Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
48 osób interesuje się tą książką
Jedno lato. Dwoje rywali. I zwrot akcji, którego nikt się nie spodziewał.
Nora jest bezwzględną agentką literacką. Książki to całe jej życie.
Charlie jest wydawcą z talentem do wyszukiwania bestsellerów. I największym rywalem Nory.
Nora wyjeżdża na urlop do Sunshine Falls – małego miasteczka rodem z romansów. Na miejscu, zamiast spędzać czas na piknikach na łące, spotykać się z seksownym drwalem, przystojnym lekarzem lub uroczym barmanem, wciąż wpada na… Charliego.
Byłoby to całkiem miłe, gdyby nie fakt, że wpadali na siebie już wiele razy wcześniej i te spotkania nigdy nie kończyły się dobrze.
Czy połączy ich coś więcej niż miłość do książek?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Book Lovers to wymarzona lektura dla wielbicieli komedii romantycznych. Ostra jak brzytwa, nowoczesna, z zaciekłą bohaterką, która nie przeprasza za swoje ambicje. Emily Henry przyzwyczaiła czytelników do świetnego humoru i wątków romansowych, przy których można zemdleć z wrażenia, ale to chyba jej najlepsza powieść. Czuć w niej powiew świeżości”.
– Taylor Jenkins Reid, autor Malibu płonie,
bestselleru „New York Timesa”
„Za Emily Henry udałabym się wszędzie. Miasteczko, literackie przedsięwzięcie, wymagająca ratunku księgarnia i seks w strumieniu skąpanym w poświacie księżyca? Ależ tak, proszę! Book Lovers to książka seksowna, zabawna i bystra. Kolejna satysfakcjonująca lektura Emily Henry”.
– Emma Straub, autorka All Adults Here,
bestselleru „New York Timesa”
„Książki Emily Henry to dar, idealna równowaga między pikanterią a słodyczą. Lekkie pióro, czarujący bohaterowie. Jedyną wadą jest to, że lektura się kończy”.
– V.E. Schwab, autorka Niewidzialnego życia Addie LaRue,
bestselleru „New York Timesa”
„WIADOMO, że jeśli dosłownie masakruję strony, wypisując swój wierny długopis, książka – i autorka – mnie zachwycają… A tak właśnie się działo z boską powieścią Emily Henry. Nie mogłam się doczekać, kiedy pochłonę Book Lovers. Jestem urzeczona ironicznym, samokrytycznym poczuciem humoru autorki, urokiem, jaki wnosi do każdego umiejętnie wycyzelowanego zdania, i niepowstrzymaną miłością do miłości”.
– Katherine Center, autorka Things You Safe in a Fire
oraz How To Walk Away, bestsellerów „New York Timesa”
„Czarująca, szczera i błyskotliwa Book Lovers to Schitt’s Creek dla moli książkowych. Uczta dla każdego, kto pragnął poznać dziewczynę sukcesu z filmu Hallmarku. Nikt nie zaprezentowałby jej lepiej od Emily Henry”.
– Casey McQuiston, autorka One Last Stop,
bestelleru „New York Timesa”
„Pisarstwo Henry to poezja”.
– „The New York Times Book Review”
„Emily Henry dołączyła do grona autorów, których kupuję bez wahania”.
– Jodi Picoult, autorka Wish You Were Here,
numeru jeden na liście bestsellerów „New York Timesa”
„Uważam, że Emily Henry to Nora Ephron naszego pokolenia”.
– Sophie Cousens, autorka Just Haven’t Met You Yet,
bestselleru „New York Timesa”
„Henry ma szczególny dar pisania dialogów. Sprzeczki Poppy i Alexa są tak naturalne, żywiołowe i humorystyczne, że Shonda Rhimes nagrodziłaby je oklaskami”.
– Associated Press o Ludziach, których spotykamy na wakacjach
„To, że Henry potrafi dać emocjonalnego czadu i rozprawić się równocześnie z literackim pozerstwem, dowodzi jej ogromnych umiejętności”.
– „Entertainment Weekly”
„Doskonała lektura na basen”.
– „Real Simple” o Ludziach, których spotykamy na wakacjach
„Siła Ludzi, których spotykamy na wakacjach, to bystre spostrzeżenia, dialogi (budzące głośny śmiech), a przede wszystkim bohaterowie. Zabawni, nieudolni, uroczy i zdecydowanie warci zachodu”.
– „The Wall Street Journal”
Noosha, ta książka nie jest dla Ciebie. Wiem już, która będzie, dlatego musisz jeszcze poczekać. Tę książkę dedykuję Amandzie, Dache, Danielle, Jessice, Sareer i Taylor. Nie powstałaby, gdyby nie Wy. A nawet jeśli, nikt by jej nie przeczytał. Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Kiedy książki są twoim życiem – albo, jak w moim przypadku, pracą – wyrabiasz się w zgadywaniu, dokąd zmierza historia. Schematy, archetypy, zwroty akcji zaczynają się katalogować w twoim mózgu, podzielone na kategorie i gatunki.
Mąż jest zabójcą.
Kujonka przechodzi metamorfozę i bez okularów okazuje się zabójczo seksowna.
Facet zdobywa dziewczynę – albo robi to inna dziewczyna.
Ktoś objaśnia skomplikowaną koncepcję naukową, a ktoś inny mówi: „Hmm, po ludzku, proszę”.
Książki mogą się różnić szczegółami, lecz tak naprawdę nie znajdzie się w nich niczego nowego.
Weźmy typową historię miłosną z małego miasta.
Taką, w której cyniczny ważniak z Nowego Jorku lub Los Angeles zostaje przeniesiony do pipidówka, żeby zrujnować rodzinną uprawę choinek i zrobić miejsce dla bezdusznej korporacji.
W której – gdy rzeczona osoba z city trafi już na miejsce – nie wszystko toczy się zgodnie z planem. A to dlatego, że uprawa choinek – lub cukiernia czy cokolwiek, do czego upadku bohater miał doprowadzić – należy do kogoś atrakcyjnego i godnego zachodu.
Główny bohater ma w swoim mieście partnerkę. Osobę bezwzględną, która zachęca go, by zrealizował plan i zniszczył czyjeś życie w imię swojego awansu. Facet odbiera więc od niej telefony, a ona nie daje mu dojść do słowa, wyrzucając z siebie bezduszne rady i pedałując na rowerze stacjonarnym. Jest zła. Ma nienaturalnie jasne włosy zaczesane gładko do tyłu w stylu Sharon Stone z Nagiego instynktu, a poza tym nienawidzi bożonarodzeniowych ozdób.
Im więcej czasu bohater spędza z uroczą osobą z cukierni/szwalni/szkółki choinek, tym bardziej się zmienia. Poznaje prawdziwy sens życia!
Wraca do domu odmieniony przez miłość dobrej kobiety. Zaprasza swoją królową lodu na spacer, a ta gapi się na niego z otwartymi ustami, po czym mówi coś w rodzaju: „W tych szpilkach od Manolo? Serio?”. On jej odpowiada, że będzie fajnie. W czasie spaceru może ją poprosić, by spojrzała na gwiazdy. „Przecież wiesz, że nie mogę patrzeć do góry! Właśnie zrobiłam sobie botoks!” – warczy ona w odpowiedzi.
I wtedy dociera do niego, że nie może wrócić do dawnego życia. Nie chce tego! Kończy zimny, niesatysfakcjonujący związek i oświadcza się swojej nowej ukochanej. (Na co komu okres randek?)
W tym momencie krzyczysz: „Przecież nawet jej nie znasz! Jak ma na drugie, fajansie?!”. Twoja siostra Libby, siedząca w drugim końcu pokoju, syczy i rzuca ci w głowę popcornem, nie odrywając wzroku od własnego egzemplarza wypożyczonej z biblioteki książki z pomarszczoną okładką.
I właśnie dlatego spóźniam się na ten lunch.
Bo to jest moje życie. Schemat, który rządzi moimi dniami. Archetyp, na który zostają nałożone moje szczegóły.
Jestem osobą z city. Nie tą, która spotyka seksowną farmerkę. Tą drugą.
Sztywną agentką literacką o zadbanych paznokciach, czytającą rękopisy na siodełku roweru stacjonarnego, niezauważającą spokojnego nadmorskiego krajobrazu na wygaszaczu ekranu komputera.
