Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Nowa wakacyjna powieść autorki bestsellera „Beach read”!
Dwójka przyjaciół, dziesięć wakacyjnych wyjazdów i tylko jedna okazja, by się zakochać.
Poppy i Alex. Alex i Poppy. Najlepsi przyjaciele, którzy każdego lata spotkają się, by spędzić ze sobą tydzień wakacji.
Ale dwa lata temu wszystko się popsuło. Od tamtej pory przestali ze sobą rozmawiać.
Poppy postanawia to naprawić. Zaprasza Alexa na wspólny wyjazd, a on się… zgadza!
Mają tydzień, by wszystko naprawić. Czy coś może pójść nie tak?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 500
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
RECENZJE
„Emily Henry to kolejna autorka, której książki kupuję w ciemno, a powieść Ludzie, których spotykamy na wakacjach okazała się idealną ucieczką od codzienności – to ciepła, zabawna, czuła historia, którą aż szkoda kończyć”.
– Jodi Picoult, autorka Księgi dwóch dróg, numeru jeden na liście bestsellerów „New York Timesa”
„Ludzie, których spotykamy na wakacjach to uroczy, rozwijający się powoli romans pełen napięcia seksualnego i kuszących możliwości. Zakochałam się bez pamięci w Aleksie i Poppy i z przyjemnością zjeździłam z nimi cały świat”.
– Beth O’Leary, autorka Współlokatorów, bestsellera „Sunday Timesa”
„Książka jak marzenie, skrząca się humorem, olśniewająca stylem i urzekająca historią miłosną, która chwyciła mnie za serce i nie chciała puścić”.
– Abby Jimenez, autorka książki Życie jest zbyt krótkie, bestsellera „USA Today”
„Emily Henry jest prawdziwą GWIAZDĄ! Ludzie, których spotykamy na wakacjach to głęboko poruszająca, a zarazem niezwykle zabawna książka, która utwierdza autorkę na pozycji królowej dialogu. Fanki komedii romantycznych zachwycą się tą historią, w której między przyjaciółmi rozwija się powoli miłość. Poppy i Alex są prawdziwi, nieidealni i przeuroczy, a opisy ich Wakacyjnych Wyjazdów potrafią zaspokoić głód podróży. Idealna lektura wakacyjna!”
– Alexis Daria, autorka bestsellera You Had Me at Hola
„Absolutnie cudowna książka – chwytająca za serce, autentycznie poruszająca i pełna dowcipnych dialogów, które sprawiają, że Alex i Poppy niemal wyskakują ze stron. Już czekamy z niecierpliwością na kolejną książkę Emily”.
– Heather Cocks i Jessica Morgan, autorki bestsellerów „USA Today” The Royal We oraz The Heir Affair
RECENZJE KSIĄŻKI Beach Read
„Proza Henry objawia swoją prawdziwą moc w napięciu między bohaterami – w przypadkowych dotknięciach, które się przeciągają, w dłoniach stykających się pod stolikiem restauracyjnym. Niewielu autorów potrafi uchwycić ten rodzaj udawania, że nic się nie wydarzyło, przy jednoczesnym pragnieniu, by wydarzyło się ponownie. I jest to nie tylko przekonujące, ale też zaraźliwe”.
– „The New York Times Book Review”
„Zaczęłam czytać Beach Read i dosłownie nie mogłam przestać”.
– „Betches”
„To, że Henry potrafi pomieścić w jednej książce prawdziwe tornado emocji i znakomite kreacje bohaterów, świadczy o jej niezrównanych umiejętnościach”.
– „Entertainment Weekly”
Poprzednią książkę napisałam głównie dla siebie. Ta jest dla Ciebie.
Prolog
Na wakacjach możesz być, kim chcesz.
Wakacje, tak jak dobra książka albo wspaniały strój, wydobywają z ciebie inną osobę.
Być może w codziennym życiu nie potrafisz nawet kiwać głową do muzyki płynącej z radia, tak żeby nie odczuwać przy tym skrępowania, ale gdy trafisz do właściwego ogródka kawiarnianego oświetlonego girlandami migotliwych lampek, z właściwym zespołem grającym na blaszanych bębnach, zaczniesz skakać i pląsać w najlepsze.
Na wakacjach zmieniają ci się włosy. Woda jest inna, szampon pewnie też. A może w ogóle przestajesz się przejmować myciem włosów albo ich czesaniem, bo sól z oceanu nadaje im skręt, który bardzo ci się podoba. Myślisz sobie: Może w domu też mogłabym tak robić. Może mogłabym stać się osobą, która nie czesze włosów, której nie przeszkadza, że jest cała spocona albo że wszędzie włazi jej piasek.
Na wakacjach zagadujesz do nieznajomych i zapominasz o jakimkolwiek ryzyku. Nawet jeśli rozmowa okaże się niemożliwie krępująca – co z tego? Już nigdy więcej nie spotkasz tej osoby!
Jesteś, kim chcesz. Możesz robić, co chcesz.
No dobra, może nie do końca. Czasem pogoda stawia cię w określonej sytuacji – na przykład takiej, w jakiej znalazłam się teraz – i zmusza do wynajdowania drugorzędnych rozrywek w oczekiwaniu, aż przestanie padać.
Wychodząc z łazienki, zatrzymuję się na moment. Po części dlatego, że nadal opracowuję plan działania. Głównie jednak ponieważ na lepkiej podłodze gubię jeden sandał i muszę doskakać do niego z powrotem. W teorii darzę to miejsce absolutnym uwielbieniem, ale w praktyce dotknięcie bosą stopą anonimowego paskudztwa na laminowanej podłodze może się okazać świetnym sposobem na złapanie jednego z tych rzadkich zarazków, które przechowuje się w schłodzonych probówkach tajnego magazynu Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych.
Wykonuję parę tanecznych podskoków, wsuwam palce stopy w cienkie pomarańczowe paski i obracam się, żeby przyjrzeć się lepiej lokalowi: natłok spoconych ciał, leniwe obroty słomianych wentylatorów pod sufitem, otwarte na oścież drzwi, podparte tak, żeby co jakiś czas wdarł się przez nie deszcz przywiany z ciemnej nocy i schłodził spoconą ciżbę. W kącie szafa grająca otoczona neonowym blaskiem, z której leci I Only Have Eyes for You zespołu Flamingos.
To miejscowość wypoczynkowa, ale bar dla tubylców jest wolny od letnich sukienek w kwiaty i hawajskich koszul, choć niestety brakuje też drinków ozdobionych słupkami owoców tropikalnych.
Gdyby nie burza, wybrałabym jakiś inny lokal na swój ostatni wieczór w tym mieście. Przez cały tydzień deszcz padał tak rzęsiście, a grzmoty rozlegały się tak często, że moje marzenia o białych piaszczystych plażach i lśniących motorówkach zostały przekreślone, a ja razem z resztą zawiedzionych urlopowiczów całymi dniami żłopałam kolejne piña colady w każdej zatłoczonej pułapce na turystów, jaką tylko mogłam znaleźć.
Tego wieczoru miałam już jednak dość tłoku, długiego czasu oczekiwania i szpakowatych mężczyzn z obrączkami mrugających do mnie po pijanemu znad ramienia żon. Właśnie dlatego trafiłam tutaj.
Do baru o lepkiej podłodze, który nazywa się po prostu Bar, i teraz przepatruję skromny tłumek w poszukiwaniu swojego celu.
Siedzi na końcu baru w Barze. Mężczyzna mniej więcej w moim wieku, dwudziestu pięciu lat, o piaskowych włosach, słusznym wzroście i szerokich ramionach, choć tak przygarbiony, że na pierwszy rzut oka trudno zauważyć te dwie ostatnie cechy. Głowę pochylił nad telefonem z wyrazem cichego skupienia, które da się odczytać z jego profilu. Zębami podskubuje swoją pełną dolną wargę, a palcem przesuwa powoli po ekranie.
Choć lokal nie jest nabity jak Disney World, mimo wszystko panuje tu hałas. Pomiędzy szafą grającą, która zawodzi dziwaczne melodie z końca lat pięćdziesiątych, a zainstalowanym naprzeciwko telewizorem z prezenterem wykrzykującym rewelacje na temat rekordowych opadów deszczu, słychać rechot mężczyzn o identycznym charczącym śmiechu, którym wybuchają wszyscy jednocześnie. Na odległym krańcu kontuaru barmanka co chwilę tłucze dłonią w ladę dla podkreślenia tego, co opowiada jakiejś kobiecie o żółtych włosach.
Burza sprowadziła na całą wyspę nerwowość, a tanie piwo rozbudza we wszystkich skłonności do awantur.
Jednak mężczyzna o piaskowych włosach, siedzący na stołku w rogu, ma w sobie spokój, który wyróżnia go spośród innych. Właściwie to całym swoim wyglądem krzyczy, że nie jest stąd. Pomimo prawie trzydziestu stopni ciepła i wilgotności na poziomie miliona procent ma na sobie wymiętą koszulę z długim rękawem i granatowe spodnie. Jest też podejrzanie pozbawiony opalenizny, a także jakichkolwiek oznak wesołości, radości czy beztroski.
Bingo!
Odgarniam z twarzy pukiel jasnych, pofalowanych włosów i ruszam w jego stronę. Nawet gdy podchodzę, mężczyzna nie odrywa wzroku od telefonu, a palcem dalej przesuwa tekst, który czyta na ekranie. Kątem oka zauważam wytłuszczone słowa: „ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY”.
Facet naprawdę czyta książkę w knajpie.
