tu zerkam na telefon – przez ostatnie osiem minut?
Marszczy czoło, łącząc przy tym ciemnobrązowe brwi.
– Potrzebujesz czegoś, Daphne?
– Mógłbyś to ściszyć? – pytam. – Wszystkie talerze w szafkach dudnią, a pan Dorner próbuje przebić się przez ścianę do salonu.
Znów pociąga nosem.
– Chcesz pooglądać? – zaprasza.
W tym pokoju?
Zbyt duże ryzyko tężca. To nie była wielkoduszna myśl, ale już wyczerpałam swoje zapasy wielkoduszności. Tak się dzieje, gdy twój życiowy partner zostawia cię dla najmilszej, najpogodniejszej, najładniejszej kobiety w stanie Michigan.
– Dziękuję, nie – odpowiadam.
Stoimy chwilę bez słowa. Zwykle nasza interakcja nie trwa dłużej. Zaraz pobiję rekord. Gryzie mnie w gardle i pieką oczy.
– I czy mógłbyś nie palić w domu? – dodaję.
Poprosiłabym o to wcześniej, ale teoretycznie mieszkanie należy do niego. Wyświadczył mi wielką przysługę, kiedy pozwolił mi tu zamieszkać.
Choć nie miał zbyt wielu opcji. Jego dziewczyna właśnie się wyprowadziła.
Do mojego mieszkania.
Z moim narzeczonym.
Potrzebował kogoś, kto będzie płacić połowę czynszu, którą regulowała Petra. Ja potrzebowałam miejsca do spania. Powiedziałam: do spania? Chyba do szlochania.
Mieszkam tu już trzy tygodnie i mam dość tego, że przychodzę do pracy, śmierdząc tak, jakbym wracała prosto z koncertu najmniej znanego zespołu kontynuującego tradycję kapeli Grateful Dead.
– Wystawię głowę za okno – obiecuje Miles.
– Co? – dopytuję się.
Natychmiast wyobrażam sobie czekoladowego labradora jadącego w samochodzie, z otwartym pyskiem i zmrużonymi od wiatru oczami. Właśnie takiego psiaka przypominał mi Miles, gdy wcześniej kilka razy spotkaliśmy się na niezręcznych podwójnych randkach z naszymi obecnie sparowanymi partnerami. Przyjaznego i umięśnionego pupila z zadartym nosem, przez co wyglądał trochę psotnie, i zębami, które jakimś cudem były zbyt idealne w porównaniu z jego trochę niechlujną twarzą.
Trzy ostatnie tygodnie odcisnęły na nim piętno w postaci pewnej dzikości – był to labrador ugryziony przez wilkołaka i podrzucony z powrotem do schroniska. W tym rysopisie, szczerze mówiąc, widziałam też siebie.
– Wystawię głowę za okno, jak będę palił – wyjaśnia.
– Dobra – mówię. Nie mam do niego nic więcej. Zbieram się do wyjścia.
– Jesteś pewna, że nie chcesz obejrzeć filmu?
O Boże.
Prawda jest taka, że Miles wydaje się miłym gościem. Naprawdę miłym! I wyobrażam sobie, że to, co teraz czuje, musi być porównywalne z moją emocjonalną katorgą. Mogłabym skusić się na jego propozycję, posiedzieć w jego pokoju na niezasłanym łóżku i obejrzeć komedię romantyczną, jednocześnie wchłaniając półtora kilograma zioła przez pory w skórze. Może nawet byłoby miło poudawać przez chwilę, że nie jesteśmy obcymi sobie ludźmi uwięzionymi w koszmarze rozstania.
Ale mam lepsze pomysły na spędzenie środowego wieczoru.
– Może innym razem – zapewniam i wracam przed komputer, by szukać nowej pracy, z dala od Petera, Petry i Waning Bay w stanie Michigan.
Zastanawiam się, czy na Antarktydzie potrzebują bibliotekarki w dziale dziecięcym.
Sto osiem dni, a potem stąd znikam.
2
MINIONY KWIECIEŃ
ZANIM WIEDZIAŁAM, ŻE MUSZĘ WYJECHAĆ
Tak oto brzmi reszta historii, gdy to ja ją opowiadam: Peter Collins i ja zakochaliśmy się w sobie pewnego dnia w parku, kiedy wiatr zerwał mi kapelusz z głowy.