To ze mną się zrywa.
Czytałam taką historię i przeżyłam ją, dlatego wiem, że znowu mnie to spotka, kiedy lawiruję wśród przechodniów na zatłoczonym chodniku w centrum, z telefonem dociśniętym do ucha.
Jeszcze tego nie powiedział, ale włosy jeżą mi się na karku, a w brzuchu czuję pustkę, kiedy w komiksowym stylu kieruje rozmowę w stronę urwiska.
Grant miał spędzić w Teksasie tylko dwa tygodnie, żeby pomóc dopiąć umowę swojej firmy z butikowym hotelem, który firma usiłowała kupić pod San Antonio. Przeżyłam już dwa zerwania po takim służbowym wyjeździe, dlatego na wieść o tej wyprawie zareagowałam tak, jakby Grant wstąpił do marynarki wojennej i miał rano wypłynąć na misję.
Libby usiłowała mnie przekonać, że przesadzam, ja jednak się nie zdziwiłam, gdy Grant nie odebrał telefonu ode mnie trzy wieczory z rzędu i skrócił dwie rozmowy. Wiedziałam, jak to się skończy.
I wtedy, trzy dni temu, stało się. Na wiele godzin przed jego lotem do domu.
Interwencja siły wyższej zatrzymała go w San Antonio dłużej, niż planował. Pękł mu woreczek robaczkowy.
Teoretycznie mogłam zarezerwować bilet i spotkać się z nim w szpitalu. Tyle że akurat byłam w trakcie ważnej transakcji i musiałam tkwić przyklejona do telefonu ze stabilnym dostępem do wi-fi. Klientka na mnie liczyła. To była dla niej życiowa szansa. Poza tym Grant stwierdził, że wycięcie woreczka robaczkowego to rutynowy zabieg. Jak sam to ujął, „nic wielkiego”.
Zostałam zatem, chociaż w głębi serca czułam, że oto pozwalam bóstwom małomiasteczkowego romansu zrobić to, w czym są najlepsze.
A teraz, trzy dni później, kiedy w zasadzie biegnę sprintem w swoich szczęśliwych szpilkach z pobielałymi kostkami dłoni zaciśniętej na telefonie, echo wbijania ostatniego gwoździa w trumnę mojego związku odbija się we mnie w postaci głosu Granta.
– Możesz powtórzyć. – To miało to zabrzmieć jak pytanie. Tymczasem zabrzmiało jak rozkaz.
Grant wzdycha.
– Nie wracam, Noro. W ciągu tego tygodnia wiele się zmieniło. – Chichocze. – Ja się zmieniłem.
W moim zimnym sercu osoby z city rozlega się grom.
– Jest cukiernikiem? – pytam.
Przez moment się nie odzywa.
– Słucham?
– Czy ona jest cukiernikiem? – powtarzam, jakby to było najbardziej uzasadnione pytanie w chwili, gdy chłopak rzuca cię przez telefon. – Ta kobieta, dla której mnie zostawiasz?
Poddaje się po chwili milczenia.
– Jest córką właścicieli hotelu. Postanowili go nie sprzedawać. Zostanę tu i pomogę im go prowadzić.
Nie potrafię się powstrzymać i wybucham śmiechem. Zawsze reagowałam w ten sposób na złe wiadomości. Prawdopodobnie dlatego dostałam rolę Podłej Baby w spektaklu swojego życia. Ale co mogę zrobić? Mam się zalać łzami na zatłoczonym chodniku? Na co by się to zdało?
Zatrzymuję się przed restauracją i dociskam palcami powieki.
– Tak dla jasności – mówię, żeby się upewnić – rezygnujesz z fantastycznej pracy, fantastycznego mieszkania i ze mnie, by przenieść się do Teksasu? I związać z kimś, kogo w najlepszym razie można opisać jako „córkę właścicieli hotelu”?
– W życiu są ważniejsze rzeczy niż pieniądze i kariera, Noro – prycha on.
Znowu parskam śmiechem.
– Mówisz poważnie?
Grant jest synem potentata hotelowego, miliardera. „Karmiony srebrną łyżką” to za mało, by opisać jego sytuację. Prawdopodobnie podcierał się pozłacanym papierem toaletowym.
Dla Granta studia były formalnością. Podobnie jak staż. Cóż, noszenie spodni było formalnością! Dostał pracę dzięki nepotyzmowi.
Dlatego właśnie jego ostatni komentarz niesie aż tyle treści, metaforycznej, jak i dosłownej.
Chyba wygłosiłam swoją ostatnią myśl na głos, bo pyta:
– Co to miało znaczyć?
Zaglądam przez okno do wnętrza restauracji, a potem sprawdzam godzinę na telefonie. Spóźniłam się – a ja nigdy się nie spóźniam. Nie takie pierwsze wrażenie chciałam zrobić.
– Grant, jesteś trzydziestoczteroletnim dziedzicem. W przypadku większości ludzi praca ma bezpośredni związek z zapewnianiem sobie jedzenia…
– Widzisz? – przerywa mi. – Właśnie z takim punktem widzenia zrywam. Potrafisz być taka zimna, Noro. Chastity* i ja chcemy…
To nie jest zamierzone – nie silę się na uszczypliwość – kiedy kwituję jej imię rechotem. Rzecz w tym, że w obliczu niedorzecznie złych wydarzeń opuszczam swoje ciało i obserwuję wszystko z boku, myśląc: Serio? Wszechświat tak postanowił? To chyba lekka przesada?
Tym razem wszechświat rzucił mojego chłopaka w ramiona kobiety o imieniu sugerującym, że potrafi ona zadbać o nietykalność swojej błony dziewiczej. Przecież to zabawne.
Grant prycha.
– To dobrzy ludzie, Noro. Są solą tej ziemi. I właśnie z taką osobą pragnę być. Nie graj zdenerwowanej…
– Kto tu gra?
– Nie potrzebowałaś mnie…
– Oczywiście, że cię nie potrzebuję! – Zbyt ciężko pracowałam na swoją niezależność, żeby ktoś nagle miał wyciągnąć korek i spuścić mnie w odpływ.
– Nigdy nawet u mnie nie nocowałaś… – kontynuuje.
– Mój materac jest obiektywnie lepszy! – Szukałam go przez dziewięć i pół miesiąca. Mniej więcej tyle czasu się z kimś spotykam. Historia znowu się powtarza.
– …więc nie udawaj, że masz złamane serce. Nie jestem pewien, czy twoje serce w ogóle dałoby się złamać.
I znowu muszę się zaśmiać.
W tej kwestii się bowiem myli. Po prostu kiedy czyjeś serce rozpadło się na kawałeczki, tego rodzaju rozmowa to pikuś. Serce może drgnie, mruknie, ale się nie złamie.
Grant tymczasem złapał falę.
– Nigdy nie widziałem, żebyś płakała.
„Nie musisz dziękować”, mam ochotę powiedzieć. Ile razy mama mówiła nam, śmiejąc się przez łzy, że jej ostatni amant nazwał ją zbyt emocjonalną?
Tak to już jest. Kobieta nie ma patentu na właściwe postępowanie. Okazujesz emocje – jesteś histeryczką. Chowasz je, żeby chłopak nie musiał się nimi zajmować – jesteś zołzą bez serca.
– Muszę kończyć, Grant.
– Oczywiście.
Zamierzam tyko wywiązać się z podjętego wcześniej zobowiązania, ale według niego to najwyraźniej dowodzi, że jestem złym robotem, który sypia na łóżku zasłanym studolarowymi banknotami i diamentami. (Żeby tylko).
Rozłączam się bez słowa pożegnania i staję pod markizą przed drzwiami restauracji. Oddycham głęboko, żeby się uspokoić, i czekam, czy pojawią się łzy. Nie pojawiają się. Jak zawsze. Nie przeszkadza mi to.
Mam do zrealizowania zadanie i w przeciwieństwie do Granta zamierzam je wypełnić – dla siebie i wszystkich z Agencji Literackiej Nguyena.
Przygładzam włosy, ściągam łopatki i wchodzę do lokalu. Podmuch z klimatyzacji sprawia, że moje ramiona pokrywają się gęsią skórką.