Opieram się biodrem o bar i przesuwam łokieć po ladzie, by spojrzeć mu w twarz.
– Heja, tygrysie.
Mężczyzna powoli podnosi na mnie swoje orzechowe oczy i mruga.
– Cześć?
– Często tu przychodzisz?
Przygląda mi się przez minutę, najwyraźniej ważąc w myślach potencjalne odpowiedzi.
– Nie – odpowiada wreszcie. – Nie mieszkam tu.
– O! – Udaję zdziwienie, ale zanim zdążę powiedzieć coś więcej, on ciągnie dalej:
– Ale nawet gdybym mieszkał, mam kotkę z licznymi problemami zdrowotnymi, która wymaga specjalistycznej opieki. W takiej sytuacji trudno gdziekolwiek wychodzić.
Właściwie każda część tego zdania wzbudza we mnie sprzeciw.
– Tak mi przykro. – Odzyskuję wenę. – Na pewno ciężko sobie z tym poradzić, kiedy przeżywa się jednocześnie żałobę.
Mężczyzna marszczy brwi.
– Żałobę?
Zataczam dłonią nieduże koło, wskazując na jego strój.
– Nie przyjechałeś do miasta na pogrzeb?
Zaciska mocno wargi.
– Nie.
– W takim razie co cię tu sprowadza?
– Przyjaciółka. – Spuszcza wzrok na telefon.
– Mieszka tu? – zgaduję.
– Zaciągnęła mnie tutaj – precyzuje on. – Na wakacje. – To ostatnie słowo wypowiada z niejaką wzgardą.
Przewracam oczami.
– Nie może być! Odciągnęła cię od twojej kotki? Wyłącznie pod pretekstem hulanek i swawoli? Jesteś pewien, że osobę tego pokroju nadal można nazywać przyjaciółką?
– Z każdą chwilą coraz bardziej tracę tę pewność – odpowiada, nie podnosząc wzroku.
Nie podsuwa mi zbyt dużo materiału, na którym mogłabym pracować, ale się nie poddaję.
– To co – brnę dalej – jaka jest ta twoja przyjaciółka? Ostra? Bystra? Nadziana?
– Niska – rzuca mężczyzna, nie przerywając czytania. – Hałaśliwa. Bez przerwy gada. Potrafi zachlapać każdy ciuch, jaki ma na sobie którekolwiek z nas, ma koszmarny gust, jeśli chodzi o facetów, szlocha na klipach reklamujących szkoły policealne, wiesz, na tych, gdzie samotna matka siedzi po nocach przed komputerem, a potem, kiedy zasypia, jej syn przykrywa ją kocem i uśmiecha się, bo jest z niej taki dumny. Co jeszcze? Ma fioła na punkcie zapchlonych spelun, które cuchną salmonellą. Boję się tu wypić nawet piwo butelkowane. Widziałaś, jakie opinie ma to miejsce na Yelpie?
– Żarty sobie ze mnie stroisz? – pytam, krzyżując ramiona na piersi.
– No dobra – ustępuje. – Salmonella nie ma zapachu, ale tak, Poppy, jesteś niska.
– Alex! – Uderzam go w biceps, wychodząc z roli. – Próbuję ci pomóc!
Alex rozmasowuje ramię.
– Niby w jaki sposób?
– Wiem, że Sara złamała ci serce, ale musisz przejść nad tym do porządku dziennego. A kiedy w barze podchodzi do ciebie gorąca laska, pierwszą rzeczą, o której nie powinieneś wspominać, jest twoja współzależna relacja z tą pojebaną kotką.
– Po pierwsze, Flannery O’Connor nie jest pojebana – mówi. – Jest nieśmiała.
– Jest podła.
– Po prostu za tobą nie przepada – upiera się. – Epatujesz psią energią.
– Ja tylko próbowałam ją pogłaskać – bronię się. – Po co mieć zwierzaka, który nie lubi głaskania?
– Ona lubi głaskanie – odpowiada Alex. – Chodzi tylko o to, że ty zawsze podchodzisz do niej z takim wilczym błyskiem w oku.
– Wcale nie.
– Poppy, ty do wszystkiego podchodzisz z wilczym błyskiem w oku.
W tym momencie zbliża się do nas barmanka z drinkiem, który zamówiłam przed pójściem do łazienki.
– Proszę – odzywa się. – Margarita dla pani.
Puszcza do mnie po ladzie oszroniony kieliszek, a ja, gdy tylko go łapię, czuję w gardle ukłucie ekscytującego pragnienia. Podnoszę napój tak szybko, że spora ilość tequili wychlapuje się przez krawędź, a Alex z nadnaturalną i doskonale wyćwiczoną prędkością zrzuca moją drugą rękę z lady, zanim pryśnie na nią alkohol.
– Widzisz? Wilczy błysk – rzuca cicho i poważnie, tak jak praktycznie wszystkie słowa, które do mnie wypowiada. No, może z wyłączeniem tych rzadkich, uświęconych chwil, kiedy wychodzi z niego Szurnięty Alex, a ja mogę popatrzeć, jak – powiedzmy – rzuca się na podłogę w barze karaoke i udaje, że szlocha do mikrofonu, podczas gdy jego piaskowe włosy sterczą na wszystkie strony, a pognieciona koszula wyłazi ze spodni. Taki hipotetyczny przykład. Sytuacji, która naprawdę się kiedyś wydarzyła.
Alex Nilsen jest ucieleśnieniem samokontroli. W jego wysokim, szerokim, wiecznie zgarbionym i/lub zwiniętym w precel ciele mieści się nadmiar stoicyzmu (skutek bycia najstarszym dzieckiem wdowca o najwyższym poziomie lęku przed wydawaniem z siebie głosu, z jakim się kiedykolwiek spotkałam) i mnóstwo wyparcia (skutek surowego wychowania religijnego stojącego w opozycji do większości jego pasji, czyli głównie do nauki), a oprócz tego najdziwaczniejszy, skrycie głupkowaty i niezwykle wrażliwy pajac, jakiego miałam przyjemność poznać.
Upijam łyk margarity, po którym wydobywa się ze mnie pomruk zadowolenia.
– Pies w ludzkim ciele – mamrocze pod nosem Alex, a potem wraca do przewijania tekstu na telefonie.
Prycham z dezaprobatą na jego komentarz i biorę kolejny łyk.
– Tak na marginesie, w tej margaricie jest z dziewięćdziesiąt procent tequili. Mam nadzieję, że właśnie piszesz tym niewyżytym komentatorom z Yelpa, żeby spadali na drzewo. Poza tym ta knajpa nie pachnie ani trochę salmonellą. – Chłepczę jeszcze trochę drinka, po czym siadam na stołku obok Aleksa i obracam się tak, żebyśmy zetknęli się kolanami. Uwielbiam to, jak Alex siada, zawsze gdy wychodzimy gdzieś razem: tułowiem zwrócony do baru, a swoimi długimi nogami w moją stronę, tak jakby zostawiał jakąś tajną furtkę do siebie otwartą tylko dla mnie. Furtkę prowadzącą nie tylko do tego powściągliwego, nigdy nie do końca uśmiechniętego Aleksa Nilsena, którego widzi reszta świata, ale wiodącą wprost do świra. Do Aleksa, który rok w rok wybiera się ze mną na te wyjazdy, mimo że nie znosi latania, zmian i spania na jakiejkolwiek innej poduszce niż ta, której używa w domu.
Uwielbiam to, że kiedy wchodzimy do knajpy, on zawsze kieruje się prosto do baru, bo wie, jak bardzo ja lubię tam siadać, choć przyznał się kiedyś, że za każdym razem się stresuje, czy nie nawiązuje za dużo albo za mało kontaktu wzrokowego z barmanem.
W zasadzie to lubię i/lub uwielbiam prawie wszystko, co dotyczy mojego najlepszego przyjaciela Aleksa Nilsena, i chcę, żeby był szczęśliwy, więc nawet jeśli nigdy nie przepadałam za jego sympatiami – a zwłaszcza za jego byłą dziewczyną Sarą – wiem, że to ja muszę zadbać o to, by niedawne rozstanie z nią nie wpędziło go na stałe w mniszy tryb życia. W końcu on zrobiłby (i już kiedyś zrobił) to samo dla mnie.
– To co – odzywam się – zaczynamy od początku? Teraz ja będę seksowną nieznajomą przy barze, a ty pozostaniesz czarującym sobą, tylko bez tych kocich problemów. Zobaczysz, w mgnieniu oka wrócisz do obiegu randkowego.
Spogląda na mnie znad telefonu z miną zbliżoną do kpiącego uśmieszku. No dobra, nazwę ją po prostu kpiącym uśmieszkiem, bo u Aleksa raczej nie można liczyć na nic więcej.
– Masz na myśli nieznajomą, która rozpoczyna pogawędkę od rzucenia w odpowiednim momencie „Heja, tygrysie”? Wydaje mi się, że nieco inaczej interpretujemy słowo „seksowne”.
Przekręcam się na stołku, tak że nasze kolana obijają się o siebie w tę i z powrotem, kiedy najpierw odwracam się od niego, a potem do niego, i układam usta w zalotny uśmiech.
– Powiedz, bardzo bolało… – zaczynam – …kiedy spadałeś z nieba?
Alex kręci głową.
– Poppy, chciałbym, żebyś wiedziała – mówi powoli – że jeśli jeszcze kiedykolwiek uda mi się pójść na randkę, nie będzie to miało absolutnie nic wspólnego z twoją tak zwaną pomocą.