Prawdopodobnie jestem najgorsza na świecie w pogaduszki o pogodzie, ale on nie chciał rozmawiać o bzdurach.
Kiedy powiedziałam mu, że kapelusz dostałam w prezencie od mamy, zapytał, czy jesteśmy sobie bliskie, gdzie mieszka, z jakiej okazji był to prezent i rzekł: „Wszystkiego najlepszego! Lubisz obchodzić urodziny?”. A kiedy odparłam: „Tak, lubię i dziękuję”, dopowiedział, że on też przepada za takimi okazjami i jego rodzina zawsze traktuje kolejne urodziny jak ogromny sukces osobisty, a nie tylko znak upływającego czasu. A kiedy przyznałam, że to brzmi pięknie, urodziny i jego rodzina, dodał: „To dlatego zawsze chciałem pewnego dnia założyć dużą rodzinę”, w tamtej chwili już i tak bym przepadła, nawet gdyby nie spytał, tak jakby śmieci nie wystawały z moich kasztanowych włosów: „A ty chcesz mieć dużą rodzinę?”.
Randkowanie tuż przed trzydziestką to było piekło. Kiedy pytałam – zwykle przez telefon – facetów, czy chcą mieć rodzinę, zazwyczaj znikali. Tak jakby była to oficjalna propozycja: „Może powinniśmy odpuścić sobie kawę i zamrozić zarodki, tak na wszelki wypadek?”.
Peter był inny. Stabilny, ustatkowany, życiowy. Człowiek, któremu – jak sobie wyobrażałam – mogłabym zaufać, choć przeważnie nie przychodziło mi to łatwo.
W ciągu pięciu tygodni zamieszkaliśmy razem, zgraliśmy nasze życie, grupy przyjaciół i grafiki. Na pierwszej hucznej imprezie urodzinowej, jaką mu wyprawiłam, najlepszy przyjaciel Petera i moja najlepsza przyjaciółka, Cooper i Sadie, wpadli sobie w oko i też zaczęli się spotykać.
Po roku Peter mi się oświadczył. Powiedziałam „tak”.
Rok później, kiedy planowaliśmy wesele, zaczęliśmy rozglądać się za domem na sprzedaż. Jego rodzice, dwoje najukochańszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałam, wysłało mu namiary na śliczny stary dom stojący niedaleko od nich, w niewielkim mieście na wybrzeżu jeziora Michigan, gdzie Peter się wychował.
Zawsze chciał tam wrócić, a teraz, kiedy jego praca programisty przeszła w tryb zdalny, nic go nie powstrzymywało.
Wtedy moja mama mieszkała w Maryland. Mój tata, choć powinnam ująć ten tytuł raczej w cudzysłów, osiedlił się na południu Kalifornii. Sadie i Cooper rozważali przeprowadzkę doDenver.
Choć uwielbiałam swoją pracę w Richmond, to tak naprawdę chciałam – a nawet pragnęłam – zostać bibliotekarką dla dzieci. Dowiedziałam się, że biblioteka publiczna w Waning Bay szuka osoby na to stanowisko. Kupiliśmy więc dom w Michigan.
Cóż, on go kupił. Ja miałam kredyt nie do przeskoczenia i nędzne oszczędności. On pokrył zaliczkę i uparł się, że będzie spłacać raty.
Zawsze był hojny, ale wydawało mi się, że to zbyt wiele. Sadie nie rozumiała moich rozterek. – „Pozwoliłam Cooperowi zapłacić dosłownie za wszystko – powiedziała – zarabia górę forsy więcej ode mnie”, ale Sadie nie dorastała u boku Holly Vincent.
Nie było mowy, by twardzielka i moja superniezależna matka pochwalała to, że tak bardzo polegam na Peterze, więc ja też tego nie pochwalałam.
Peter zaproponował kompromis: ja umebluję dom, stopniowo uzupełnię zestaw mebli, który przywieźliśmy z Richmond, tymczasem on będzie płacił rachunki.