Jak na lunch jest już dość późno, więc nie ma tłumu. W głębi widzę Charliego Lastrę, ubranego na czarno, jakby był metropolitarnym wampirem branży wydawniczej. Nie znamy się osobiście, ale dwukrotnie przeczytałam ogłoszenie w „Publishers Weekly” informujące o jego awansie na stanowisko redaktora naczelnego Wharton House Books i zapisałam jego fotografię w pamięci: surowe ciemne brwi, jasnobrązowe oczy, lekka zmarszczka na brodzie pod pełnymi ustami. Na policzku ciemny pieprzyk, który – jeśli Charlie byłby kobietą – uznano by za uroczy.
Do czterdziestki brakuje mu pewnie kilku lat, a jego twarz można by nazwać chłopięcą, gdyby nie malujące się na niej zmęczenie, i siwizna, która przyprószyła czarne włosy.
No i ściąga brwi. Czy ma nadąsaną minę? Wydyma wargi? Marszczy czoło? Robi to równocześnie?
Spogląda na zegarek.
To zły znak. Tuż przed tym, jak wyszłam z biura, Amy, moja szefowa, ostrzegła mnie, że Charlie jest nadzwyczaj drażliwy, ale nie zmartwiło mnie to.
Cechuje mnie punktualność. No, chyba że ktoś zrywa ze mną przez telefon. Wtedy spóźniam się o sześć i pół minuty.
– Cześć! – Wyciągam rękę, zbliżając się do niego. – Nora Stephens. Tak się cieszę, że wreszcie poznajemy się osobiście!
Wstaje, a jego krzesło skrzypi o podłogę. Ciemny ubiór, mroczne oblicze i ogólna postawa są jak czarna dziura – wysysają z niego światło, pochłaniają je bez reszty. Większość ludzi sięga po czerń jako wyraz spokojnego profesjonalizmu, u niego jednak chyba jest to Wybór przez duże „W”. Połączenie luźnego swetra z wełny z merynosów, spodni i oksfordów nadaje mu charakter celebryty przyłapanego na ulicy przez paparazzo. Łapię się na tym, że liczę, ile dolarów amerykańskich ma na sobie. Libby nazywa to moim „niepokojącym nawykiem klasy średniej”, ale ja po prostu uwielbiam ładne rzeczy i często przeglądam je w internecie w ramach ukojenia po stresującym dniu.
Kreację Charliego szacuję na osiemset do tysiąca dolarów. To mój zakres, jeśli mam być szczera, choć wszystko, co na sobie mam, z wyjątkiem butów, kupiłam w lumpeksie.
Charlie przygląda się mojej dłoni przez dwie długie sekundy, po czym wreszcie wymieniamy uścisk.
– Spóźniłaś się. – Siada, nie patrząc mi w oczy.
Czy jest coś gorszego od mężczyzny, który stawia się ponad przyjęte zasady relacji społecznych tylko dlatego, że urodził się z atrakcyjną twarzą i grubym portfelem? Grant zużył całą moją tolerancję dla zadufanych w sobie dupków. Mimo to muszę dalej grać – dla dobra moich autorów.
– Wiem. – Uśmiecham się przepraszająco, chociaż nie przepraszam. – Dziękuję, że na mnie zaczekałeś. Pociąg zatrzymał się między stacjami. Wiesz, jak to jest.
Kiedy posyła mi spojrzenie, jego oczy wydają się ciemniejsze, tak mroczne, jakby źrenic nie otaczały tęczówki. Wyraz jego twarzy zdradza, że wcale nie wie, jak to jest, kiedy pociąg zatrzymuje się między stacjami.
Prawdopodobnie nie jeździ metrem.
Przypuszczalnie przemieszcza się błyszczącą czarną limuzyną albo gotyckim powozem ciągniętym przez konie rasy clydesdale.
Zsuwam z ramion żakiet (w jodełkę, Isabel Marant) i siadam naprzeciwko niego.
– Zamówiłeś już coś?
– Nie – rzuca.
I nic więcej.
Moja nadzieja niknie.
Umówiliśmy się na ten zapoznawczy lunch przed kilkoma tygodniami. W piątek wysłałam mu nowy rękopis jednej z moich najstarszych klientek, Dusty Fielding. A teraz się zastanawiam, czy powinnam przedstawiać temu człowiekowi któregokolwiek ze swoich pisarzy.
Sięgam po menu.
– Serwują tu fenomenalną sałatkę z kozim serem.
Charlie zamyka kartę i patrzy na mnie.
– Zanim pójdziemy dalej – odzywa się, ściągnąwszy czarne brwi, głosem niskim i chropawym – powinienem cię poinformować, że nowa książka Fielding jest nie do przyjęcia.
Szczęka mi opada. Nie wiem, co mam na to powiedzieć. Po pierwsze, nie zamierzałam rozmawiać o tej książce. Jeśli Charlie chciał ją odrzucić, mógł to zrobić mejlowo. A nie używając zwrotu „nie do przyjęcia”. Lecz nawet abstrahując od tego, każdy porządny człowiek poczekałby z rzucaniem obelgami do czasu, aż na stole pojawi się jedzenie.
Zamykam kartę i splatam dłonie na stole.
– Uważam, że to jej najlepsza powieść.
Dusty wydała już trzy inne, z których każda była fantastyczna, tyle że żadna się dobrze nie sprzedała. Jej ostatni wydawca nie chciał dać jej kolejnej szansy, dlatego wróciła do szukania nowego domu dla swojego nowego dzieła.
W porządku, może to nie jest moja ulubiona książka jej autorstwa, ale ma ogromny potencjał i wiem, czym może się stać pod skrzydłami właściwego wydawcy.
Charlie odchyla się na krześle, a jego ciężkie, uważne spojrzenie sprawia, że po plecach przebiega mi dreszcz. Jakby mnie prześwietlał wzrokiem, widział poszarpane krawędzie pod lśniącą fasadą uprzejmości. Jego oczy mówią: „Zetrzyj z twarzy ten sztuczny uśmiech. Nie jesteś aż tak miła”.
Obraca w dłoni szklankę z wodą.
– Jej najlepsza książka to Chwała rzeczom małym – stwierdza, jakby trzysekundowy kontakt wzrokowy wystarczył mu do rozszyfrowania moich najskrytszych myśli.
Prawdę powiedziawszy, to jedna z moich ulubionych książek ostatniej dekady, co nie znaczy, że ta, o której mówimy, jest do kitu.
– Ta powieść jest tak samo dobra – rzucam. – Po prostu jest inna. Może nie tak łagodna, ale ma filmowy potencjał.
– Nie tak łagodna? – Charlie mruży oczy. Wreszcie na powrót przybrały odcień złotego brązu, dzięki czemu nie mam tak silnego wrażenia, że wypalą we mnie dziurę. – To brzmi tak, jakbyś chciała nazwać Charlesa Mansona guru stylu życia. Może masz rację, ale nie w tym rzecz. Po lekturze tej książki czuję się jak ktoś, kto po obejrzeniu reklamy społecznej na rzecz przeciwdziałania okrucieństwu wobec zwierząt pomyślał: A gdyby tak wszystkie szczenięta zdechły przed kamerą?
Wyrywa mi się poirytowany śmiech.
– Dobra, ta cię nie porwała. Ale może pomocne by było, gdybyś mi powiedział, co ci się w niej podobało. Wiedziałabym wówczas na przyszłość, co ci podsyłać.
„Kłamczucha – mówi mój mózg. – Nie sprzedasz mu innych książek”.
„Kłamczucha – mówią sowie oczy o niepokojącym spojrzeniu. – Nie sprzedasz mi innych książek”.
Ten lunch – potencjalna zawodowa relacja – spalił na panewce.
Charlie nie chce ze mną pracować, a ja nie chcę pracować z nim – a jednak zastanawia się nad moim pytaniem.
– Jak na mój gust ta powieść jest zbyt sentymentalna – odpowiada w końcu. – Bohaterowie są karykaturalni…
– Są ekscentryczni – oponuję. – Moglibyśmy ich trochę wygładzić, chociaż jest ich wielu… Dziwactwa pomagają ich rozróżniać.
– A miejsce akcji…
– Co z nim nie tak? – Miejsce akcji powieści Raz w życiu ma decydujące znaczenie. – Sunshine Falls jest urocze.
Charlie prycha i przewraca oczami.
– Całkowicie nierealistyczne.