Wstaję, dopijam teatralnie resztkę drinka i gwałtownie odstawiam kieliszek na ladę.
– Co ty na to, żebyśmy poszli gdzie indziej?
– Jakim cudem ty chodzisz na randki częściej niż ja? – pyta, nie mogąc pojąć tej zagadki.
– To proste. Nie mam takich wysokich standardów jak ty. I żadnej Flannery O’Connor, która stałaby mi na drodze. A jak idę do baru, to nie łypię przez cały czas na opinie z Yelpa i nie wysyłam całym swoim ciałem przekazu: „LEPIEJ ZE MNĄ NIE ROZMAWIAJ”. Poza tym podobno pod pewnymi kątami wyglądam ładnie.
Alex wstaje i kładzie dwudziestkę na barze, po czym chowa portfel do kieszeni. On zawsze ma przy sobie gotówkę. Nie wiem dlaczego. Pytałam go o to już ze trzy razy. I nawet mi odpowiedział. Jednak ja nadal nie wiem dlaczego, bo jego odpowiedź była albo zbyt nudna, albo zbyt złożona, żeby mój umysł był w stanie ją zapamiętać.
– Nie zmienia to faktu, że jesteś kompletną wariatką – oświadcza.
– Ale mnie przecież i tak kochasz – wytykam mu odrobinę defensywnie.
Otacza mnie ramieniem i spogląda na mnie z góry z kolejnym nieznacznym, powściągliwym uśmiechem na swoich pełnych wargach. Jego twarz to sito, przez które przedostają się tylko maleńkie drobinki emocji.
– Wiem – odpowiada.
Uśmiecham się do niego szeroko.
– Ja ciebie też.
Alex walczy z powiększającym się uśmiechem, tak by pozostał ledwo zauważalny.
– O tym też wiem.
Przez tę całą tequilę zrobiłam się senna i leniwa, więc zawisam na nim, kiedy ruszamy w stronę otwartych drzwi.
– To był dobry wyjazd – stwierdzam.
– Jak dotąd najlepszy – przyznaje, podczas gdy chłodny deszcz wpadający do lokalu wiruje wokół nas jak konfetti wystrzeliwane z armatki. Alex obejmuje moje barki ciaśniej, cały ciepły i ciężki, a jego czysty cedrowy zapach otula mnie niczym peleryna.
– Nawet ten deszcz za bardzo mi nie przeszkadzał – mówię, kiedy wychodzimy w noc. Jest gęsta i mokra, brzęcząca od komarów, a palmy drgają od dalekich grzmotów.
– Mnie nawet odpowiadał. – Alex zabiera rękę z mojego ramienia i przytrzymuje ją zgiętą nad moją głową, żeby zmienić się w prowizoryczny ludzki parasol, kiedy pędzimy przez zalaną ulicę w stronę naszego małego czerwonego samochodu z wypożyczalni. Gdy do niego dopadamy, Alex otwiera najpierw moje drzwi – załapaliśmy się na zniżkę dzięki temu, że wzięliśmy samochód bez automatycznego otwierania drzwi i okien – a potem przebiega dookoła maski i wskakuje za kierownicę.
Uruchamia silnik, a rozkręcona klimatyzacja uderza arktycznym powietrzem w nasze mokre ubrania, gdy wyjeżdżamy z miejsca parkingowego i skręcamy w stronę wynajętego domku.
– Właśnie sobie przypomniałem – mówi – że nie zrobiliśmy w barze żadnych zdjęć na twojego bloga.
Wybucham śmiechem, ale zaraz uświadamiam sobie, że nie żartował.
– Alex, żaden z moich czytelników nie miałby ochoty oglądać zdjęć z Baru. Nie chcieliby nawet o nim czytać.
Alex wzrusza ramionami.
– Według mnie Bar wcale nie był taki zły.
– Mówiłeś, że cuchnie salmonellą.
– Poza tą jedną rzeczą nie był zły. – Włącza kierunkowskaz i wyprowadza samochód na wąską uliczkę, wzdłuż której rośnie szpaler palm.
– W sumie nie mam z tego tygodnia żadnych zdjęć, które mogłyby mi się przydać.
Zwalniając przed żwirowym podjazdem, Alex marszczy i pociera brwi.
– Poza tymi, które ty mi zrobiłeś – dodaję pospiesznie. Alex sam zaproponował, że zrobi mi zdjęcia do mediów społecznościowych, ale wyszły naprawdę koszmarne. Było to jednak tak urocze z jego strony, że wybrałam jedną, najmniej paskudną fotografię, i wrzuciłam ją na swój profil. Mam na niej okropną minę, zastygłą w pół słowa, bo akurat krzyczałam coś do niego ze śmiechem, a on próbował – nieudolnie – dać mi jakąś wskazówkę, podczas gdy nad moją głową wyraźnie widać kłębiące się chmury, tak jakbym to ja przyzywała apokalipsę na wyspę Sanibel. Ale przynajmniej widać, że jestem szczęśliwa.
Kiedy patrzę na to zdjęcie, nie mogę sobie przypomnieć, co Alex powiedział, że wywołał u mnie taką minę, ani co mu odkrzyknęłam. Ale czuję ten sam przypływ ciepła, jak kiedy myślę o wszystkich naszych wcześniejszych Wakacyjnych Wyjazdach.
Tę samą falę szczęścia, to uczucie, że właśnie o to w życiu chodzi: żeby być w jakimś pięknym miejscu z kimś, kogo się kocha.
Próbowałam coś o tym napisać pod zdjęciem, ale trudno mi było to wyjaśnić.
Zazwyczaj moje posty dotyczą tego, jak podróżować tanio i doświadczyć jak najwięcej, wydając jak najmniej, ale kiedy sto tysięcy osób śledzi moje wakacje na plaży, idealnie byłoby pokazać im… wakacje na plaży.
W minionym tygodniu spędziliśmy na wybrzeżu wyspy Sanibel w sumie około czterdziestu minut. Na resztę czasu zaszywaliśmy się w barach i restauracjach, księgarniach i sklepach z ciuchami vintage, a oprócz tego przesiadywaliśmy w podniszczonym domku, który wynajęliśmy, zajadając się popcornem i licząc błyskawice. Nie nabraliśmy opalenizny ani nie oglądaliśmy tropikalnych ryb, nie snurkowaliśmy ani nie wylegiwaliśmy się na katamaranach, nie robiliśmy właściwie niczego poza przysypianiem na gąbczastej sofie, podczas gdy kolejne odcinki Strefy mroku wkradały się cichym pomrukiem w nasze sny.
Są takie miejsca, które można podziwiać w pełnej okazałości, niezależnie od tego, czy świeci słońce, ale to nie jest jedno z nich.
– Hej – odzywa się Alex, przestawiając drążek w tryb parkowania.
– Co?
– Zróbmy sobie zdjęcie – proponuje. – Razem.
– Przecież nie znosisz, jak ci się robi zdjęcia – przypominam mu. Zawsze mnie to dziwiło, bo technicznie rzecz biorąc, Alex jest niesamowicie przystojny.
– Wiem – odpowiada. – Ale jest ciemno, a ja chcę zapamiętać tę chwilę.
– Dobra – zgadzam się. – Tak. Zróbmy sobie zdjęcie.
Sięgam po telefon, ale on już wyciągnął swój. Tylko zamiast trzymać go ekranem w naszą stronę, tak żebyśmy się widzieli, odwrócił go i celuje w nas zwykłym aparatem, a nie tym z przodu.
– Co ty wyprawiasz? – wołam, sięgając do jego telefonu. – Nie po to ludzie wymyśli tryb selfie, dziadku.
– Zostaw! – Alex się śmieje i odsuwa telefon poza zasięg mojej ręki. – To nie na twojego bloga, nie musimy dobrze wyglądać. Chodzi o to, żebyśmy wyglądali naturalnie. Jeśli mamy przełączyć na tryb selfie, to w ogóle nie warto robić tego zdjęcia.
– Powinieneś się leczyć na zaburzenia dysmorficzne – oznajmiam.
– Powiedz mi, Poppy, ile tysięcy zdjęć już dla ciebie napstrykałem, co? – pyta. – Zróbmy to jedno tak, jak ja chcę.
– Okej, zgoda. – Przechylam się nad drążkiem i opieram o jego wilgotną pierś, a on przekrzywia trochę głowę, żeby zniwelować różnicę wzrostu między nami.
– Raz… dwa… – Lampa błyska, jeszcze zanim zdąży powiedzieć „trzy”.
– Ty potworze! – wykrzykuję.
Alex obraca telefon, żeby zobaczyć zdjęcie, i wydaje z siebie jęk.
– O nieeee… Rzeczywiście wyglądam jak potwór.
Krztuszę się ze śmiechu, kiedy pokazuje mi nasze upiornie rozmazane twarze: jego mokre włosy sterczą posklejane jak kolce, moje przylepiły się wiotkimi kosmykami do policzków, wszystko mamy błyszczące i czerwone z gorąca, ja całkiem zamknęłam oczy, a jego powieki wyglądają na zmrużone i opuchnięte.
– Jak to możliwe, że oboje jesteśmy tak słabo widoczni, ajednocześnie tak okropnie wyglądamy?
Alex ze śmiechem odchyla głowę na zagłówek.
– No dobra, skasuję to.
– Nie! – Szarpię się z nim, żeby zabrać mu telefon. On ściska go mocno, ale ja też nie puszczam, więc po prostu trzymamy go sobie nad drążkiem. – Właśnie o to chodziło, Alex. Żeby zapamiętać ten wyjazd takim, jaki naprawdę był. I żebyśmy wyglądali naturalnie.