Większość jego rozległego grona przyjaciół miała już ciepłe posadki na kierowniczych stanowiskach, więc było ich stać nie tylko na wieczór kawalerski, ale też na kawalerski wypad. Tymczasem Sadie i reszta moich przyjaciółek byłyśmy przeważnie bibliotekarkami – albo księgarkami czy aspirującymi pisarkami – które nie mogły sobie pozwolić na dwie oddzielne podróże: na wieczór panieński, a potem na ślub. Zatem ona i Cooper mieli przylecieć kilka dni przed letnią uroczystością i planowałyśmy wtedy urządzić mój wieczór panieński.
Trzy tygodnie temu, na początku kwietnia, Peter wyszedł z kolegami na miasto, a ja zostałam w naszym żółtym wiktoriańskim domu, żeby poczytać. Peter przesyłał mi urocze grupowe zdjęcia z kilku pierwszych przystanków tej nocy. Towarzyszyli mu jego brat, Ben, który przyjechał z Grand Rapids, i jego kolega z liceum Scott, z którym w końcu udało mi się nawiązać nić porozumienia dzięki przeczytaniu pierwszych czterech powieści z serii Diuna, a także kilku jego przyjaciół z Richmond. Obejmowali się ramionami uwieszeni na sobie, Peter wciśnięty w sam środek – na każdym zdjęciu – ze smukłą boginią o platynowych włosach i kocich oczach, najlepszą przyjaciółką Petrą Collins u boku.
Miles, chłopak Petry, nie został zaproszony na wieczór kawalerski. To nie tak, że Peter go nienawidził. Tyle że nie sądził, by Miles był wystarczająco dobry dla Petry, ponieważ jarał zioło i nie skończył studiów.
Petra też jarała zioło i nie skończyła studiów, ale domyślam się, że to inna sprawa, gdy jest się idealną dziesiątką z fotogeniczną rodziną i pękającym w szwach kontem bankowym. Wtedy nie masz problemów z używkami, ale jesteś wolnym duchem.
Wbrew wszelkiej chęci muszę wspomnieć o jeszcze jednym: Petra jest nadprzyrodzenie miła.
Jest tą kobietą, która od razu ze wszystkimi się dogaduje, i to w taki sposób, że każdy czuje się wybrany. Chwyta cię za ramię, śmieje się z twoich żartów, namawia na przetestowanie jej błyszczyka w łazience, po czym nalega, żebyś go zatrzymała, bo „bardziej pasuje do twojej karnacji”.
Naprawdę nie chciałam być o nią zazdrosna. To miało sens, że przyszła na jego wieczór kawalerski. Była jego najlepszą przyjaciółką. To miało sens, że ja nie poszłam. Właśnie tak działa ta tradycja.
Miałam nadzieję, że nie zmrużę oka, zanim nie wcisnę szklanki wody i ibupromu w rękę pijanego Petera po jego powrocie do domu, ale zasnęłam na kanapie.
Kiedy zerwałam się na dźwięk otwierania drzwi wejściowych, w salonie było jasno, więc mogłam zobaczyć zdumienie Petera, gdy mnie w nim zastał.
Wyglądał, szczerze mówiąc, jakby natknął się na kobietę, która włamała się mu do domu i ugotowała jego ulubionego pupila, królika, a nie na kochającą narzeczoną zwiniętą w kłębek na kanapie. Ale wówczas jeszcze nic mnie nie zaniepokoiło.
Trudno było panikować, kiedy Peter znajdował się w pobliżu, wyglądał zresztą jak dość dosłowne przedstawienie archanioła Michała. Sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, złociste blond włosy, zielone oczy i wyraźnie zarysowany rzymski nos.
Nie żebym miała jakiekolwiek pojęcie o tym, jak wygląda rzymski nos. Ale za każdym razem, gdy autorka romansu historycznego wspominała o takim, myślałam o Peterze.
– Wróciłeś – powiedziałam zachrypłym głosem i wstałam, żeby się przywitać.
Zesztywniał w moich objęciach, więc odsunęłam się, nadal trzymając zaplecione dłonie na jego karku. Ujął mnie za nadgarstki, rozplótł moje palce i przytrzymał ręce między naszymi klatkami piersiowymi.
– Czy możemy chwilę porozmawiać? – spytał.
– Oczywiście? – powiedziałam, jakby to było pytanie. Bo było.