– Istnieje naprawdę! – odparowuję. Dusty przedstawiła górskie miasteczko w sielankowych barwach, więc wyszukałam je w Google. Sunshine Falls w Karolinie Północnej leży nieopodal Asheville.
Charlie kręci głową. Wydaje się poirytowany.
No to jest nas dwoje.
Nie podoba mi się. Jeśli ja jestem archetypową Osobą z Miasta, on jest Ponurakiem, Nudziarzem Malkontentem, Burkliwym Mizantropem, Oskarem Zrzędą, Heathcliffem w drugiej odsłonie, najgorszym wydaniem pana Knightley’a.
Szkoda, bo słynie z tego, że ma magiczny dotyk. Kilka moich zaprzyjaźnionych agentek nazywa go Midasem, jakby wszystko, czego dotknie, zamieniało się w złoto. (Aczkolwiek inni zwą go Chmurą Burzową, bo „sprowadza deszcz pieniędzy, ale jakim kosztem?”).
Rzecz w tym, że Charlie Lastra wybiera zwycięzców. I nie stawia na Raz w życiu. Krzyżuję ręce na piersiach, by dodać sobie pewności.
– Mówię ci, że Sunshine Falls istnieje. Nieważne, jak bardzo wymyślone ci się wydaje.
– Może i tak – ulega. – Ale ja ci mówię, że Dusty Fielding nigdy tam nie była.
– A jakie to ma znaczenie! – Rezygnuję z udawanej uprzejmości.
Usta Charliego drgają w reakcji na mój wybuch.
– Chciałaś się dowiedzieć, co mi się w tej książce nie podobało…
– Co ci się podobało – poprawiam go.
– …nie podobało mi się miejsce akcji.
Zarodek gniewu przesuwa się gwałtownie przez moją tchawicę i zakorzenia w płucach.
– Może by mi pan powiedział, jakich książek pan oczekuje, panie Lastra?
Rozluźnia się do tego stopnia, że siedzi teraz rozparty na krześle, ospały i rozciągnięty jak dziki kot bawiący się swoją ofiarą. Znowu obraca szklankę. Uznałam to za nerwowy tik, tymczasem może to być mało wyszukana tortura. Mam ochotę zrzucić ją ze stołu.
– Oczekuję – odzywa się wreszcie – wczesnej Fielding. Chwały rzeczom małym.
– Nie sprzedała się.
– Bo wydawca nie potrafił jej sprzedać – kwituje. – Wharton House by potrafili. Ja również.
Brwi podjeżdżają mi do góry. Robię wszystko, co w mojej mocy, by ściągnąć je na miejsce.
W tym momencie podchodzi do nas kelnerka.
– Może jakaś przystawka na czas przeglądania menu? – pyta słodko.
– Poproszę sałatkę z kozim serem – mówi Charlie, nie patrząc na żadną z nas.
Pewnie nie może się już doczekać, by moją ulubioną sałatkę też skrytykować.
– A dla pani?
Tłumię dreszcz, który przebiega mi po plecach za każdym razem, gdy dwudziestokilkulatka zwraca się do mnie tak oficjalnie. Pewnie tak się czują duchy, kiedy ludzie przechodzą po ich grobach.
– Poproszę to samo – mówię. A ponieważ to był potworny dzień i nie ma tu nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie, a ponadto jestem skazana na co najmniej czterdzieści minut w towarzystwie faceta, z którym nie zamierzam pracować, dodaję: – Oraz gin z martini. Wytrawnym.
Brwi Charliego lekko drgają. Jest czwartek, trzecia po południu, więc to nie do końca happy hour, ale zważywszy na spowolnienie branży latem i fakt, że większość ludzi robi sobie wolne piątki, można uznać, iż zaczyna się weekend.
– Kiepski dzień – rzucam pod nosem, gdy kelnerka odchodzi z naszym zamówieniem.
– Nie tak zły jak mój – odpowiada Charlie. Reszta jego przemilczanej wypowiedzi zawisa w powietrzu: „Przeczytałem osiemdziesiąt stron Raz w życiu, a potem przyszedłem na spotkanie z tobą”.
Prycham.
– Naprawdę nie podobało ci się miejsce akcji?
– Nie wyobrażam sobie innego, w którym tak bardzo nie chciałbym spędzić kolejnych czterystu stron.
– Wiesz co? Jesteś tak miły, jak mi opowiadano.
– Nie potrafię kontrolować tego, co czuję – odpowiada chłodno.
Najeżam się.
– To brzmi tak, jakby Charles Manson powiedział, że to nie on zamordował. Z technicznego punktu widzenia może to być prawdą, ale nie o to chodzi.
Gdy po chwili kelnerka przynosi moje martini, Charlie burczy:
– Poproszę to samo.
* * *
Wieczorem tego samego dnia dostaję mejla, którego odczytuję na swoim telefonie.
Cześć, Noro!
Miej mnie na uwadze przy kolejnych projektach Dusty.
Charlie
Nie mogę się powstrzymać i przewracam oczami. Żadnego „Miło było Cię poznać” ani „Mam nadzieję, że dobrze się czujesz”. Nie przejmuje się nawet podstawowymi uprzejmościami. Zgrzytając zębami, odpisuję w jego stylu:
Charlie,
jeżeli napisze coś o guru stylu życia Charliem Mansonie, dowiesz się o tym jako pierwszy.
Nora
Wsuwam komórkę do kieszeni dresów i otwieram drzwi łazienki, by przystąpić do dziesięcioetapowej pielęgnacji skóry (zwanej też najlepszymi trzema kwadransami mojego dnia). Telefon wibruje, więc go wyciągam.
N!
Punkt dla ciebie: bardzo chcę to przeczytać.
C
Muszę mieć ostatnie słowo, więc piszę: Cześć. (Dobrej nocy mu nie życzę.)
Z najlepszymi – odpowiada, jakby podpisywał nieistniejącą wiadomość.
Tylko jednego nie lubię bardziej od butów bez obcasów – przegranej. Piszę więc: x.
Bez odpowiedzi. Szach-mat.
Po tym dniu z piekła rodem małe zwycięstwo sprawia, że odzyskuję wiarę w świat. Przeprowadzam rytuał pielęgnacji skóry do końca. Następnie czytam pięć cudownych rozdziałów makabrycznego kryminału i zasypiam na doskonałym materacu, nie poświęcając ani jednej myśli Grantowi ani jego nowemu życiu w Teksasie.
Śpię jak dziecko.
Albo jak królowa lodu.
Miasto się gotuje. Na asfalcie wykwitają bąble. Śmieci na chodniku cuchną. Mijane przez nas rodziny jedzą lody na patyku, które topnieją w mgnieniu oka i spływają po palcach. Promienie słońca odbijają się od budynków niczym laserowy system zabezpieczający z przestarzałego filmu akcji. A ja czuję się jak oblany lukrem pączek pozostawiony na upale na cztery dni.
Tymczasem Libby, która jest w piątym miesiącu ciąży, wygląda, jakby się wyrwała z reklamy szamponu.
– Trzeci raz – mówi z szacunkiem. – Jak można zostać rzuconym trzy razy z rzędu dlatego, że partner postanowił całkowicie zmienić styl życia?
– Chyba mam szczęście – odpowiadam. Tak naprawdę to już czwarty raz, ale nie potrafię się zmusić, by zapoznać ją ze szczegółami swojego rozstania z Jakobem. Minęło tyle lat, a ja wciąż nie umiem opowiedzieć tej historii samej sobie.
Libby wzdycha i bierze mnie pod ramię. Skóra klei mi się od gorąca i wilgoci, tymczasem moja siostrzyczka jest cudownie sucha i jedwabista.
Odziedziczyłam po mamie sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, ale reszta jej cech przypadła mojej siostrze – od złocistych włosów po duże lazurowobłękitne oczy i piegi na nosie. Niską krągłą sylwetkę Libby odziedziczyła prawdopodobnie po ojcu, chociaż nie jesteśmy tego pewne – odszedł, gdy miałam trzy lata, kilka miesięcy przed narodzinami Libby. Kiedy mam naturalny kolor włosów, jest to nijaki popielaty blond, błękit moich oczu zaś nie budzi skojarzeń z morską idyllą, raczej z ostatnim widokiem tuż przed tym, jak woda zamarza nad tobą i toniesz.