Jego uśmiech jest słaby i nieznaczny, jak zawsze.
– Poppy, ty wcale nie wyglądasz tak jak na tym zdjęciu.
Kręcę głową.
– Ty też nie.
Milkniemy na chwilę, tak jakby nie było już nic więcej do powiedzenia, skoro to jedno ustaliliśmy.
– Za rok jedźmy w jakieś zimne miejsce – mówi w końcu Alex. – I suche.
– Dobrze – zgadzam się z szerokim uśmiechem. – Tak zrobimy.
1
– Poppy – odzywa się Swapna ze szczytu matowoszarego stołu konferencyjnego. – A ty co masz?
Jak na wielkoduszną władczynię imperium „Relaksu i Odpoczynku”, Swapna Bakshi-Highsmith nie mogłaby chyba w mniejszym stopniu uosabiać dwóch wartości kluczowych dla naszego wspaniałego czasopisma.
Ostatnio odpoczywała jakieś trzy lata temu, kiedy była w połowie dziewiątego miesiąca ciąży i lekarz kazał jej leżeć. Nawet wtedy jednak łączyła się ciągle z biurem na wideokonferencjach, z laptopem ustawionym na brzuchu, więc nie sądzę, żeby szczególnie się relaksowała. Wszystko jest w niej ostre, szpiczaste i eleganckie, począwszy od zaczesanych do tyłu włosów, ściętych krótko jak u modelek z wybiegu, a skończywszy na nabijanych ćwiekami szpilkach od Aleksandra Wanga.
Kreska, którą rysuje sobie na powiekach, mogłaby przeciąć aluminiową puszkę, a jej szmaragdowe spojrzenie potrafiłoby ją później zgnieść. W tym momencie jest skierowane prosto na mnie.
– Poppy? Halo?
Mrugam parę razy, żeby otrząsnąć się z zamyślenia, i odkasłuję, podsuwając się na krześle. Ostatnio często mi się to zdarza. Kiedy pracuje się na stanowisku, które wymaga pojawiania się w biurze tylko raz w tygodniu, niezbyt dobrze jest bujać w obłokach przez pół spotkania jak dzieciak na matmie, zwłaszcza na oczach tyleż przerażającej, co inspirującej szefowej.
Przyglądam się leżącemu przede mną notatnikowi. Kiedyś przychodziłam na te piątkowe zebrania z dziesiątkami nagryzmolonych w pośpiechu pomysłów. Propozycji na artykuły o nieznanych zagranicznych festiwalach, o restauracjach słynnych tylko wśród okolicznych mieszkańców, serwujących przaśne desery smażone w głębokim tłuszczu, o zjawiskach przyrodniczych występujących tylko na wybranych plażach w Ameryce Południowej, o obiecujących winnicach z Nowej Zelandii – albo o nowych trendach wśród poszukiwaczy wrażeń i sposobach na głęboki relaks dla miłośników SPA.
Dawniej sporządzałam te notatki w stanie jakiegoś przynaglenia, tak jakby każde z tych doświadczeń, o których marzyłam, było żywym stworzeniem rozwijającym się w moim ciele, wypuszczającym gałęzie i napierającym od wewnątrz, żeby się ze mnie wydostać. Na trzy dni przed tymi spotkaniami wpadałam w rodzaj gorączkowego transu guglowania: przeglądałam setki zdjęć z miejsc, w których nigdy dotąd nie byłam, i czułam w brzuchu pomruk osobliwego głodu.
Dziś jednak spędziłam tylko dziesięć minut na wypisywaniu nazw krajów.
Krajów, nawet nie miast.
Swapna patrzy na mnie, czeka, aż przedstawię jej pomysł na swój kolejny świetny wakacyjny materiał na przyszły rok, a ja gapię się na słowo „Brazylia”.
Brazylia to piąty co do wielkości kraj na świecie. Stanowi pięć i sześć dziesiątych procenta masy Ziemi. Nie da się napisać krótkiego, chwytliwego artykułu na temat wakacji w Brazylii. Trzeba by wybrać przynajmniej jeden konkretny region.
Przewracam stronę notatnika i udaję, że przyglądam się notatkom na kolejnej. Jest pusta. Kiedy mój kolega Garrett przechyla się w moją stronę, jakby chciał zerknąć mi przez ramię, zamykam z trzaskiem zeszyt.
– Petersburg – mówię.
Swapna unosi jedną brew, zaczyna chodzić wzdłuż szczytu stołu.
– O Petersburgu pisaliśmy w wydaniu wakacyjnym trzy lata temu. O festiwalu podczas białych nocy, pamiętasz?
– Amsterdam? – rzuca obok mnie Garrett.
– Amsterdam to wiosenne miasto – oznajmia Swapna z nutą rozdrażnienia. – Nie można pisać o Amsterdamie i nie wspomnieć o tulipanach.
Słyszałam kiedyś, że Swapna odwiedziła ponad siedemdziesiąt pięć krajów, w tym wiele dwukrotnie.
Teraz przystaje z telefonem w dłoni i w zastanowieniu postukuje nim o drugą rękę.
– Poza tym Amsterdam jest taki… modny.
Swapna ma w sobie głęboko zakorzenione przekonanie, że być w modzie oznacza tak naprawdę być już w tyle za modą. Jeśli wyczuje, że duch epoki zaczyna spoglądać przychylnym okiem na Toruń, Toruń spada z wokandy na następne dziesięć lat. Na ścianie przy boksach biurowych dosłownie wisi przypięta pinezką Lista (choć akurat Torunia na niej nie ma) miejsc, o których w „RiO” NIE WOLNO PISAĆ. Każda pozycja zostaje tam umieszczona ręką szefowej i opatrzona datą, a wśród pracowników krąży coś w rodzaju podziemnej puli zakładów dotyczących momentu, w którym dane miejsce zostanie skreślone z Listy. Trudno o więcej cichej ekscytacji w biurze, niż kiedy Swapna wkracza o poranku do redakcji, z dizajnerską torbą na laptopa przewieszoną przez ramię, i maszeruje wprost do Listy z wyciągniętym zawczasu długopisem, żeby wykreślić jedno z zakazanych miast.
Wszyscy patrzą z zapartym tchem, zastanawiając się, które miasto zostanie wydobyte z mroków „RiO”, a kiedy Swapna znika bezpiecznie za zamkniętymi drzwiami swojego gabinetu, ten, kto siedzi najbliżej Listy, podbiega do niej, odczytuje skreśloną pozycję i obraca się, by szeptem obwieścić nazwę szczęśliwego miasta pozostałym pracownikom. Potem zazwyczaj następuje cicha celebracja.
Zeszłej jesieni, kiedy Paryż został uwolniony z Listy, ktoś otworzył szampana, a Garrett wyciągnął czerwony beret z szuflady w biurku, gdzie schował go chyba właśnie na tę okazję. Nosił go przez cały dzień, ale zrywał z głowy za każdym razem, gdy usłyszał szczęknięcie i przeciągły zgrzyt drzwi gabinetu Swapny. Myślał, że ujdzie mu to na sucho, dopóki wieczorem, kiedy Swapna wychodziła z biura, nie zatrzymała się przy jego miejscu i nie powiedziała: „Au revoir, Garrett”.
Jego twarz przybrała ten sam odcień co beret i choć według mnie Swapna tylko sobie zażartowała, on nigdy do końca nie odzyskał pewności siebie.
Nazwanie Amsterdamu „modnym” sprawia, że jego policzki barwią się teraz już nawet nie na kolor beretu, ale od razu na buraczkowy szkarłat.
Ktoś inny rzuca wyspę Cozumel. A potem głosujemy nad Las Vegas, nad którym Swapna przez chwilę się zastanawia.
– Vegas mogłoby być dobre. – Patrzy prosto na mnie. – Poppy, nie sądzisz, że Vegas mogłoby być dobre?
– Zdecydowanie – popieram ją.
– Santorini – wtrąca Garrett głosem myszki z filmów rysunkowych.
– Santorini jest oczywiście śliczne – zgadza się Swapna, a Garrett wydaje słyszalne westchnienie ulgi. – Ale my potrzebujemy czegoś z polotem.
Znowu patrzy na mnie. Znacząco. Wiem dlaczego. Chce, żebym to ja napisała ten artykuł. Po to zostałam tu zatrudniona.
Żołądek mi się kurczy.
– Pomyślę jeszcze i w poniedziałek przyjdę do ciebie z jakąś propozycją – obiecuję.
Swapna kiwa głową na zgodę. Garrett obsuwa się na krześle. Wiem, że on i jego chłopak rozpaczliwie pragną darmowej wycieczki na Santorini. Pewnie jak każdy, kto pisze o podróżach. Albo nawet jak każdy, kto żyje na tym świecie.
Jak i ja zapewne powinnam.
Nie poddawaj się – chciałabym mu szepnąć. Jeśli Swapna chce inspiracji, ode mnie na pewno jej nie dostanie.
Od dawna cierpię na jej niedobory.
– Myślę, że powinnaś cisnąć to Santorini – oświadcza Rachel, kręcąc kieliszkiem z różowym winem na mozaikowym blacie stolika kawowego. Dzięki prowadzonej przez nią stronie pijemy to idealne letnie wino za darmo.
Rachel Krohn – blogerka modowa, entuzjastka buldogów francuskich, nieodrodna córka Upper West Side’u (ale na szczęście nie z rodzaju tych, które uważają, że to urocze, że ktoś może pochodzić z Ohio albo że w ogóle istnieje takie miejsce jak Ohio – czy ktoś w ogóle wie, gdzie to jest?) oraz profesjonalna najlepsza przyjaciółka.