Zaprowadził mnie na kanapę i posadził. Później, z tego, co zdołałam się domyślić, kilka płyt tektonicznych musiało się ze sobą zderzyć, ponieważ cały świat zachwiał się w posadach, zaczęło dzwonić mi w uszach tak głośno, że docierały do mnie tylko strzępki tego, co mówił. To nie mogła być prawda. To nie miało sensu.
„Za dużo alkoholu...
Wszyscy poszli do domu, ale my zostaliśmy, żeby wytrzeźwieć...
Tak jakoś się to potoczyło i...
Boże, przepraszam. Nie chciałem cię zranić, ale...”
– Zdradziłeś mnie? – W końcu wydusiłam z siebie piskliwym głosem, gdy on był w połowie kolejnego niezrozumiałego zdania.
– Nie! To znaczy to nie było tak. My... Wyznała, że mnie kocha. A ja zdałem sobie sprawę, że też. Kocham. Ją. Kurwa, Daphne, bardzo mi przykro.
Kolejne przeprosiny.
Kolejne dzwonienie w uszach.
Kolejne frazesy.
Nie. Nie, nie zdradził mnie? Nie, po prostu wyznał miłość komuś, kto nie był mną? Próbowałam złożyć elementy tej układanki, ale nie pasowały do siebie. Żadne zdanie, które wypowiedział, nie pasowało do poprzedniego.
W końcu usłyszałam coś, co zdawało się ważne, gdybym tylko mogła domyślić się kontekstu: „tydzień”.
– Tydzień? – spytałam.
Przytaknął.
– Ona teraz na mnie czeka, żebyśmy mogli od razu wyjechać. Żeby nie wchodzić ci w drogę, gdy będziesz się zastanawiała, co dalej.
– Tydzień – powtórzyłam, nadal nie rozumiejąc.
– Znalazłem w internecie. – Podniósł się nieco z kanapy, żeby wyjąć złożoną kartkę z tylnej kieszeni spodni, i mi ją podał.
Naprawdę się łudziłam, sądząc, że będą to pisemne przeprosiny, list miłosny, dzięki któremu to wszystko będzie... może nie w porządku, ale do uratowania. Zamiast tego patrzyłam na wydruk namiarów na mieszkania w okolicy.
– Wyprowadzasz się? – spytałam, krztusząc się.
Zarumieniła mu się szyja, wzrok powędrował na drzwi wejściowe.
– Hm, nie – odparł. – Dom jest zapisany na mnie, więc...
Zawiesił głos, oczekując, że ja dopowiem resztę.
W końcu to zrobiłam.
– Chyba sobie, kurwa, żartujesz, Peter! – Zerwałam się na równe nogi. Wtedy nie czułam się zraniona. To przyszło później. Najpierw była tylko wściekłość.
On też wstał, podniósł brwi aż do idealnej linii włosów.
– Nie planowaliśmy tego.
– Oczywiście, że ona to, kurwa, zaplanowała! Miała dwadzieścia pięć lat, żeby powiedzieć ci, że jest w tobie zakochana, i wybrała na to ostatnią noc!
– Nie zdawała sobie z tego sprawy. – Stanął w jej obronie. Chronił ją przed nieprzyjemnymi reperkusjami mojego emocjonalnego wybuchu, a ja byłam sama jak palec. – Dopóki nie zobaczyła, że mnie straci.
– To ty mnie tu ściągnąłeś! – Prawie krzyczałam. Na koniec wydałam z siebie coś na kształt obłąkanego śmiechu. – Zostawiłam przyjaciół. Moje mieszkanie. Moją pracę. Całe moje życie.
– Paskudnie się czuję – powiedział. – Nie masz pojęcia.
– Nie mam pojęcia, jak paskudnie ty się czujesz?! – wrzasnęłam. – A gdzie ja mam się podziać?
Wskazał na wyniki wyszukiwania mieszkań leżące na podłodze.
– Posłuchaj – zaczął. – Wyjeżdżamy z miasta, żeby dać ci przestrzeń na przemyślenie tego wszystkiego. Będziemy z powrotem w przyszłą niedzielę.
My.
Z powrotem.
Och.
Och, Boże.
Nie tylko oczekiwano, że się wyprowadzę.