Libby jest Marianną, a ja Eleonorą, ona jest Meg Ryan, ja – Parker Posey.
Jest też zdecydowanie moim najbardziej ulubionym człowiekiem na świecie.
– Och, Noro… – Zagarnia mnie do siebie, gdy zbliżamy się do przejścia dla pieszych.
Pławię się w tej bliskości. Bez względu na to, jak gorączkowe prowadzimy życie, zawsze odnosiłam wrażenie, że istnieje jakiś wewnętrzny metronom dbający o naszą synchronizację. Sięgam po telefon, by się z nią skontaktować, a on już dzwoni albo wysyła wiadomość z propozycją lunchu i okazuje się, że przebywamy akurat w tej samej części miasta. Przez ostatnie miesiące jednak ciągle się mijałyśmy niczym okręty na nocnym morzu. A raczej łódź podwodna i wiosłowa na dwóch różnych jeziorach.
Odrzucam połączenia od niej, gdy uczestniczę w spotkaniu, a kiedy oddzwaniam, Libby już śpi. Wreszcie zaprasza mnie na wieczór, w który obiecałam wyjść gdzieś z klientem. A do tego to wrażenie dystansu, jak już uda nam się spotkać. Jakby była tylko połowicznie obecna. Jakby nasze metronomy wystukiwały różne rytmy i nie potrafiły się zgrać nawet wtedy, kiedy znajdujemy się obok siebie.
Początkowo przypisywałam to stresowi związanemu z dzieckiem, ale z biegiem czasu moja siostra zdawała się ode mnie oddalać. W zasadzie rozjechałyśmy się w sposób, jakiego nie potrafię nazwać. I pomimo wymarzonego materaca i chmurki olejku lawendowego budzę się i odgrzewam w myślach nasze ostatnie rozmowy, jakbym szukała w nich niewielkich pęknięć.
Światło na przejściu zmieniło się na zielone, mimo to kilku narwanych kierowców wjeżdża na pasy. Jakiś facet w eleganckim garniturze wchodzi na ulicę i Libby ciągnie mnie za nim. Powszechnie wiadomo, że taksówkarze z zasady nie wjeżdżają w kogoś, kto wygląda tak jak ten mężczyzna. Jego strój informuje: „Jestem gościem, który ma prawnika”, albo po prostu: „Jestem prawnikiem”.
– Myślałam, że tobie i Andrew było razem dobre – mówi Libby, gładko wracając do naszej rozmowy. Cóż, pomijając fakt, że mój były miał na imię Aaron, nie Andrew. – Nie rozumiem, co poszło nie tak. Chodziło o pracę?
Strzela w moją stronę oczami, gdy mówi o pracy, co budzi we mnie kolejne wspomnienie: spóźniona wchodzę ukradkiem do mieszkania podczas czwartych urodzin Bei, a Libby patrzy na mnie wzrokiem skrzywdzonego szczeniaka, domyśliwszy się, że to „przez pracę”. Przyjęła moje przeprosiny, ale teraz się zastanawiam, czy to w tym momencie zaczęłam ją tracić, w owej sekundzie, w której nasze drogi rozeszły się odrobinę za bardzo i szwy zaczęły puszczać.
– Problem polega na tym – odzywam się – że w poprzednim życiu potężna czarownica przeklęła moje życie miłosne. On się przeprowadza na Wyspę Księcia Edwarda.
Zatrzymujemy się przed kolejnym skrzyżowaniem i czekamy, aż ruch zwolni. Jest sobota, połowa lipca, absolutnie wszyscy wyszli z domów, narzuciwszy na siebie minimalną dopuszczalną prawem garderobę, i zajadają lejące się lody Big Gay, a także rzemieślnicze rożki wypełnione czymś, co nie powinno nawet leżeć w pobliżu deseru.
– Czy wiesz, co można obejrzeć na Wyspie Księcia Edwarda? – pytam.
– Anię Shirley?
– Ania już dawno nie żyje – zauważam.
– Ojej, to przykre.
– Jak można chcieć przenieść się stąd w miejsce, gdzie największą atrakcją jest Kanadyjskie Muzeum Ziemniaka? Umarłabym z nudów.
Libby wzdycha.
– No nie wiem. Chętnie bym się teraz trochę ponudziła.
Zerkam na nią spod oka. Fryzurę ma idealną, skórę uroczo zarumienioną, ale zauważam nowe szczegóły, sygnały, których wcześniej nie dostrzegałam. Opuszczone kąciki ust. Lekko zapadnięte policzki. Wygląda na zmęczoną i starszą niż zwykle.
– Przepraszam – mówi jakby do siebie. – Nie chcę być Smutną Oklapniętą Mamuśką, tyle że… naprawdę muszę się wyspać.
W głowie mi się kłębi i zastanawiam się gorączkowo, jak mogę zadziałać. Brendan i Libby od zawsze mają kłopoty z pieniędzmi, niemniej od lat odmawiają przyjęcia pomocy, więc muszę szukać kreatywnych sposobów wspierania ich.
Rozmowa telefoniczna, która może, ale nie musi, wzbudzić w niej irytacji, taki Urodzinowy Koń Trojański. „Klientka odwołała przyjazd i opłata za pokój w St. Regis nie zostanie zwrócona, więc sensownie będzie urządzić tam sobie babskie piżama party w środku tygodnia”.
– Wcale nie jesteś Smutną Oklapniętą Mamuśką – oznajmiam, ściskając ją za rękę. – Jesteś Supermamą. Jesteś fantastyczną laską w kombinezonie na targu w Brooklynie, która taszczy pięćset pięknych dzieciaków, olbrzymi bukiet polnych kwiatów i kosz pełen niekształtnych pomidorów. Masz prawo być zmęczona, Lib.
Moja siostra mruży oczy.
– Kiedy ostatnio liczyłaś moje dzieci? Bo mam ich dwoje.
– Nie chcę wzbudzać w tobie poczucia, że jesteś złym rodzicem – odpowiadam, dzióbiąc ją palcem w brzuch – ale jestem na osiemdziesiąt procent pewna, że nosisz tu kolejne.
– No dobra, dwoje i pół. – Ostrożnie strzela oczami w moją stronę. – A jak się czujesz tak naprawdę? Wiesz, w związku z tym rozstaniem.
– Spędziliśmy ze sobą tylko cztery miesiące. To nie było nic poważnego.
– Powaga zależy od natury randek – stwierdza. – Jeżeli ktoś może się udać z tobą na trzecią kolację, to znaczy, że spełnił czterysta pięćdziesiąt kryteriów. Nie można mówić o zwykłych randkach, jeśli znasz grupę krwi tego człowieka.
– Nie znam. U moich facetów wystarczy mi ich pełen raport kredytowy, ocena psychologiczna i przysięga krwi.
Libby ze śmiechu odrzuca głowę do tyłu, a ja, jak zawsze, gdy udaje mi się ją rozbawić, czuję wyrzut serotoniny prosto do serca. A może do mózgu? Tak, prawdopodobnie do mózgu. Obecność serotoniny w sercu raczej nie jest wskazana. Tak czy inaczej śmiech Libby wywołuje we mnie poczucie, że mam wpływ na cały świat, sprawuję pełną kontrolę nad sytuacją.
Może świadczy to o mojej narcystycznej osobowości, a może po prostu jestem trzydziestodwulatką pamiętającą całe tygodnie, w czasie których nie mogłam wyciągnąć z łóżka pogrążonej w rozpaczy siostry.
– Hej… – Libby zwalnia, kiedy uświadamia sobie, gdzie się znajdujemy. – Spójrz.
Gdyby ktoś spuścił nas do miasta na spadochronach z zawiązanymi oczami, pewnie też byśmy tu trafiły i gapiły się tęsknie na Freeman Books, księgarnię w West Village, nad którą kiedyś mieszkałyśmy. W malutkim mieszkaniu mama wirowała z nami w kuchni, gdy we trzy śpiewałyśmy Baby Love The Supremes do sztućców służących nam za mikrofony. To tutaj spędziłyśmy niezliczone wieczory skulone na różowo-kremowej kanapie, oglądając filmy z Katharine Hepburn i podjadając śmieciowe jedzenie wyłożone na przytarganą z ulicy ławę z brakującą nogą zastąpioną przez stos książek w twardych okładkach.