Pomimo posiadania sprzętów domowych najwyższej klasy Rachel zmywa ręcznie wszystkie naczynia, bo uznaje to za kojące, i robi to w butach na czterocentymetrowych obcasach, ponieważ uważa, że płaskie podeszwy nadają się do jazdy konnej oraz do kopania w ogródku, i to tylko jeśli nie udało się znaleźć odpowiednich butów na obcasie.
Rachel była pierwszą osobą, z którą zaprzyjaźniłam się po przeprowadzce do Nowego Jorku. Pracuje jako influencerka (czytaj: płacą jej za to, żeby malowała się kosmetykami konkretnych marek i robiła sobie zdjęcia przy swojej pięknej toaletce z marmuru) i choć nigdy wcześniej nie przyjaźniłam się z inną Osobowością Internetową, okazało się, że ma to swoje zalety (czytaj: żadna z nas nie musi się wstydzić, kiedy prosi drugą o chwilę na ustawienie kanapek do zdjęcia). Początkowo przypuszczałam, że nie będę miała za dużo wspólnego z Rachel, jednak podczas naszego trzeciego spotkania (w tej samej winiarni na brooklyńskim Dumbo, w której siedzimy teraz) przyznała mi się, że we wtorki robi sobie zdjęcia na cały tydzień – stroje i fryzury zmienia w drodze między różnymi parkami i restauracjami – a w pozostałe dni pisze eseje i prowadzi profile paru schronisk dla psów w mediach społecznościowych.
Wylądowała w tym zawodzie przez to, że jest fotogeniczna, ma fotogeniczne życie i dwa bardzo fotogeniczne (choć wymagające nieustannej opieki medycznej) psy.
Ja tymczasem postanowiłam zbudować wokół siebie internetową społeczność obserwatorów tylko po to, by na dłuższą metę zmienić podróżowanie w pełnowymiarową pracę. Dwie różne ścieżki, które zaprowadziły nas w to samo miejsce. Nie dosłownie oczywiście – ona nadal mieszka na Upper West Sidzie, a ja na Lower East Sidzie, ale chodzi o to, że obie żyjemy z reklam.
Biorę łyk wina musującego i obracam go w ustach, zastanawiając się nad tym, co powiedziała. Nigdy nie byłam na Santorini, a gdzieś w zagraconym domu moich rodziców, w pudle pełnym drobiazgów, które nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego, leży lista moich wymarzonych celów podróży, spisana jeszcze na studiach, i Santorini figuruje na niej dość wysoko. Czyste białe linie i wielkie połacie roziskrzonego, błękitnego morza wydawały mi się tak odległe od mojego zabałaganionego domu rodzinnego w Ohio, jak tylko potrafiłam sobie wyobrazić.
– Nie mogę – odpowiadam jej wreszcie. – Garrett przeżyłby spontaniczny samozapłon, gdyby Swapna klepnęła Santorini dla mnie, skoro to on je zaproponował.
– Nie rozumiem – stwierdza Rachel. – Naprawdę tak trudno ci się zdecydować, gdzie jechać na wakacje, Pop? Przecież nie ciułasz na nie przez cały rok. Wybierz jakieś miejsce. Jedź. Potem wybierzesz kolejne. Na tym polega twoja praca.
– To nie takie proste.
– Tak, tak. – Macha ręką. – Wiem, że twoja szefowa chce wakacji „z polotem”. Ale jak tylko znajdziesz się w pięknej okolicy z kartą kredytową „RiO” do dyspozycji, pojawi się też polot. Nie ma dosłownie nikogo na tym świecie, kto miałby większe szanse na magiczne wakacje niż dziennikarka podróżnicza z dostępem do konta wielkiej spółki medialnej. Jeśli ty nie możesz się wybrać na wakacje z polotem, to jak miałoby się to udać całej reszcie tego cholernego świata?
Wzruszam ramionami i biorę kawałek sera z deski serów i wędlin.
– Może właśnie o to chodzi.
Rachel unosi jedną ciemną brew.
– Niby o co?
– Właśnie o to! – odpowiadam, a ona spogląda na mnie z oschłym niesmakiem.
– Nie zgrywaj mi tu słodkiej i kapryśnej – mówi ozięble.
W ustach Rachel Krohn „słodkai kapryśna” to prawie taka sama obelga, jak w przypadku Swapny Bakshi-Highsmith powiedzenie, że coś jest „modne”. Pomimo delikatnej, mglistej estetyki fryzur, makijażu, ubrań, mieszkania i szaty graficznej mediów społecznościowych Rachel jest osobą do bólu pragmatyczną. Dla niej życie na świeczniku to praca jak każda inna, a trwa przy niej dlatego, że pozwala jej to opłacić rachunki (przynajmniej za ser, wino, kosmetyki, ciuchy i wszystko inne, co rozmaite firmy postanowią jej wysłać), a nie dlatego, że lubuje się w fabrykowanej półsławie, jaka się z nią wiąże. Pod koniec każdego miesiąca Rachel wrzuca post z najgorszymi, nieprzerobionymi zdjęciami ze swoich sesji i podpisuje: „ZDJĘCIA NA TYM PROFILU SĄ SPECJALNIE DOBIERANE, TAK ŻEBYŚ ZATĘSKNIŁA ZA ŻYCIEM, KTÓRE NIE ISTNIEJE. DOSTAJĘ ZA TO PIENIĄDZE”.
Tak, Rachel chodziła do szkoły artystycznej.
I jakimś cudem ten pseudoartystyczny performance ani trochę nie nadwyrężył jej popularności. Gdy tylko jestem w mieście ostatniego dnia miesiąca, staram się umówić z nią na spotkanie przy winie, żeby popatrzeć, jak sprawdza powiadomienia i przewraca oczami, kiedy spływają nowe lajki i nowi obserwujący. Co jakiś czas wydaje stłumiony skrzek i woła:
– Posłuchaj tego! „Rachel Krohn jest taka odważna i prawdziwa. Chciałabym, żeby była moją mamą”. Powtarzam im, że mnie nie znają, a do nich nadal to nie dociera!
Rachel ma mało cierpliwości do osób patrzących na świat przez różowe okulary, a jeszcze mniej do tych, które pogrążają się w melancholii.
– Nie jestem słodka – zapewniam ją. – A już na pewno nie kapryśna.
Łuk jej brwi się pogłębia.
– Jesteś pewna? Bo masz skłonności do jednego i drugiego, skarbie.
Przewracam oczami.
– Chodzi ci o to, że jestem niska i noszę jaskrawe kolory.
– Nie, jesteś drobna – poprawia mnie – i nosisz wyraziste wzory. Masz styl jak, powiedzmy, córka paryskiego piekarza z lat sześćdziesiątych, która pedałuje o świcie przez miasteczko i woła: „Bonjour, le monde!”, rozdając przy tym bagietki.
– Tak czy inaczej – mówię, wracając do głównego wątku – pomyśl, jaki to ma sens, żeby jechać na te absurdalnie drogie wakacje, a potem opisywać je dla garstki czterdziestu dwóch osób z całego świata, które mają czas i pieniądze, jakich potrzeba, żeby je odtworzyć?
Rachel zastanawia się przez chwilę, a jej brwi ustawiają się z powrotem w równej linii.
– Dobra, po pierwsze, nie zakładałabym, że większość czytelników wykorzystuje artykuły z „RiO” jako przewodnik, Pop. Ty pokazujesz im sto miejsc, oni wybierają trzy. A po drugie, w czasopismach wakacyjnych ludzie chcą oglądać idealne wakacje. Kupują je po to, żeby marzyć, nie żeby planować.
Nawet gdy wychodzi z niej Pragmatyczna Rachel, z tyłu zawsze czai się cyniczna Rachel Artystka, która wyostrza jej słowa. Rachel Artystka przypomina trochę starucha wygrażającego niebu, ojczyma, który mówi przy kolacji: „Może odłączycie się na chwilę, dzieciaki?”, a potem zbiera telefony do miski.
Uwielbiam Rachel Artystkę i wyznawane przez nią zasady, ale ich nagłe zjawienie się w ogródku winiarni wytrąca mnie trochę z równowagi. Kipią we mnie słowa, których nigdy dotąd nie wypowiadałam na głos. Skryte, niepewne myśli, które jeszcze nigdy nie odsłoniły się przede mną w pełni, nawet podczas wielu godzin, które przeleżałam na wciąż prawie nowej sofie w swoim nieprzytulnym, niezamieszkanym mieszkaniu podczas przestojów między wyjazdami.
– Jaki to ma sens? – powtarzam sfrustrowana. – Ty się tak czasami nie czujesz? Mam wrażenie, że tak ciężko pracowałam, wszystko zrobiłam dobrze…
– No, nie wszystko – wtrąca. – W końcu rzuciłaś studia, skarbie.
– …żeby dostać swoją wymarzoną pracę. I rzeczywiście ją dostałam. Pracuję w jednym z czołowych czasopism podróżniczych! Mam ładne mieszkanie! Mogę się wozić taksówkami bez zamartwiania się, na co tak naprawdę powinnam przeznaczyć te pieniądze, a jednak… – Biorę roztrzęsiony oddech, niepewna słów, które zaraz z siebie wyrzucę, choć właśnie w tej chwili cały ciężar ich znaczenia uderza we mnie jak worek piasku. – Nie jestem szczęśliwa.