Ona się wprowadzała. Gdy już wrócą z ponętnych wakacji, na których będą świeżą parą. I wciśnięto mi, że to prezent dla mnie, sprzedany w opakowaniu uprzejmości. Prawie spytałam, dokąd się wybierają, ale ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to wyobrażenie sobie, jak całują się przed wieżą Eiffla.
(Pomyłka. Później dowiedziałam się, że całowali się na Wybrzeżu Amalfitańskim).
– Naprawdę mi przykro, Daph. – Pochylił się, żeby pocałować mnie w czoło niczym jakaś dobrotliwa figura ojcowska z żalem wyprawiająca się na wojnę, by spełnić patriotyczny obowiązek.
Odepchnęłam go, a on otworzył szeroko oczy ze zdumienia, tylko na sekundę. Potem skinął i ruszył do drzwi, nie zabierając niczego ze sobą. Tak jakby miał wszystko, czego potrzebował, i ani odrobina tego nie znajdowała się w tym domu.
Gdy drzwi się zatrzasnęły, coś we mnie pękło.
Chwyciłam jeden z ogromnych pojemników wypełnionych migdałami w czekoladzie i kolorowej cukrowej otoczce, które pani Collins przyniosła z ostatniej wycieczki do Costco, wybiegłam na zewnątrz, wciąż w jedwabnej piżamie, którą Peter kupił mi na ostatnie Boże Narodzenie.
Rzucił mi przestraszone spojrzenie przez ramię, zajmując fotel pasażera z przodu dżipa z odsłoniętym dachem. Petra gwałtownie odwróciła twarz.
– Ale z ciebie pieprzony dupek! – Cisnęłam w niego garść draży migdałowych.
Zaskomlał. Rzuciłam kolejną garść w tylne drzwi samochodu. Petra włączyła silnik.
Biegłam za nimi po podjeździe, po czym rzuciłam całe wiaderko w auto. Uderzyło w koło, odskoczyło i potoczyło się na pobocze, gdy oni podążali ku zachodowi słońca.
Wschodowi. Nieważne.
– Gdzie ja się podzieję? – spytałam słabym głosem, opadając na wilgotny od rosy trawnik przed naszym, ekhm, ich domem.
Gapiłam się na drogę pewnie jeszcze z dziesięć minut, a potem weszłam do środka. Płakałam tak bardzo, że mogłabym zwymiotować, gdybym zupełnie nie zapomniała czegoś zjeść poprzedniego wieczoru. Nie była ze mnie najlepsza kucharka, poza tym Peter bardzo pilnował diety. Ubogiej w węglowodany, bogatej w białko. Szperałam po naszych kiepsko zaopatrzonych szafkach i zaczęłam szykować makaron z serem.
Nagle ktoś zaczął walić do drzwi.
W swojej idiotkowatości założyłam, że to Peter wrócił. Dojechał do lotniska i go olśniło, że musi pędzić do domu, do mnie.
Ale kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam Milesa z zaczerwienionymi oczami albo od płaczu, albo od jarania. Wymachiwał trzyzdaniową wiadomością, którą Petra zostawiła na stoliku, jakby to były widły albo może biała flaga.
– Czy ona tu jest? – spytał niewyraźnie.
– Nie. – Popadłam w odrętwienie. – Obrzuciłam ich drażami migdałowymi i odjechali.
Skinął głową, smutek rozgościł się na jego obliczu, tak jakby dokładnie wiedział, co to znaczyło, i że nie było dobrze.
– Cholera – skwitował chrapliwym głosem, opierając się o framugę drzwi.
Przełknęłam gulę w gardle, która wydawała się zwinięta z drutu kolczastego. A może była to zdolność przekucia negatywnych emocji w zrobienie czegoś pożytecznego, węzeł praktyczności charakterystycznej dla rodziny Vincentów – cecha, którą odziedziczyłam po matce.
– Miles – zaczęłam.
Podniósł wzrok, miał zdziwioną minę, ale promień nadziei czaił się gdzieś pomiędzy jego brwiami. Tak jakby sądził, że zaraz ogłoszę, iż cała sprawa była śmiesznym i wcale nie socjopatycznym żartem.
– Ile pokoi jest w waszym mieszkaniu? – spytałam.