W książkach i filmach bohaterki takie jak ja mieszkają w loftach z betonową podłogą, w otoczeniu nijakiej sztuki nowoczesnej i wysokich na ponad metr wazonów z rosochatymi czarnymi gałęziami (nie mam pojęcia czemu). W realnym życiu wybrałam mieszkanie, sugerując się tym, że jest podobne do tamtego: są w nim stare drewniane podłogi, miękkie tapety, syczący grzejnik w rogu i wpuszczone w ścianę regały, wypchane po brzegi książkami w miękkich okładkach z antykwariatów. Sztukaterię przy suficie malowano tyle razy, że straciła ostre krawędzie, a wysokie wąskie okna wypaczył czas.
Ta mała księgarnia i mieszkanie nad nią to moje ulubione miejsca na ziemi.
I kocham je nawet, pomimo że to tutaj nasze życie zostało złamane dwanaście lat temu.
– O rety! – Libby chwyta mnie za ramię i macha w stronę witryny. Ułożono tam piramidę z Raz w życiu, bestselleru Dusty Fielding w nowej, nawiązującej do ekranizacji okładce. Moja siostra wyciąga telefon. – Musimy zrobić zdjęcie!
Nikt nie zakochał się w książce Dusty tak bardzo jak ona. A to o czymś świadczy, bo powieść sprzedała się w ciągu sześciu miesięcy w milionie egzemplarzy. Ludzie nazywają ją książką roku. Spotkaniem Mężczyzny imieniem Ove z Małym życiem.
Co ty na to, Charlie Lastro? – myślę sobie, jak zawsze, gdy wspominam tamten fatalny lunch. Lub za każdym razem, kiedy mijam drzwi jego zamkniętego biura (z tym większą lubością, odkąd przeniósł się do pracy w wydawnictwie, które wydało Raz w życiu, gdzie na każdym kroku otaczają go przypominajki świadczące o moim sukcesie).
No dobra, myślę tak bardzo często.
– Obejrzę ten film pięćset razy – informuje mnie Libby. – Z rzędu.
– Włóż pieluchę – radzę jej.
– Niekoniecznie. Będę tyle płakała, że zabraknie mi płynów na siku.
– Nie miałam pojęcia, że masz… tak rozległą wiedzę naukową.
– Kiedy czytałam tę książkę ostatnio, płakałam tak rzewnie, że nadwyrężyłam sobie jakiś mięsień w plecach.
– Pomyśl o tym, by więcej ćwiczyć.
– To było niegrzeczne. – Libby wskazuje na swój ciążowy brzuch i rusza w stronę baru z sokami. – Zajmijmy się lepiej twoim życiem miłosnym. Musisz wrócić na scenę.
– Lib, rozumiem, że spotkałaś miłość swojego życia w wieku dwudziestu lat i przez to nie chodziłaś na prawdziwe randki, ale spróbuj sobie wyobrazić świat, w którym trzydzieści procent takich spotkań prowadzi do odkrycia, że siedzący naprzeciwko ciebie facet jest fetyszystą i ma świra na punkcie stopy, łokcia lub rzepki w kolanie.
Przeżyłam szok, kiedy moja kapryśna, romantyczna siostra zakochała się w starszym o dziewięć lat księgowym, który uwielbia czytać o pociągach. Niemniej Brendan okazał się najbardziej solidnym facetem, jakiego znam, i już dawno zaakceptowałam fakt, że on i moja siostra są bratnimi duszami.
– Trzydzieści procent?! – wykrzykuje Libby. – Z jakich randkowych apek korzystasz, Nora?
– Z normalnych!
Owszem, zawsze na starcie pytam o fetysze. To nie tak, że te trzydzieści procent mężczyzn informuje o swoim zboczeniu po dwudziestu minutach rozmowy. Kiedy Amy, moja szefowa, poszła ostatnio do domu z niezweryfikowaną kobietą, wydało się, że ta ma specjalny pokój wypełniony od podłogi po sufit ceramicznymi lalkami. Jak bardzo kłopotliwe byłoby zakochać się w kimś, a potem dowiedzieć, że ma pokój dla lalek? Bardzo.
– Możemy na chwilę usiąść? – pyta Libby, trochę już zziajana.
Omijamy grupę niemieckich turystów, by przycupnąć na parapecie w oknie kawiarni.
– Dobrze się czujesz? – pytam. – Podać ci coś? Może wodę?
Kręci głową i odgarnia włosy za uszy.
– Jestem po prostu zmęczona. Muszę odpocząć.
– Może powinnyśmy urządzić sobie dzień w SPA? – proponuję. – Dostałam kartę podarunkową…
– Po pierwsze – przerywa mi – kłamiesz i ja to wiem. A po drugie… – Zagryza pociągniętą różowym błyszczykiem wargę – myślałam o czymś innym.
– Dwa dni? – zgaduję.
Uśmiecha się nieśmiało.
– Zawsze narzekasz, że w sierpniu w branży wydawniczej nic się nie dzieje, prawda?
– Mam masę pracy – oponuję natychmiast.
– Nic, co wymagałoby od ciebie przebywania w mieście – kwituje. – Więc może byśmy wyjechały? Wyrwały się na trochę, zrelaksowały? Przyda mi się chwila oddechu od czyichś wydzielin na moim ciele, a ty mogłabyś zapomnieć o tej historii z Aaronem. Mogłybyśmy… odpocząć od bycia Zmęczoną Supermamą i Elegancką Kobietą Sukcesu, którymi musimy być przez jedenaście miesięcy w roku. Może nawet mogłabyś zaczerpnąć co nieco z historii swoich byłych i wdać się w burzliwy romans z miejscowym łowcą homarów?
Gapię się na nią, próbując odgadnąć, na ile poważnie mówi.
– Rybakiem? Łowiącym homary? – ciągnie.
– Przecież już dawno razem nie wyjeżdżamy – zauważam.
– No właśnie – odpowiada Libby z nutą podenerwowania w głosie. Bierze mnie za rękę, a wtedy dostrzegam jej obgryzione paznokcie.
Próbuję przełknąć ślinę, ale mam wrażenie, że na przełyku zaciska mi się imadło. W tym momencie nabieram bowiem nagle pewności, że chodzi o coś więcej niż zwyczajne problemy finansowe, brak snu czy irytację związaną z moją pracą.
Sześć miesięcy temu wiedziałabym dokładnie, co się dzieje. Nie musiałabym nawet o nic pytać. Ona wpadłaby do mojego mieszkania niezapowiedziana, rzuciła się na kanapę i powiedziała: „Wiesz, co mnie ostatnio trapi, siostra?”. A wtedy ja położyłabym jej głowę na swoich kolanach i gładziła ją po włosach, podczas gdy ona wylewałaby z siebie swoje troski przy kieliszku wytrawnego białego wina.
Teraz jednak jest inaczej.
– To nasza szansa, Noro – mówi cicho, nagląco. – Jedźmy gdzieś. Tylko we dwie. Ostatnio pojechałyśmy do Kalifornii.
Żołądek mi się zaciska, a potem robi salto. Tamta wyprawa – podobnie jak związek z Jakobem – należy do okresu mojego życia, do którego z całych sił staram się nie wracać.
W zasadzie wszystko, co robię, służy temu, abyśmy obie nigdy więcej nie znalazły się w tym mrocznym miejscu, do którego trafiłyśmy po śmierci mamy. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że nie widziałam jej w takim stanie, jakby na skraju załamania, od tamtej pory.
Przełykam z trudem ślinę.
– Możesz wyjechać od razu?
– Rodzice Brendana pomogą przy dziewczynkach. – Libby ściska moje dłonie, a jej niebieskie oczy goreją nadzieją. – Gdy dziecko przyjdzie na świat, przez jakiś czas będę pustą skorupą. Zanim to się stanie, chcę spędzić trochę czasu z tobą, tak naprawdę, jak kiedyś. Poza tym już tylko trzy bezsenne noce dzielą mnie od wprowadzenia w życie Gdzie jesteś, Bernadette?, jeśli nie Zaginionej dziewczyny.