Twarz Rachel łagodnieje. Przyjaciółka kładzie rękę na mojej dłoni, ale nie odzywa się, zostawia mi przestrzeń, żebym mogła mówić dalej. Zebranie się w sobie zajmuje mi trochę czasu. Czuję się jak niewdzięczna pizda, że w ogóle mogłam tak pomyśleć, a co dopiero przyznać się do tego na głos.
– Wszystko jest mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażałam – podejmuję w końcu. – Imprezy, przesiadki na lotniskach międzynarodowych, drinki w samolocie, plaże, łódki i winnice. I wszystko wygląda tak, jak powinno, ale czuję się w tym inaczej, niż się spodziewałam. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że w ogóle czuję się inaczej niż kiedyś. Dawniej na parę tygodni przed wyjazdem zaczynałam chodzić po ścianach, wiesz? A kiedy wreszcie dojeżdżałam na lotnisko, czułam się tak, jakby… jakby krew we mnie śpiewała. Jakby powietrze wokół mnie tętniło możliwościami. Nie wiem. Nie za bardzo potrafię powiedzieć, co się zmieniło. Może ja.
Rachel zakłada ciemny, skręcony kosmyk włosów za ucho i wzrusza ramionami.
– Wtedy tego chciałaś, Poppy. Nie miałaś tego, a chciałaś mieć. Czułaś w sobie głód.
Od razu wiem, że ma rację. Przejrzała na wylot słowa, które mi się ulały.
– Czy to nie żałosne? – jęczę ze śmiechem. – Moje życie potoczyło się dokładnie tak, jak na to liczyłam, a teraz brakuje mi chcenia czegoś.
Drżenia pod ciężarem pragnień. Buzowania od potencjału. Wpatrywania się w sufit mojego nędznego – jeszcze sprzed „RiO” – mieszkania na piątym piętrze bez windy po podwójnej zmianie serwowania drinków w Garden i snucia marzeń o przyszłości. O miejscach, które odwiedzę, o ludziach, których spotkam – o osobie, którą się stanę. Czego jeszcze można chcieć, kiedy ma się wymarzone mieszkanie, wymarzoną szefową i wymarzoną pracę (która wyklucza zamartwianie się nieprzyzwoicie wysokim czynszem za wymarzone mieszkanie, bo i tak przez większość czasu jada się w restauracjach z gwiazdkami Michelina na koszt firmy)?
Rachel dopija swoje wino i nakłada trochę brie na krakersa, kiwając mądrze głową.
– Znudzenie milenialsów.
– Istnieje coś takiego? – powątpiewam.
– Jeszcze nie, ale jeśli powtórzysz to trzy razy, wieczorem znajdziesz na ten temat felieton w jakimś czasopiśmie internetowym.
Rzucam za siebie szczyptę soli, jakbym chciała się ustrzec przed złem, a Rachel parska śmiechem i nalewa nam jeszcze po kieliszku wina.
– Myślałam, że problem milenialsów polega właśnie na tym, że nie dostajemy tego, czego chcemy. Domów, stanowisk, wolności finansowej. Ciągle tylko się uczymy, a potem do śmierci pracujemy w barze.
– No tak – przyznaje – ale ty rzuciłaś studia i zaczęłaś gonić za marzeniami. To teraz masz.
– Nie chcę przeżywać znudzenia milenialsów – mówię. – Czuję się podle, jak sobie pomyślę, że nie zadowala mnie moje własne wspaniałe życie.
– Zadowolenie z życia to kłamstwo wymyślone przez kapitalizm – parska śmiechem Rachel Artystka, ale może ma trochę racji. Zazwyczaj ma. – Zastanów się tylko. Pomyśl o tych wszystkich zdjęciach, które wrzucam na swój profil. One mają za zadanie coś sprzedać. Jakiś określony styl życia. Ludzie patrzą na nie i myślą sobie: Gdybym tylko miała te szpilki od Sonii Rykiel, to śliczne mieszkanie z dębowym parkietem we francuską jodełkę, wtedy na pewno byłabym szczęśliwa. Pląsałabym sobie, podlewała rośliny doniczkowe, zapalała niekończące się zapasy świeczek Jo Malone i czułabym, że moje życie osiągnęło idealną harmonię. Wreszcie lubiłabym swój dom. Rozkoszowałabym się każdym dniem na tej planecie.
– Dobrze to reklamujesz, Rach – oświadczam. – Wydajesz się całkiem szczęśliwa.
– No pewnie, że jestem – odpowiada. – Ale nie czuję zadowolenia z życia, a wiesz dlaczego? – Podnosi telefon ze stolika, przerzuca zdjęcia do tego jednego, o którym pomyślała, i pokazuje mi je. Na fotografii widać Rachel na welurowej sofie, całą obłożoną buldogami z identycznymi bliznami po identycznych, ratujących życie operacjach pyska. Jest ubrana jak SpongeBob Kanciastoporty i nie ma na sobie ani grama makijażu.
– Bo nie ma dnia, żeby jakieś pokątne pseudohodowle nie rozmnażały dalej tych maluchów! Zapładniają w kółko te same biedne suczki i produkują kolejne mioty szczeniaków z mutacjami genetycznymi, które skazują je na ciężkie, bolesne życie. Nie wspominając o tych wszystkich pitbullach stłoczonych w schroniskach, gnijących w więzieniu dla szczeniąt!
– Próbujesz mi powiedzieć, żebym przygarnęła psa? – pytam. – Bo wiesz, cała ta zabawa w pisanie o podróżach jakby z góry wyklucza posiadanie zwierząt. – Tak naprawdę nawet gdybym zajmowała się czymś innym, nie wiem, czy zniosłabym towarzystwo zwierzęcia. Kochampsy, ale dorastałam w domu, w którym było ich pełno. Psy wiążą się z sierścią, szczekaniem i chaosem. W przypadku już i tak dość chaotycznej osoby robi się to ryzykowne. Gdybym poszła do schroniska, żeby przygarnąć porzuconego psa, nie jest wcale pewne, czy nie wróciłabym do domu z sześcioma adoptowanymi psiakami i jednym kojotem.
– Próbuję ci tylko powiedzieć – odpowiada Rachel – że poczucie sensu liczy się bardziej niż zadowolenie. Miałaś milion celów zawodowych, które nadawały twojemu życiu sens. Zrealizowałaś je wszystkie po kolei. Et voilà: straciłaś sens.
– Czyli potrzebuję kolejnych celów.
Rachel kiwa głową z emfazą.
– Czytałam jeden artykuł na ten temat. Podobno zrealizowanie długoterminowych celów często prowadzi do depresji. Liczy się droga, skarbie, a nie dotarcie do celu, czy co tam ludzie wypisują na poduszkach. – Jej twarz znowu łagodnieje i Rachel upodabnia się do tej zwiewnej istoty ze swoich najpopularniejszych zdjęć. – Wiesz, moja terapeutka twierdzi…
– Twoja mama – precyzuję.
– Kiedy to mówiła, była terapeutką – upiera się, a ja rozumiem przez to, że Sandra Krohn była wtedy zdecydowanie Doktor Sandrą Krohn, tak samo jak Rachel jest czasem Rachel Artystką, a nie że faktycznie odbyła z córką sesję terapeutyczną. Jakkolwiek Rachel by ją błagała, jej matka kategorycznie odmawia potraktowania córki jako pacjentki. Rachel jednak odmawia spotykania się z kimkolwiek innym, więc utknęły w martwym punkcie.
– Tak czy inaczej – ciągnie Rachel – powiedziała mi, że kiedy komuś gubi się szczęście, najlepiej poszukać go tak samo, jak szukałoby się czegokolwiek innego.
– Czyli mam jęczeć i rozrzucać poduszki z kanapy po całym pokoju? – zgaduję.
– Czyli powinnaś wrócić po własnych śladach – wyjaśnia Rachel. – No więc, Poppy, zastanów się przez chwilę i przypomnij sobie, kiedy po raz ostatni byłaś naprawdę szczęśliwa.
Problem polega na tym, że nie muszę się wcale zastanawiać. Ani trochę.
Dokładnie wiem, kiedy po raz ostatni byłam naprawdę szczęśliwa.
Dwa lata temu w Chorwacji – z Aleksem Nilsenem.
Ale nie mogę do tego wrócić, bo od tamtej pory ze sobą nie rozmawiamy.
– Po prostu o tym pomyśl, dobrze? – prosi Rachel. – Doktor Krohn ma zawsze rację.
– Tak – mówię. – Pomyślę o tym.
2
Myślę o tym.
Przez całą drogę metrem do domu. Przez cały spacer przez cztery przecznice. Przez cały czas, gdy biorę gorący prysznic, nakładam maskę na włosy i maskę na twarz, a także potem, kiedy leżę przez kilka godzin na mojej sztywnej nowej sofie.
Nie spędzam tu wystarczająco dużo czasu, żeby przekształcić to mieszkanie w dom, a poza tym jestem dzieckiem ojca skąpca i matki sentymentalistki, co oznacza, że dorastałam w domu wypełnionym po brzegi rupieciami. Mama przechowywała stłuczone filiżanki, które dawaliśmy jej z braćmi w dzieciństwie, a tata ustawiał nasze stare samochody na podwórku przed domem, na wypadek gdyby nauczył się je kiedyś naprawiać. W dalszym ciągu nie mam pojęcia, jaką ilość bibelotów można uznać za rozsądną, ale wiem, jak ludzie zazwyczaj reagują na widok mojego domu rodzinnego, i myślę, że bezpieczniej jest stać po stronie minimalizmu niż gromadzenia.
Poza nieprzebraną kolekcją ubrań z drugiej ręki (pierwsza zasada rodziny Wrightów: nigdy nie kupuj niczego nowego, jeśli możesz dostać używane za ułamek pierwotnej ceny) w moim mieszkaniu nie za bardzo jest na czym zawiesić oko. Gapię się więc w sufit i myślę.
A im więcej myślę o wyjazdach, na które wybieraliśmy się razem z Aleksem, tym bardziej za nimi tęsknię. Ale nie z przyjemnym rozmarzeniem i ekscytacją, z jakimi tęskniłam za widokiem Tokio w sezonie kwitnienia wiśni albo za obchodami Fasnachtu w Szwajcarii: za paradami w maskach karnawałowych i błaznami uzbrojonymi w bicze tańczącymi na ulicach przystrojonych w cukierkowe barwy.
Teraz czuję raczej coś w rodzaju bólu, jakiś smutek.
To nawet gorsze od tej mdłej apatii, gdy już właściwie niczego się nie chce od życia. Teraz właśnie czegoś chcę, ale nie potrafię przekonać samej siebie, że to jeszcze możliwe.
Nie po dwóch latach milczenia. No dobrze, może nie całkowitego milczenia. On nadal wysyła mi esemesa na urodziny. A ja jemu. Oboje odpowiadamy wtedy: „Dziękuję” albo „Co u ciebie?”, ale te słowa nigdy nie prowadzą nas zbyt daleko.
Po tym, co wydarzyło się między nami, przekonywałam samą siebie, że potrzeba mu tylko trochę czasu, żeby sobie z tym poradził, a potem wszystko na pewno wróci do normy i znowu będziemy najlepszymi przyjaciółmi. Może będziemy się nawet śmiać z tego czasu rozłąki.
Mijały jednak dni, podczas których włączałam i wyłączałam telefon, na wypadek gdyby esemesy utknęły gdzieś po drodze, ale po upływie miesiąca przestałam już nawet podskakiwać na dźwięk przychodzącej wiadomości.
Nasze życie toczyło się dalej, bez siebie nawzajem. To, co nowe i dziwne, stało się znajome i pozornie niezmienne, więc teraz leżę tu sama, w ten piątkowy wieczór, i gapię się w pustkę.
Podnoszę się na sofie i biorę laptopa ze stolika kawowego, a potem wychodzę z nim na swój maleńki balkon. Opadam na jedyne krzesło, które może się tu zmieścić, i opieram stopy o barierkę, nadal nagrzaną od słońca, mimo że świat spowiła już ciężka zasłona nocy. Gdzieś pode mną pobrzękuje dzwonek nad drzwiami do knajpy na rogu, ludzie wracają do domów po długim wieczorze, a kilka taksówek stoi na wolnym biegu przed barem Good Boy, moim ulubionym w okolicy (knajpą, która zawdzięcza swój sukces nie tyle serwowanym drinkom, ile temu, że wolno do niej przychodzić z psami, dzięki czemu moja bezzwierzęca egzystencja staje się bardziej znośna).
Otwieram komputer i odpędzam ćmę sprzed ekranu świecącego fluorescencyjnym blaskiem, a potem wchodzę na swojego starego bloga. Dla „RiO” nie ma on żadnego znaczenia – oczywiście zanim dostałam tę pracę, ocenili próbki moich tekstów, które wzięłam właśnie stamtąd, ale teraz nie obchodzi ich, czy dalej będę go prowadzić. Chcą zarabiać na moich zasięgach w mediach społecznościowych, a nie na skromnej, choć wiernej społeczności obserwatorów, którą zbudowałam wokół postów na temat podróżowania za grosze.
Czasopismo „Relaks i Odpoczynek” nie specjalizuje się w podróżowaniu za grosze. I mimo że planowałam dalej prowadzić „Pop przez świat”jako dodatek do swojej pracy w redakcji, zaniedbałam to niedługo po wyjeździe do Chorwacji.
Przewijam bloga do tamtego posta i otwieram go. Pracowałam już wtedy dla „RiO”, co oznaczało, że każda sekunda tamtej luksusowej wycieczki była przez nich opłacona. To miał być najlepszy wyjazd w naszym życiu – i chwilami rzeczywiście był.
Kiedy jednak czytam ponownie ten wpis – choć wymazałam z niego wszelkie wzmianki o Aleksie i o tym, co się wydarzyło – wynika z niego jasno, jak bardzo byłam nieszczęśliwa, kiedy wróciłam do domu. Przewijam dalej, żeby przejrzeć wszystkie posty dotyczące Wakacyjnych Wyjazdów. Tak je nazywaliśmy, kiedy esemesowaliśmy ze sobą w ciągu roku, zwykle na długo zanim udało nam się ustalić, dokąd pojedziemy albo czy nas na to stać.
Wakacyjny Wyjazd.
Któreś z nas pisało na przykład: „Mam już dość zajęć, nie mogę się doczekać Wakacyjnego Wyjazdu” albo: „Propozycja stroju na nasz Wakacyjny Wyjazd” – i dołączało zdjęcie T-shirta z napisem „TAK, SĄ PRAWDZIWE” na piersiach albo szortów ogrodniczków tak krótkich, że można by je uznać za dżinsowe stringi.
Gorący podmuch powietrza przynosi na balkon zapachy śmieci i pizzy sprzedawanej na kawałki na ulicy, mierzwi mi włosy. Zbieram je w kok na karku, potem zamykam komputer i wyciągam telefon tak szybko, jakbym rzeczywiście zamierzała go użyć.
Nie możesz. To będzie dziwne, myślę.
Ale już wyszukuję numer Aleksa, który nadal widnieje na szczycie listy ulubionych, gdzie mój optymizm zatrzymał go na tak długo, że usunięcie go teraz miałoby dla mnie tragiczny posmak ostatecznego kroku, na który nie potrafię się zdobyć.
Mój kciuk zawisa nad klawiaturą.
Właśnie o tobie myślałam – wstukuję. Gapię się na to przez minutę, a potem wykasowuję wszystko od końca do początku.
Miałbyś może ochotę wyrwać się z miasta? – piszę. Brzmi nieźle. Od razu wiadomo, o co pytam, a przy tym ton jest dość swobodny, więc łatwo będę się mogła wycofać. Ale im dłużej przyglądam się tym słowom, tym dziwniej mi z tą swobodą. Z tym udawaniem, że nic się nie stało, a my nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, którzy mogą zaplanować sobie wyjazd w tak nieformalny sposób jak wymiana esemesów po północy.
Kasuję wiadomość, biorę głęboki oddech i znowu wstukuję: Hej.
– Hej? – mówię do siebie z rozdrażnieniem. Na chodniku na dole jakiś mężczyzna podskakuje, zaskoczony moim głosem, potem spogląda na balkon, stwierdza, że nie mówię do niego, i oddala się pospiesznie.
Nie ma mowy, żebym wysłała do Aleksa Nilsena wiadomość, w której napiszę tylko „hej”.
Ale potem, kiedy chcę zaznaczyć i usunąć to słowo, dzieje się coś okropnego.
Przypadkiem naciskam „wyślij”.
Wiadomość śmiga w eter.
– Szlag, szlag, szlag! – syczę i potrząsam telefonem, tak jakbym mogła go zmusić do wyplucia esemesa, zanim przemieli moje nędzne słówko. – Nie, nie, ni…
Dzyń.
Zastygam. Z otwartymi ustami. Z łomoczącym sercem. Z żołądkiem skręcającym się tak, że moje jelita upodabniają się do świderka makaronu.
Nowa wiadomość, nazwa kontaktu wypisana na górze tłustym drukiem: ALEKSANDER NAJWIĘKSZY.
W wiadomości jedno słowo.
Hej.
Jestem tak oszołomiona, że prawie odpisuję „hej”, tak jakbym w ogóle nie wysłała pierwszego esemesa, tak jakby to on zahejał do mnie ni z gruchy, ni z pietruchy. Ale oczywiście, że nie – to nie w jego stylu. To w moim stylu.
A ponieważ wysyłanie najgorszych esemesów na świecie jest w moim stylu, teraz dostałam odpowiedź, która nie daje mi żadnej wskazówki co do kierunku, w którym mogłabym popchnąć tę rozmowę.
Co ja mam mu napisać?
„Jak życie?” – czy to nie brzmi zbyt poważnie? Czy to nie wygląda, jakbym oczekiwała odpowiedzi z rodzaju: „Wiesz, Poppy, tęsknię za tobą. STRASZNIE za tobą tęsknię”.
Może coś nieszkodliwego, na przykład: „Co tam?”.
Ale znowu mam poczucie, że najdziwniejsze, co mogłabym teraz zrobić, to celowo zignorować fakt, że naprawdę dziwnie jest pisać do niego po tak długim czasie.
Przepraszam, że napisałam ci tylko „hej” – piszę. Wykasowuję i próbuję bardziej dowcipnie: Pewnie się zastanawiasz, dlaczego cię wywołałam.
Nieśmieszne, ale ja stoję na skraju mojego maleńkiego balkonu i dosłownie trzęsę się ze zdenerwowania, a poza tym boję się za długo zwlekać z odpowiedzią. Wysyłam wiadomość i zaczynam chodzić tam i z powrotem. Z tym że, ponieważ balkon jest taki maleńki, a krzesło zajmuje połowę miejsca, zasadniczo kręcę się w miejscu jak bączek, podczas gdy za smugą światła z mojego telefonu ugania się stadko ciem.