Czuję ucisk w klatce piersiowej, a w mojej głowie pojawia się obraz serca w za ciasnej metalowej klatce. Nigdy nie potrafiłam jej odmówić. Ani wtedy, gdy miała pięć lat i chciała zjeść ostatni kawałek sernika, ani wtedy, kiedy w wieku piętnastu chciała pożyczyć moje ulubione dżinsy (które nie odzyskały dawnego kształtu po kontakcie z jej wyjątkowymi krągłościami), ani wtedy, gdy jako szesnastolatka powiedziała przez łzy: „Chcę, żeby mnie tu nie było”, a ja pomknęłam z nią do Los Angeles.
Tak naprawdę Libby nigdy nie prosiła o którąkolwiek z tych rzeczy, ale teraz to robi – składa dłonie jak do pacierza i wysuwa dolną wargą, ja zaś czuję panikę i brakuje mi tchu. Przeraża mnie to bardziej niż myśl o wyjeździe z miasta.
Przez zmęczenie wygląda niematerialnie, wydaje się wyblakła, jakby moje palce mogły przez nią przeniknąć, gdybym spróbowała odgarnąć jej włosy z czoła. Nie wiedziałam, że można za kimś tak zatęsknić, kiedy ten ktoś siedzi obok; zatęsknić do tego stopnia, że wszystko w środku boli.
„Przecież jest tutaj – mówię sobie – i nic jej nie dolega. Cokolwiek się dzieje, naprawisz to”.
Tłumię wszelkie wymówki, sprzeciwy, mnożące się w mojej głowie argumenty i stwierdzam:
– Jedźmy.
Libby uśmiecha się szeroko. A następnie podnosi się z parapetu, żeby wyciągnąć coś z tylnej kieszeni.
– To dobrze, bo już je kupiłam i nie wiem, czy mogłabym zwrócić. – Z rozmachem kładzie na moich kolanach bilety lotnicze.
A ja czuję się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Jakbym w ciągu pięciu sekund odzyskała swoją beztroską siostrzyczkę. Oddałabym wszystkie narządy wewnętrzne, by zatrzymać tę chwilę, żyć już zawsze teraz i tutaj, gdzie jest taka promienna. Moja klatka piersiowa się rozluźnia, kolejny oddech przychodzi z łatwością.
– Nie sprawdzisz nawet, dokąd lecimy? – pyta rozbawiona Libby.
Odrywam od niej wzrok i czytam:
– Asheville, Karolina Północna?
Kręci głową.
– Tam znajduje się lotnisko najbliższe Sunshine Falls. Taki wypad zdarza się… raz w życiu!
Jęczę, a ona obejmuje mnie ze śmiechem.
– Będziemy się świetnie bawiły, siostra! A ty się zakochasz w drwalu.
– Nic mnie tak nie kręci jak wycinka lasu.
– To będzie etyczny, dbający o odnawialność źródeł i ekologię, niejedzący glutenu drwal – precyzuje Lib.
W samolocie Libby nalega, żebyśmy zamówiły Krwawą Mary. Ściśle mówiąc, próbuje namówić mnie na szota, ale ostatecznie przystaje na Krwawą Mary (i czysty sok pomidorowy dla siebie). Nie pijam często, a już na pewno nie rano. To jednak moje pierwsze wakacje od dekady i tak się denerwuję, że wychylam drinka w ciągu pierwszych dwudziestu minut lotu.
Nie lubię podróżować, nie lubię brać urlopu i nie lubię zostawiać moich klientek na lodzie. A w tym przypadku mowa o klientce nie do zastąpienia. Ostatnie dwie doby przed wylotem poświęciłam na przemian na zagadywanie Dusty i dopingowanie jej. Przyspieszyliśmy premierę jej kolejnej książki o sześć miesięcy i jeśli nie zacznie zsyłać do redakcji pierwszych stron, cały plan wydawniczy będzie można wyrzucić do kosza. A ona jest taka przesądna, że nawet nie wiemy, nad czym obecnie pracuje. Mimo to wysyłam do niej z telefonu kolejną wiadomość w stylu „dasz radę!”.
Libby posyła mi znaczące spojrzenie spod uniesionych brwi. Natychmiast odkładam telefon i podnoszę ręce w geście kapitulacji.
– Wydaje mi się – odzywa się udobruchana, kładąc na składanym stoliku przed sobą karykaturalnie wielką torebkę – że to odpowiedni moment, by przejrzeć plan. – Wyciąga z jej czeluści przewodnik i otwiera go.
– Boże, a to co? – pytam. – Planujesz napad na bank?
– Skok, siostro. Słowo „napad” jest tak bardzo pozbawione klasy, a my przez cały czas będziemy miały na sobie trzyczęściowe garnitury – odpowiada, nie tracąc rezonu. Następnie wyjmuje dwie identyczne zalaminowane kartki opatrzone wydrukowanym nagłówkiem: „WAKACYJNA LISTA RZECZY, KTÓRE ODMIENIĄ MOJE ŻYCIE”.
– Kim jesteś i gdzie zakopałaś moją siostrę?
– Wiem, jak bardzo lubisz listy – rzuca wesoło. – Dlatego pozwoliłam sobie opracować własną, by zapewnić nam wspaniałą przygodę.
Sięgam po kartkę.
– Mam nadzieję, że na pierwszym miejscu jest taniec na barze z Coyote Ugly. Aczkolwiek nie jestem pewna, czy jakakolwiek szanująca się kierowniczka sali pozwoli ci na to w twoim stanie.
Libby udaje oburzenie.
– Już tak bardzo widać?
– Nieee, ani trochę.
– Nie umiesz kłamać. Wyglądasz, jakby mięśniami twojej twarzy zawiadywało pół tuzina amatorskich lalkarzy. Ale wróćmy do listy rzeczy, które musimy zrobić przed śmiercią.
– Co ty wygadujesz? Która z nas umiera?
Patrzy na mnie roziskrzonym wzrokiem. Mogłabym powiedzieć, że to figlarny błysk, tyle że jej oczy prawie zawsze lśnią.
– Narodziny to swego rodzaju śmierć – odpowiada, gładząc się po brzuchu. – Umiera dotychczasowa tożsamość. Umiera komfort spokojnego snu. Umiera zdolność powstrzymywania siku, gdy się śmiejesz. Ale spokojnie, ta lista ma na celu przeżycie romantycznej przygody w małym miasteczku. Jego magia odsłoni bardziej wyluzowane wersje nas samych.
Przeglądam listę ponownie. Zanim Libby zaszła w pierwszą ciążę, krótko pracowała dla wysokiej klasy organizatorki eventów (zajmowała się też mnóstwem innych rzeczy), dlatego wbrew swojej wrodzonej spontaniczności (czytaj: zamiłowaniu do chaosu) poczyniła pewne postępy, jeśli chodzi o planowanie. No ale taki poziom planowania jest bardzo… mój i czuję się wzruszona, że tak to przemyślała.
I zszokowana widokiem pierwszego punktu na liście: „Nosić flanelową koszulę”.
– Nie mam flanelowej koszuli – rzucam.
Libby wzrusza ramionami.
– Ja też nie. Będziemy musiały sobie kupić w lumpeksie. Może nawet znajdziemy kowbojki.
Jako nastolatki spędzałyśmy długie godziny na wyszukiwaniu perełek w naszym ulubionym Goodwill. Ja stawiałam na eleganckie markowe rzeczy, Libby zaś wybierała wszystko, co kolorowe, ozdobione frędzlami lub kryształkami.
I znowu czuję to ukłucie w sercu – jakbym ją traciła, jakbyśmy miały już za sobą wszystkie nasze najlepsze chwile. Przypominam sobie, że właśnie dlatego to robię. Gdy wrócimy do city, zdążymy posklejać wszystkie te małe pęknięcia między nami.
– Flanela – mówię. – Zrozumiano.
Druga pozycja na liście: „Upiec coś”. Moja siostra – w przeciwieństwie do mnie, jak na przeciwległy biegun przystało – uwielbia gotować, ale ponieważ zwykle ograniczają ją upodobania smakowe cztero- i trzylatki, odważniejsze przepisy rezerwuje na nasze wspólne wieczory.
Przeglądam kolejne punkty.
3. Ogólna metamorfoza (rozpuścić włosy/zrobić sobie grzywkę?).
4. Zbudować coś (dosłownie, nie w przenośni).
Pierwsze cztery punkty nawiązują niemal bezpośrednio do Cmentarzyska Potencjalnych Możliwości Kariery Libby. Przed podjęciem pracy przy organizacji eventów moja siostra prowadziła przez chwilę sklep internetowy ze znaleziskami z ciucholandów, jeszcze wcześniej chciała być cukiernikiem, a jeszcze wcześniej fryzjerką, zaś pewnego lata uznała, że zostanie stolarzem, bo „w tej branży jest za mało kobiet” (była wówczas ośmiolatką).
Stwierdzam, że jak na razie wszystko ma sens – oczywiście zakładając, że ma go cała ta wyprawa – lecz wtedy mój wzrok pada na punkt piąty.
– Hmm, a to co?
– „Pójść na co najmniej dwie randki z miejscowymi” – czyta Libby, wyraźnie podekscytowana. – To nie jest punkt dla mnie. – Podnosi swój egzemplarz listy, na której punkt piąty został przekreślony.
– To nie fair.
– Przypomnij sobie, że jestem mężatką. Do tego ciężarną od pięciu bilionów tygodni.
– A ja kobietą sukcesu ze sprzątaczką przychodzącą co tydzień do domu, sypialnią dla gości przekształconą w pokój z butami i kartą kredytową Sephory. Nie wyobrażam sobie, że miałabym marzyć o łowcy homarów.
Libby się rozpromienia.
– No właśnie! Posłuchaj, Noro. Wiesz, że kocham twój piękny, deweyowski, decymalny, zorganizowany mózg, ale wybierasz facetów jak samochody.
– Dziękuję.
– I to się zawsze źle kończy.
– Dzięki Bogu. – Przyciskam dłoń do mostka. – Już się bałam, że o tym nie wspomnisz.
Próbuje się obrócić w fotelu i chwycić mnie za dłonie przez dzielący nas podłokietnik.
– Zmierzam do tego, że spotykasz się z facetami, którzy są dokładnie tacy jak ty i mają takie same priorytety.
– Naprawdę dałoby się skrócić to zdanie do „mężczyzn, z którymi jestem kompatybilna”.
– Czasami przeciwieństwa się przyciągają – odparowuje. – Pomyśl o wszystkich swoich byłych. O Jakobie i jego żonie kowbojce!
Przeszywa mnie coś zimnego na wspomnienie o nim. Libby jednak tego nie zauważa.
– W tym wyjeździe chodzi o to, żeby każda z nas wyszła ze swojej strefy komfortu – upiera się. – Żebyśmy miały szansę pobyć kimś innym! Poza tym kto wie, może jeśli zrobisz coś inaczej, znajdziesz swoją historię miłosną, która odmieni twój los, a nie kolejną chodzącą listę życzeń.
– Lubię się spotykać z chodzącymi listami życzeń! – oburzam się. – To ułatwia życie. Pomyśl o mamie, Lib.
Mama co rusz się zakochiwała, jednak nigdy w kimś sensownym. Jej związki zawsze kończyły się z wielkim hukiem, a ona załamywała się do tego stopnia, że nie szła do pracy lub na przesłuchanie albo radziła sobie tak kiepsko, że ją zwalniano lub odrzucano.
– W ogóle nie przypominasz mamy.
Mówi to nonszalancko, ale i tak mnie boli. Dobrze wiem, jak mało odziedziczyłam po naszej matce. Odczuwałam ten niedostatek w każdej sekundzie każdego dnia po tym, jak ją straciłyśmy.
I chociaż wiem, że Libby do tego nie zmierza, i tak czuję się jak podczas każdego zerwania, które pamiętam. Po długim monologu następuje coś w rodzaju: „Z tego, co wiem, ty nie masz uczuć”.
– Jak często masz okazję się zatracić i nie przejmować swoim planem? – kontynuuje moja siostra. – Zasługujesz na to, żeby poluzować szelki, a ja zasługuję na to, by cieszyć się twoim życiem, przeżywać twoje randki.
– Będę mogła wyjąć po kolacji słuchawkę z ucha?
Libby unosi ręce.
– Wiesz co? Dobra! Zapomnij o punkcie piątym! Mimo że dobrze by ci to zrobiło. I mimo że zaplanowałam całą tę wyprawę po to, żebyś zasmakowała książkowego romansu w małym miasteczku…
– Okej – przerywam jej. – Zgadzam się na randki z drwalami, ale lepiej, żeby mieli aparycję Roberta Redforda.
Moja siostra aż piszczy z ekscytacji.
– Młodego czy starego?
Gromię ją wzrokiem.
– Okej, rozumiem. W takim razie przejdźmy do punktu szóstego: „Wykąpać się nago w naturalnym zbiorniku wodnym”.
– A jeśli będą w nim bakterie, które zaszkodzą dziecku? – pytam.
– Cholera – mruczy ze ściągniętymi brwiami. – Nie przemyślałam tego za dobrze.
– Bzdura. To wspaniała lista.
– Będziesz się musiała wykąpać beze mnie – informuje, rozkojarzona.
– „Trzydziestodwulatka pływała nago przy lokalnej plaży”, czyli prosty sposób na to, jak trafić do aresztu.
– Siedem – czyta Lib. – „Spędzić noc pod gołym niebem”. Osiem: „Wziąć udział w lokalnej uroczystości, na przykład weselu lub jakimś festiwalu”.
Wygrzebuję z torebki marker i dopisuję: „pogrzeb, bar micwa, wieczór panieński na torze rolkowym”.
– Chcesz wyrwać doktorka z oddziału ratunkowego? – pyta Libby.
Skreślam tor rolkowy. I wtedy zauważam punkt dziewiąty: „Przejażdżka na koniu”.
– Znowu. – Wskazuję brzuch Libby. Wykreślam „przejażdżkę na koniu” i wpisuję „pogłaskać konia”.
Moja siostra wzdycha z rezygnacją.
10. Rozpalić ogień (w sposób kontrolowany)
11. Iść w góry??? (Warto?)
Gdy Libby miała szesnaście lat, oznajmiła, że razem z chłopakiem pojedzie pracować w Yellowstone, na co mama i ja zaczęłyśmy ryczeć ze śmiechu. Jeżeli istnieje jakaś cecha wspólna wszystkich kobiet z rodziny Stephensów – oprócz zamiłowania do książek, serum z witaminą C i ładnych ubrań – jest nią unikanie rozległych otwartych przestrzeni. Czymś najbliższym wycieczki terenowej w naszym wydaniu był spacer po rezerwacie Ramble w Central Parku, a i tak zwykle towarzyszyły mu papierowe tacki z goframi i lody z food trucków. Cóż, nieszczególnie się utrudziłyśmy.
Nie muszę mówić, że Libby rzuciła tamtego chłopaka dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem.
Pukam w ostatni punkt na liście: „Uratować miejscową firmę”.
– Chyba zdajesz sobie sprawę, że spędzimy tam jedynie miesiąc. – Trzy tygodnie tylko we dwie, a potem dołączą do nas Brendan z dziewczynkami. Dostałyśmy spory rabat za tak długi pobyt, aczkolwiek nie mam pojęcia, jak przetrwam pierwszy tydzień.
Z poprzedniego wyjazdu wróciłam do domu po dwóch dniach. Sama zgoda na to, by mój umysł przypominał sobie tamten wypad z Jakobem, jest błędem. Staram się wrócić do teraźniejszości. Tym razem tak nie będzie. Nie pozwolę na to. Dla Libby.
– W romansach, których akcja toczy się w małych miasteczkach, zawsze pojawia się miejscowy biznes – stwierdza moja siostra. – Nie mamy wyboru. Po cichu zacieram ręce na jakąś kozią farmę na skraju bankructwa.
– O! Może uda nam się sprowadzić jakichś przedstawicieli wspólnoty, w której się składa ofiary rytualne. Mogliby się na miejscu związać, by ratować kozy. Oczywiście na pokaz. Bo potem zabiją te kozy na ołtarzu.
– Ależ oczywiście. – Libby upija łyk soku pomidorowego. – O to chodzi, mała!
* * *
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:Book Lovers
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczynie: Agata Garbowska-Karolczuk, Monika Rossiter Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Ida Świerkocka Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski Projekt okładki: Alison Cnockaert
Book Lovers Copyright © 2022 by Emily Henry All rights reserved.
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie I Białystok 2023 ISBN 978-83-8321-291-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com