Znowu rozlega się dzwonek, a ja rzucam się na krzesło i otwieram wiadomość.
Chodzi o kanapki znikające z pokoju nauczycielskiego?
Chwilę później przychodzi kolejny esemes.
Bo ja ich nie zabrałem. Chyba że jest tam zainstalowana kamera. W takim wypadku przepraszam.
Na mojej twarzy rozkwita uśmiech, a fala ciepła rozplątuje węzeł niepokoju, który zacisnął mi się w piersi. Przez krótki czas Alex był przekonany, że zostanie zwolniony z pracy w szkole. Któregoś dnia obudził się za późno i nie zjadł śniadania, a w przerwie obiadowej był umówiony na wizytę u lekarza. Potem nie miał już czasu kupić sobie nic do jedzenia, więc wszedł do pokoju nauczycielskiego z nadzieją, że ktoś miał niedawno urodziny i że znajdzie jeszcze jakieś pączki albo czerstwe muffinki, które mógłby przekąsić.
Ale był akurat pierwszy poniedziałek miesiąca, a nauczycielka historii, pani Delallo, kobieta, którą Alex uważał skrycie za swojego największego wroga, uparcie opróżniała lodówkę i blaty w każdy ostatni piątek miesiąca, robiąc przy tym dużo szumu, tak jakby oczekiwała, że wszyscy będą jej dziękować, choć jej koleżanki i koledzy tracili przy tym często parę całkowicie zdatnych do spożycia mrożonych obiadów.
Tak czy inaczej jedynym, co zostało w lodówce, była kanapka z sałatką z tuńczyka.
– Wizytówka Delallo – zażartował Alex, kiedy opowiadał mi później tę historię.
Zjadł kanapkę w akcie sprzeciwu (a także z głodu). Przez trzy kolejne tygodnie był przekonany, że ktoś się o tym dowie, a on straci pracę. Nauczanie literatury w liceum wcale nie było jego marzeniem, ale wiązały się z tym niezłe świadczenia, przyzwoita pensja i zamieszkiwanie w naszym rodzinnym miasteczku w Ohio, co – choć dla mnie było zdecydowanym minusem – sprawiało, że mógł się często widywać ze swoimi trzema młodszymi braćmi i dziećmi, które zaczynali właśnie sprowadzać na świat.
Poza tym oferty pracy na uniwersytecie, o której Alex naprawdę marzył, nie pojawiały się teraz zbyt często. Nie mógł sobie pozwolić na utratę stanowiska w szkole i na szczęście go nie stracił.
KanapKI? W liczbie MNOGIEJ? – wstukuję. Och, proszę, proszę, powiedz, że zostałeś profesjonalnym złodziejem bagietek.
Delallo nie jest fanką bagietek – odpowiada Alex. Ostatnio ma słabość do tostów.
To ile tych tostów jej ukradłeś?
Jeśli czytają to agenci amerykańskiego wywiadu, to żadnego.
Jesteś nauczycielem angielskiego w liceum w Ohio, oczywiście, że czytają.
Wysyła mi smutną buźkę. Twierdzisz, że nie jestem wystarczająco ważny, żeby rząd mnie śledził?
Wiem, że żartuje, ale na tym właśnie polega kłopot z Aleksem Nilsenem. Mimo że jest wysoki, dość szeroki w ramionach, uzależniony od codziennych ćwiczeń, zdrowego odżywiania i ogólnej samokontroli, ma wyraz twarzy skrzywdzonego szczeniaka. A przynajmniej potrafi go przywołać w odpowiednim momencie. Jego oczy zawsze wyglądają na nieco zaspane, a nieustannie widniejące pod nimi bruzdy wskazują na to, że Alex nie jest tak wielkim fanem spania jak ja. Usta ma pełne, z mocno zaznaczonym, odrobinę nierównym łukiem kupidyna, a wszystko to w połączeniu z prostymi, zmierzwionymi włosami (jedyny aspekt jego wyglądu, do którego nie przywiązuje zbytniej wagi) nadaje jego twarzy chłopięcy urok, który – gdy zostanie odpowiednio wykorzystany – potrafi wywołać we mnie jakąś biologiczną potrzebę chronienia go za wszelką cenę.
Gdy widzę, jak jego zaspane oczy robią się okrągłe i wzbierają łzami, a jego pełne usta układają się w delikatne O, czuję się, jakbym słyszała skamlącego szczeniaka.
Kiedy ktoś inny wysyła mi smutną buźkę, odczytuję to jako delikatne rozczarowanie.
Gdy używa jej Alex, wiem, że to cyfrowy odpowiednik robienia Miny Smutnego Szczeniaka po to, żeby się ze mną droczyć. Dawniej, kiedy siedzieliśmy pijani nad rundą w szachy albo scrabble, którą akurat wygrywałam, robił tę minę, póki nie wpadałam w histerię, zakleszczona gdzieś między śmiechem a płaczem, i spadałam z krzesła, próbując go zmusić, żeby przestał albo przynajmniej zakrył twarz.
Oczywiście, że jesteś ważny – wstukuję. Gdyby agenci wywiadu znali moc Miny Smutnego Szczeniaka, trzymaliby cię teraz w laboratorium i próbowali sklonować.
Alex pisze przez minutę, przestaje, znowu pisze. Czekam jeszcze kilka sekund.
I co, to tyle? Na tę wiadomość już nie odpowie? Czy przejdzie teraz do konfrontacji? Chociaż na ile go znam, rzuci raczej jakieś nieszkodliwe: „Miło się gadało, ale powinienem iść już spać. Dobranoc”.
Dzyń!
Śmiech wyrywa się ze mnie z siłą pękającej w piersi skorupki jajka, z której rozlewa się ciepło kojące moje nerwy.
Dostałam zdjęcie. Zamazane, nieudolne selfie Aleksa stojącego pod latarnią uliczną ze swoją sławetną miną. Jak każde zdjęcie, które kiedykolwiek zrobił, pokazuje go trochę od dołu, przez co jego głowa wydłuża się w szpic. Odchylam się do tyłu i znowu się śmieję, lekko oszołomiona.
Ty łajdaku! – piszę. Jest pierwsza w nocy, a ty posyłasz mnie do przytuliska, żebym uratowała parę istnień.
Ta, jasne – odpowiada. Ty nigdy nie weźmiesz psa.
Czuję w dole brzucha ukłucie jakiejś urazy. Mimo że Alex jest najczystszym, najbardziej konkretnym i zorganizowanym mężczyzną, jakiego znam, uwielbia też zwierzęta i jestem niemal pewna, że moją niezdolność do przygarnięcia jakiegokolwiek stworzenia postrzega jako osobistą ułomność.
Przenoszę wzrok na samotnego, odwodnionego sukulenta stojącego w rogu balkonu. Kręcę głową i wstukuję kolejną wiadomość: Jak tam Flannery O’Connor?
Nie żyje – odpisuje Alex.
Kotka, nie pisarka! – precyzuję.
Też nie żyje – odpowiada.
Serce staje mi na moment. Choć ja sama nie znosiłam tej kotki (z wzajemnością), Alex ją uwielbiał. Myśl, że nie powiadomił mnie o jej śmierci, przecina moje ciało jednym precyzyjnym ruchem, jak ostrze gilotyny opadające z góry na dół.
Alex, tak mi przykro – piszę. Boże, jak mi przykro. Wiem, jak bardzo ją kochałeś. Ta kotka miała wspaniałe życie.
Odpisuje mi tylko: Dzięki.
Wpatruję się w to słowo przez dłuższą chwilę, nie wiedząc, jak dalej ciągnąć tę rozmowę. Mijają cztery minuty, potem pięć, w końcu dziesięć.
Powinienem iść już spać – pisze w końcu. Dobranoc, Poppy.
Tak – odpisuję. Dobranoc.
Siedzę na balkonie, dopóki nie uleci ze mnie całe ciepło.
3
Dostępne w wersji pełnej
4
Dostępne w wersji pełnej
5
Dostępne w wersji pełnej
6
Dostępne w wersji pełnej
7
Dostępne w wersji pełnej
8
Dostępne w wersji pełnej
9
Dostępne w wersji pełnej
10
Dostępne w wersji pełnej
11
Dostępne w wersji pełnej
12
Dostępne w wersji pełnej
13
Dostępne w wersji pełnej
14
Dostępne w wersji pełnej
15
Dostępne w wersji pełnej
16
Dostępne w wersji pełnej
17
Dostępne w wersji pełnej
18
Dostępne w wersji pełnej
19
Dostępne w wersji pełnej
20
Dostępne w wersji pełnej
21
Dostępne w wersji pełnej
22
Dostępne w wersji pełnej
23
Dostępne w wersji pełnej
24
Dostępne w wersji pełnej
25
Dostępne w wersji pełnej
26
Dostępne w wersji pełnej
27
Dostępne w wersji pełnej
28
Dostępne w wersji pełnej
29
Dostępne w wersji pełnej
30
Dostępne w wersji pełnej
31
Dostępne w wersji pełnej
32
Dostępne w wersji pełnej
33
Dostępne w wersji pełnej
34
Dostępne w wersji pełnej
35
Dostępne w wersji pełnej
36
Dostępne w wersji pełnej
Epilog
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
PRZEWODNIK CZYTELNICZY
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału:People We Meet on Vacation
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Beata Wójcik Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski Projekt okładki: Ashley Tucker
People We Meet on Vacation Copyright © 2021 by Emily Henry All rights reserved. Readers Guide copyright © 2021 by Emily Henry
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Weksej, 2022
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-67335-71-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska